Dwaj Macieje
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Dwaj Macieje |
Pochodzenie | Napój cienisty |
Wydawca | J. Mortkowicz |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
DWAJ MACIEJE
z pełnym wzruszenia uznaniem dla smutnych
i wesołych cudów Jego cygańskiego żywota
i ze szczerym zachwytem dla Jego wiecznie młodych
uniesień i pomysłów metafizycznych.
Pleć, pleciugo! — Na wzgórza południowym grzeju
Siedział razu pewnego — Maciej przy Macieju.
Do pierwszego Macieja rzekł ten drugi Maciej:
— „Coraz w niebie — wiosenniej, a w polu — pstrokaciej.
Lada parów potrafi, śniąc, kwiatami zaróść!
A my — co? — Do wieczności mizdrząca się starość?
Wstyd mi z siana, gdy słońce złotą igra zmrużką,
Z przedwczesną i zuchwałą pieszczoty pogróżką
Zerwać się do dziewczyny, jak gęś, co z pod płotu
Zrywa się z wielkim krzykiem do niskiego lotu!...
Wstyd mi pysk — modrym oczom przysunąć do widna,
Bo te oczy — śmieszliwe, a dziewka — bezwstydna!
Byle durniom zejść z drogi miałbym bezrozumnie?
Zamiast z dziewką — na sianie, bez dziewki spać w trumnie?
Dość mam śmierci, co siłkiem po ziemi się szasta!
Nie chcę umrzeć — i kwita! Chcę potrwać — i basta!“ —
Do drugiego Macieja pierwszy Maciej rzecze:
— „Hamuj się, niecierpliwy na wiosnę człowiecze!
Ma łeb dzielny — wieczorem, kto go miewał — wzarań —
Tak, jak ja — com nie szczędził mym zadumom starań...
Wiem, co wiem! — W kniejach leśnych, w przepaściach paprotnych
Mieszka Czmur — wpośród czarów dzikich i samotnych —
I nic — tylko pilnuje zaklętego ziela,
Które nieśmiertelności — gdy je zjesz — udziela.
Nie dopuszcza nikogo — podstępny i silny,
A pięść ma tak skuteczną, jak ten głaz mogilny!...“
Do pierwszego Macieja drugi Maciej prawi:
— „Mam i ja — pięść, co z wrogiem niedługo się bawi...
Pódźwa z Czmurem się zmierzyć! Ty — w ślad, ja — na czele.
Przymarnimy go nieco — i odbierzem ziele“. —
I poszli. — A szli wpoprzek — i wprzód — i ukosem,
Już zawczasu się srożąc pod gołym niebiosem,
Jak mówią w tym powiecie, gdzie mimo zwyczaju
Niebo jest — Bóg wie czemu — męskiego rodzaju.
Po obłokach — po pniakach — po jarach — szli, skacząc
I Czmurowi zaocznie i trafnie sobacząc!
Słońce, przez żyłkowane przeświecając liście,
Na sękach się rozpryska — różnie i zdziebliście —
I, światłem obszerniejąc, rozprasza się po to,
By na trawę ruchliwą nawiać — nic i złoto.
Gil na dęba wierzchołku tak odlegle śpiewa,
Że czuć w śpiewie wysokość szumiącego drzewa,
A w jarach, skąd się zieleń wynurza, jak z wora,
Po wczorajszej ulewie — zieleń przez sen chora
Na blady niedorozwój srebra w swej głębinie,
Mętem przeciw własnemu usrebrnieniu płynie.
Skoro Czmur dwuch Maciejów zaoczył zdaleka, —
Czarami się najeżył — i nieludzko czeka...
Idą. — Już się zbliżyli. — Czmur w słońcu się biesi, —
Gębę do nich wykrzywia: „A wy tu — skądesi?“ —
Rzekł Maciej: „Z niedaleczka... Chcemy jestku — pitku
Z tego ziela, coś w lesie skrył je bez użytku.
Znamy twą tajemnicę strasznie zieleniatą!
Wyłaź, tchórzu, z za czarów! Wyłaź!“ —
A Czmur na to:
— „Precz stąd śmiecie pyskate! Znam podniebia wasze!
Na baśń leśną dybiecie, jak bawół na paszę!
Czem dla was nieśmiertelność? Rodzajem — jarzyny!
Wara psiarni człowieczej do bytów przyczyny!“. —
Trącił Maciej Macieja: „Lży, bestja nieczysta!
