Dwie matki/Część czwarta/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po chwili milczenia, Morlot przemówił na nowo:
— Racz wierzyć w tę prawdę pani margrabino, że nie bez powodu, i z wielką przykrością, wspominam o jej bracie. Jestem niestety zmuszonym do tego. Słysząc ze wszech stron, ile czynisz pani dobrego w koło siebie, oceniając według tych wieści, jej serce wzniosłe i szlachetne; pojmuję, ile cierpisz, mając w rodzonym bracie, człowieka niegodnego was, pod każdym względem. Nader mi bolesno, że muszę rozkrwawić na nowo, zaledwie zabliźnione rany w duszy pani margrabiny.
— Wszak zdajesz pan sobie sprawę z mojego fatalnego położenia, dziś, jak i tydzień temu, w pokoju mojej matki? Niestety w niczem ono się nie zmieniło. Widzisz mnie pan przed sobą, pokorną i drżącą. Tak, cierpię męki niewysłowione panie Morlot, od owej chwili, w której wpadłeś na trop zbrodni popełnionej w pawilonie, przy ulicy Ternes. Spędzam noce bezsenne, trapiona strasznemi zmorami, skoro zdrzemnę się bodaj na chwilę. Przemawiałeś pan jednak z dobrocią, odgadując instynktowo moją trwogę śmiertelną. Uspokajałeś obietnicą.
— „Nie zrobię ani kroku bez pani wiedzy i przyzwolenia“. A mimo, tego dręczy mnie ciągle niepokój gorączkowy. Wielki Boże! wszak to całkiem naturalne! Mogęż wiedzieć jakie pan masz zamiary? Poznałam cię dobrym i szlachetnym, ufam twoim oczom poczciwym i patrzącym na mnie tak łagodnie; ale niemniej wydajesz mi się strasznym i groźnym niby anioł mściciel!.... Przyznaję panu, że Sosten de Perny jest nikczemnikiem, nie zasługującym na litość i pobłażanie: jest on jednak moim bratem i wujem rodzonym moich dzieci. Powinnam go więc bronić całą siłą od hańby ostatecznej.
— Nie możesz na nieszczęście przeszkodzić temu pani margrabino, żeby podobny złoczyńca nie wpadł prędzej czy później w ręce sprawiedliwości.
— Ah! sprzysiągłeś się dziś przeciw mnie panie Morlot! — wykrzyknęła tonem bolesnym. — Powtarzam, com powiedziała przed tygodniem: Jeżeli wydasz przed sądem tajemnicę straszną, pchniesz niby sztyletem w serce mnie i margrabiego de Coulange! Ukarzą zbrodniarza, a hańba jego spadnie na nas niewinnych! Ja bo — załkała głucho — nie przeżyję długo tego ciosu. Mogłażbym nie umrzeć, patrząc na boleść niezasłużoną mego najlepszego męża?
Ścisnęło się serce Morlota. Starał się nadaremnie zapanować nad ogartującem go wzruszeniem.
— Choćbym milczał jak grób pani margrabino — rzekł smutno — nieszczęście to jest nieuniknionem. Pan de Perny znajduje się na tak niebezpiecznej i ślizgiej pochyłości, tak jest już bliskim przepaści, że musi wpaść w nią lada chwila.
Czeka go niezawodnie „Sąd Przysięgłych“, i.... co za tem idzie.... galery.... Jeżeli kara nie nastąpi za tę zbrodnię, to wyrok zapadnie na niego, za coś innego, czego się dopuści na nowo.
— Nie! nie! zaprotestowała siostra energicznie. — Nie dopuszczę do ostatecznego upadku! Spróbuję raz jeszcze zatrzymać mego brata nad brzegiem przepaści!....
Wyprostowała się dumnie, z błyskawicami w oczach:
— Ah! ja przecież nie bronię tego nędznika — wybuchnęła. — Pragnę tylko osłonić przed hańbą niezasłużoną cześć mego męża. i zachować dla naszych dzieci imię niczem nie splamione!
Mówiła dalej coraz żywiej:
— Jeżeliś mi panie Morlot powiedział prawdę przed tygodniem, jesteś przyjacielem domu margrabiów de Coulange.
— Nie inaczej. Mogę zapewnić uroczyście panią margrabinę, że ty jedynie, nie przeczuwając tego zupełnie, zasłaniałaś przedemną aż do dnia dzisiejszego, pana de Perny, a raczej przed karą, zawieszoną nad jego głową. Gdyby nie miał takiej siostry służącej mu za tarczę, siedział by od dawna w więzieniu.
