Dwie matki/Część pierwsza/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Obecnie Sosten mieszkał sam jeden w pałacu margrabiów de Coulange w Paryżu.
Już przy końcu kwietnia, pani de Perny wywiozła córkę na wieś, do zamku, odwiecznej siedziby rodu Coulange’ów.
Pobyt na wsi, przedstawiał przewrotnej kobiecie dwie korzyści: Najprzód nie potrzebowała odpowiadać na pytania ludzi ciekawych i wtykających nos, gdzie ich nikt nie prosił; powtóre usuwała w ten sposób liczne trudności, które w Paryżu byłyby prawie niemożliwemi do pokonania. Łatwo zrozumieć, że aby dojść do celu zamierzonego; mogła otoczyć się o wiele swobodniej, potrzebną nieodzownie tajemniczością na wsi, niż w mieście stołecznem.
Zamek margrabiów de Coulange, był oddalony o dwadzieścia pięć mil od Paryża i zbudowany nad gościńcem murowanym, prowadzącym z Paryża do Strasburga. Na stoku pagórka, jest on otoczony wspaniałym parkiem, ciągnącym się na przestrzeni przeszło pół milowej. Wieś rozłożyła się u jego podnóża w dolinie. Położenie zamku Coulange, jest jedno z najbardziej malowniczych, iście czarujące, wśród bujnej roślinności.
Zamek obrócony frontem ku południowej stronie. Od północy osłaniają go olbrzymie drzewa parku. Z parkiem łączy się bór wysoko-pienny i niesłychanie rozległy, należący do dóbr, stanowiących ordynację rodziny de Coulange. Marna płynie wzdłuż parku i przez bór, odbijając w swoich bystrych nurtach, niby w zwierciedle, szmaragdową drzew zieloność i marmurową kolumnadę zamku.
Ogrody otaczające zamek, są przecudowne. Przerzynają je niezliczone kanały i strumyki, prowadzone wężykowato. Dostarcza im wody Marna i źródła z gór wypływające, a tworzące piękne kaskady. Wszystkie te sztuczne strumienie, łączą się w środku w jedno jeziorko, z którego zbytek wody, odpływa podziemnym kanałem, poprowadzonym w przeciwną stronę, aż do Marny.
W położeniu biednej margrabiny nie zaszła żadna zmiana. Nieszczęśliwa kobieta była tak samo prawie uwięzioną w zamku na wsi, jak i w pałacu własnym w Paryżu. Otaczał ją ten sam system szpiegostwa i podpatrywania pilnie każdego jej kroku. Matka strzegła jej i tutaj niby oka w głowie. Obecnie nie dopuszczała już nawet do córki żadnej służącej. Nie ufając nikomu, prócz samej sobie, skazała się na obsługiwanie własnoręcznie margrabiny.
Służba zamkowa, która zresztą z dobrej i nieprzymuszonej woli, na wszystko oczy przymykała, podziwiała w pani de Perny, ten zbytek czułości i poświęcenia macierzyńskiego. Nie domyślali się oni rzeczywiście straszliwego dramatu, jaki odgrywał się w ich oczach. Co prawda, niczem się nie zajmowali. Płacono im dobrze, żywiono jeszcze lepiej i przytem nic nie robili. Czemużby więc nie mieli być ślepymi i głuchymi na wszystko, co się w koło nich działo?
Margrabina wyglądała zupełnie obezwładniona. Teraz już nawet i płakać przestała. Może też i wyschło u niej źródło łez. Jej pozorny spokój, miał w sobie coś serce rozdzierającego. Siedziała w fotelu całemi godzinami, zgięta w pół, bez ruchu; lub też kładła się na szezlong w swoim pokoju sypialnym. Nie próbowała nawet otrząsnąć się z tej apatji.
W jej pokoju, na pierwszem piętrze, był niewielki balkonik. Czasem wychodziła na niego. Ale i tam stała jak posag, z łokciami opartemi o jego żelazne okratowanie. Daremnie ptaszki śpiewały wesoło, jakby chciały ją pocieszyć...
ona nie słyszała ich rozkosznego świergotania. Bądź wodziła oczami zamglonemi, po kwiecistych rabatach i kobiercach pod oknami, lub też wzrokiem bezmyślnym patrzyła w niebo.
