Dwadzieścia lat później/Tom II/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Dwadzieścia lat później
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Vingt ans après
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V
ŻEBRAK OD Ś-go EUSTACHEGO

D‘Artagnan umyślnie nie stawił się natychmiast w Palais-Royal: chciał, aby Comminges wprzód się tam znalazł i miał czas opowiedzieć kardynałowi, jaką to niezmierną przysługę, on, d‘Artagnan, oddał tego rana stronnictwu królowej.
To też kardynał przyjął obydwu bardzo uprzejmie, nagadał mnóstwo komplementów i oznajmił, że są już na połowie drogi do celu: to jest d‘Artagnan do naczelnego dowództwa, a Porthos do tytułu barona. D‘Artagnan wolałby był gotówkę, niż to wszystko, wiedział bowiem, że Mazarini z łatwością obiecuje, a dotrzymuje obietnic bardzo ciężko. Cenił też te nadzieje, jak gruszki na wierzbie, lecz udawał bardzo zadowolonego, aby nie zniechęcać Porthosa.
Tymczasem i królowa kazała poprosić ich do siebie. Mazarini osądził w duchu, że podziękowanie osobiste królowej podwoi zapał obrońców; skinął też na nich, aby się za nim udali.
Dwór Anny Austrjackiej, liczny był i wesoły, obecnie jeszcze więcej znać to było, bo po zwycięstwie nad Hiszpanją, odniesiono niemniejsze nad ludem. Broussel, bożyszcze ludu, wywieziony z Paryża, siedział już zapewne w tej chwili w więzieniu w Saint-Germain; a Blancmesnil aresztowany jednocześnie, tylko pocichu, w tajemnicy, był już osadzony pod kluczem w wieży Vinceńskiej.
Comminges stał blisko królowej, a ona wypytywała go o szczegóły rannej wyprawy; wszyscy słuchali uważnie opowiadania, gdy naraz ujrzano we drzwiach, poza kardynałem d‘Artagnana i Porthosa.
— Najjaśniejsza pani — rzekł Commimges, biegnąc naprzeciw d‘Artagnana — oto nadchodzi ten, co może lepiej, niż ja, wszystko opowiedzieć, bo jest to mój wybawca. Bez jego pomocy, byłbym zapewne w tej chwili w sieci pod Saint-Cloud; gdyż ni mniej ni więcej, chodziło tylko o wrzucenie mnie do rzeki. Mów, d‘Artagnanie, proszę cię, opowiadaj.
— No cóż, mój panie, po oddaniu mi tak wielkiej przysługi, milczysz teraz?... — rzekła Anna Austrjacka.
— Najjaśniejsza pani — odparł d‘Artagnan — nie mam nic do powiedzenia, chyba to, że życie moje jest na usługi Waszej Królewskiej Mości, i że nazwę się prawdziwie szczęśliwy w dniu, w którym będę mógł zginąć w jej obronie.
— Wiem o tem, panie, wiem dobrze oddawna — rzekła królowa. — Bardzo mi zatem przyjemnie, że mogę publicznie dać ci dowód mego szacunku i wdzięczności.
— Pozwól, Najjaśniejsza pani — rzekł d‘Artagnan — niech część twej łaski spłynie na mojego przyjaciela, tak jak i ja (położył nacisk na te słowa), dawnego muszkietera z kompanji de Treville; dokazał on cudów waleczności.
— Nazwisko tego pana?... — zapytała królowa.
— Gdy służył w muszkieterach — rzekł d‘Artagnan — nazywał się Porthos (królowa zadrżała), lecz prawdziwe jego nazwisko, kawaler du Vallon.
— De Bracieux, de Pierrefonds — dodał Porthos.
— Za liczne to imiona, abym je zapamiętała wszystkie, chcę tylko pamiętać o pierwszem — rzekła królowa uprzejmie.
Porthos się ukłonił. D‘Artagnan cofnął się o dwa kroki. W tej chwili zaanonsowano koadjutora. Okrzyk zdziwienia rozległ się w otoczeniu królowej. Pomimo, że pan koadjutor mówił z ambony dziś właśnie zrana, wiedziano, iż skłania się do Frondy.
Mazarini, żądając od arcybiskupa paryskiego, aby jego siostrzeniec miał kazanie, pragnął, jako chytry włoch, uszyć buty panu de Retz i cieszył się z tego tajemnie. Koadjutor, wychodząc z katedry, dowiedział się o awanturze ulicznej.
