Dwie matki/Część pierwsza/XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXIV.
Kielich goryczy.

W tydzień niespełna wrócił Sosten do Coulange. Odjechał rozpromieniony, tryumfujący, a powracał ponury, jak chmura gradowa. Musiała mu widocznie donieść matka o wiadomościach odebranych z Madery. Margrabia odzyskujący siły i zdrowie, znaczyło dla nich tyle, co rozwianie niby bańki mydlanej, owych snów cudownych, którymi się kołysali i łudzili od kilku lat. Po tak mistrzowskich kombinacycjach, po najświetniejszych nadziejach, pracując nad tem z całą gorliwością, znaleść się wobec... próżni... był to cios straszny dla nich obojga.
Zresztą, jak ogół zbrodniarzy, nie mieli oni ani chwili spokoju, i nie mogli go mieć. Jakkolwiek w ziem zatwardziali, czuli instynktownie niebezpieczeństwo, czyhające na nich ze wszystkich stron. Nawet u najgorszych łotrów, zdarzają się momenta, kiedy sumienie zbuntowane odzywa się w nich głosem groźnym i pełnym oburzenia.
Sosten i jego matka, byli jeszcze dalecy od skruchy i żalu; nie taili jednak jedno przed drugiem, że wdali się w grę niebezpieczną, i że mogłoby się to wszystko źle skończyć dla nich.
Czytało się z łatwością w twarzy Sostena jego gniew, oszukanie się w błogich nadziejach i trawiący go niepokój. Zbrodnia spełniona, bez pożytku dla niego; cały jego plan misterny, wywrócony i zniszczony, jakby pałac z kart! Co za ruina w około niego! Nienasycony, w dzikiej żądzy posiadania, rozkazywania, panowania, widział się u szczytu marzeń ambitnych. Nagle los przekorny strącał go napowrót w nicość, w zależność, w ubóstwo, prawie w błoto! Co za gwałtowny upadek!
Byłby wrócił uradowany ze swojej podróży, gdyby mógł sobie powiedzieć, że załatwiając interesa szwagra i swojej siostry, pracuje dla siebie.
Prócz kilku niezbędnych, prawnych formalności, nie napotkał żadnej przeszkody w odebraniu wspaniałego spadku po księżnie de Chesnel-Tanguy. Sprawa postępowała szybko, dzięki gorliwości zacnego notarjusza, którego nieboszczka mianowała wykonawcą swojej ostatniej woli.
Większa część majątku księżnej, była w ziemi, nieobciążonej żadnemi długami hipotecznemi. Prócz dóbr, było przeszło trzy miljony franków w gotówce złożonych w Banku francuskim. Ta olbrzymia suma urosła z oszczędności, w ciągu kilkudziesięciu lat na wsi zebranych.
Po swoim powrocie, odbył Sosten z matką walną naradę. Postanowili zmienić taktykę na całej linji, starając się pocieszyć i uspokoić nawzajem.
Matylda skompromitowana zamilczeniem całej sprawy, a bardziej jeszcze listami pisanemi w tym czasie do męża została mimowolnie ich wspólniczką. Jej więc nie potrzebowali się wcale obawiać. Przypuściwszy nawet, że dręczyłoby ją dalej sumienie, iż dopuściła do tak niecnego oszukania margrabiego, nie spodziewali się oni u biednej kobiety tak wielkiej odwagi, aby ich wydała przed mężem. Gdyby zresztą oskarżyła o zbrodnię podrzucenia margrabię mu obcego dziecka matkę i brata, co w ich oczach byłoby czemś potwornem, czyż nie musiałaby oskarżyć i siebie o to samo?
Zadecydowali w końcu, tak matka jak i syn, godni pod każdym względem, jedno drugiego, że będą spokojnie wyczekiwali dalszych wypadków, mając się w każdym razie na baczności, czyli mówiąc wyraźniej, gotowi bronić się do upadłego przed każdem grożącem im niebezpieczeństwem.
Upłynął miesiąc. Kończył się październik.