— Czyż więc straciłam nad panem ową moc, wstrzymującą cię od wymiaru sprawiedliwości nikczemnikowi? Zrobisz pan więc dzisiaj, z czem wahałeś się, i nie uczyniłeś przed tygodniem?
— Nie wiedziałem wtedy jeszcze pani margrabino, o czem wiem obecnie.
— Dla nas panie Morlot, nie zmieniło się w niczem położenie.
Powinny by cię wstrzymać od działania przeciw Sostenowi, te same co dawniej pobudki.
— Powtarzam — wtrącił Morlot z cicha — że dla mnie położenie stało się zupełnie odmiennem.
— Cześć naszego nazwiska, musi być uratowaną! — wykrzyknęła z zapałem Matylda. — Ah! osądzisz pan może plan mój, jako nadto śmiały. Wysłuchaj mnie tylko uważnie.
Aby zamiar wykonać i wstrzymać mego brata nad brzegiem przepaści, otwartej pod jego stopami, liczyłam głównie na pana.
— Na mnie! — Morlot wlepił w Matyldę wzrok osłupiały.
— Na ciebie panie Morlot, który potrzebujesz tylko usta otworzyć, aby wtrącić nędznika do więzienia.
— Przebacz pani margrabino, ale nie rozumiem ani słowa!
— Tak ja panie Morlot, jak i mój mąż, znamy Sostena na wylot. Nie łudzimy się bynajmniej co do losu, który go czeka w przyszłości. Takie życie haniebne, jakie on prowadzi, musi go zgubić bez ratunku. Stało by to się, gdybyśmy go opuścili obecnie. Nędza mogłaby mu podszepnąć myśli zbrodnicze. Aby się utrzymać, uciekłby się i do najgorszych środków i sposobów.
— Próbował on już wszystkiego! — pomyślał agent.
— Mąż mój chciał wypłacać Sostenowi dziesięć tysięcy franków rocznej pensji, Co do mnie, nie podzielam w tem zdania margrabiego. Coś innego przyszło mi do głowy.
— Cóż takiego? — spytał Morlot zaciekawiony.
— Pomyślałam jednocześnie, że pan nie odmówisz mi swojej pomocy, oddając naszemu domowi tę niesłychanie ważną przysługę.
Opanowany przez Matyldę, Morlot nie wiedział co ma na to odpowiedzieć.
— Dla naszego spokoju, jak i w interesie przyszłości naszych dzieci.... szczególniej przez wzgląd na nich.... brat mój musi opuścić Francję na zawsze. Powinienby to był uczynić od dawna. Pomiędzy nim a nami, trzeba takiego przestworu jak cały Ocean. Czy przystałby na to wygnanie dobrowolnie? Nigdy, gdybyśmy mu to zaproponowali. Gdybyś jednak chciał mi w tem dopomódz panie Morlot, ty, który wiesz o wszystkich jego sprawkach, ręczę, że ugnie się pod twoją wolą, i wyjedzie dokąd mu rozkażesz, skoro zagrozisz mu więzieniem, a nawet i galerami. Nie zawaha się mając do wyboru wyjazd do Ameryki, z summą dwakroć stu tysięcy franków, a galerami.
— Ależ pani margrabino.... — Morlot spróbował protestować przeciw temu.
— Oh! nie odmawiaj mi tej łaski panie Morlot! — złożyła ręce błagalnie. —Uczynisz to dla mnie i dla mego męża.... Nie natrafisz na nie wdzięczników, zaręczam panu! Licz na naszą wdzięczność bezgraniczną. W twoich rękach spoczywa nasz honor, nasze życie nieledwie!
Agent pochylił głowę, drżąc całem ciałem jak winowajca. Z ócz Matyldy spływały grube łzy, jedna za drugą.
— Nie zapomniałam słów twoich panie Morlot, tam, w pokoju mojej matki. Dowodzę ci tego, prosząc o przysługę, której można spodziewać się tylko od serdecznego przyjaciela.
