Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Zaledwie Gondy uszedł sto kroków, a już oczy jego uderzyła nadzwyczajna zmiana na ulicach Paryża. Miasto wydawało się zaludnione istotami fantastycznemi; cienie jakieś snuły się cicho, wyrywając kamienie z bruku; inne znów ciągnęły i przewracały wozy, lub kopały rowy i doły, zdolne pochłonąć pułki kawalerji. — Wszyscy ci ludzie wyglądali, jak złe duchy, dokonywujące jakiegoś dzieła piekielnego: a byli to tylko żebracy z legji, podwładnej podawaczowi wody święconej z przed kościoła Ś-go Eustachego; przygotowywali barykady na dzień następny.
Gondy patrzał na tych pracowników nocnych z pewną trwogą. Zapytywał siebie, czy, wezwawszy do czynu te istoty, żyjące w jaskiniach nędzy i zepsucia, znajdzie dość siły, by je w porę powstrzymać. Gdy który z tych ludzi zbliżył się do niego, gotów był prawie przeżegnać się, jak przed szatanem. Przebył ulicę Ś-go Honorjusza i skierował się na ulicę Ferronnerie. Tu zastał zupełnie co innego: kupcy biegali od sklepu do sklepu; drzwi i okiennice niby pozamykano, a ludzie w opończach wchodzili i wychodzili, niosąc jakieś przedmioty w ukryciu. To kupcy, którzy posiadali broń, rozdawali tym, co jej nie mieli.
Jakiś człowiek upadający pod ciężarem pęku pałaszy i muszkietów, rozdawał je innym wysuwającym się cicho z zaułków. Przy świetle latarni koadjutor poznał Plancheta.
Koadjutor dotarł do bulwaru przez ulicę Monnaie; tu spotkał ludzi, stojących grupami. Byli to mieszczanie w czarnych i szarych płaszczach, z pod których wyglądały szpady i lufy karabinów. Gdy doszedł do Mostu Nowego, jakiś nieznajomy zbliżył się do niego.
— Kto idzie? zawołał; — odpowiadaj, — bo chyba do nas nie należysz!...
— Nie poznajesz przyjaciół, kochany panie Loviere — rzekł koadjutor, podnosząc kapelusz.
Loviere skłonił się i odstąpił. Gondy szedł dalej, aż do wieży de Nesle. Tu, znów zobaczył szeregi ludzi, niknących pod murami. Rzekłbyś korowód duchów, albowiem wszyscy okryci byli w białe płaszcze. Gondy przyczaił się za węgłem i widział ich, przepadających od pierwszego do przedostatniego. Ostatni obejrzał się, czy kto nie śledzi i pomimo ciemności spostrzegł Gondy‘ego. Poszedł prosto do niego i przyłożył mu pistolet do piersi.
— Hola! panie Rochefort, — rzekł Gondy, śmiejąc się — nie żartuj z bronią...
Rochefort poznał go po głosie.
— A! to pan koadjutor! powiedział.
— Tak to ja... Cóż to za ludzi, tak pakujesz?
— Pięćdziesięciu rekrutów kawalera d‘Humieres, przeznaczonych do lekkiej jazdy, którzy za całe umundurowanie dostali jedynie białe płaszcze.
— Dokąd się udajecie?
— Do jednego z moich przyjaciół, rzeźbiarza; tylko zamiast drzwiami, wchodzimy podziemiem, w którem jest skład marmurów.
— Dobrześ się urządził, — rzekł Gondy.
Uścisnął dłoń Rocheforta, a ten wszedł za swoją czeredą i zamknął podziemie za sobą. Koadjutor wrócił do domu o pierwszej po północy, otworzył okno, wychylił się i nasłuchiwał. Szum dziwny, niepojęty dolatywał z miasta; czuć było, że w ciszy nocnej przygotowuje się coś strasznego. Czasami odgłosy fali morskiej, uderzającej o brzegi, lub głuchego grzmotu podziemnego, jak przed trzęsieniem ziemi, przynosił wiatr z oddali.
I tak było noc całą. Z brzaskiem dnia Paryż zadrżał. Rzekłbyś miasto oblężone. Na barykadach stali ludzie z groźnem obliczem, z muszkietami w ręku; słychać było hasła, chodziły patrole, aresztowano co chwila. Zatrzymywano panów w kapeluszach z piórami i przy szpadach złoconych i kazano im wołać — Niech żyje Broussel! precz z Mazarinim! każdego, kto się opierał, zmuszano do tego i bito. Krew się jeszcze nie lała, lecz znać było, że i to może nastąpić.
Barykady podsunięto pod sam Pałac Królewski. Od ulicy Dobrych Dzieci aż do ulicy Ferronnerie, od Ś-go Tomasza do Mostu Nowego, ulicy Richelieu i bramy Ś-go Honorjwsza — stało przeszło dziesięć tysięcy ludu zbrojnego urągając straży kardynalskiej. Pośród tłumu przeciągały gromady ludzi wynędzniałych, obdartych, ze sztandarami w ręku, na których było wypisane: Przypatrzcie się nędzy ludu paryskiego! A wszystko to krzyczało, wyło, wygrażało, czyniąc tumult piekielny.
