Dwie matki/Część czwarta/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
To słowo wstrząsnęło Matyldą, niby uderzenie piorunu.
— Matce! matce! — wykrzyknęła, oszalała z przerażenia — sądziłam, że matka umarła!
— Śmierć pani margrabino, zajrzała biedaczce z bliska w oczy. Cofnęła się jednak wobec jej młodości i niewinności.
— Mówiono mi także, iż postradała zmysły i była umieszczoną w domu obłąkanych.
— Powiedziano prawdę pani margrabinie; spędziła tam nieszczęśliwa istota półtora roku, i wyszła uzdrowioną, dzięki staraniom najbieglejszych lekarzy w tym zawodzie.
— Biedna, biedna matka! — szepnęła Matylda sama do siebie. — Teraz rozumiem — dodała głośniej. — To ona przysłała cię panie Morlot, z żądaniem oddania dziecka?
— Przysiągłem pani margrabino, że jej zwrócę skarb jedyny na tej ziemi, i przychodzę odebrać dziecko w jej imieniu. Dotąd atoli nie wie jeszcze, żem dziecko odszukał. Uznałem za stosowne nie uwiadomić jej o tem.
— Z jakiego powodu ta zwłoka?
— Chciałem zostawić czas pani margrabinie, do uprzedzenia męża, i zarządzenia tą sprawą, o ile się da najdogodniej dla niej.
— Ah! dzięki ci panie Morlot! — Miałeś i w tem jak zawsze, chęci najpoczciwsze!
— Pojmuję jak niesłychane trudności, staną zaporą prawie nie do przełamania, przed panią margrabiną.
— Boże wielki! — rzuciła się w górę — przypominasz mi pan nieszczęsną rzeczywistość. Trudności? Są one przerażające!.... Jestem w położeniu okropnem, straszliwem! Co począć! co począć!
— Ja przecież nie mogę o tem stanowić, pani margrabino. Do niej należy decyzja w tej sprawie.
— W koło mnie panie Morlot, powstają i krążą widma potworne i złowrogie.... Trzeba odkryć zbrodnię przed moim mężem.... unieważnić akt urzędowy.... skandal niesłychany.... wstyd.... hańba.... pogarda.... Oh! coś strasznego! Szukam wyjścia z koła zaklętego, i nie mogę niczego znaleść. Widzę tylko jedno: przepaść otwierającą się pod memi stopami, i pochłaniającą mnie bez ratunku. Co czynić? co czynić? przez miłosierdzie Boże!
Zdyszana, zdławiona, wiła się konwulsyjnie na siedzeniu. Nieszczęśliwa kobieta, czuła się zmiażdżoną tym ciosem.
— Spytaj pani margrabino własne serce, myśląc o tej biednej matce, a ono podszepnie ci, jak masz postąpić w tej sprawie.
— Ah! — zawołała z bólem nie wysłowionym — nie wiem czy mam serce i duszę. Mącą mi się myśli; jestem zupełnie ubezwładnioną!
— Błagam panią margrabinę, uspokój się i nie poddawaj rozpaczy bezowocnej. Powtarzam: „zostawię jej miesiąc.... dwa, czasu, jeżeli tyle będzie potrzeba“.... Proszę tylko zastanowić się nad tem, że odkąd odzyskała przytomność biedna matka, ufając mojemu przyrzeczeniu czeka i czeka na oddanie jej dziecka.
— Jej syn! jej syn! — powtórzyła Matylda.
Nastąpiło długie milczenie.
— Czy to bogata osoba? — spytała nagle Matylda.
— Wystarczają jej dochody na bardzo skromne utrzymanie.
— Jak się nazywa? — Gabryela Liénard.
— Rzeczywiście, bielizna niemowlęcia, którą chowam starannie do dziś, nosi znaki: G. L.
— Jak też wygląda?
— Znasz ją pani margrabino. Widziałaś ją kilka razy.
— Ja miałabym ją znać?
— Widywałaś ją pani w ogrodzie Tuilleryjskim, pod nazwiskiem Ludwiki.