Był on istotnie związany z przewódcami Frondy, nie dotyla jednak, aby nie mógł ich opuścić, gdyby dwór ofiarował mu korzyści, o jakich marzył, a do których koadjutorstwo torowało mu drogę. Pan de Retz pragnął zostać arcybiskupem na miejsce wuja swojego i kardynałem, jak Mazarini. A partja ludowa z trudnością mogłaby ofiarować mu te zaszczyty iście królewskie.
Udał się do pałacu powinszować królowej zwycięstwa pod Lenis, zdecydowawszy z góry działać z tem stronnictwem, lub z tamtem, zależnie od tego, czy jego wizyta źle czy też dobrze zostanie przyjęta.
Za ukazaniem się jego, cały dwór, dotychczas triumfujący, uciszył się i czekał ciekawie, co usłyszy z ust dostojnika kościelnego.
Koadjutor posiadał więcej rozumu, niż wszyscy zebrani, którzy zamyślali z niego żartować. Mówił zręcznie, rozumnie i pomimo najszczerszych chęci otaczający nie mogli nic znaleźć do wyśmiania zakończył ofiarowaniem słabych swych usług i zdolności do rozporządzenia królowej.
Zdawało się, że królowej bardzo podobała się mowa koadjutora; słuchała z wielką uwagą, lecz gdy zakończył frazesem o usługach dla królowej, jedynym, w którym można było coś znaleźć do wyśmiania, Anna odwróciła się, rzuciła okiem na faworytów, a ci zrozumieli, iż oddaje im na pastwę koadjutora. Zaraz też żartownisie jęli dowcipkować.
Nogent-Beautin, buffon domowy, zawołał, że królowa bardzo jest szczęśliwa, znalazłszy pomoc religijną w takiej chwili. Cały dwór wybuchnął wielkim śmiechem. Hrabia de Villeroy dodał, jak można było przerazić się nawet na chwilę, mając do obrony dworu od parlamentu i mieszczan paryskich koadjutora, na którego skinienie może powstać armja księży, szwajcarów kościelnych i zakrystjanów.
Gondy, wobec tej burzy, którą mógł był jednem słowem uśmierzyć, pozostał spokojny i surowy. Królowa zapytała, czy ma co dodać jeszcze do pięknej przemowy, jaką miał do niej.
— Tak, pani — rzekł koadjutor — mam prosić właśnie, aby Wasza Królewska Mość dobrze się zastanowiła, zanim rzuci kraj w okropności wojny domowej.
Królowa odwróciła się, śmiech powstał na nowo. Koadjutor złożył ukłon i wyszedł, ciskając na kardynała jedno z tych spojrzeń, które tylko śmiertelni wrogowie rozumieją. Spojrzenie tak było wymowne, że przeszyto nawskroś serce Mazariniego; uczuł on, że jest to wypowiedzenie wojny, wziął za rękę d‘Artagnana i rzekł doń:
— Czy w razie potrzeby poznasz człowieka, który stąd wyszedł obecnie?
— Tak, Eminencjo, poznam.
— O!... — mruczał Gondy, przestępując próg pałacu — dworze królewski, szajko niewdzięczna, przewrotna i podła!... jutro pokażę ci, co mogę, śmiać się będziecie, lecz innym tonem.
Podczas gdy w Palais-Royal oddawano się wesołości niepohamowanej, gdy jedni przez drugich sadzili się, aby królową bawić kosztem nieobecnego, — Mazarini, włoch mądry i przebiegły, a przytem tchórzem podszyty, nie tracił czasu na próżne a niebezpieczne żarty. Poszedł do siebie, zebrał rachunki i najważniejsze papiery, złoto i kosztowności przeróżne, przywołał robotników zaufanych i rozkazał im w ścianach mieszkania swego porobić skrytki tajemne.
Koadjutor, powróciwszy od królowej, dowiedział się, iż jakiś młody człowiek czeka na niego. Gdy mu powiedziano, że nazywa się Loviere, zacny prałat zadrżał z radości. Pobiegł do swego gabinetu i rzeczywiście zastał tam Loviera, wzburzonego jeszcze i pokrwawionego po walce z pachołkami królewskimi. Koadjutor przywitał go podaniem ręki.
— Kochany panie Loviere — odezwał się koadjutor — wierz mi, że szczerze współczuję twojej niedoli.
