Dwie matki/Część czwarta/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
W obecności margrabiny..

Zapowiedział Morlot pani de Coulange: — „Za tydzień będę miał zaszczyt prosić o posłuchanie panią margrabinę u niej na wsi.“ — Ósmego dnia zatem, ajeng policyjny wysiadał z wagonu na stacji w Artaud, najbliższej od Coulange, o 9-tęj z rana, trzymając w prawej dłoni ręczny kuferek.
Był ubrany całkiem czarno, w anglezie, według ostatniej mody. Gors od cienkiej koszuli, był śnieżnej białości, na rękach „lapis“ rękawiczki. Mina poważna, podnosiła jeszcze wyraz twarzy, o rysach wybitnych i prawie ponurych, gdy ich nie ożywiał uśmiech łagodny, wzbudzający sympatję na pierwszy rzut oka.
Wychodził właśnie przed peron po drugiej stronie, gdy znalazł się nagle oko w oko z starym Firminem, kamerdynerem margrabiego de Coulange.
— A! dzień dobry panu! — przemówił doń Firmin tonem przyjacielskim. — Cieszę się, że pana widzę. Przyjechałeś zapewne odwiedzić twoich krewnych w Coulange?
— Tak, kochany panie. — Morlot uścisnął mu dłoń serdecznie
— Przyjeżdżam na dni kilka, do Miéran i Coulange.
— Doskonale! Teraz na wsi najprzyjemniej!
— Cóż pan tu robisz tak wcześnie? Czekasz na gości prawdopodobnie?
— To my przeciwnie czekamy na pociąg, który ma nas zawieźć do Paryża. Tam zatrzymamy się tylko do wieczora. Jaśnie pan margrabia bowiem robi wycieczkę w Pireneje.
Morlot zmarszczył brwi, mocno zasępiony i pomieszany:
— Ejże — rzekł z dziwnym naciskiem. — Cóżto skłoniło tak nagle państwo margrabiostwo, do wyjazdu na Południe?
— Jaśnie pan jedzie sam, a ja towarzyszę mu jak zwykle.
— Zatem pani margrabina?....
— Została w Coulange z dziećmi.
— Rozumiem — rzekł Morlot, z twarzą rozjaśnioną. — Powołały zapewne jakieś interesa pana margrabiego w Pireneje?
— Jedzie zlustrować dobra, które tam posiada.
— Otóż i pan margrabia — wtrącił Morlot. — Cóżto za pan idzie obok niego?
— Najserdeczniejszy z jego przyjaciół. Spędził u nas dwa dni, a teraz jaśnie pan odprowadza go do Tulonu.
— Ma oficerską rozetkę „Legji“. Poznać zaraz po minie junackiej, że to człek wojskowy — lub marynarz, co na jedno wychodzi. Hrabia de Sisterne, jest kapitanem okrętowym.
— Piękna karjera, w tak młodym wieku — zauważył Morlot. — Hrabia może zostać kiedyś francuskim admirałem.
— Nawet.... na pewno — dodał Firmin.
W tej chwili wjechał na dworzec pociąg udający się do Paryża. Margrabia z kapitanem, zajęli miejsca w wagonie pierwszej klasy.
— Ja pomieszczę się w klasie drugiej — rzekł Firmin.
Zbliżył się stangret do kamerdynera, aby uścisnąć staruszkowi dłoń na pożegnanie.
— Pożegnam i ja pana, — Morlot wyciągnął rękę do niego — życząc mu szczęśliwej podróży.
Gdy odchodził, przytrzymał go Firmin za ramię:
— Czy czeka kto na ciebie, panie Morlot, z końmi i wózkiem? — spytał.
— Nie, ponieważ nie uprzedziłem nikogo o moim przyjeździe.
— Chcesz pan zatem iść pieszo?
— Zapewne, jeżeli nie znajdę na dworcu żadnej okazji.
— Nie widziałem nikogo takiego przed dworcem. Wraca jednak stangret jaśnie pana do Coulange. Ten podwiezie pana z całą gotowością.
— Ma się rozumieć! — zawołał stangret. — Proszę usiąść na koźle obok mnie.
— Przyjmuję propozycję i siadam — odrzekł Morlot — dziękując serdecznie za przysługę obydwom panom.
— Oh! niema za co — rzekł Firmin.
— Bo trzeba ci wiedzieć panie Morlot, żem nie zapomniał twojego powiedzenia o naszych jaśnie państwach.
— Wsiadać! wsiadać! trzecie dzwonienie! — rozległ się donośny głos konduktora.
Firmin wskoczył raźno do wagonu, uścisnąwszy pobieżnie dłoń Morlota i stangreta. Odezwała się świstawka, pociąg ruszył w drogę.
— Jestem na pańskie rozkazy — stangret margrabiego uchylił grzecznie kapelusza.
— Nie masz pan tu niczego więcej do załatwienia? — spytał Morlot.
