Dwie matki/Część pierwsza/XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Richebourg
Tytuł Dwie matki
Wydawca Redakcja "Głosu Narodu"
Data wyd. 1897
Druk W. Kornecki
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Deux mères
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


XXIII.
List kamerdynera.

Sosthène nie stracił ani chwili. Tego samego wieczora zapakowawszy rzeczy, wybrał się w drogę po odbiór spadku, po zmarłej ciotce margrabiego de Coulange.
Miał w kieszeni notarjalne pełnomocnictwo szwagra, na mocy którego, mógł działać wszechwładnie we wszystkich sprawach, jakby sam margrabia.
— Wrócę najdalej za dwa tygodnie — rzekł do matki przy pożegnaniu.
— Baw tam jak najkróciej — prosiła usilnie matka. — W każdym razie, gdyby nas doszła wiadomość o śmierci mego zięcia, nie omieszkam donieść ci o niej telegraficznie.
Od dni kilkunastu nie było listu od margrabiego. Nawet doniesienie teściowej o urodzeniu syna, pozostało bez odpowiedzi.
To poddało myśl tak matce, jak i synowi, że margrabia jest konający.
Tak sądziła o tem i biedna Matylda; wyczekując wiadomości od męża w trwodze śmiertelnej.
W tydzień po odjeździe Sostena, nie odebrawszy z Madery ani słówka, które byłoby ją cokolwiek pocieszyło, margrabina ginęła prawie z niepokoju. Zauważyła dnia pewnego, że matka jej wygląda jakoś niezwykle. Była ponuro zamyślona, czemś wielce zafrasowana; czoło pokrywały bruzdy głębokie; usta drgały, a w jej wzroku, nie było tego wyrazu, co dawniej, lekceważenia i dumnego tryumfu.
Zrozumiała Matylda, że musiało zajść coś nader ważnego. Serce jej ścisnęło się bólem ciężkim, choć nieokreślonym.
Matka dowiedziała się na pewno, o czemś bardzo złem! — pomyślała. — Odgaduję wszystko! — Memu mężowi gorzej... a może już i nie żyje!...
Nie mogła znieść tak udręczającej niepewności.
— Czy mama dostała jakie listy z Madery? — spytała przy obiedzie.
— Dla czego mnie pytasz o to?
— Bo uważam, że mama jest czemś mocno zafrasowana i zaniepokojona.
— Czyste urojenie!... Źleś widziała Matyldo... Jestem zawsze jednakowo usposobiona.
— Nie, nie! — żywo odparła. — Czuję instynktownie, że mama tai się z czemś przedemną!
Pani de Perny wzruszyła pogardliwie ramionami.
— Cóżbym mogła ukrywać przed tobą? — mruknęła opryskliwie.
— Nie wiem... serce mi jednak powiada, że mama dostała jakąś niepomyślną wiadomość.
Za całą odpowiedź matka wzruszyła powtórnie ramionami.
— Miała mama niezawodnie list od doktora Gendron!
Pani de Perny ani ust nie otworzyła.
— Ah! mamo, dla czego mi nie chcesz powiedzieć! — krzyknęła Matylda przeraźliwie. — Mąż mój już nie żyje!..
— Oszalała! — odburknęła szorstko pani de Perny. — Sama sobie stwarzasz jakieś urojenia w nadto wybujałej wyobraźni, a później dręczysz niemi siebie i drugich. Życzę ci moja córko panować cokolwiek nad twoim rozstrojem nerwowym!
Po tych słowach opuściła nagle Matyldę.
— Nie chciała mi się przyznać do niczego szepnęła margrabina. Ale mnie nie oszukała. Wiem na pewno, że ukrywa coś przedemną.
Margrabina spędziła resztę dnia i noc całą w gorączce. Jeżeli zasypiała na chwilę, zrywała się wkrótce na równe nogi, dręczona ciężką zmorą.