— W takim razie powiem Eminencji, że czas słów przeminął, godzina czynu nadeszła; jeżeli zechcesz, to ojca mego za trzy dni wypuszczą z więzienia, a za sześć miesięcy ty, Eminencjo, zostaniesz kardynałem.
Koadjutor zadrżał i zbladł śmiertelnie.
— Mówmy otwarcie — ciągnął Loviere — nie grajmy w zakryte karty. Nikt przecie nie rozrzuca trzydziestu tysięcy dukatów na jałmużny, z czystego miłosierdzia chrześcijańskiego, to byłoby za piękne; za wzniosłe... Pan robisz to przez ambicję, to bardzo proste; jesteś człowiekiem genjalnym i czujesz swoją wartość. Ja zaś cały pałam zemstą. Połącz wpływem swoim duchowieństwo z ludem, ja obiecuję dodać mieszczaństwo i parlament: z czterema temi żywiołami — Paryż w tydzień do mas będzie należeć. Wierz mi, panie koadjutorze, królowa ze strachu odda ci to, czegoby z dobrej woli nigdy nie dała.
Teraz koadjutor patrzył na Loviera przenikliwie.
— Czy wiesz, że to, co mi proponujesz, panie Loviere, to ni mniej ni więcej tylko wojna domowa.
— Oddawna już ją przygotowujesz, monsiniorze, i rad jej będziesz z całej duszy.
— Zawsze to wymaga namysłu.
— Ile godzin potrzeba panu do namysłu?
— Dwanaście, mój panie. Czyż to za wiele?
— Południe teraz; o północy stawię się po odpowiedź.
— Dobrze; do widzenia, kochany panie Loviere.
Gondy tymczasem wezwał wszystkich znajomych księży. We dwie godziny zgromadził trzydziestu proboszczów z najludniejszych parąfij Paryża. Gondy opowiedział im, co go spotkało w Palais-Royal, powtórzył żarty de Beautin‘a, hrabiego Villeroy i marszałka Milleraie. Proboszczowie, wysłuchawszy, zapytali, co mają robić.
— Zaraz wam powiem; kierujecie sumieniem ludu, więc otwórzcie mu oczy na słabość królowej; niech wiedzą, że wszelkie nieszczęścia spadają na Francję z winy Mazariniego, jej kochanka, że on buntuje i demoralizuje; zacznijcie od dziś.. od tej zaraz chwili... za trzy dni czekam was, powiecie mi, coście zrobili. Jeżeli zaś który z was może mi dobrej udzielić rady, niech pozostanie, wysłucham go z przyjemnością.
Trzech księży nie wyszło: od św. Merri, od św. Sulpicjusza i od św. Eustachego.
— Czy sądzicie, że więcej wiecie, niż wasi koledzy?.. — zapytał Gondy.
— Tak, sądzimy... — odparli księża.
— Zobaczymy tedy; zaczynaj, proboszczu od św. Merri.
— Proszę Waszej wielebności, jest w mojej parafj i człowiek, bardzo dla was przydatny.
— Co to za jeden?
— Kupiec z ulicy Lombard, posiadający wielki wpływ na drobnych handlarzy w tej dzielnicy.
— Jak się nazywa?

— Niejaki Planchet: sam on jeden zrobił zaburzenie nie dawniej, jak sześć tygodni temu. Po tej awanturze,
Królowa usiadła na krześle, wzięła pióro i podpisała.
szukano go wszędzie, aby go powiesić, lecz przepadł bez wieści.

— Czy myślisz go odnaleźć?...
— Mam nadzieję; wątpię, aby go zdołano przyaresztować, a ponieważ jestem spowiednikiem jego żony, to, jeżeli ona co wie o nim, i ja będę wiedział.
— Dobrze, kochany proboszczu, odszukaj tego człowieka, a gdy znajdziesz, przyprowadź go do mnie.
Proboszcz oddalił się.
— A pan co mi powiesz?... — rzekł Gondy, zwracając się do proboszcza od św. Sulpicjusza.
— Ja, Wasza wielebność, znam człowieka, który oddał ogromną przysługę pewnemu księciu, wielce popularnemu. Z tego człowieka byłby znakomity wódz malkontentów, a ja mogę go oddać na wasze usługi.
— Jak się nazywa?
— Hraibia de Rochefort.
— O! znam go dobrze; niestety niema go w Paryżu.
— Jest, mieszka przy ulicy Cassette.
