Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI
WIEŻA KOŚCIOŁA Ś-GO JAKÓBA

O trzy kwadranse na szóstą pan de Gondy powrócił już do pałacu arcybiskupiego. O szóstej oznajmiono mu przybycie proboszcza z Saint-Merri. Proboszcz wszedł z Planchetem.
— Oto jest osoba, o której mówiłem Waszej Eminencji — wyrzekł.
Planchet ukłonił się z miną człowieka, obytego w świecie.
— Czy masz zamiar służyć sprawie ludu przeciw Mazariniemu?... — zapytał Gondy.
— A naturalnie — odparł Planchet — należę do Frondy całą duszą. Skazany nawet jestem na szubienicę, proszę Waszej łaskawości.
— Z jakiego powodu?...
— Odbiłem z rąk zbirów Mazariniego szlachetnego i zacnego pana, którego złapali i odprowadzali do Bastylji. gdzie siedział już przez pięć lat.
— Jak się nazywał?...
— Hrabia de Rochefort.
— Przypominam sobie, mówiono mi już o tej sprawie; podobno całą dzielnicę zbuntowałeś przeciw mazarińczykom?... Czemże się trudnisz?...
— Mam cukiernię przy ulicy Lombard.
— A skąd przy zajęciu tak spokojnem, jesteś usposobienia tak bardzo wojowniczego?...
— A dlaczego, Wasza wielebność, będąc sługą kościoła, przyjmuje mnie w ubraniu świeckiem, przy szpadzie i ostrogach?...
— Wcale dobrze powiedziane, daję słowo!...— rzekł Gondy, śmiejąc się serdecznie — trzeba ci wiedzieć, że i ja pomimo sutanny, mam żyłkę wojowniczą.
— Otóż ja, Eminencjo, zanim zostałem cukiernikiem, byłem trzy lata sierżantem w pułku piemonckim. a przedtem dwa lata w służbie pana d‘Artagnana.
— Ależ to mazajrińczyk zagorzały!...
— Pan d‘Artagnan jest w służbie; Mazarini mu płaci, więc broni go z obowiązku, jak my, mieszczanie, spełniamy powinność naszą, napadając Mazariniego, bo nas obdziera.
— Widzę, mój przyjacielu, że masz rozum. Czy można liczyć na ciebie?...
— Można rachować na mnie, Eminencjo, gdy chodzi o zaburzenie w mieście.
— Właśnie o to chodzi. Ilu ludzi jesteś w stanie zebrać tej nocy?...
— Dwieście muszkietów i pięćset halabard...
— Niech tylko w każdej dzielnicy znajdzie się człowiek, co tyle zrobi, a jutro będziemy mieli silną armję. Czy masz ochotę iść pod rozkazy hrabiego Rocheforta?...
— Pójdę za nim do piekła; a to, co mówię, dużo znaczy, gdyż pewny jestem, że on zdolny jest atakować samego djabła.
— Brawo!...
— Po czem jutro odróżnimy przyjaciół od wrogów?...
— Niechaj frondziści przypną do kapeluszy kokardę ze słomy.
— Dobrze.
— Potrzebujesz pieniędzy?...
— To nigdy nie zaszkodzi, Eminencjo. Jeśli niema, to obejdzie się; jeżeli zaś są, wszystko pójdzie prędzej i lepiej.
Gondy podszedł do skrzyni i wyjął woreczek.
— Masz tu pięćset pistolów — powiedział — jeśli dobrze pójdzie jutro, drugie tyle dostaniesz.
— Zdam wiernie rachunek z całej sumy, Eminencjo — rzekł Planchet, kładąc worek pod pachę.
— Dobrze; polecam ci kardynała.
— Bądź pewny, Eminencjo, że w dobrych rękach jego losy.
Planchet opuścił pokój, proboszcz pozostał na chwilę.
— Czy Wasza wielebność zadowolony?... — powiedział.