Pierwszy przemów do zmory, boś lepszy mówista“...
Sięgnął Maciej po słowo, co wszystek gniew zmieści!
— „Ty, psiaparo — psiawełno — psianogo — psiatreści!
Czemu ślepie wytrzeszczasz, mgliste od wyłudy!
Małpo z tamtego świata! Pomroko z psiej budy!
Nie pyskuj śród listowia! Stłum w lesie — bezczelność!
Nie skąp ziela, judaszu! Oddaj nieśmiertelność!“ —
I, to mówiąc, podźwignął pięść, nakształt maczugi,
A tuż obok do boju zawrzał Maciej drugi.
Czmur z ziemi wyrwał buczek, pełen jeszcze cienia,
I łby obu Maciejom zmacał odniechcenia.
Coś zlekka we łbach trzasło, lecz nic się nie stało.
Snać łbów było — za dużo, a buczka — za mało.
Obaj do gęby Czmura rozmach wzięli szerszy, —
Cios zadał Maciej drugi, a w ślad — Maciej pierwszy.
Czmur rozwarł pysk drapieżny zwyczajem potwora,
Aż odsłonił krtań krwistą — kły — i zwój jęzora.
Splunął Maciej, jęzora zgorszony straszydłem,
I gębę w czas potłumił pięścią, jak gasidłem.
Jęknął Czmur w nieskończoność, truchlejąc haniebnie
Przed nawałą Maciejów zbyt groźną liczebnie!
Cztery pięście go tłukły, niewiadomo — która!
Coraz to inny Maciej nacierał na Czmura!
A czynili ciał dwojgiem taki zgiełk i ścistek,
Że zlękły brakiem miejsca — las dygotał wszystek!
Próżno Czmur się do nieba zrywał, jak zawieja, —
Gdziekolwiek się obrócił — tam spotkał Macieja!
Przed nadmiarem Maciejów gdzie szukać obrony?
Tu — Maciej i tam — Maciej! Maciej — z każdej serony[1]!
Ten go chwyta za grdykę, a tamten — za łystę.
Czmur nagli do ucieczki swe nogi bieżyste.
Już szkarłatną rzadź bytu wyplunął na jary —
I zmalał — i sprzyziemniał, jak właśnie kret szary.
Lecz — gdy w oczach mu leśna pomętniała knieja,
A Macieja odróżnić nie mógł od Macieja, —
Zaklął siebie słów mgliskiem — i tak zaczął znikać,
By ciałem do niebytu, znikając, nawykać...
Trudno stwierdzić, czy umarł, czy wpełzł nakształt gadu
W nicość, pełną kryjówek... Dość, że znikł bez śladu.
Znikł do cna i do ista, jakby go nie było, —
Tylko w słońcu zapachło — miętą i mogiłą...
Ptak zaćwierkał z gałęzi na zniknione ciało,
I coś w lesie raz jeszcze, niechcąc, poleśniało...
Rzekł Maciej do Macieja: „Umknął, zmór podrzutek!
A my ziela szukajmy! Czas nagli i smutek!“
Jęli szukać w parowie — łapczywie i żwawo.
Poszperali — na lewo, znaleźli — na prawo.
Miało barwy znikliwej posenną przynętę,
A poznali je po tem, że było — zaklęte.
Daremnie próbowali gryźć ziele i łykać, —
Nie chciały im się szczęki zmiażdżone domykać...
Czmur za życia posiadał jakie takie siły,
Bo cielska Maciejowe od ran się roiły.
Do pierwszego Macieja rzecze Maciej wtóry:
— „Tak się kości gną we mnie, jak te obce wióry.
W tem, że Czmur nas nadpsował — niema jeszcze sromu.
Czas duszom — do pokuty... Czas ciałom — do domu...
Lubię księżyc — na strychu, a słońce — w altanie,
Ale lubię najbardziej — siebie wzdłuż na sianie!...
Ty poleżysz ustronnie — i ja też poleżę.
Odzyskamy sił krztynę, szeptając pacierze,
Grzeszną duszę do Boga nastroim, jak skrzypkę,
A ziele spożyjemy z mlekiem na przechlipkę“.
I tak gwarząc, szli do dom — tam, gdzie dal i droga,
I na skręcie spotkali twarz w twarz — Płaczyboga.
