Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXIII
UTARCZKA

Popas w Noyon był krótki, każdy spał snem głębokim. Rani poleci, ażeby go obudzono, gdyby przybył Grimaud, ale Grimand nie przybył wcale. Komie znużone pokrzepił również zupełny odpoczynek ośmiogodzinny i obfita pasza w żłobie.
Hrabiego de Guiche obudził o godzinie piątej Raul, przyszedłszy mu powiedzieć dzień dobry. Zjedzono śniadanie naprędce, a o godzinie szóstej ujechał on już dobrą milę. Rozmowa z młodym hrabią wielce interesowała Raula. Słuchał też Raul z uwagą, a młody hrabia opowiadał ciągle...
Wychowany w Paryżu, gdzie Raul był raz tylko, na dworze, którego Raul wcale nie widział, mówił mu o różnych szaleństwach paziowskich, o dwóch pojedynkach, jakie zdołał już mieć pomimo edyktów wzbraniających i pomimo dozoru nauczyciela, a wszystko to wielką ciekawość budziło w Raulu. Raul był tylko u pana Scarron; wymienił Guiche’owi osoby, które tam widział.
Potem rozmowa zeszła na intrygi miłosne. I w tej dziedzinie Bragellone więcej słuchał, niż sam opowiadał. Zdawało mu się jednak, że — pomimo opowiadania trzech czy czterech historyjek miłosnych — hrabia de Guiche ukrywał tak, jak i on, tajemnicy serca.
De Guiche, jak powiedzieliśmy, wychowany był na dworze i wszystkie intrygi dworskie były mu znane. Był to ten dwór, o którym Raul tyle słyszał od hrabiego de la Fére: lecz zmienił się on wielce, od kiedy Athos go widział po raz ostatni.
Całe więc opowiadanie hrabiego de Guiche zawierao wiele nowego dla jego młodego towarzysza podróży. Hrabia de Guiche, obmawiając na prawo i lewo, czynił przegląd wszystkich: opowiadał o dawnych miłostkach pani de Longueville i Coligny‘ego, o pojedynku tegoż na placu królewskim, o pojedynku, tak dla niego fatalnym; o nowych miłostkach tejże pani z księciem de Marsillac, tak zazdrosnym, że gotów był pozabijać wszystkich, nawet opata d‘Herblay, swego spowiednika; o miłostkach księcia Walji z siostrą króla. Nawet królowej nie oszczędzał, a i kardynałowi dostało się szyderstwo.
Dzień minął, jakby jedna godzina. Nauczyciel hrabiego, człowiek światowy, uczony do szpiku kości, jak mówił jego wychowaniec, przypomniał kilkakrotnie Raulowi głęboką wiedzę i cięty dowcip Athosa, ale pod względem wdzięku, delikatności i szlachetności postawy, nie mógł się ani równać z hrabią de la Fére.
Konie, bardziej oszczędzane, niż w przeddzień, zatrzymały się około godziny czwartej wieczorem w Arras. Zbliżano się do widowni wojny i postanowiono w mieście tem zatrzymać się aż do dnia następnego, gdyż oddziały hiszpańskie, korzystając z nocy, posuwały nieraz swe wycieczki aż w okolice Arras.
Wojsko francuskie zajmowało przestrzeń od Pontá-Mare do Valenciennes. Książę, jak mówiono, stał kwaterą w Béthune. Wojsko nieprzyjacielskie rozpościerało się od Cossel do Courtray, a ponieważ dopuszczało się ciągłych rabunków i gwałtów, biedni mieszkańcy pograniczni porzucali swe odosobnione siedziby i chronili się do miast warownych, dających im bezpieczeństwo większe.
Arras pełne było takich ludzi. Mówiono o bliskiej bitwie, która miała być rozstrzygająca, gdyż dotąd książę manewrował tylko, czekając na posiłki, które nareszcie przybyły.
Młodzieńcy winszowali sobie, że przyjechali w samą porę. Zjedli kolację razem i położyli się spać w jednym pokoju. W ich wieku o przyjaźń bardzo łatwo; zdawało im się też, że znają się od urodzenia i że niepodobna już im się rozłączyć.
Wieczorem rozprawiali o wojnie; lokaje opatrywali broń; młodzieńcy nabili pistolety na wypadek utarczki i obudzili się zrozpaczeni, gdyż obu się śniło, iż przybyli zapóźno na plac bitwy.
Zrana rozeszła się wieść, że książę Kondeusz ustąpił z Béthune i przeniósł się do Carvin, pozostawiwszy jednak załogę w tem pierwszem mieście. Ponieważ jednak wiadomość ta nie wydawała się pewna, młodzieńcy postanowili jechać do Béthune, a w razie potrzeby zboczyć do Carvin.
