Dwie matki/Część pierwsza/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie matki |
Wydawca | Redakcja "Głosu Narodu" |
Data wyd. | 1897 |
Druk | W. Kornecki |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Deux mères |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Według polecenia Blaireaua, Solange znalazła z łatwością w Asnières akuszerkę i odezwała się do niej w te słowa:
— Wkrótce zapewne będę potrzebowała pani pomocy; przychodzę więc zapytać się, czy mogę na nią liczyć?
— Ależ ma się rozumieć łaskawa pani. Jestem na usługi wszystkich ludzi bogatych i ubogich.
— Dziękuję. Gdy zajdzie potrzeba, uwiadomię panią.
— Stawię się na zawołanie, czy w dzień, czy w nocy, łaskawa pani, byle mnie tylko tego dnia właśnie nie zawołano gdzieindziej.
— Rzecz łatwa do pojęcia — odrzekła Solange.
— Czy łaskawa pani mieszka daleko odemnie?
— Ależ o kilka kroków... Na ulicy Viell d’Argenteuil.
— Oh!... prawie obok mnie...
— Wynajęłam ten tam domek z ogrodem, i sprowadziłam się do niego z moją siostrzenicą.
— Ah! potrzebuje mnie zatem pani siostrzenica?
— Nie inaczej...
— Czy to młoda kobieta?
— Kończy dopiero lat ośmnaście. Przed rokiem wyszła za mąż. Jej mąż jest agentem handlowym. Nie ma go obecnie we Francji. Pisałam mu wczoraj o spodziewanym wypadku... lada chwila... Czekamy na niego dziś, jutro...
— Miejmy nadzieję, że stawi się na czas dla tak młodej kobiety, obecność męża w tak ważnym wypadku, jest zawsze nader pożądaną. Dodaje ona żonie otuchy i uzbraja w męztwo potrzebne do zniesienia cierpień strasznych, o których biedna nie ma pojęcia.
— Zatem do prędkiego zobaczenia się.
Solange pożegnała akuszerkę, nie podnosząc więcej kwestji przyjazdu męża domniemanego.
W tydzień później, w chwili, gdy układała się do snu Gabrjela, uczuła pierwsze bóle, zapowiadające bliskie rozwiązanie. Solange pobiegła czemprędzej po akuszerkę. Na szczęście zastała ją w domu. Po rozmowie z chorą i dokładnem opatrzeniem, odeszła mówiąc:
— Dziecko nie przyjdzie na świat, jak jutro około południa. Położę się więc, a do dnia stawię się tu.
Odprowadziła ją Solange kawałek drogi, potem pobiegła pędem do furtki. Blaireau czekał tam już na nią. Opowiedziała mu, co zawyrokowała na odchodnem akuszerka.
— Jeżeli to nastąpi aż jutro — mruknął — nie mam tu co robić. Wracam więc do Paryża. Nie będę mógł widzieć się z tobą jutro, aż po nocy.
Pamiętasz wszystko, com ci polecił?
— Pamiętam. Jutro mam się stawić z dzieckiem nad brzegiem Sekwany.
— Doskonale. Doglądnę tymczasem naszej sprawy, aby nie utknąć na jakiej przeszkodzie niespodziewanej, w ostatniej chwili.
Nazajutrz stawiła się akuszerka o szóstej rano. Gabryela cierpiała w nocy okropnie, wijąc się z bólu po łóżku. Biedaczka zatykała usta chustką, aby stłumić głuche jęki, wydobywające się gwałtem z piersi.
Akuszerka już jej na krok nie odstąpiła. O jedenastej przed południem nastąpiło rozwiązanie. Ustały wprawdzie bóle, ale przyszło zupełne ubezwładnienie. Leżała teraz na wznak, z oczami przymkniętemi, złamana, bez sił, biała jak lilja. Zaraz podniosła ociężałe powieki, a wzrok jej zapałał nadziemską radością, gdy usłyszała słowa akuszerki.
— Chłopak!... a jaki tęgi!
Podniosła w górę ręce drżące i bez kropli krwi; szepcąc w zachwycie:
— Syn!... Tego skrycie pragnęłam... Dzięki ci Boże, żeś raczył spełnić moje tajemne marzenie!
Umilkła na chwilę, a potem rzekła wyciągając ramiona.
— Oh! dajcie mi go!... Chcę uściskać moje dziecię.
Podano jej syna. Wpatrzyła się najprzód w niego, niby w ekstazie, potem łzy wytrysły jej z oczu i zaczęła dziecię obsypywać pocałunkami, łkając głucho.