Matylda znowu podskoczyła na fotelu.
— Ta blada, młoda kobieta, nazywana przez dzieci „figurą woskową?“ — wykrzyknęła. — Oh! głos krwi! głos krwi! Czy wiesz panie Morlot, gdzie ona znajduje się obecnie?
— Stąd nader blisko pani margrabino.... Przyjechała na kilka tygodni do Miéran z moją żoną.
— Rozumiem — rzekła z bolesnym uśmiechem. — Przybyła do Miéran, aby widywać swego syna i módz go odebrać w każdej chwili.
Morlot zamilkł.
— Trzeba więc koniecznie oddać matce dziecko — Matylda mówiła dalej, starając się zapanować nad okropnem rozdrażnieniem. — Nie możemy zatrzymywać dłużej chłopca.... byłoby to czemś potwornem.... nową zbrodnią z naszej strony. Udałaby się zresztą do sądu, a prawo zwróciłoby się przeciw mnie, z całą nieubłaganą surowością.... Ona jest matką.... ona jest matką!.... Cierpiała już i tak nadto długo biedna Gabryela. Powiedz jej prawdę panie Morlot, dziś.... jutro.... i dodaj, że oddamy jej syna.... przysięgam! Mąż mój wyjechał na dwa tygodnie. Wszak zostawisz mi pan tyle czasu, aby obmyśleć wszystko i przygotować się do spełnienia ciężkiej ofiary?
— Wszak powiedziałem z góry, że może pani margrabina wymówić sobie choćby i dwa miesiące do namysłu.
— O nie panie Morlot, nie będę zwłóczyć tak długo. Wystarczą mi dwa tygodnie, na zebranie sił, i zwyciężenie samej siebie. Skoro wróci margrabia, chłopczyka oddamy matce. Nie przeszkodzi to memu mężowi, czuwać dalej nad dzieckiem ukochanem; być choć zdała jego opiekunem, zapewniając mu świetną przyszłość. O sobie nie wspominam.... Oh! ja jestem zgubioną, bez ratunku!.... zniknę.... zamknę się w jakich cichych i niedostępnych murach klasztornych, wraz z moim wstydem i moją niedolą?.... Jedynem dobrodziejstwem, które mógłby mi Bóg zrobić, byłoby zabranie mnie z tego świata w chwili, gdy wyznam szczerze jak na spowiedzi, moją winę przed mężem!
Opuściła głowę na piersi, łkając głucho. Wstała po chwili, ale tak była osłabioną, że musiała schwycić poręcz krzesła, aby nie upaść. Zerwał się i Morlot, biorąc za kapelusz.
— Jestem złamana — westchnęła ciężko. — Przebacz mi pan, że muszę go pożegnać. Potrzebuję samotności, aby wypłakać się i wymodlić u Boga jakąkolwiek pociechę w nieszczęściu, które mnie przygniata ciężarem nad siły.
Agent skłonił się z uszanowaniem, dążąc ku drzwiom.
— Jeszcze słówko, panie Morlot — zatrzymała go — zapomniałam o moim bracie.... Wiesz czego pragnę; czy mogę w tem liczyć na ciebie?
— Postaram się spełnić jak najlepiej missję powierzoną mi przez panią margrabinę.
— Jeszcze raz przyjm panie Morlot moje serdeczne podziękowanie. Dziś wieczór może znajdę chwilkę spokojniejszą, aby napisać w tej sprawie do notarjusza. Wszak pamiętasz jego adres?
— Zapisałem go w notesce pani margrabino.
— Radabym, żebyś pan mógł załatwić się z tem do tygodnia.
— Do dni ośmiu pan de Perny będzie płynął gdziekolwiek, na pokładzie okrętu, pani margrabino.
— Bardzo dobrze.
Agent skłonił się raz jeszcze i wyszedł z pokoju. W godzinę później wrócił do Miéran. Wieczorem znalazłszy się sam na sam z żoną, odkrył jej tajemnicę wyśledzoną w pawilonie, przy ulicy Ternes, i powtórzył dosłownie rozmowę z Matyldą.