Wstała wcześniej niż zwykle, ubrała się szybko i zeszła do ogrodu, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Potrzebowała gwałtownie ruchu. Pogoda zresztą zapowiadała się jak najpiękniejsza.
Doszła aż do domku ogrodnika, i porozmawiała chwilkę z jego żoną. Potem weszła w długą, cienistą aleję, na końcu której była furtka prowadząca nad rzekę Marnę. Wyszła z parku na drogę, wijącą się po nad brzegiem rzeki. Tak doszła do bramy zamkowej, tonąc w głębokiej zadumie.
Miała właśnie wejść w bramę, gdy spostrzegła listonosza nadchodzącego z drugiej strony z torbą skórzaną, przewieszoną przez plecy. Wiedziona instynktem pośpieszyła naprzeciw niego. Poznawszy w niej samą margrabinę, zdjął z uszanowaniem kaszkiet z głowy.
— Czy niesiesz pan co dzisiaj do zamku? — spytała Matylda.
— Dzienniki jak zawsze, pani margrabino.
— Coś szczególnego! — pomyślała. Od miesiąca nie widziałam i nie dostałam do rąk, ani jednego numeru.
— Masz pan może i listy? — dodała głośno.
— Nawet kilka, do usług pani margrabiny.
— Wszystkie zapewne adresowane do mojej matki, co?
— Nie wiem na prawdę, bom nie miał czasu przejrzeć dokładnie oddanej mi poczty.
Otworzył torbę mającą kilka przedziałów.
— Dwa listy z Paryża, dla pani de Perny...
— A nie ma przypadkiem listu z zagranicy?
— Jest pani margrabino, z wyspy Madery.
Matylda zadrżała.
— Zapewne również pod adresem mojej matki? — wtrąciła mimochodem.
— Przeciwnie... list ten adresowany do pani margrabiny.
— Do mnie?
— Najniezawodniej, pani margrabino.
— Czy mogę prosić o niego?
— Ależ ma się rozumieć! Oto jest — i listonosz podał jej list. Porwała go skwapliwie w drżące dłonie, mówiąc to nem uprzejmym:
— Dziękuję panu.
Listonosz zamknął torbę na klucz, ukłonił się powtórnie Matyldzie i szedł dalej ku bramie. Był już dość daleko, gdy go przywołała, biegnąc szybko ku niemu.
— Chciałam pana prosić — rzekła z pewnem wahaniem — żebyś nie wspominał o tym liście przed... panią de Perny, gdybyś ją spotkał przypadkiem. Nie życzę sobie, aby dowiedział się ktokolwiek w zamku, żem dzisiejszą pocztą list otrzymała.
— Pani margrabina może być pewną, że nie wygadam się z tem przed nikim. Zachowanie tajemnicy jest moim świętym obowiązkiem.
Matylda wsunęła list za gors. Wróciła napowrót do parku i usiadła na ustronnej ławeczce, ocienionej drzewami. Tam wiedziała, że jej nikt nie podpatrzy, nikt nie przyjdzie szpiegować. Była niesłychanie wzruszona, serce uderzało w łonie jak młotem, a oczy łzami zachodziły. Wyjęła list z za gorsu, oglądając się bacznie w około.
— Mój Boże! — westchnęła. — Czegóż ja się dowiem z niego?
Nie śmiała rozedrzeć koperty. Szeptała z wzrokiem wlepionym w podpis:
— To pisał poczciwy Firmin... Dobry, kochany starowina!...
Jeszcze się wahała, cała drżąca, nareszcie złamała pieczątkę, rozdarła kopertę i list z niej wydobyła.
— Muszę raz dowiedzieć się prawdy — zawołała. — Zabija mnie ta niepewność.
Zrazu nie mogła czytać, tak oczy jej mgłą zachodziły. Przetarła je, ochłonęła cokolwiek i oparłszy się plecami o pień drzewa, zaczęła list przebiegać wzrokiem, wiersz po wierszu