— Znamy się na tem uśmiechnęła się dobrodusznie akuszerka, szepcząc na ucho pannie Solange. Myśli o ojcu, całując syna.
Akuszerka wzięła napowrót malca w posiadanie wyłączne; a gdy go wykąpała i owinęła starannie w pieluszki, oświadczyła głośno i dobitnie, że jest to najwspanialszy okaz niemowlęcia, jaki przez jej ręce dostał się na świat boży.
Przyrządziła teraz dziecku trochę wody z cukrem. Dała mu wypić tejże kilka łyżeczek, a dzieciak mlaskał języczkiem, jakby na dowód, że mu ten pierwszy posiłek smakuje przewybornie.
— A to mały łakomiec! Słyszycie panie zawołała wesoło poczciwa kobiecina. — No! na tego nikt nie powie, że nie ma ochoty i sił do życia.
Chciała złożyć niemowlę w koszyku z łoziny.
— Takbym pragnęła mieć dziecię przy sobie! — westchnęła Gabryela.
— Nie trzeba się biedaczce sprzeciwiać — rzekła akuszerka cicho do panny Solange, i położyła dziecię obok matki.
— Malec prześpi się teraz ze cztery godziny — zapowiedziała na odchodnem. — Wrócę tu około dziesiątej na wieczór. Skąpię go znowu, przewinę, napoję anyżkiem włoskim z cukrem, a jutro będzie łakomieć ssał aż miło!
Wyszła poleciwszy to i owo pannie Solange. Przez resztę dnia, wspólniczka Blaireau’a, okazywała Gabryeli wielką troskliwość. Gdy nadeszła akuszerka, zastała pacjentkę w stanie nader zadawalającym.
— Nie spała jeszcze — oznajmiła jej panna Solange.
— Bo i nie można pozwalać zaraz na sen — szepnęła akuszerka. — Bądź pani jednak pewną, że prześpi noc snem kamiennym.
Skąpała malca, przewinęła, nakarmiła, układając tym razem w kolebce. Dała wypić i Gabryeli filiżankę dobrego rosołu z kury.
— Oczy się pani kleją — rzekła z uśmiechem. — Będziesz spała całą noc jak zabita.
Rzeczywiście sen morzył biedną, młodziutką matkę. Zapadła noc tymczasem, cicha, ciepła, z niebem lazurowem, zasianem gwiazdami. Solange odprowadziła znowu akuszerkę aż na ulicę, wtykając jej w dłoń pięćdziesiąt franków, według umowy.
— Dla czegóż mnie pani już dziś płaci? — spytała zdziwiona. — Przecież będę odwiedzała chorą przez dziewięć dni.
— Cóż to ma do rzeczy? Mogę tak samo zaraz pani trud jej wynagrodzić — bąknęła Solange wymijająco.
— Miałaś pani jakie wiadomości od jej siostrzeńca?
— Przybędzie prawdopodobnie jutro rano.
— Tem lepiej! Przygotowałaś mu pani nielada niespodziankę.
Akuszerka odeszła do siebie, Solange zamknęła za nią bramę na dwa spusty. Wróciła do pokoiku Gabryeli. Młoda matka spała twardo. I niemowlę nie odzywało się wcale. Było po dziewiątej wieczorem.
— Mam zaledwie chwilkę czasu na przebranie — pomyślała Solange.
Wpadła do siebie, przebierając się w mgnieniu oka. Oglądnęła w koło, czy czego nie zostawiła.
— Zabrane wszystko — mruknęła.
Wzięła ciepły, wełniany koc, przygotowany w tym celu na jednem z krzeseł, i wśliznęła się napowrót jak najciszej do pokoju sąsiedniego. Gabryela ani się ruszyła. W pośród głuchej, nocnej ciszy, słyszało się jej lekki, miarowy oddech.
Spojrzała Solange po raz ostatni na tę śliczną twarzyczkę, słabo oświetloną nocną lampką. Pomyślawszy o boleściach i ciężkich próbach, które czekały na tę nieszczęśliwą istotę tak dobrą, obdarzoną tyloma niezrównanemi przymiotami serca, uczuła się pomimo całej swojej przewrotności, wzruszoną do głębi. Jest bowiem prawdą niezbitą, że i najgorzej zepsute natury, miewają chwile podnioślejsze w życiu.
Po za nią atoli stał straszny w swoim gniewie Blaireau — jej pan wszechwładny. Była ona nie tylko jego wspólniczką, ale prostą niewolnicą. Nie mogła zatem cofnąć się z drogi, raz obranej.
