Dwie matki/Część czwarta/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Dnia 20 sierpnia roku 1853, zaczął Morlot tonem uroczystym, siadając napowrót — znalazłem się w domku ustronnym, w Asnières, przy łóżku w nieładzie, na którem leżała dysząc okropnie, młodziutka kobieta, dogorywająca na pozór.
Odegrał się tam w nocy straszny dramat. W wilją dnia tego, urodził się chłopczyk, a nędznica udająca serdeczną przyjaciółkę przy młodej matce, zapłacona ma się rozumieć z góry, za spełnienie zbrodni, ukradła dziecię nieszczęśliwej matce, gdy ta, wycieńczona, usnęła twardo z wieczora.
Matylda wydała krzyk rozdzierający. Morlot umilkł przestraszony.
— Dalej! dalej! — wybełkotała.
— Po straszliwem delirjum, które opanowało biedną matkę, gdy się ze snu ocknęła — przemówił Morlot, czując na sobie wzrok prawie obłąkany margrabiny — nastąpiło zupełne ubezwładnienie, może jeszcze bardziej przestraszające. Spostrzegłem tuż przy łóżku, próżną kolebkę. Przenikniony do głębi współczuciem dla tej niewinnej ofiary, czyjejś niegodziwości, uczułem gniew mną miotający. Przysiągłem wobec tej młodziutkiej matki, walczącej z śmiercią, i na tę próżną kolebkę, nie spocząć, póki nie wynajdę zbrodniarzy, aby wydać ich w ręce sprawiedliwości, a matce nieszczęsnej powrócić dziecię! W jakim celu ukradziono je? Ilu było wspólników w wykonaniu zbrodni? Tajemnica nieprzenikniona! Zrozumiałem od razu, jak olbrzymią pracę mam przed sobą, a jednak zacząłem szukać, błądząc w ciemnościach.... Mijały lata, tajemnica pozostała niezbadaną; a pomimo tego nie ustawałem w pracy ani na chwilę, zawsze z równą gorliwością i odwagą. Dowód przekonywujący, że nie trzeba nigdy wątpić w powodzenie pani margrabino, gdy się służy dobrej sprawie, miałem raz jeszcze. Olśniło mnie nagle, niby światło błyskawicy. Znalazłem czegom szukał.
Matylka jęknęła głucho.
— W życiu traf, czy też zrządzenie Opatrzności, pani margrabino, gra główną rolę; i on to wskazał mi zbrodniarzy. Ekwipaż wielko-pański uwiózł dziecię matce ukradzione, a nazajutrz między piątą a szóstą z rana, zajeżdżał ten sam powóz boczną bramą, pod pola do zamku w Coulange. Pani de Perny przyjęła pierwsza kobietę, która dziecko przywoziła. Miała ona grać przez dni kilka rolę doktorki przy pani margrabinie.
Matylda była zupełnie złamana. Z łokciami na kolanach, schowała twarz w dłonie. Drżenie konwulsyjne wstrząsało jej ciałem. Morlot zaczął mówić na nowo:
— Tego dnia samego po południu, zeznano urzędownie przed merem w Coulange, że urodził się syn z margrabiego i margrabiny de Coulange. Ten akt metrykalny, podpisał pan Sosten de Perny. W ten oto sposób, dziecię wydarte niegodziwie w Asnières, matce nieszczęśliwej, zostało podstępnie narzucone margrabiemu de Coulange, jako przyszły dziedzic jego miljonów i przedstawiciel rodu starożytnego. Tak przynajmniej myśleli o tem zbrodniarze, uważając męża pani za umierającego.
Przewidując rychły koniec margrabiego, popełnili tę podwójną zbrodnię. Margrabia de Coulange, był wtedy rzeczywiście skazany na śmierć przedwczesną przez cały fakultet medyczny. Trzeba więc było postarać się koniecznie o potomka płci męskiej, aby olbrzymi majątek dostał się dziecku i wdowie. Takie było widocznie wyrachowanie zbrodniarzy, i to ich popchnęło do czynu haniebnego, do nikczemnej kradzieży dziecka.
Matylda podniosła nagle głowę, pokazując ajentowi twarz łzami zalaną.
— Odgadłeś wszystko panie Morlot, najdokładniej — szepnęła głosem zdławionym. — Jestem więc w twoich oczach nikczemną zbrodniarką, która nie wahała się zrabować dziecko cudze, w celu przywłaszczenia bezprawnie majątku margrabiów de Coulange?