— Niczego.
— Skoro tak.... siadajmy.
Faeton margrabiego, zaprzężony dzielną parą rosłych anglików, dojechał w niespełna pół godziny do wsi Coulange.
— Gdzie pan życzy sobie wysiąść?
— Przed bramą zamkową — odpowiedział Morlot.
— Mogę zawieść pana gdziekolwiek na wieś. To mi nie zabierze i pięciu minut.
— Poco miałbyś pan kręcić końmi — wtrącił Morlot. — Chcę zresztą złożyć moje uszanowanie pani margrabinie.
— Ah! to co innego. — Stangret popatrzył się na mówiącego, z wielkiem zdziwieniem.
Powóz zatrzymał się przed bramą. Morlot zeskoczył z kozła. Skoro bramę otworzono, puścił się agent ku zamkowi, najbliższą aleją lipową. Oczyścił po drodze z pyłu czarne ubranie, a nawet i lakierki, najstaranniej. Czuł się zmięszany pomimowolnie, wstępując na pierwsze piętro, po wspaniałych, szerokich schodach zamkowych. Teraz dopiero widział jasno, jak wielkie trudności przedstawia zadanie, które postanowił wypełnić sumiennie. Nie mógł się jednak wahać. Za chwilę stanie przed margrabiną. Przygotował się od dawna do tej rozmowy, ważąc w myśli każde słowo. Pójdzie za radą żony, przybierając wobec tej pani dostojnej, postawę pełną uszanowania. Wszedł śmiało do obszernej sieni, idąc pomiędzy dwoma rzędami posągów marmurowych, wyszłych z pod dłuta pierwszorzędnych rzeźbiarzów, i cudownej woni drzew pomarańczowych. Wyszedł na jego przyjęcie służący. Poznał go natychmiast. Był to ten sam, którego widział przed domem na ulicy Ternes, podczas pogrzebu pani de Perny.
— Chciałbym mówić z panią margrabiną — rzekł Morlot. — Czy zechce mnie przyjąć tak wcześnie z rana?
— Nie wiem.... ale pójdę się spytać pokojowej jaśnie pani, panny Julji. Proszę pójść za mną.
Morlot oddawszy służącemu bilet wizytowy, przeszedł kilka salonów, których nie miał czasu obejrzeć należycie, choć było tego warte bogate, a gustowne urządzenie każdego z osobna; i został nareszcie wprowadzony do przedpokoju. Tam zastali młodą osobę. Na widok nieznajomego mężczyzny, zerwała się ona na równe nogi.
— Panno Juljo, ten pan życzy sobie mówić z jaśnie panią.
Drgnął Morlot pomimowolnie, usłyszawszy to, imię. Idąc za popędem ajenta policyjnego, postąpił szybko naprzód, wlepiając w pokojowę wzrok na wskróś przenikający. Pod tem jasnem i badawczem spojrzeniem Morlota, które zdawało się sięgać aż do głębi jej myśli najskrytszych, zmięszała się pokojowa, mieniąc się na twarzy najwidoczniej. Zauważył toajent natychmiast.
— Ejże! — pomyślał — czyżbym miał tu natrafić na ową ichmościankę Julkę, z ulicy Ponthieu?
Dziewczyna odzyskała jednak niebawem równowagę, zapanowawszy nad chwilową słabością.
— Zobaczę, czy jaśnie pani może pana przyjąć. Kogoż mam zapowiedzieć?
— Oto mój bilet wizytowy. — Morlot podał go pokojowej.
Otworzyła drzwi niknąc za portjerą. Ajent spytał szybko służącego:
— Czy ta.... panna Julja, jest dawno u pani margrabiny?
— Około ośmiu miesięcy.
— Ah! Nie wiesz pan przypadkiem, gdzie sługiwała, przedtem?
— Nigdy nam o tem nie wspomina.
— Rzecz szczególna! — mruknął Morlot. — Dlaczegóż: milczy tak zawzięcie?
— Prawdopodobnie — uśmiechnął się lokaj znacząco — nie musiało jej być dobrze na tamtych służbach, i z tego powodu nie chce mówić o swoich dawnych paniach.
Pojawiła się Julka z powrotem.
— Jaśnie pani prosi — skłoniła się usuwając się odedrzwi przed ajentem. Morlot przeszedł z Julką idącą za nim,, rodzaj saloniku — budoaru, a gdy przed nim pokojowa otworzyła drzwi drugie, znalazł się w gabinecie Matyldy, czekającej na niego w środku pokoju. Była ona blada śmiertelnie, pomimo wysiłku, aby udać spokój zupełny. W jej wzroku płonącym gorączkowo, czytało się wyraźnie okropne pomięszanie.
Morlot skoro próg przestąpił, skłonił się nisko Matyldzie. I margrabina skinęła mu grzecznie głową, w milczeniu. Julka stała we drzwiach, w oczekiwaniu na dalsze rozkazy swojej pani.