Współczucie panny Solange przemieniłoby się w czyn, którego nie byłby z pewnością pochwalił Blaireau, skąpy do najwyższego stopnia. Wyjęła woreczek z pieniędzmi, kładąc takowy na środku marmurowego kominka.
W chwili, gdy pochylała się nad kolebką, usłyszała szept Gabrjeli.
— Mój syn!... moje dziecię!...
Wyprostowała się natychmiast z wzrokiem przerażonym. Gabryela wymówiła przez sen te słowa. Solange odrzuciła w tył głowę, ruchem gwałtownym:
— Tak być musi! — mruknęła dziko.
Porwała niemowlę z kolebki, owinęła szybko w kocyk, i wysunęła się tak samo cichuteńko, na palcach z pokoju, jak wpierw doń była weszła. Przymknęła nawet drzwi zlekka za sobą.
W chwilę później leciała wąską ścieżką, przez pole świeżo zorane. Dostała się wkrótce do miasteczka na jednę z głównych ulic, wychodzących na rynek. Pusto było wszędzie jak wymiótł. Skierowała się ku brzegom Sekwany.
Tu, w miejscu wsławionem romansem Eugenjusza Sue, stał powóz wytworny, zaprzężony parą koni rasowych. Stangret siedział na wysokim koźle, z kołnierzem od płaszcza wysoko podniesionym i w kapeluszu filcowym na głowie, naciśniętym na oczy. Zaledwie mógł utrzymać obiema rękami ogniste rumaki, rżące i wyrzucające ziemię kopytami z niecierpliwości.
Stangretem był Sosten de Perny, w swojej własnej osobie.
W głębi karety, siedział Blaireau.
Zanim Solange zdążyła do powozu, otworzyły się drzwiczki karety.
— Prędzej prędzej! nio mamy ani chwili do stracenia! — zawołał Blaireau.
Solange podała mu dziecko, wskakując raźno do powozu. Sosten poruszył lejcami, cmoknął, a konie pomknęły z miejsca pędem strzały.
W Noisy-le-Sec, powóz stanął.
Blaireau wyskoczył na gościniec, i Sosten zlazł również z kozła.
— I cóż? — spytał Blaireau’a — jakiej płci dziecko?
— Tęgi chłopak! — odrzekł Blaireau.
— Tam do djabła! — Sosten wykrzyknął. To nam traf usłużył!
— Ani razu dotąd nie zapłakał i śpi lepiej niż w kolebce, lub na rękach piastunki... Ha! ha! ha! — zaśmiał się Blaireau szyderczo ten dzieciak zrodzony z jakiejś tam ubogiej, shańbionej dziewczyny, ani się domyśla, że za naszą sprawą przemieni się w małego margrabiego.
Sosten drgnął nerwowo:
— Jakto? — bąknął osłupiały. — Wiesz zatem panie Blaireau?...
— Mój Boże! dowiedziałem się kochany panie de Perny, ot! tak... z boku... czystym trafem... tego wszystkiego, czego nie raczyłeś mi powiedzieć. Nie trwoż się pan tem wcale, Nie jestem jednym z tych, którzy nie potrafią trzymać języka za zębami. Nie nadużyję nader interesującej tajemnicy... stanu błogosławionego pańskiej siostry... margrabiny de Coulange. Masz pan przy sobie dwadzieścia tysięcy franków?
— Oto są — Sosthène wręczył Blaireau’owi sporą paczkę banknotów.
— Nawet ich nie liczę — mruknął Blaireau, chowając pieniądze. Widzisz pan, jak mu ufam. Teraz, kiedy już nie jestem potrzebny, żegnam i życzę najlepszego powodzenia.
— Dziękuję! Proszę zaufać zupełnie panie de Perny, osobie, która w zamku Coulange, odegra rolę akuszerki, przy margrabinie. Ale... ale... racz nie zapomnieć i wynagrodź odpowiednio jej trud poniesiony.
— Nie poskarży się na nas z pewnością — odparł z dumą Sosten.
— A więc szczęśliwej drogi! Ja wracam do Paryża, na moich własnych nogach.
Sosten wskoczył napowrót na kozioł, a rumaki o nogach ze stali, ruszyły na nowo z miejsca galopem.
Blaireau zatrzymał się przez chwilę na środku gościńca, rzucając w koło dumnym wzrokiem, w którym malowała się głęboka pogarda i lekceważenie całej ludzkości.
— Sprawa zakończona! — mruknął. — Zaczniemy teraz inny interes.
Chichot ostry i suchy, wydobył się z jego piersi, wykrzywiając grube i obwisłe wargi.