— Gdybym był posądził panią margrabinę o wspólnictwo w zbrodni popełnionej — rzekł Morlot tonem uroczystym — siedziałabyś obecnie pod kluczem, razem z twoim bratem.
— Oh! — zawołała z dreszczem śmiertelnym.
— Jesteś pani zupełnie w tej sprawie niewinną — agent przemówił jak mógł najłagodniej. — Wplątana fatalnym zbiegiem okoliczności, w nikczemną intrygę, musiałaś milczeć, i tem jedynie dopomogłaś do spełnienia zbrodni. Zresztą i ty byłaś tylko ofiarą nieszczęśliwą złoczyńców.
— Wierzysz w to panie Morlot? — wykrzyknęła powiedz mi szczerze.
— Teraz wierzę święcie, choć była chwila, w której zacząłem wątpić w niewinność pani.
— Pojmuję to. Wszystko zdawało się mnie oskarżać i potępiać.... Ah! gdybyś wiedział, gdybyś wiedział panie Morlot!...
— Niech mi pani nie opowiada niczego, znane mi są bowiem i najdrobniejsze szczegóły tej całej historji. Mówiono ileś wycierpiała pani margrabino. — Oh! nic się przedemną nie ukryło. Matka wywierała na ciebie wpływ ogromny, przymuszając gwałtem do wspólnictwa w intrydze nikczemnej, byle uczynić zadość żądaniu syna. Nie spuszczała cię ona z oka całemi miesiącami, tak w Paryżu, jak i później w Coulange. Życie twoje pod męża nieobecność, było istnem męczeństwem. Poświęcono ciebie bez skrupułu, złamano serce, zabrano spokój na zawsze, dla dogodzenia nienasyconej nigdy, niczem chciwości, twego niegodziwego brata. Powtarzam, żeś i ty pani margrabino była tylko ofiarą zbrodniarzy.
Matylda łkała głucho.
— W dniu, w którym przeniknąłem nareszcie tajemnicę wykradzenia dziecka w Asnières — mówił dalej Morlot — gdybym był tylko słuchał głosu własnego sumienia, i szedł za radą, podszeptywana mi przez gniew mną miotający, że jest moją powinnością donieść natychmiast o wszystkiem sądowi; byłbym wydał panią i jej brata w ręce sprawiedliwości, w tej samej chwili. To znaczyło tyle, co zgubić panią bezpowrotnie.... zgubić istotę niewinną.... pomimo więc, że prawo miałem za sobą, ta myśl mnie wstrzymała w pół drogi. Kobieta, którą kocham serdecznie, żona moja, wstawiła się za tobą; broniąc gorąco twojej sprawy wobec agenta policyjnego. Dzwoni mi dotąd w uszach, jej krzyk rozpaczliwy, rzucony błagalnie, ale i z groźbą poniekąd: — „Nie śmiesz ani tknąć margrabiny de Coulange! — Oh! nie szło mojej Melanji o wielką i bogatą damę, ale nakazywała mi oszczędzać istotę szlachetną; kobietę najzacniejszą, która zasłużyła na wzniosły tytuł, matki ubogich, opatrzności wszystkich nieszczęśliwych. Aby nie zmartwić i nie oburzyć na siebie własnej żony, powodując się zresztą uczuciem, przemawiającem głośniej nawet niż sumienie, ajent policyjny Morlot, nie dopełnił po raz pierwszy w życiu swego obowiązku.
— Tak panie Morlot — Matylda zawołała głosem drżącym od wzruszenia — nie wykonałeś twojej powinności, boś nie chciał wywołać okropnego skandalu, w którym mogła utonąć na wieki cześć nazwiska de Coulange! Ah! ty i twoja żona, uratowaliście nas od hańby! Macie oboje serca wielkie i szlachetne! Odwiedzę panią Morlot, i podziękuję osobiście.
— Misja moja jeszcze nie dopełniona, pani margrabino. Dochodzę do punktu głównego i najdrażliwszego.
— O czemże chcesz jeszcze mówić panie Morlot?
— Idzie o coś, czego muszę żądać stanowczo od pani margrabiny, i co według jej własnyeh słów, spodziewam się otrzymać niezwłocznie.
Młoda kobieta poruszyła się niespokojnie na fotelu:
— Prawda — szepnęła głosem przytłumionym — zapomniałam, żeś chciał czegoś odemnie, panie Morlot. O cóż ci idzie?
— Żądam oddania dziecka, pani margrabino!
Matylda skoczyła na równe nogi.
— Mamy oddać panu dziecko! — krzyknęła rozpaczliwie.
— Nie inaczej — Morlot rzekł zimno.