Miał Płaczybóg źrenice — dalami posnute,
A w źrenicach naprzemian — zadumę i smutę.
Trącił Maciej Macieja: „Chwila uroczysta
Pierwszy przemów do Boga, boś lepszy mówista“. —
Rzekł Maciej: „Płaczyboże, co płaczesz uboczem, —
Chcę Ci mówić o wszystkiem, ino nie wiem — o czem!
Pochwalona ta z Tobą znajomość bezkreśna.
W lesie — nasze spotkanie. Dziej się — wola leśna!
To powiadam po pierwsze. A mówię powtóre:
Dziej się człowiek, idący w bezmiary niektóre!
Nie zbraknie Bogu strawy (to mówię — po trzecie!) —
Dopóki jeden Maciej trwa jeszcze na świecie!“
I z zanadrza, jak z hojnej wyciągnął skarbony
Ziele — i Płaczybogu podał zamyślony.
— „Weź to ziele na wszelki w niebiosach przypadek,
Jako po dwuch Maciejach niepodzielny spadek.
Wiem, że cierpisz niekiedy, — i ja czasem cierpię.
A nuż się nieśmiertelność w niebiosach wyczerpię[2]!
Chociaż trwoga to — płonna, lecz myśl niebezwiedna:
Pewniejsze dwie wieczności, niźli wieczność — jedna.
Dość Ci, Boże, źdźbło małe tego ziela spożyć,
By do drugiej wieczności bez uszczerbku dożyć.
Kto zasłużył na ziele — niech się niem odświeży.
Bogu się nieśmiertelność — nam się Bóg należy.
Włącz ten dar, Płaczyboże, do Twych w niebie dziejów
I od czasu czasu[3] wspomnij dwuch Maciejów!“ —
Wziął Płaczybóg podarek z tym bożym uśmiechem,
Co sprawił, że las z większym zieleniał pośpiechem,
I rzekł: „Dar to — nielada, i skarb — nie drobnota —
I pewne przedłużenie wiecznego żywota!
Czemże was wynagrodzę — jaką z nieba chwałą
Za to, co się w tej chwili we wszechświecie stało!
Nic nigdzie nie posiadam, sam jestem — samiustek
W pośród ziemskiej niedoli i zaziemskich pustek.
Trzeba w płacz mój na ślepo, z całych sił uwierzyć,
By chcieć ze mną żyć razem, albo razem — nie żyć.
Na krańcach mego płaczu będę na was czekał.
Nie zwlekajcie zbyt długo. Ja — nie będę zwlekał...“
I odszedł w sen za snami, by z tem zielem w dłoni
Zniknąć w jednej i w drugiej niebiosów ustroni.
Rzekł Maciej do Macieja: „Z ran moich niemało
Podczas rozmowy z Bogiem krwi się w świat przelało“.
I na nogach się zachwiał i bardzo niezgrabny
Na trawę się wywrócił bokiem, jak wóz drabny.
Drugi Maciej na ból swój boczył się i srożył,
Lecz — by ciału dogodzić — obok się ułożył.
Rzekł jeden: „Czemuś taki srebrniasty na licu,
Jakbyś gębę przed chwilą wytarzał w księżycu?“
Drugi na to: „Już do snu nicość mnie kołycha.
Wiem, co we mnie cierpiało, — nie wiem, co nacicha...
Brak mi ziela... Ha, trudno! Niech Bóg się posili, —
Bardzoby się przydało i nam w takiej chwili!“
Naówczas do Macieja rzekł Maciej: „Macieju!
Tak mi dobrze w mym bólu, jak w samym Betleju...
Pragnę tylko ostatnich ku niebu przesileń,
By zrzucić ciała mego uciążliwą wyleń, —
A zrzucając — nie jęknę, ani się zasmucę.
Odwróć łeb, byś nie widział, czem będę, gdy zrzucę...“
Chciał się właśnie odwrócić Maciej od Macieja,
Ale go zamroczyła wielka beznadzieja!
A już śmierć się zbliżyła, by ich snem utrudzić.
Nie wiedziała, którego ma najpierw wystudzić.
Świat im w oczach zanikał... Nastały złe dreszcze.
I już świata nie było, a trwali gdzieś jeszcze...
Rzekł jeden: „Noc nadchodzi!“ — A drugi rzekł: „Dnieje!“ —
Tak zmarli jednocześnie obydwaj Macieje.