— Bardzo, twój protegowany wydaje się odważny i na wszystko zdecydowany.
— O!.. ja ręczę, że więcej nawet zdziała, niż przyrzeka.
Proboszcz udał się za Planchetem, czekającym na schodach. Po upływie dziesięciu minut oznajmiono proboszcza od Ś-go Sulpicjusza.
Po otworzeniu drzwi gabinetu, wpadł gwałtownie hrabia de Rochefort.
— Co widzę!... to..ty, hrabio kochany?... — rzekł Gondy, podając mu rękę.
— Zdecydowałeś się nareszcie, monsiniorze? — zapytał Rochefort — toż sprawimy bal Mazariniemu.
— Mam nadzieję.
— Kiedyż się taniec rozpocznie?...
— Zaproszenia rozesłane na noc dzisiejszą, — rzekł koadjutor — lecz muzyka zagra dopiero jutro rano.
— Rachuj na mnie, mam przyobiecanych pięćdziesięciu żołnierzy, przez kawalera d‘Humieres, w razie gdybym ich potrzebował.
— Dobrze, kochany Rocheforcie; ale to nie wszystko jeszcze. Coście zrobili z panem de Beaufort?...
— Jest w okolicy Vendôme, gdzie oczekuje na moje wezwanie, aby wrócić do Paryża.
— Pisz do niego, że nadszedł czas... lecz niech się śpieszy; bo, jak tylko lud paryski zbuntuje się przeciw Mazariniemu, dziesięciu najmniej książąt znajdzie się na dowódców; jeżeli będzie się ociągał, zastanie miejsce zajęte.
— Czy mogę pisać w waszem imieniu?...
— Możesz.
— Oddasz mu władzę?...
— Podczas wojny tak; — lecz w polityce....
— Nie uznajesz go za zdolnego?...
— Musi mi pozwolić samemu wytargować kapelusz kardynalski.
— Koniecznie tego pragniesz?...
— Ponieważ zmuszono mnie nosić kapelusz, którego kształt przeciwny jest mojej naturze — rzekł Gondy — pragnę, aby przynajmniej ten kapelusz był czerwony.
— Nie trzeba sprzeczać się o gusty i kolory — rzekł Rochefort ze śmiechem — pewny jestem, że przystanie.
— Kiedyż może przybyć?...
— Za pięć dni.
— A ty zbierz swoich ludzi i bądź gotów na wszystko.
— Czy jest oznaka dla stowarzyszonych?...
— Kokarda ze słomy przy kapeluszu.
— O!... signor Mazarini!... — rzekł Rochefort, wychodząc z proboszczem, który nie odzywał się wcale podczas całej rozmowy — pokażę ci, czym za stary do działania!...
Było pół do dziewiątej; koadjutor w pół godziny przebył drogę od pałacu arcybiskupiego do kościoła Ś-go Jakóba. W oknie wieży błyszczało światło.
— Oho!... pomyślał koadiutor, — nasz syndyk już na stanowisku.
Zapukał, otworzono mu natychmiast. Wikary czekał na niego i, świecąc na schodach, zaprowadził na szczyt wieży. Gdy doszli do celu, wskazał małe drzwiczki. Klucz tkwił w zamku, jednak koadjutor zapukał.
— Proszę wejść — — usłyszał.
Gondy pchnął drzwi i wszedł. Zastał leżącego na ławie podawacza wody święconej od Ś-go Eustachego. Spostrzegł koadjutora i zerwał się na nogi. Dziesiąta godzina wybiła na wieży.
— Co słychać?... — zapytał Gondy dotrzymałeś słowa?...
— Niezupełnie — odparł żebrak.
— Dlaczego?...
— Żądałeś pan pięciuset ludzi, wszak prawda?...
— Tak.
— Otóż daję panu dwa tysiące.
— Przesadzasz!...
— Chce się pan przekonać?...
— I owszem.