Pewnego poranka około dziesiątej, zadzwoniono u głównej bramy zamkowej. Natychmiast poruszyli się wszyscy biegnąc na dziedziniec. Odźwierny otworzył bramę i wjechał powóz zaprzągnięty w parę koni.
Przybywał margrabia de Coulange w towarzystwie doktora Gendron i ze swoim nieodstępnym poczciwym Firminem.
Pani de Perny z synem, wyprzedzając nawet żonę, przyjęli pierwsi w sieniach margrabiego; gdy ten przy pomocy lekarza, wysiadł z powozu. Był on zmieniony nie do poznania. Co prawda, nie odzyskał dotąd sił w zupełności, potrzebował starannego pielęgnowania, aby rekonwalescencja szła dalej pomyślnie. Nie miał jednak owej cery chorobliwej, żółto-zielonkowatej, i nie był tak przerażająco chudym, jak przed odjazdem, co go robiło podobnym raczej do trupa, niż do człowieka żyjącego.
Zanim miał czas rozglądnąć się w około, został pochwycony w ramiona teściowej, Uściskał ją serdecznie. Uczynił to samo z kolei ze szwagrem. Margrabia był niesłychanie wzruszonym.
— Wiem ile zawdzięczam wam obojgu — rzekł głosem drżącym. Okażę wkrótce, jak umiem cenić wasze przysługi.
Zawołał widząc nadchodzącą margrabinę.
— Ah! Matyldo najdroższa! — i otworzył szeroko ramiona.
Biedaczka szła bardzo wolno, nogi bowiem uginały się pod nią. Z twarzą łzami zalaną, rzuciła się w objęcie męża.
Był to uścisk rozkoszny, pełen czułości i miłości najczystszej.
Dla Matyldy było to czemś więcej, niż powrotem ukochanego męża, po długiej rozłące. Żegnała chorego, który był już prawie skazanym na śmierć, a dziś witała zmartwychwstałego!
— Nie męcz się nadto, drogi Edwardzie — szepnęła. — Oprzyj się na mnie.
— Oh, przestałem być dzieciakiem, którego trzeba wodzić na pasku — rozśmiał się wesoło margrabia. — Nieprawdaż panie doktorze? Chodzę doskonale o własnych siłach, a jeżeli opieram się zlekka na lasce, to jedynie z kokieterji.
aby mnie tem bardziej pieszczono. Przyjmę atoli twoje ramię kochana żoneczko, abyś mnie zaprowadziła czemprędzej do naszego syna.
Margrabina uczuła w piersiach niby ostre szpony. Na czoło wystąpiły grube krople potu zimnego, i sądziła, że zemdleje. Opanowała jednak szybko chwilowe osłabienie, ujęła męża pod ramię, prowadząc po schodach na pierwsze piętro. Powtarzała w duchu:
— Oto kielich goryczy! Zaczyna się moje męczeństwo!
Zaprowadziła jednak męża do pokoju dziecka. Za nimi weszli: matka, Sosten, lekarz i stary kamerdyner.
Pani de Perny i jej syn, byli bladzi i okropnie pomięszani. Nadchodziła chwila próby najważniejszej, rozstrzygającej niejako i decydującej o całej sprawie. Nie dziw więc, że miotał nimi szalony niepokój.
Mamka siedziała, trzymając niemowlę przy piersi. Powstała natychmiast. Przybliżył się margrabia, wpatrywał się przez chwilę w twarzyczkę dziecka w radosnem upojeniu. Potem wziął je na ręce, podniósł w górę i czule w czoło pocałował.
— Mój chłopcze najdroższy! — rzekł głosem drżącym ze wzruszenia. — Spodziewam się, że z czasem posiądziesz wszystkie wzniosłe cnoty i przymioty twoich przodków, ich wielkie serce i szlachetność!
Zwrócił się następnie do żony:
— Matyldo, moja najdroższa Matyldo! — przemówił. — Ten syn, którym mnie obdarzyłaś, jest zarazem rękojmią mojej wiecznej dla ciebie miłości. Jest on nie tylko nadzieją i podporą naszego rodu, na jego główce spoczywa całe szczęście nasze, i przez niego resztę życia naszego będzie radością opromienione.