— Ależ to niemożliwe. Pan to sam rozumiesz!
— Tak być musi, pani margrabino.
— Boże! Boże! — jęknęła, ściskając się za głowę obiema rękami.
Postąpiła bliżej ku Morlotowi, wlepiając w niego wzrok obłąkany.
— To nie może być prawdą! — zawołała głosem serce rozdzierającym. — Pan żądasz tego tylko na żarty, aby mnie wypróbować!
Agent potrząsł głową:
— Musicie państwo oddać dziecię — rzekł tonem ponurym, który zabrzmiał w duszy nieszczęsnej kobiety, niby dzwon pogrzebowy.
— Oh! Oh! załamała kurczowo dłonie. — Zdaje mi się, że tracę zmysły!
Zamilkła na chwilę.
— A więc kłamałeś pan, zapewniając mnie niedawno temu, że ulitujesz się nademną! — wybuchnęła gniewnie. — Oszukiwałeś mnie czczemi słówkami.
— Ależ pani margrabino! — bronił się Morlot.
— Tak. oszukiwałeś mnie pan niegodnie; bawiłeś się okrutnie z twoją ofiarą, przed zadaniem jej ciosu śmiertelnego. Zabijasz mnie po prostu! przykładasz nóż do gardła!
— Słowa pani margrabiny — rzekł smutno agent — są pełne zniewagi i niesprawiedliwości. Przebaczam je, wiedząc, że podszepnęła jej takowe dzika rozpacz.
Ocknęła się młoda kobieta, odzyskując krew zimniejszą i poczucie własnej godności.
— Przepraszam pana — szepnęła.
— Byłam nieprzytomną.... szaloną.
....Ah! czuję się tak bardzo nieszczęśliwą!
Upadła nazad na fotel, tonąc w łzach.
— Łzy, łkania! — odezwała się po chwili. — I na co to się komu przyda? — Pomówmy spokojnie panie Morlot.... Ukradziono dziecko, prawda; i ty chcesz je odebrać.... Oh! odebrać po tylu latach!
— Czy nie znajdujesz że mu dobrze u nas? Czy przyszłość tego chłopca nie wydaje ci się dość świetnie zabezpieczoną? Czy sądzisz pan, że nie jest dostatecznie otoczony staraniem, czułością i przywiązaniem? Dowiedzże się, iż mąż mój ubóstwia go. Nie byłby w stanie kochać więcej syna rodzonego. Czy wiesz panie Morlot, że margrabia jest prawie bardziej przywiązany do niego, niż do własnej córki?.... Gdybyś powiedział mi dawniej:
— „Oddajcie dziecko ukradzione w Asnières“ — byłabym ci odpowiedziała prawdopodobnie:
— „Bierz je sobie!“ — Mąż byłby może pogardził mną, dowiadując się o mojej niegodnej i nikczemnej słabości, która uczyniła ze mnie pomimowolnie wspólniczkę zbrodniarzy; a jednocześnie utraciłabym i jego miłość, droższą mi nad życie własne. Wtedy jednak nienawidziłam chłopca narzuconego nam gwałtem. W interesie mojej córki, byłam gotową poświęcić całe szczęście. Dziś zmieniło się zupełnie położenie, i jam Genia serdecznie pokochała. Odpychałam go od siebie całemi latami, aż w końcu zwyciężył i pokonał moją odrazę, swoją dobrocią, urokiem dziwnym i tysiącznemi dowodami, serca najlepszego. Otworzyłam mu na oścież, tak serce, jak i ramiona, przywiązując się doń całą duszą!
— Wiem i o tem pani margrabino. Po raz pierwszy w dniu pogrzebu twojej matki, nazwałaś Genia swoim najdroższym synem, w obecności wszystkich sług.
— Nie dziwi mnie to. Wszak jesteś wszechwiedzącym panie Morlot. Otóż teraz dzielę miłość moją na dwie, równe połowy. Nie uściskam nigdy mojej Loli, żebym nie pocałowała i Genia jednocześnie. I to dziś, gdym go sercem za syna uznała, przystając na to, żeby odziedziczył majątek olbrzymi i nazwisko margrabiów de Coulange; dziś rzucasz mi pan w oczy:
— „Ukradziono chłopca, oddajcie mi go!“ — Ależ poco czas tracić na sprzeczce, o podobne szaleństwo! Niema potrzeby zastanawiać się nad czemś tak niedorzeczne na!.... Oddać? Dlaczego?.... Komu?....
Powstał Morlot, i rzekł uroczyście:
— Matce!