Trzy świece stały zapalone, każda w innem oknie. Jedna od strony placu, druga naprzeciw Pałacu Królewskiego, trzecia od strony ulicy Ś-go Djonizego.
Żebrak podszedł i pogasił wszystkie z kolei.
Znaleźli się w ciemności, pokój oświecał jedynie księżyc blaskiem niepewnym.
— Coś zrobił?... — zapytał koadjutor.
— Dałem znak umówiony.
— Jaki znak?...
— Co do barykad.
— Aha!...
— Wyszedłszy stąd, ujrzysz, panie, ludzi moich przy robocie. Proszę iść ostrożnie i nie złamać nogi o jaki łańcuch, lub nie wpaść w dół głęboki.
— Dobrześ się sprawił. Masz oto drugą połowę przyobiecanej sumy. A teraz pamiętaj; jesteś wodzem, i nie wolno ci pić, ani być pijanym.
— Od dwudziestu lat wodę tylko piję.
Żebrak odebrał worek z rąk koadiutora i słychać było, jak przebierał palcami w złocie.
— Oho!... — rzekł koadjutor — toś ty chciwy i skąpiec, mój kochany!...
Żebrak westchnął głęboko i cisnął worek.
— Czyż zawsze będę jednaki — zajęczał — nigdyż nie pozbędę się dawnych namiętności?... O biada mi!... biada!...
— A jednak przyjmujesz złoto.
— Tak, lecz czynię ślub przed panem, że, co mi pozostanie, użyję na dobre uczynki. Twarz miał bladą i ściągniętą boleśnie, znać na niej było walkę wewnętrzną.
— Szczególny człowiek!... — mruknął Gondy.
Żebrak złożył ręce i padł na kolana.
— Eminencjo!... — zawołał — zanim odejdziesz, pobłogosław mnie, błagam cię o to!...
— Eminencjo?... — rzekł Gondy — za kogóż mnie bierzesz, przyjacielu, jesteś w błędzie!...
— O!... ja się nie mylę, wiem, kim pan jesteś!... jesteś koadjutorem... poznałem to odrazu.
Gondy roześmiał się.
— Chcesz mego błogosławieństwa?...
— Proszę i potrzebuję go...
Żebrak powiedział to z taką pokorą i żalem głębokim, że Gondy podniósł rękę do góry i dał mu błogosławieństwo z całem namaszczeniem, do jakiego był zdolny.
— A teraz, wstań — rzekł koadjutor — pobłogosławiłem i jesteś nietykalny dla mnie, jak i ja dla ciebie. Otwórz mi serce twoje, powiedz, czy ciąży na tobie przestępstwo, za które boisz się sprawiedliwości ludzkiej i czy mógłbym cię przed nią zasłonić?...
Żebrak smutnie pokiwał głową.
— To, co zrobiłem, nie podlega wcale wyrokom sprawiedliwości ludzkiej, a ty, ojcze duchowny, możesz mi jedynie ulżyć, błogosławiąc często, jak to dziś zrobiłeś.
— Powiedz mi szczerze, wszak nie zawsze byłeś tem, co obecnie?...
— Od sześciu lat dopiero trudnię się wodą święconą.
— Gdzie byłeś przedtem?...
— W Bastylji.
— A jeszcze dawniej.
— Powiem ci, ojcze wielebny, gdy raczysz wysłuchać spowiedzi mojej.
— W którejkolwiek godzinie dnia czy nocy przyjdziesz do mnie, pamiętaj, że gotów będę dać ci rozgrzeszenie.
— Dziękuję — wyszeptał żebrak — lecz nie czuję się godny jeszcze twej łaski.
— Do widzenia, zatem.
— Do widzenia, Eminencjo — odparł żebrak, otwierając drzwi i pochylając się do ziemi.
Koadjutor wziął świecę i opuścił wieżę, myśląc o dziwnym żebraku.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.