Nauczyciel hrabiego de Guiche znał wybornie te strony; zaproponował więc skręcić na drogę boczną między Lens a Béthune. W Albain miano zasięgnąć języka. Po drodze zostawiono wiadomość dla Grimauda. Wyruszono około gadziny siódmej zrana.
De Guiche, młody i krewki, rzekł do Raula:
— Jest nas trzech panów i trzech służących; służący nasi dobrze uzbrojeni, a twój wygląda na zucha.
— Nigdy go nie widziałem, jak się bierze do rzeczy — odpowiedział Raul — ale to Bretończyk, więc obiecujący.
— Tak, tak — podchwycił de Guiche — i pewny jestem, iż w potrzebie nie poskąpi ognia ze strzelby; co do mnie, mam dwóch ludzi pewnych, którzy odbyli kampanję z mym ojcem; jest więc nas sześciu wojowników. Gdybyśmy tak napotkali mały oddział nieprzyjacielski na zwiadach, choćby nawet trochę od nas liczniejszy, czyżbyśmy nań nie natarli, Raulu?...
— Naturalnie — odpowiedział wicehrabia.
— Hola!... moi panicze!... hola!... — rzekł nauczyciel, mieszając się do rozmowy — nie gorączkujcie się tak, na miłość boską!... a moje instrukcje, panie hrabio?... czyś pan zapomniał, że mam rozkaz odstawić pana całego i zdrowego do księcia pana?... Jak będziesz w wojsku, to daj się pan zabić, jeżeli ci się podoba, ale do tej chwili, uprzedzam pana, że ja, w charakterze jenerała tego tu oto wojska, daję wam rozkaz do odwrotu na widok pierwszego nieprzyjacielskiego pióropusza.
De Guiche i Raul spojrzeli na siebie ukradkiem, uśmiechając się jednocześnie.
Do Albain przybyli podróżni bez wypadku. Tu dowiedzieli się, że książę rzeczywiście opuścił Béthune i stał między Cambrin i Venthie. Wtedy — znów boczną drogą — po pół godzinie jazdy mały oddział przybył na brzeg strumyka, wpadającego do Lys.

Okolica była cudna, poprzerzynana dolinami szmaragdowo-zielonemi. Od czasu do czasu znajdował się na drodze
Prałat wyciągnął rękę w kierunku drzwi kościoła, gdzie siedział żebrak, oparty plecami o słup.
gaik. W każdym takim lasku nauczyciel, w przewidywaniu zasadzki, wysłał naprzód dwóch służących hrabiego, którzy tworzyli w ten sposób straż przednią. Nauczyciel i dwaj młodzieńcy stanowili korpus wojska, Olivan zaś, z karabinem na kolanach i okiem, wytrzeszczonem na wszystkie strony czuwał na tyłach.

Od niejakiego czasu na widnokręgu wynurzał się las dosyć gęsty; gdy znajdowali się odeń o jakie już sto kroków, pan d‘Arminges, przywykły do ostrożności, wysłał naprzód dwóch lokajów hrabiego. Służący zniknęli między drzewami; młodzieńcy i nauczyciel, śmiejąc się i rozmawiając, jechali prawie o sto kroków za nimi.
Oliwan trzymał się w tyle na takiejże prawie odległości; nagle rozległo się pięć czy sześć strzałów muszkietowych. Nauczyciel kazał przystanąć, młodzieńcy posłusznie wstrzymali konie. W tejże chwili dwaj służący powrócili galopem.
Młodzieńcy, z niecierpliwością pragnący dowiedzieć się powodów tej strzelaniny, popędzili ku służącym, a nauczyciel pojechał za nimi.
— Czy was zatrzymano? — zapytali żywo obaj młodzieńcy.
— Nie — odpowiedzieli lokaje — prawdopodobnie nawet nie widziano nas; strzały ze strzelby padły o sto kroków przed nami, w największym gąszczu leśnym; wróciliśmy, ażeby zapytać o radę.
— Moją radą — rzekł d‘Arminges — nawet wolą moją jest, ażebyśmy dokonali odwrotu; ten las może ukrywać w sobie zasadzkę.
— Więc nic nie widzieliście? — zapytał hrabia lokaja.
— Zdawało mi się — rzekł jeden z nich — że jacyś jeźdźcy, ubrani żółto, suną wzdłuż strumienia.
— Tak — odezwał się nauczyciel — tośmy wpadli na oddział hiszpański. Do odwrotu, panowie, do odwrotu!
Młodzieńcy porozumiewali się ukradkowemi spojrzeniami, gdy wtem usłyszano wystrzał z pistoletu, poczem dwa czy trzy razy wołanie o pomoc. Młodzieńcy ostatniem spojrzeniem upewnili się, iż żaden z nich nie pognie się cofnąć, i w chwili, gdy nauczyciel już zawracał konia, obydwaj pojechali naprzód, Raul, wołając: „Do mnie, Olivanie!“, a hrabia de Guiche, wołając: „Do mnie Urbanie i Blanchecie!“.