Matylda nic na to nie odpowiedziała. Nie mogła zdobyć się na kilka słów. Stała na boku, z głową odwróconą, aby ukryć swoje pomięszanie. Tym razem nie uszło ono jednak uwagi margrabiego. Chciał właśnie wyrazić głośno swoje zdziwienie, gdy wstrzymała go teściowa, szepcząc na ucho:
— Nie zważaj kochany margrabio, na dziwne zachowanie się Matyldy... Wytłumaczę ci to później.
Dodała na cały głos, ze śmiałością zdumiewającą:
— Nieprawdaż, że chłopczyna śliczny jak cherubin? Sosten utrzymuje, że podobny do Matyldy, co do mnie, nie podzielam jego zdania. Z oka ci wypadł margrabio! Już dziś tatuś wykapany!
— Podobieństwo da się widzieć dopiero później — uśmiechnął się Edward, oddając dziecko napowrót jego karmicielce.
Wszedł w tej chwili lokaj, zapowiadając, że śniadanie na stole. Poszli wszyscy do sali jadalnej. Po jego skończeniu, teściowa wzięła zięcia pod ramię i zaprowadziła do swego pokoju.
— Pilno mi było rozmówić się z mamą kochaną — rzekł Edward.
— Nie skarżę się na przyjęcie, czuję atoli instynktownie, że nie zastałem w domu szczęścia i radości, której się spodziewałem. Uważałem już w listach Matyldy, dziwny smutek i przygnębienie, wiejące z każdego słowa. Starałem się nadaremnie zbadać przyczynę tego jej usposobienia. Dziś występuje o wiele jaskrawiej owe przygnębienie, bolesne, a nie dające się niczem wytłumaczyć. Widzi się je we wzroku Matyldy, w jej calem postępowaniu. Czyta się takowe w wyrazie jej twarzy.
— Proszę usilnie o szczerą prawdę, bez ogródek.
— Cóż się z nią dzieje?
— Nie masz powodu przestraszać się kochany margrabio. Wiesz jak Matylda jest drażliwą i nerwową; zrozumiesz więc łatwo, że kilkomiesięczna trwoga o twoje życie, nie mogła przejść u niej niepostrzeżenie; musiała zostawić po sobie ślady niczem nie zatarte. Ucierpiało na tem nie tylko zdrowie, ale nawet ustrój umysłowy. Aby nie ukrywać nic przed tobą, muszę wyznać, żeśmy obawiali się jednocześnie o jej życie — jak i o zdrowe zmysły. Nie odstępywałam od niej na krok; pielęgnowałam, jak tylko matka potrafi i byłam na tyle szczęśliwą, że nie tylko utrzymałam ją przy życiu, ale uratowałam jednocześnie i jej mózg od szaleństwa. Otoczona twoją czułą miłością, kochany margrabio — Matylda odzyska swoją dawną swobodną wesołość. Zobaczysz, że zniknie zwolna, to smętne usposobienie, które cię tak mocno zaniepokoiło. Z jakąż radością rzuciła ci się przed chwilą na szyję!... Powiem otwarcie: Matylda kocha cię zanadto panie margrabio!
— Tak... wiem, że mnie bardzo kocha... Oh! nigdy nie wątpiłem o jej miłości!
— Jesteś wszystkiem dla niej, margrabio. Ty jedynie wypełniasz jej serce bez podziału. Mogłoby się zdawać, że to potężne uczucie, stłumiło resztę w jej duszy. Soston i ja staliśmy się dla niej prawie obojętnymi; możnaby pomyśleć nieledwie, że nas nie kocha już zupełnie... Muszę dodać nawet, że i jej dziecię...
— Więc to prawda — wykrzyknął margrabia boleśnie — ona nie kocha i swego syna!
— Nie powiem, żeby go wcale nie kochała. Mało się jednak dzieckiem zajmuje — a okazuje mu tak zupełną obojętność, że mnie to boli niewypowiedzianie. Musi przecież kochać własne dziecię; brak u niej podobnego uczucia, byłby czemś przeciwnem naturze; jeżelim jednak dobrze ją zrozumiała, zdaje mi się, jakoby się lękała, nie kochać dość ciebie, margrabio, dzieląc swoją miłość pomiędzy syna i męża. Coś dziwnego, nieprawdaż?