„Jaśnie Pani!“

„Od czterech dni, chwytałem codziennie za pióro, ale nadaremnie, bo ręka trzęsła mi się jak w febrze i pióro z niej wypadało. Znajduję się obecnie w stanie, którego niepodobna określić słowami. I w tej chwili płaczę jak dzieciak. Oh! niech się jaśnie pani nie przestrasza. To łzy szczęścia nadziemskiego; płaczę ze zbytku radości.
„On jest uratowany! uratowany!“
„Doktór Gendron zapowiedział, że chorobę potrafił opanować, i że mój drogi pan jest zupełnie wyleczony.. Jaśnie pani! ten człowiek, to więcej niż doktór znakomity, to dla mnie Bóg!... Ukląkłem przed nim, całując jego ręce, stopy i kolana. Rzekł mi wtedy: — „Mój kochany Firminie“... bo trzeba wiedzieć jaśnie pani, że ten wielki lekarz, raczy mnie biedaka tak czasem nazywać... Rzekł mi tedy; — Tu nie mnie trzeba dziękować, tylko Bogu, który w dobroci swojej, uleczył twego pana. — Na co ja mu odpowiedziałem:
— W moich oczach panie doktorze, tyś także wybawcą!“
„Bo widzi jaśnie pani, odchodzę prawie od zmysłów z nadmiaru radości. Biegam z kąta do kąta bez żadnej potrzeby. Czasem zaczynam tańczyć sam jeden jak warjat skończony, albo śpiewam ni stąd, ni z owąd, jakieś tam stare piosneczki burgundskie, zasłyszane w latach dziecięcych“.
„Uleczenie nastąpiło u jaśnie pana przed dwoma tygodniami. Odzyskuje siły z godziny na godzinę. Trzeba go jeszcze co prawda pielęgnować bardzo troskliwie; ale nie potrzeba obawiać się o jego życie; jest bowiem uratowany!“
„Przechadzał on się już trochę po ogrodzie, sparty na ramieniu lekarza, lub na mojem pomalutku, krok za krokiem W ten sposób obchodził codziennie ogród w około, pełny woni róż i jaśminów kwitnących“.
„Gdy jednak doszła go wiadomość, że jaśnie pani powiła szczęśliwie syna, nastąpiła nagle przemiana, niby w teatrze, na owych ferjach, któremi tak się bawi pysznie niedzielna publiczność. Oczy dotąd zamglone nabrały dawnego blasku, którego już nie straciły. Obecnie jaśnie pan obchodzi o własnej sile ogród dwa raz bez zatrzymania się, oparty jedynie na cienkiej trzcince.
„Mówi on bezustannie o jaśnie pani, pragnąc gorąco zobaczyć ją jak najrychlej. Przed tygodniem postanowił, że zawezwie jaśnie panią do siebie, jeżeli zdrowie pozwoli jej na tak daleką podróż; zmienił jednak plan pierwotny przed trzema dniami, po rozmowie z doktorem Gendron“.
„Co zaszło między nimi? Nie słyszałem, i oni mi się z tem nie zwierzyli; odgadłem to jednak instynktowo. Dla jaśnie pani, zdradzam raz pierwszy w życiu tajemnicę mego pana kochanego“.
„Nie sprowadzi jaśnie pani na wyspę Maderę, chce bowiem mój drogi pan wyjechać temi dniami wprost do Coulange“.
„Zostaję jak zawsze Jaśnie Pani posłusznym i pokornym sługą“

„Firmin Brugelle.“

Po przeczytaniu listu, Matylda załkała i łzy rzęsiste wytrysły z jej oczów. Były to jednak łzy radości, i czoło młodej kobiety nią promieniało. Przycisnęła papier do ust. Posyłała w myśli mężowi, gorący pocałunek.
— Ah! — wykrzyknęła. — Nie skończyły się wprawdzie dla mnie troski i ciężki smutek. — Jeżeli jednak Bóg powraca mi mego Edwarda, i jam żyć powinna!
Gdy uczuła się nieco spokojniejszą, przemyła oczy zimną wodą przy fontannie, wytryskającej w ogrodzie, i powróciła do zamku.
Zamknęła się natychmiast w swoim pokoju, aby napisać dwa listy. Podziękowała kilku słowami poczciwemu staremu słudze, a drugi list bardzo długi, zaadresowała do męża. Tym razem nie czując nad sobą despotycznej woli matki, mogła łatwo wylać na papier całą miłość swoją dla ukochanego.
Dostrzegła, odczytując list, że ani razu nie wspomniała o dziecku. Dreszcz nią wstrząsnął od głowy aż do stóp.
— Oh! to okropność! — zawołała rozpaczliwie. Po namyśle, zdecydowała się wreszcie dodać w nawiasie:
— Dziecko zupełnie zdrowe.
— A więc — powtarzała w duchu z boleścią niewysłowioną — jestem skazaną i zmuszoną do okłamywania męża na resztę życia! Gdzież się podziała moja duma wrodzona? Czyż pozwoli mi na to własne sumienie? Któż mnie zdoła wydobyć z przepaści, w którą zostałam wtrąconą?... Powinniby byli kochać mnie, opiekować się mną; a zamiast tego, złamali mi życie, zmiażdżyli serce! I to uczyniła moja matka! Mój brat rodzony!... Oh! Boże! ratuj mnie od nienawiści dla moich najbliższych!
Wyszła z zamku wieczorem i odniosła sama na pocztę oba listy.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Richebourg i tłumacza: anonimowy.