— Dlaczegóż do mnie nie przyszedł?
— Powiedziano mu... Wasza wielebność wybaczy...
— Mów, mów, nic nie szkodzi.
— Że Wasza wielebność układa się z Mazarinim...
Gondy zagryzł usta.
— Oszukano go; przyprowadź go do mnie o godzinie ósmej, i niech cię Bóg błogosławi, jak ja to czynię!
Drugi proboszcz nisko się ukłonił i wyszedł.
— Na pana kolej — rzekł koadjutor, zwracając się do ostatniego księdza. Czy masz dla mnie coś równie dobrego, jak twoi poprzednicy?
— O! coś znacznie lepszego, Ekscelencjo.
— Do djabła! zastanów się, mój panie, za wiele obiecujesz: jeden dał mi kupca, drugi hrabiego; czyż ty chcesz, mi ofiarować księcia?
— Nie... tylko żebraka.
— Aha! — rzekł Gondy, zamyślając się — masz rację, panie proboszczu, chcesz mi dać jednego z tych, co poruszą legjony biedaków, zalegających zaułki Paryża, i który każe im wołać głośno, aż cała Francja usłyszy, że to Mazarini przywiódł ich do nędzy...
— Tak, tak, właśnie.
— Brawo! a cóż to za jeden?
— Prosty żebrak, jak to wspomniałem, prosi on o jałmużnę, podając wodę święconą na schodach kościoła św. Sulpicjusza; od sześciu lat prawie siedzi tam ciągle. Wiadomo, że żebractwo to armja dobrze zorganizowana, rodzaj stowarzyszenia biednych przeciw posiadaczom; tam każdy członek ma swoje znaczenie, a wszyscy słuchają naczelnego wodza.
— Słyszałem coś o tem...
— Otóż człowiek, o którym mówię, jest syndykiem całego żebractwa w Paryżu.
— Czy wiesz co o nim?
— Nie, Ekscelencjo, zdaje mi się tylko, że dręczy go straszny wyrzut sumienia. 28-go każdego miesiąca, każe mi odprawiać mszę za duszę osoby zmarłej śmiercią gwałtowną; wczoraj mszę taką odprawiłem.
— Jak go nazywasz?
— Maillard; pewny jestem jednak, że to nie jest prawdziwe jego nazwisko.
— Czy o tej godzinie zastaniemy go na miejscu?
— Z wszelką pewnością.
— Chodźmy więc poznać twego żebraka, panie proboszczu; jeżeli jest taki, jak opowiadasz, masz rację, znalazłeś prawdziwy skarb.
Gondy zrzucił suknie duchowne, włożył kaftan, duży kapelusz z piórem czerwonem, przypasał szeroką szpadę, przypiął ostrogi do butów, zarzucił płaszcz szeroki i poszedł za proboszczem. Przeszli tak wszystkie ulice od pałacu arcybiskupiego aż do kościoła św. Eustachego, obserwując pilnie usposobienie ludności. Lud był wzburzony, jak rój pszczół wylękłych, co to inie wiedzą, gdzie osiąść; widoczne było, że jeśli nie dostanie przewódcy, lud ten poprzestanie na cichem szemraniu.
Gdy się już znaleźli na ulicy Prouvaires. ksiądz wskazał ręką plac przed kościołem.
— Oto jest — rzekł — siedzi na swojem miejscu.
Gondy spojrzał w stronę wskazaną, gdzie siedział żebrak na krześle pod murem; przy nim stał dzbanek, w ręku trzymał żebrak kropidło.
— Czy on z urzędu tam siedzi?... — zapytał Gondy.
— Nie, Ekscelencjo, ułożył się ze swoim poprzednikiem o miejsce rozdawacza wody święconej.
— Jakto ułożył się?
— Tak, bo podobne miejsca kupuje się; zdaje mi się, że za nie zapłacił sto pistolów.
— To widać bogaty żebrak?
— Niektórzy zostawiają po sobie niekiedy do trzydziestu tysięcy i więcej.
— Hm — rzekł Gondy — nie sądziłem, że tak dobrze umieszczam moje jałmużny.