I zanim nauczyciel ochłonął ze zdziwienia, oni byli już w lesie. Spiąwszy konie, jednocześnie porwali pistolety do ręki. W pięć minut przybyli na miejsce, skąd zgiełk wdawał się pochodzić. Wtedy zwolnili biegu swych koni i posuwali się ostrożnie.
— Cicho! — rzekł de Guiche — kawalerzyści!...
— Tak, trzech na koniu, a trzech zsiadło na ziemię.
— Co robią?... zobacz!...
— Zdaje mi się, że rewidują jakiegoś człowieka rannego, czy nieżywego.
— O!... to jakieś podłe morderstwo — rzekł de Guiche.
— Ależ to przecie żołnierze — podchwycił Bragelonne.
— Tak, ale ciury, czyli rabusie na drogach.
— Hejże na nich!... — rzekł Raul.
— Hejże na nich!... — rzekł de Guiche.
— Panowie!... — zawołał biedny nauczyciel — panowie, na imię nieba...
Ale młodzieńcy nie słuchali wcale, obaj pojechali z wielką chęcią, a krzyki nauczyciela tylko zwróciły uwagę hiszpanów. Zaraz też owi trzej, którzy byli na koniu, popędzili na spotkanie obydwóch młodzieńców, gdy trzej inni kończyli rabować dwóch podróżnych, młodzieńcy bowiem, zbliżywszy się, zobaczyli leżące na ziemi nie jedno, lecz dwa ciała.
Z odległości dziesięciu kroków de Guiche wystrzelił pierwszy i chybił; hiszpan, pędzący naprzeciw Raula, także wystrzelił. Raul uczuł w lewem ramieniu ból, jakby od uderzenia bata. Z odległości czterech kroków dał ognia, i hiszpan, ugodzony w piersi, wyciągnął ręce i przewrócił się w tył konia, który zaraz skręcił i uniósł umierającego.
W tejże chwili Raul ujrzał, jakby przez mgłę, lufę muszkietu, wymierzoną ku niemu. Zaraz mu przyszła na myśl rada Athosa i ruchem szybkim, jak błyskawica, spiął konia w górę, tak, że zwierzę stanęło dęba. Zagrzmiał strzał. Koń skoczył w bok, zachwiał się i padł, przygniatając nogę Raulowi. Hiszpan sam rzucił się, schwyciwszy muszkiet w rękę, ażeby głowę Raulowi roztrzaskać kolbą.
Na nieszczęście, w położeniu takiem, w jakiem się znajdował Raul, nie mógł on ani wydobyć szpady z pochwy, ani pistoletu z olster; widział kolbę, młynkującą nad jego głową, i mimowoli chciał już zamknąć oczy, gdy jednym skokiem de Guiche wpadł na Hiszpana i przyłożył mu pistolet do gardła.
— Poddaj się!... — zawołał — albo zginiesz’...
Muszkiet wypadł z rąk żołnierza, który poddał się natychmiast! Guiche przywołał jednego ze swych służących, oddał mu jeńca do pilnowania, rozkazując, ażeby mu palnął w łeb przy najmniejszem usiłowaniu ucieczki, potem zeskoczył z konia i zbliżył się do Raula.
— Dalibóg — rzekł Raul ze śmiechem, chociaż bladość odradzała wzruszenie, nieuniknione przy pierwszej walce — pan bardzo prędko spłacasz swe długi, nie chcąc być winny. Gdyby nie pan — dodał — byłbym już pewno nie żył.
— Mój przeciwnik, uciekłszy — rzekł hrabia — dał mi wszelką łatwość przyjścia panu na pomoc; ale czy jesteś pan ciężko ranny?... cały pan zakrwawiony.
— Zdaje mi się — rzekł Raul — że muszę być zadraśnięty w ramię. Pomóż mi więc pan wydostać się z pod konia, a spodziewam się, że nic nie przeszkodzi mi pojechać dalej.
Pan a‘Arminges i Olivan już zsiedli na ziemię i podnosili konia, miotającego się w drgawkach konania. Raul zdołał nareszcie wyjąć nogę ze strzemienia, a potem z pod konia i stanął w jednej chwili.
— Nie złamał sobie pan czego?... — spytał Guiche.
— Nie, dzięki Bogu — odpowiedział Raul — ale co się stało z biedakami, których tamci nędznicy mordowali?...
— Przybyliśmy za późno: zdaje mi się, że ich pozabijali i uciekli, zabrawszy z sobą cały łup; nasi lokaje są przy trupach.
— Chodźmy zobaczyć, może jeszcze nie umarli, może da się im co pomóc — rzekł Raul.
— Olivanie, odziedziczyliśmy dwa konie, alem stracił swego; weź najlepszego z tych dwóch, a mnie swego oddaj.
I podeszli do miejsca, gdzie leżały dwa trupy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.