Gdy on się nie odzywał, mówiła dalej:
— Pójdziesz pan i powiesz bez ogródek Sostenowi: — „Musisz wyjechać tak daleko. żeby zaginął słuch o tobie, i nikt odtąd ani cię wspomniał. Niewyczerpany w swojej dobroci, szwagier twój, margrabia de Coulange, chce ci raz jeszcze podać dłoń pomocną, i podnieść z upadku, dopomagając do nowego życia na obczyźnie, w skrusze i żalu, za zbrodnie popełnione, w pracy uszlachetniającej nawet i złoczyńcę. W chwili, kiedy wstąpisz na pokład okrętu, odpływającego do innej części świata, niż Europa, wręczę ci z polecenia margrabiego, dwakroć sto tysięcy franków. Pieniądze wypłaci panu nasz prawny zastępca, Lebarbier, notarjusz, mieszkający na ulicy Lille, pod numerem pięćdziesiątym czwartym. Uprzedzę go o tem zaraz jutro listownie. Pokażesz mu panie Morlot mój kwit, a wypłaci ci natychmiast całą summę.
Ajentem miotał niesłychany niepokój.
— Milczysz panie Morlot? — spytała zmieszana Matylda.
Potarł ręką czoło i rzucił się w tył, jakby chciał się pozbyć myśli natrętnej.
— Czy raczyła się zastanowić nad tem pani margrabina — wycedził zwolna — że to, czego żądacie państwo odemnie, jest wręcz przeciwne mojej powinności, jako stróża publicznego bezpieczeństwa.
— Ah! — załamała ręce. — Nie zakazuje panu przecież twoja powinność bronić od hańby niezasłużonej, i osłaniać honor niewinnych!
— Agent policyjny, wpadłszy na trop zbrodniarza, powinien oddać go niezwłocznie w ręce sprawiedliwości, pani margrabino.
Matylda głucho jęknęła:
— Jesteśmy więc zgubieni bez ratunku! — zawołała rozpaczliwie.
Zerwał się Morlot z fotelu:
— Proszę nie poddawać się rozpaczy pani margrabino. Stłumię raz jeszcze z poświęcenia dla niej głos własnego sumienia, i zrobię wszystko... co zechcesz!
— Wiedziałam — wykrzyknęła radośnie — że nie pozostaniesz panie Morlot nieubłaganym! Że ulitujesz się nademną! Jesteś dobrym, człowiekiem najzacniejszym! Dzięki ci! oh! dzięki stokrotne!
— Uczynię żądaną ofiarę pani margrabino, ale pod jednym warunkiem.
— Przy staję z góry na wszystko! Żądaj czego chcesz panie Morlot.
— Pożałujesz może za chwilę tych słów pani margrabino.
— Nie sądź tak źle o mnie, panie Morlot! Miljon za mało, aby wynagrodzić przysługę bez ceny, którą wyświadczysz naszemu domowi.
Morlot potrząsł smutno głową:
— Łatwiej przyszłoby państwu stracić i kilka miljonów, niż uczynić zadość memu żądaniu.
Matylda podskoczyła na fotelu:
— Przestraszasz mnie pan! — rzekła głosem drżącym.
— Nie trzeba się zaraz trwożyć pani margrabino — wtrącił żywo Morlot. — Musisz przeciwnie zebrać wszelkie siły, aby stawić śmiało czoło nowym trudnościom, które staną na państwa drodze, i wynaleść sposób, aby mnie zadowolnić. Odgadłaś zapewne pani margrabino, że skłoniły mnie nader ważne powody do prośby śmiałej, udzielenia mi rozmowy z tobą w cztery oczy. Pragnąłem zresztą, jak się o tem przekonasz, jedynie w waszym interesie, rozmówić się z panią margrabiną bez świadków.
— Dowodzisz we wszystkiem panie Morlot, uczuć wzniosłych. Jestem niemniej w śmiertelnej trwodze. Nie taję się, że nawet twoje widoczne wzruszanie, podwaja mój niepokój. Od tygodnia przeczuwam instynktowo nowe nieszczęście, mające spaść na nas. I to pan, mój przyjaciel, masz być zwiastunem złowrogim tej niedoli!
— Rzeczywiście, tak jest pani margrabino. Wiem, żeś na to nieszczęście nie zasłużyła. Z tego powodu przyszedłem naradzić się z nią, jakby dało się zażegnać burzę nadciągającą, łagodząc ile możności jej fatalne skutki.
Matylda przyciskała serce oburącz, jakby chciała powstrzymać jego gwałtowne uderzenia. Na czole nabrzmiały jej żyły, i wystąpił pot kroplisty. Pierś falująca, zdradzała jej wzruszenie nie wysłowione.
— Mów panie Morlot — szepnęła głosem omdlewającym. — Słucham cię, z całą uwagą.