— Dziś nie przyjmę nikogo więcej — przemówiła margrabina. — Odejdź. Zadzwonię, gdybym ciebie potrzebowała.
Pokojowa cofnęła się od progu. Spostrzegł Morlot, że nie zamknęła drzwi zupełnie, tak jednych jak i drugich.
— Ejże! — pomyślał. — Czy nie chce sobie ułatwić podsłuchania naszej rozmowy?
Poszedł sam, pozamykał drzwi szczelnie, zapuszczając ciężkie, gobelinowe portjery.
Przystąpiła bliżej margrabina.
— Boisz się pan, żeby nas nie podsłuchiwano? — rzekła z cicha.
— Rzeczywiście obawiam się tego pani margrabino. Nie powinno słyszeć naszej rozmowy, żadne ucho niedyskretne.
— Coś zatem nader ważnego?
— Niesłychanie ważnego, pani margrabino.
— Sądzę jednak, że okażesz się pan taksamo względnym i szlachetnym, jakim byłeś przed tygodniem.
— Postaram się pani margrabino, wykonywując ściśle moją powinność, dowieść jednocześnie mego dla niej najwyższego poważania i ofiarności.
— Poczciwe słowa pańskie dodają mi otuchy. Czuję się o wiele spokojniejszą. Usiądź pan w fotelu naprzeciw mnie, w okna framudze. Stąd nikt nas z pewnością nie podsłucha.
Uśmiech blady i smętny, zjawił się przelotnie na ustach Matyldy.
— Jestem podejrzliwy i niedowierzający nikomu, pani margrabino. Stanowi to jeden z przymiotów niezbędnych dla mnie. Wymaga tego koniecznie mój zawód ajenta policyjnego. Proszę więc o łaskawe odpowiedzi na kilka pytań, które nie mają żadnego związku z celem głównym moich odwiedzin w zamku Coulange. Julka jest od ośmiu miesięcy pokojową pani margrabiny.... Czy miała dobre i wiarogodne zaświadczenia?
— Naturalnie. Inaczej nie byłabym jej wzięła do służby.
— Była w nich mowa o jej wierności i uczciwości?
— Dwie, czy trzy panie, moje znajome, polecały mi listownie tę dziewczynę, jako bardzo uzdolnioną w swoim zawodzie i mogącą zastąpić mi w zupełności sługę kilkuletnią, którą wydałam za mąż niedawno.
— A w tych listach, nie wspominano przypadkiem, gdzie i u kogo służyła jeszcze owa Julka?
— Przyznam się panu, że tego nie przypominam sobie zupełnie.
— Nie wie zatem pani margrabina, w czyjej służbie była Julka, zanim u niej miejsce przyjęła?
— Nie zebrała mnie nigdy ciekawość, spytać ją o to.
— Czy pani margrabina zadowolona z jej usług?
— Jak dotąd, nie mam powodu do skargi na nią. Dość inteligentna, zręczna, pracowita, i zdaje się być oddaną mi duszą i z ciałem.
— Nigdyż nie zauważyła pani margrabina czegoś niezwykłego w jej postępowaniu?
— Nie jestem usposobienia podejrzliwego. — Matylda potrząsła głowę.
— Ufam jej i wierzę, że jest uczciwą.
Zamilkł Morlot, zastanawiając się nad czemś.
— Czyżbyś pan miał powody, posądzać tę dziewczynę o coś złego? — spytała.
— Nie wiem pani margrabino, do czego byłaby ona zdolną w danym razie. Nie mówię nigdy o nikim stanowczo, dopóki nie mam w ręku dowodów namacalnych przeciw niemu.
— Niech i tak będzie. Masz pan jednak co do niej pewne wątpliwości, nieprawdaż?
— Czy nie pomyślała o tem pani margrabina, że mógł umieścić u niej ową Julkę, pan Sosten de Perny?
Matylda drgnęła nerwowo:
— Nigdy mi to nie przyszło na myśl, szczerze wyznaję.... Sądzisz pan więc?
— Dotąd, powtarzam, nie wydałem jeszcze sądu o tej ichmościance. Błagam niemniej panią margrabinę, żeby raczyła liczyć się odtąd z mojemi słowami, i żeby nie dowierzała zbytecznie swojej pokojowej.
— Nie zapomnę o pańskiej przestrodze. Pytam się jednak, na co by mój brat?....
— Może on łatwo potrzebować szpiega przy boku pani margrabiny, który by mu donosił o wszystkiem, co się w domu dzieje.
— Oh! byłoby to czemś ohydnem!
— Zapewne.... wiemy jednak oboje, do czego jest zdolnym pan Sosten de Perny.
Westchnęła ciężko młoda kobieta, a z ócz jej trysnęły łzy.
— Oh! panie Morlot! — szepnęła błagalnie — nie bądź dla mnie zbyt okrutnym!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.