— Widzisz mężu — rzekła Melanja — że mnie nie oszukało własne serce. Nie ma na całym świecie godniejszej kobiety, nad margrabinę de Coulange!
— Rzeczywiście wydała mi się wzniosłą! — przyznał Morlot.
— Jak ona musi cierpieć!
— Straszliwie!
— Biedna ofiara!
— Na nieszczęście droga Melanjo, nie w naszej mocy zmienić bieg wypadków i ulżyć jej w ciężkiem strapieniu.
— Zapewne.... Ella czeka dość długo na syna.
Umówili się między sobą małżonkowie, że Melanja przygotuje zwolna Gabryelę na wieść radosną, że udało się nareszcie agentowi wynaleść jej syna, i ten będzie jej wkrótce zwrócony.
— Muszę i ja podzielić się z tobą kochany mężu odkryciem — odezwała się Melanja — jakie my dwie zrobiły, szczególnym trafem.
— Czy jest w tem coś zajmującego dla mnie żoneczko?
— Osądź sam mężu. Przechadzałyśmy się niedawno temu, nad brzegiem rzeki, naprzeciw parku w Coulange. Spotkałyśmy Genia w towarzystwie margrabiego, i obcego mężczyzny, który przyjechał do zamku w odwiedziny.
— Wielki pan w całem tego słowa znaczeniu; postawa wojskowa, pierś ozdobiona krzyżem oficerskim Legji?
— Ten sam.... czyś go widział mężu w zamku?
— Już go tam niema; ale spotkałem tych panów na dworcu kolei w Nogent.
— Otóż wystaw sobie mój drogi, że Ella poznała w tym wojskowym swego uwodziciela i ojca Genia.
— Na prawdę! — Morlot osłupiał.
— Jest pewną, że się nie omyliła.
— Ejże! — wtrącił Morlot — czyżby traf przygotowywał nam nowe niespodzianki? A on poznał ją nawzajem?
— Wpatrywał się w nią badawczo, ale zdaje się, że jej nie poznał.
— Może to i lepiej dla Gabryeli.
— Bądź jak bądź, ten Oktaw Louguet, jest przyjacielem od serca margrabiego de Coulange.
— Nie nazywa się on Longuet Melanjo. Jak się domyślałem, uwiódł biedną dziewczynę, pod przybranem nazwiskiem. Jest to hrabia de Sisterne, obecnie kapitan w marynarce, i oficer „Legji“.
— Taki pan! — szepnęła Melanja. Biedna moja Ella!
Nazajutrz oddał list Morlotowi wiejski posłaniec. Pisał go dniem przedtem agent policyjny Mouillont. Skoro Morlot przebiegł list wzrokiem, oczy mu błysnęły radośnie, a czoło się rozjaśniło.
— Sprawia ci widocznie list ten wiele przyjemności? — rzekła Melanja.
— Ogromnie wiele żoneczko!
— O cóż idzie?
— O nader ważną sprawę, o której będziesz wkrótce czytała we wszystkich dziennikach.
— Co tylo znaczy. Tymczasem nie dowiesz się o niczem, pani ciekawska!
— Niby tak.... — rozśmiał się Morlot.
— Mniejsza o to. Wystarcza mi zupełnie widzieć ciebie zadowolonym.
— Istotnie jestem uszczęśliwiony droga Meluniu. Tylko że zamiast spędzić z wami, jak to sobie układałem, kilka dni, muszę wracać dziś jeszcze do Paryża. Radbym być tam już jak najwcześniej po południu.
— Nie odjedziesz przecie bez śniadania mój drogi?
— Zjem go jeszcze z wami Meluniu. Oglądnę się jednak wcześnie za końmi, któreby mnie odwiozły na kolej.
O trzy kwadranse na trzecią po południu, zajeżdżał Morlot przed dworzec w Nogent z jednej strony, gdy jednocześnie sygnalizowano z drugiej, nadciągający pociąg, który dążył do Paryża.
— Ho! ho! — mruknął Morlot, wyskakując raźno zaledwie przybyłem na czas.