Patrząc na nią w chwili podobnej, można było wziąć margrabinę, za istotę zupełnie bez duszy.
Bo też i była poniekąd, biedaczka ciałem, pozbawionem duszy.
Mąż opuszczając Paryż, zabrał z sobą duszę i myśl swojej młodziutkiej żony. W owych chwilach zupełnego znieczulenia i dumań bez końca, margrabina była myślą z mężem i przy mężu; jego widziała oczami duszy i z nim rozmawiała.
Wiadomości odbierane od margrabiego, nie były wcale pocieszającemi i uspakajającemi.
Zaraz z początku, gdy zamieszkał na wyspie Maderze, miał okropny atak nerwowy, w którym o mało nie skonał. Doktór Gendron pisał tak o tem:
„Sądziłem, że już po nim. Śmierć czyhała niejako u węzgłowia, aby pochwycić w swoje szpony upatrzoną ofiarę. Dzięki jednak usilnym staraniom moim i poczciwego, wiernego, starego kamerdynera, udało nam się szczęśliwie i wyszliśmy z tej walki zaciętej zwycięzko. Stan jednak, naszego drogiego chorego, nie o wiele się polepszył, nawet raczej dzieje się przeciwnie. Jak to już miałem zaszczyt oświadczyć pani w Paryżu, obawiam się, czy margrabia nie zdecydował się trochę za późno na wyjazd do kraju cieplejszego. Oby tylko nie zgasł nagle w moich ramionach, gdyby ów atak miał się powtórzyć.“
Matka nie omieszkała pokazać córce listu mocno niepokojącego. Odtąd nadchodziły co tydzień sprawozdania tej samej treści, zapewniające, że jeżeli chory ciągnie tak długo, to li przez wpływ łagodnego i ciepłego powietrza na południu.
Zamiast starać się pocieszyć córkę, wystawiając treść owych listów w świetle mniej ponurem, pani de Perny usiłowała wręcz przeciwnie podniecić do stopnia najwyższego, obawy biednej żony. Zdawać się mogło, że znajduje w tem dziwne upodobanie niegodziwa kobieta, wbijać nóż obosieczny w serce i tak zakrwawione młodej margrabiny.
— Nie ma już co się łudzić zwodniczą nadzieją — powtarzała córce z wyrafinowanem okrucieństwem.
— Zostaniesz wkrótce wdową i będziesz mogła rozpocząć życie o wiele weselsze. Byłoby istnem szaleństwem wątpić bodaj na chwilę, że twój mąż wróci zdrowym do Francji, Gendron i stary Firmin, przywiozą ci go... ale w trumnie.
Margrabina nic nie odpowiadała na te ohydne słowa. Nie raczyła nawet okazać matce i pozwolić jej odgadnąć, jak ją dręczy nielitościwie.
Przez jakiś czas ogarnął zrozpaczoną Matyldę, szał pozbawienia się życia dobrowolnie. Myślała na serjo o kupieniu silnej trucizny, któraby zadała jej śmierć piorunującą.
— Umrzeć — mówiła w duchu — znaczy tyle, co przestać czuć i cierpieć.
Zatrzymała ją jednak nad brzegiem przepaści, myśl o mężu. Miłość szczera łączyła jej życie z życiem margrabiego.
— Zaczekam — pomyślała Matylda. — Nie umrę, póki w nim tleć będzie chociaż jedna iskierka życia. Jego śmierć pozbawi mnie także życia. Gdy jego przywiozą w jednej trumnie, znajdą martwe zwłoki do włożenia w drugą. Tym sposobem uniemożliwię plan haniebny, ułożony tak podstępnie. Ah! to będzie moją ostatnią i najwyższą radością!
Pojęła matka, że było czystem niepodobieństwem, nie dozwolić córce pisywać do męża; mogło to nawet pociągnąć za sobą skutek wielce niebezpieczny. Zadecydowała więc, że Matylda będzie pisywała do margrabiego regularnie co tydzień. I tak się stało. Tylko wszystkie te listy pisały się pod okiem pani de Perny i pod jej najściślejszą kontrolą.
Pewnego ranka, około jedenastej przed południem, Sosten zjawił się w zamku. Matka zamknęła się z nim natychmiast.
— Nadchodzi chwila stanowcza — zapowiedział jej syn. — Dano mi o tem znać dziś i przyleciałem, abyś mama miała czas zarządzić wszystkiem, co potrzeba.