— Rzeczywiście! — westchnął Edward.
— Pytam nieraz sama siebie, czy to nie wypływa u niej z stanu chorobliwego?
— Tak... musi być chorą... można to przypuścić...
— Podzielasz więc w tem moje zapatrywanie kochany margrabio?
— Naturalnie... tylko tem da się wytłumaczyć dziwaczne postępowanie mojej żony.
— Czyżby to u niej przeszło w rodzaj warjacji...
— Osłabienie mózgu nastąpiło wskutek udręczeń i trosk, które sprawiałem jej moją chorobą... Moja droga, biedna Matylda!.... Ah! spodziewałem się zastać ją zupełnie inaczej!.... Bóg nie chce widocznie, aby moje szczęście było zupełnem! Ale my ją uzdrowimy. Nigdy jej dość nie ukocham i nie mogę nigdy okazać dostatecznie mojej miłości, aby mogła zapomnieć, ile przezemnie wycierpiała. Jak mama wspomniała przed chwilą, otoczę ją czułością niewysłowioną, i troskliwemi staraniami. Ufam, że odzyska dawny uśmiech rozkoszny i swobodę młodocianą; że przyjdą jeszcze dla nas obojga dni szczęścia, niczem nie zamącone.
— Sądzę margrabio, iż twoja czułość uleczy najłatwiej Matyldę.
— I ja nie tracę nadziei. Powiedz mi mama, gdyś spostrzegła jej obojętność dla własnego syna, czyś nie zwróciła na to jej uwagi?
— Nie taiłam przed nią mego zdziwienia, robiąc jej nawet z tego powodu wyrzuty.
— Cóż ona odpowiedziała?
— Wybuchnęła płaczem spazmatycznym. Dnia pewnego, gdy przebrałam może miarę w wymówkach, dostała ataku nerwowego, którym przeraziłam się najokropniej. Zrozumiałam, że dręczę ją nadaremnie, że zadaję biedaczce katusze bez żadnego pożytku, i że przez wzgląd na jej zdrowie i spokój, powinnam zrzec się raz na zawsze rozmowy z nią o moim drogim wnuczku.
Edward miał łzy w oczach i był zrozpaczony.
— Czy pozwolisz mi kochany margrabio, udzielić sobie rady? — spytała słodziutko teściowa.
— Ależ... i owszem, droga mamo...
— Unikaj starannie wszelkiego sprzeciwiania się na tym punkcie twojej żonie. Pozwól jej działać według własnego zapatrywania, jakbyś nie uważał wcale jej obojętności dla syna.
— Będzie to dla mnie ciężkiem zadaniem. — Edward potrząsł smutno głową — ale może mama i słusznie radzi. Uczynię dla Matyldy tę najwyższą ofiarę.
— Zostaw tę drażliwą kwestję czasowi, kochany margrabio — kończyła przewrotna i chytra kobieta. — Jestem przekonaną, że byłoby bardzo niebezpiecznie obarczać biedną Matyldę wyrzutami i napomnieniami, i tak już rozdrażniona w najwyższym stopniu. Po dłuższym namyśle, przejrzy, uznając sama, jak była przedtem niesprawiedliwą i pokocha z pewnością biedne maleństwo... Oto com chciała ci wytłumaczyć kochany margrabio, prosząc jednocześnie o pobłażanie dla niepojętego dziwactwa mojej córki.
— Dobrze mama uczyniła, przestrzegając mnie o tem. Dzięki ci za to.
Pod wieczór zapytał Sosten:
— Rozmawiałaś mamo bardzo długo z Edwardem; czy wolno wiedzieć, o czem rozprawialiście?
— Uprzedziłam grożące nam niebezpieczeństwo, i zażegnałam dość wcześnie nadciągającą burzę. Obecnie możemy spać spokojnie. Margrabia nie będzie się teraz dziwił niczemu...
— Jakżeś się mama wzięła do tego?
Wybuchnęła śmiechem — odpowiadając:
— Zawiązałam mu po prostu oczy.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.