Pobiegł do okienka po bilet. W chwili, gdy wyciągał rękę z pieniędzmi, ktoś go przytrzymał za ramię. Odwrócił się i nie mógł wstrzymać się od okrzyku pełnego zdumienia, zobaczywszy o krok od siebie ajenta policyjnego Jardela.
— Skądżeś ty się tu wziął?
— Słucham rozkazu, danego przez ciebie panie Morlot.
— Co? co?.... tłumacz-bo się jaśniej....
— Wyjdźmy na świeże powietrze, żeby nas tu nie podsłuchano.
— Ależ człowieku!.... pociąg odchodzi!
— Sądzę, że pozwolisz mu odjechać bez nas obydwóch panie Morlot.
— Ejże! na prawdę?
— Zresztą skoro wyłuszczę całą sprawę, a ty panie Morlot uznasz, że nie mamy tu niczego do roboty, odjedziemy o piątej na wieczór.
— Ha! niech i tak będzie.... Zapóźno już.... Słyszę sapanie maszyny odjeżdżającej.
Usiedli Morlot i Jardel, w miejscu ustronnem, na stosie desek sosnowych.
— Stąd widziałem pana — rzekł Jardel — gdyś wyskakiwał z wózka. Siedziałem w tem miejscu od południa, patrząc bacznie na każdego z przyjezdnych.
— No, no.... zaczynam rozumieć....
— Ptaszek, którego miałem nakazane śledzić krok za krokiem, nazywa się.... a przynajmniej tak się zapisał w hoteliku, gdzie mieszka obecnie.... Juljusz Vincent. Hotel jest na ulicy S. Sauveur.
Pozawczoraj i wczoraj nie spuściłem go z oka, według danej mi przez pana instrukcji. Wychodził z pomieszkania przez te dwa dni, dopiero o szóstej na wieczór. Jest on w tem podobny do sów, że lubi bujać w ciemnościach. Prowadził mnie za sobą, aż po za wały forteczne, w stronę Gentilly, gdzie wszedł do ustronnej oberży. Zaczajony w cieniu, zobaczyłem wchodzących tam, ze dwunastu nicponiów, o minach wielce podejrzanych. Każdy z nich, zanim próg przestąpił, zachowywał pewne ostrożności i zerkał bacznie w koło, jakby w obawie, czy go kto nie ściga. Domyśliłem się, że ten dom wyglądający nader ponuro, jest po prostu jaskinią zbójecką. Naprzeciw było pole żytem zasiane. Położyłem się w zbożu, tak, żeby patrzeć ciągle na drzwi wchodowe oberży. Zebranie było głośne i mocno podochocone. Słyszałem głosy pomięszane bezładnie; wybuchy śmiechu, a kiedy niekiedy i urywki piosnki hulaszczej. Łotry cieszyli się i raczyli hojnie, obłowiwszy się gdzieś co się zowie. Uczta trwała do północy. Nagle ustał hałas, niby na znak dany różdżką czarodzieja, i nicponie powynosili się z domu cichaczem, po dwóch razem i pojedynczo. Ulatniali się w rozmaitych kierunkach. Narachowałem ich aż szesnastu. Przyczepiłem się znowu jak cień nieodstępny, do mego nocnego puchacza, odprowadzając aż na ulicę Saint-Sauveur, o wpół do drugiej po północy.
— To się działo przedwczoraj. A cóż przytrafiło ci się wczoraj? — spytał Morlot.
— Wyspowiadam się zaraz szczerze ze wszystkiego. Proszę nie gniewać się bardzo na mnie panie Morlot, że pozwoliłem łotrom wyprowadzić się w pole, jak ostatni bałwan. Naznaczono sobie schadzkę w tem samem miejscu, tylko zebranie było mniej głośnem i wesołem. Powinien byłem domyśleć się, że zbóje knują coś złego. O północy światła pogasły, drzwi jednak nie otwierały się.
— Wynieśli się zapewne drugą stroną, co? — spytał Morlot.