— Czy dziecię już przyszło na świat?
— Może... kiedy my tu o niem właśnie rozmawiamy. Według wszelkich obliczeń, termin rozwiązania wypada na dzień dzisiejszy. Wyrachowałem, że potrzebujemy sześć godzin, aby dziecko przywieźć na miejsce. Dla uniknięcia oczów zbyt ciekawych, zajedziemy drogą połową od strony stodół. — Proszę mi dać klucz od tamtej bramy.
— Wracasz więc do Paryża?
— Natychmiast, gdy mi mama każę podać śniadanie.
— Poszlę więc zaraz po ów klucz do ogrodnika.
— Doskonale.
— A cóż będzie z mamką?
— Zanim opuściłem Paryż dziś rano, oznajmiłem ugodzonej kobiecie, żeby była gotową na jutro. Przybędzie wkrótce po nas, przywieziona przez mego służącego, któremu wydałem stosowną instrukcję.. Wspominałem mamie, że płacę ją od miesiąca. Miało się dziecię odłączyć przed dwoma tygodniami tam, gdzie teraz służy. Aby zrobić dogodność margrabinie de Coulange, zgodzono się jednak zatrzymać mamkę, aż do terminu rozwiązania u mojej siostry.
— Wszystko zatem ułożyłeś mój synu jak najlepiej.
Sosten zjadł szybko śniadanie, i nie widząc się z siostrą, nie spytawszy nawet o zdrowie Matyldy, powrócił do Paryża.
W kwandrans po jego odjeździe, pani de Perny zwołała całą służbę zamkową. Prócz ogrodnika z żoną i chłopaka, który mu pomagał w robocie ogrodowej, mieszkających opodal od zamku, było siedmioro sług. Stangret, dwóch lokai, dwie panny służące, pokojówka i kucharka. Pani de Perny przemówiła do nich serdecznie:
— Prosiliście mnie moje dzieci o pozwolenie przejechania się do Paryża; gdzie każdy z was zostawił kogoś mu drogiego. Wtedy musiałam wam odmówić, choć mi to samej sprawiło wielką przykrość. Pojmuję, że możecie mieć nawet w tem ważny interes. Otóż dziś mogę wam wszystkim udzielić urlopu, aż do jutra wieczór. Tylko musicie mi zaręczyć, że jutro przed nocą wrócicie do zamku.
— Przyrzekamy to uroczyście, jaśnie pani — zawołali zgodnym chórem. Pani de Perny mówiła dalej:
— Wiadomo wam wszystkim, że moja droga córka znajduje się w stanie błogosławionym. Oczekujemy rozwiązania, jutro w nocy, a najdalej pojutrze. Jesteście wiernymi i poczciwymi sługami domu margrabiów de Coulange, nie wątpię zatem, że podzielicie naszą radość w tym szczęśliwym wypadku... Widzieliście mego syna przyjeżdżającego... Chciał zabawić z nami dni kilka; poprosiłam go jednak, aby powrócił niezwłocznie do Paryża, przywożąc nam ztamtąd akuszerkę i mamkę, zamówione od miesiąca. Ponieważ dziś jesteśmy rozradowani, pragnęłam, żeby i wam ten błogi dzień upłynął wesoło i zapisał się w pamięci, jako data wyjątkowa.
Wyciągnęła z kieszeni sakiewkę jedwabną.
— W imieniu mojej córki — kończyła — daję każdemu z was na tę podróż po dwadzieścia pięć franków. Jedźcież moi kochani do Paryża i bawcie się tam dobrze. Ogrodniczek dopilnuje koni, a ogrodnik z żoną załatwią się z usługą około nas.
Słudzy schowali do kieszeni gratyfikację, udzieloną im tak łaskawie, dziękując jaśnie pani bez końca i miary; poczem ulotnili się z zamku czemprędzej, aby nie spóźnić się na ranny pociąg. Matka Matyldy śledziła ich odjazd, ukryta za firanką w jednem z okien zamkowych.
Gdy ostatni z służby znikł jej z oczu, uśmiech tryumfu rozjaśnił jej twarz, a wzrokiem rozpłomienionym, wzniesionym w górę, zdawała się wyzywać zuchwale do walki, wszystkie moce nieba i nieledwie Boga samego.