Zbliżyli się przed kościół, a w chwili, gdy wchodzili na schody, żebrak wstał z krzesła i podał im kropidło. Był to człowiek przeszło sześćdziesięcioletni, mały, gruby, o włosach siwych i oczach płowych. Fizjognomja jego przedstawiała walkę dwóch sprzecznych charakterów; znać było w niej złą naturę, pokonywaną silną wolą, a może żalem za popełnione zbrodnie. Zobaczywszy księdza w towarzystwie nieznanego mężczyzny, zadrżał lekko i patrzał wzrokiem niepewnym. Ksiądz i koadjutor dotknęli kropidła końcami palców, przeżegnali się, a Gondy cisnął pieniądz srebrny w kapelusz, leżący na ziemi.
— Maillard — odezwał się proboszcz — przyszliśmy tu z panem, aby z tobą pomówić.
— Ze mną! — odparł żebrak — wielki to honor dla tak nędznej istoty.
Mówił z ironją, co nie uszło uwagi koadjutora.
— Otóż chcieliśmy się dowiedzieć — ciągnął proboszcz, przyzwyczajony do sposobu mówienia żebraka — co też myślisz o wypadkach dzisiejszych i co słyszałeś o nich od osób, przychodzących do kościoła.
Żebrak pokręcił głową.
— Smutne to wypadki, panie proboszczu, i, jak zawsze bywa, lud za nie będzie odpowiedzialny. O ile słyszałem, ogół jest niezadowolony, wszyscy narzekają, lecz, mówiąc wszyscy, nie wymieniam nikogo.
— Wytłumacz się, przyjacielu — rzekł koadjutor.
— Otóż powiadam, że wszystkie te skargi, przekleństwa, stworzą burzę i błyskawice, lecz piorun spadnie wtedy dopiero, gdy masy dostaną wodza.
— Mój przyjacielu — rzekł Gondy — wydajesz się zręcznym człowiekiem; otóż pytam cię, czy przyjąłbyś udział w niewielkiej wojnie domowej w razie, gdyby do niej doszło, — i, czy oddałbyś do dyspozycji wodza, jeżeli go znajdziemy, władzę i wpływ, jaki posiadasz nad towarzyszami?
— Z chęcią, panie, byle tylko wojna była uznana przez kościół, a, co za tem idzie, mogła mnie zaprowadzić do celu, jaki pragnę osiągnąć, to jest do zmazania moich grzechów.
— Wojna ta nietylko będzie uznana, ale kierowana będzie przez kościół. A co do odpuszczenia grzechów twoich, mamy przecie arcybiskupa, który ma z Rzymu nadaną wielką władzę, a nawet koadjutor posiada odpusty zupełne. Polecimy cię jego łasce i względom.
— A czy rzeczywiście posiadasz władzę nad towarzyszami?... — rzekł Gondy.
— Mają dla mnie szacunek — odrzekł dziad z dumą — i nietylko zrobią, co im rozkażę, lecz pójdą wszędzie, gdzie ja pójdę.
— Czy możesz mi zaręczyć za pięciuset ludzi zdecydowanych na wszystko, próżniaków niespokojnych, krzykaczy, zdolnych wstrząsnąć murami Palais-Royal wrzaskiem: „Precz z Mazarinim!“... Jak swego czasu obalono mury Jerycho?...
— Zdaje mi się — rzekł żebrak — że mógłbym dokazać o wiele ludniejszych rzeczy.
— Hm!... — rzekł Gondy — czy podjąłbyś się w przeciągu jednej nocy postawić z dziesięć barykad?...
— Nawet pięćdziesiąt!... w nocy ustawić, a w dzień bronić!...
— Mówisz z przekonaniem — rzekł Gondy — które mi się podoba, a ponieważ proboszcz ręczy za ciebie...
— Ręczę i odpowiadam — przerwał proboszcz.
— Masz tutaj woreczek, a w nim pięćset pistolów w złocie, przygotuj, co potrzeba, i powiedz, gdzie mogę cię znaleźć dziś o dziesiątej wieczorem.
— Trzebaby wybrać jakieś miejsce wzniesione, z którego sygnał mógłby być widziany w całym Paryżu.
— Jeżeli chcesz, napiszę słówko do wikarjusza od S-go Jakóba?... zaprowadzi cię do izby na wieży — rzekł proboszcz.
— Dobrze, proszę pana — rzekł żebrak.
— A więc dziś wieczorem o 10-ej; jeżeli dobrze się sprawisz, drugi worek z pięciuset pistolami czeka na ciebie.
Oczy żebraka zabłysły, lecz natychmiast zwalczył wzruszenie.
— Dziś wieczorem, proszę pana, wszystko będzie gotowe — odpowiedział.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.