— Nie inaczej! Zrozumiałem to dopiero, obszedłszy dom w około.
— A Juljusz Vincent ulotnił się wraz z innymi, rzecz naturalna?
— Niestety! Byłem też wściekły sam na siebie, wierzaj mi panie Morlot!
— Co się odwlecze, nie uciecze, kochany Jardel. Dadzą oni nam jeszcze rewanż, zaręczam ci.
— Pilnowałem oberży, do dnia białego — opowiadał dalej Jardel — ale nikt się więcej nie pojawił. Wróciłem nareszcie do Paryża, wielce markotny i zawstydzony. Kupiłem po drodze chleba i kawałek wędliny, zjadając na poczekaniu. Około szóstej rano byłem już na mojem stanowisku, przed domem Juljusza Vincent. Po chwili zobaczyłem mego ptaszka wracającego do siebie. Należał i on niezawodnie do jakiejś podejrzanej nocnej wyprawy. Ubiór na nim był mocno zakurzony, a na nogach, prawie aż po kolana, były ślady z żółtej gliny. Musi być strudzony jak i ja — pomyślałem — położy się zapewne i uśnie. Wypada i mnie cokolwiek wypocząć, upadam bowiem ze snu.... Nie uczyniłem tego jednak, coś mi bowiem do ucha szeptało, żem nie powinien opuszczać stanowiska. Wszedłem tylko naprzeciw do winiarni, a dwie szklanki dobrego wina, postawiły mnie na nogi.... Około dziewiątej rano, zatrzymała się przed domem najęta karetka. Mężczyzna smagły, z czarnemi włosami i ciemnym, pięknym wąsem, z pańską miną, ubrany wytwornie, wyskoczył z powozu. Wszedł do hotelu, niosąc pod pachą spore zawiniątko. W pół godziny później, zobaczyłem go wracającego w towarzystwie Juljusza Vincent.
— Ho! ho! — mruknął Morlot.
— Mój nocny ptaszek, zmienił się nagle do niepoznania. Był wyświeżony, ogolony starannie, i ubrany elegancko od głowy aż do stóp.
— Kochany Jardel, zaczynasz mnie zaciekawiać w wysokim stopniu.
— Wsiedli obaj do karetki — kończył Jardel — i słyszałem jak jeden z nich krzyknął na woźnicę: — „Dworzec kolei Strasburskiej!“ — Powóz pomknął galopem. Nie czułem już zmęczenia. Odleciała mnie cudownie i chętka snu.
— Doskonale mój przyjacielu! Nie zawiodłem się na tobie. Jesteś Jardel wzorem gorliwego agenta.
— Domyślisz się panie Morlot, żem oglądnął się i ja za powozem. Na moje szczęście, znalazłem dorożkę na końcu ulicy i zajechałem na dworzec, w minutę po moich dwóch ptaszkach. Zaniepokoiłem się zrazu, nie mając jak trzydzieści franków w kieszeni. Trochę za mało, aby puścić się w daleką podróż. Odetchnąłem lżej, gdy ów brunet okazały zażądał dwa bilety pierwszej klasy do Nogent. Przystąpiłem z kolei do okienka, kupując skromnie bilet trzeciej klasy.... Otóż nie opuszczam tego miejsca panie Morlot, od południa; z oczami wlepionemi, w drzwi od restauracji, gdzie raczą się i posilają nawzajem, Juljusz Vincent i jego towarzysz. W tej chwili popijają prawdopodobnie czarną kawę i likiery.
Po tych słowach, nastąpiło chwilowe milczenie. Morlot tarł czoło dłonią, rozmyślając nad czemś głęboko.
— Muszę przypatrzyć się tym dwom ludziom — szepnął.
Jardel dotknął się z lekka jego ramienia.
— Pragniesz ich widzieć panie Morlot? Oto są.
Natychmiast „oh!“ — z zdziwienia niesłychanego, wyrwało się na pól stłumione z piersi Morlota, a z ócz strzeliły dwie błyskawice. W mężczyźnie wysokim, silnym brunecie.... poznał Sostena de Perny.