Anna Austrjacka i Mazarini nie mogli wyjść z podziwu, gdy rano doniesiono im, iż miasto, wczoraj jeszcze ciche i spokojne, dziś powstało i miota się, jak w konwulsjach; ani królowa ani kardynał nie chcieli wierzyć wcale, dodając, że własnym uszom i oczom dopiero uwierzą.
Otworzono okna: ujrzeli, usłyszeli i przekonali się nareszcie. Mazarini wzruszył ramionami, udając pogardę dla motłochu, lecz zbladł widocznie i cały drżący pobiegł do gabinetu swojego, pozamykał złoto i kosztowności w kufry, a najdroższe pierścienie z brylantami pokładł na palce.
Królowa zaś, wściekła z oburzenia, pozostawiona samej sobie, rozkazała przywołać marszałka de la Meilleraie, i poleciła zebrać natychmiast ludzi i dowiedzieć się, co znaczą te żarty.
Marszałek posiadał sporą dozę zarozumiałości i nigdy nie wątpił o sobie, pogardzał też mieszczaństwem, jak zwykle ci, co noszą szpady; zebrał naprędce stu pięćdziesięciu ludzi i chciał wyjść na miasto przez most z Luwru; napotkał tu jednak Rocheforta z pięćdziesięcioma jeźdźcami, a za nimi przeszło półtora tysiąca ludzi.
Nie było sposobu przebić się przez tę zaporę, marszałek inie próbował nawet i zawrócił bulwarem nad rzeki. Przy Nowym Moście zastał Loviera z mieszczanami. Tym razem marszałek przypuścił atak, przywitano go muszkietami, a kamienie, jak grad, z okien poleciały. Cofnął się do dzielnicy targowej... tu przyjął go Planchet z halabardnikami. Halabardy pochyliły się groźnie; chciał stratować szare płaszcze, lecz trzymały się one dobrze, i marszałek odparty cofnął się znów ku ulicy S-go Honorjusza, zostawiwszy na placu czterech ze straży, zabitych białą bronią.
Posunął się w ulicę; tu znów trafił ma barykady żebraka od Ś-go Eustachego, obstawione nietylko ludem zbrojnym, lecz kobietami i dziećmi. Friwuet dostał od Loviera pistolet i pałasz, i tak uzbrojony zorganizował bandę łobuzów sobie podobnych; hałasowali też, jak potępieńcy.
Marszałek sądził, że punkt ten jest najsłabiej broniony i chciał go rozbić w puch.
Rozkazał dwudziestu ludziom zsiąść z koni i przebić się przez barykadę, a reszcie konnych osłaniać atakujących. Dwudziestu ludzi poszło prosto na barykadę, lecz zpoza kup kamieni, jednocześnie dano ognia. Usłyszawszy kanonadę, Planchet z halabardnikami ukazał się od strony cmentarza Niewiniątek, a Loviere z mieszczaństwem na rogu ulicy Monnaie.
Marszałek dostał się we dwa ognie. La Meilleraie był odważny, postanowił też zginąć, a nie poddać się... Strzelał bez przestanku, a jęki boleści rozlegały się w tłumach.
Straż, wprawna i wyćwiczona, strzelała celnie, mieszczanie za to mieli przewagę w ilości i zasypywali literalnie żołnierzy ogniem z muszkietów. Ludzie padali, jak pod Rocroy lub Lerida. Fontrailles, adjutant marszałka, miał już rękę przestrzeloną, koń dostał kulą w szyję i rwał się z bólu, jak wściekły. Nastała chwila, kiedy najmężniejszy czuje dreszcze trwogi i zimny pot na czole; naraz tłum się rozstąpił od ulicy l‘Arbresec, krzycząc: Niech żyje koadjutor!
Ukazał się Gondy w szatach pontyfikalnych; idąc spokojnie pomiędzy strzałami, błogosławił lud na prawo i lewo z taką powagą i przejęciem, jak podczas procesji Bożego Ciała. Wszyscy padli na kolana. Marszałek podbiegł ku niemu.
— Na miłość Boską, ratuj mnie pan, bo zginę tu razem z moimi ludźmi.
Hałas piekielny i wrzawa zagłuszyłyby nawet grzmoty z nieba. Gondy podniósł rękę do góry. Uciszono się.
— Moje dzieci, — rzekł, — oto marszałek de La Meilleraie obowiązuje się, powróciwszy do Luwru, żądać od królowej w waszem imieniu uwolnienia naszego Broussela. Wszak przyrzekasz marszałku? — dodał Gondy zwracając się do La Meilleraie.
— A jakże, przyrzekam. — zawołał tenże.
— Nie myślałem, że mi to tak łatwo przyjdzie...
— Marszałek daje wam słowo szlacheckie — rzekł Gondy.
La Meilleraie wzniósł rękę w górę na znak potwierdzenia.
— Niech żyje koadjutor! — wrzasnęła tłuszcza. Kilka głosów odezwało się nawet: Niech żyje marszałek! — lecz zaraz ogół zawołał chórem:
— Precz z Mazarinim!
Tłumy się rozwarły, otworzono barykady, i imarszałek ze swymi niedobitkami ruszył do zamku, poprzedzany przez Friqueta i jego kolegów, z których jedni naśladowali bębny, a drudzy starali się udawać trąbki.
Wyglądało to na pochód triumfalny, ale za strażą barykady zamknęły się napowrót; marszałek zacisnął pięści.
Gdy się to działo, Mazarini, jak już wspominaliśmy, siedział w swoim gabinecie i porządkował skarby. Posłał po d‘Artagnana, który też wkrótce wszedł w towarzystwie nieodłącznego Porthosa.
— Chwała Bogu, żeś przyszedł ze swoim przyjacielem, kochany panie d‘Artagnan! — zawołał kardynał. — Co się dzieje w tym przeklętym Paryżu?
— Nic dobrego, Eminencjo! — rzekł d‘Artagnan, kiwając głową; miasto całe powstało; przed chwilą, gdym szedł ulicą Montorgeuil z tu obecnym panem du Vallon, który liczy się do sług pana wiernych, — pomimo mego munduru, a może właśnie dlatego, chciano mnie zmusić, bym wołał: Niech żyje Broussel! a czy mam powiedzieć prawdę, czego chciano jeszcze ode mnie?
— Powiedz, proszę.
— Oto, abym wołał: Precz z Mazarinim! Chciałeś, Eminencjo, więc powiedziałem.
Mazarini uśmiechnął się, lecz zbladł okrutnie.
— A pan wołałeś? — zapytał.
— Daję słowo, że nie — odparł d‘Artagnan — nie byłem przy głosie; pan du Vallon ma chrypkę, więc także nie krzyczał. Wypada zatem, Eminencjo....
— Co, dokończ?
— Abyś obejrzał mój płaszcz i kapelusz.
D‘Artagnan wskazał cztery dziury od kuli w płaszczu, a dwie w kapeluszu. Ubranie Porthosa przecięte było halabardą na brzuchu, a pióro na kapeluszu ustrzelone.
— Diavalo! — rzekł kardynał, patrząc na dwóch przyjaciół z uwielbieniem, diavolo! — powtórzył, jabym był zawołał, coby mi kazano.
W tej chwili właśnie usłyszano zbliżający się coraz bardziej hałas. Mazarini otarł czoło, zimnym potem zlane; spojrzał dokoła, chciał iść do okna, lecz nie miał odwagi.
— Panie d‘Artagnan, — rzekł, — zobacz, co się tam dzieje?
D‘Artagnan wyjrzał ze zwykłą sobie obojętnością.
— Oho! co to znaczy? marszałek de La Meilleraie powraca bez kapelusza, Fontrailles z ręką na temblaku, straż pokaleczona, konie krwią oblane... A to co nowego? straż pałacowa bierze na cel, chce strzelać!
— Rozkazano im strzelać do ludu, — rzekł Mazarini, na wypadek, gdy zbliży się do Palais-Royal.
— Jeżeli dadzą ognia wszystko stracone! — zawołał d’Artagnan.
— Są jeszcze przecie kraty żelazne.
— Kraty? wystarczą na pięć minut, wyrwą je, połamią, pokręcą!...
— Nie strzelać!... panowie! na Boga! — zawołał d‘Artagnan, wychylając się oknem.
Czy to, że nie słyszano zlecenia, czy dla innej przyczyny, kilka wystrzałów padło... Grad kul odpowiedział ze strony ludu, jedna przeleciała pod ręką d‘Artagnana i trafiła w lustro, w którem przeglądał się Porthos.
— Oh! — zawołał kardynał — lustro moje weneckie!
— O Eminencjo! — rzekł d‘Artagnan, zamykając spokojnie okno — nie masz czego płakać jeszcze, prawdopodobnie za godzinę nie będzie już ani jednego z twoich luster weneckich w pałacu!
— Poradź więc, co robić? rzekł kardynał, trzęsąc się ze strachu.
— Ależ do djabła, oddać im Broussela, kiedy go żądają! Na co, u licha, przyda wam się radca parlamentu? to stworzenie nic nie warte!
— Panie du Vallon, czy też tak radzisz? Cobyś uczynił w takim wypadku?
— Oddałbym Broussela — rzekł Porthos.
— Chodźcie, panowie, za mną — zawołał Mazarini — pomówię o tem z królową.
Na końcu korytarza przystanął.
— Mogę rachować na panów? wszak prawda? — zapytał.
— Zdania swego nie zmieniamy — odparł d‘Artagnan, — oddaliśmy się na usługi waszej Eminencji, rozkazuj zatem, będziemy posłuszni.
— Kiedy tak, — rzekł Mazarini, — wejdźcież do tego gabinetu i tam zaczekajcie.
Sam zaś obszedł dokoła i powrócił do salonu królowej innemi drzwiami.