Dwie sieroty/Tom IV/XX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XX.

Piotr Loriot uydobył zegarek.
— Na mojej cebuli jest wpół do dziesiątej powiedział: dokąd jedziemy?
— Ulica Pot de Fer Saint Marcel nr’” odparł policjant.
— Hop Milord...
Koń ruszył dobrym kłusem.
— Ulica Pot de Fer Saint Marcel nr.... szepnął stryj Stefana, właśnie tam, gdzie przeszłej nocy zawiozłem tego cudaka. Czyby to był przypadkiem ten sam? Nie to nie może być... Ten jakoś młody i głos ma inny.
Jerzy de la Tour-Vaudieu nie miał żadnej wiadomości od Théfera od dwóch dni i zdaje nam się zbytecznem, że oczekiwał niecierpliwie swego wspólnika i z pośpiechem go zaczął rozpytywać.
Policjant zdał mu sprawę ze wszystkiego i dodał:
— Jutro wieczorem, zarobię te pieniądze które mi Wasza książęca mość przyobiecał.
— Jak tylko będę miał dowód, że ta dziewczyna jest w twojej mocy, odpowiedział senator — czek na okaziciela na summę dwakroć sto tysięcy franków zostanie ci wręczony.
— Będę zawdzięczał ten majątek Waszej książęcej mości, ale szczerze mówiąc warta jest praca moja tej zapłaty.
— Pewien jesteś swoich ludzi?
— Własny ich interes jest dla mnie rękojmią ich wierności. Jak tylko nie będą mi już potrzebni, śpieszno im będzie wyjechać z Francyi.
— Czy ciebie nie znają?
— Zabezpieczyłem się co do tego, a gdyby mnie kiedy spotkali, wyprę się ich znajomości.
— Chciałbym jednak przekonać się osobiście, że sierota jest na prawdę w samej rzeczy...
— Jutrzejszego wieczora, przyjadę tu i zabiorę Wasza książęcą mość do domu na wzgórzu w Bagnolet, na tę porę kiedy Dubief i Terremonde przywiozą Bertę Leroyer.
— Czy nie uważasz że byłoby bezpieczniej gdybym po tej sprawie wyprowadził się się z tego mieszkania?
— To mi się zdaje zupełnie zbyteczne. Nikt w świecie nie wie, że Wasza książęca mość tu się znajduje, a odźwierna jest mnie oddana... Czy Wasza książęca mość był dzisiejszej nocy na ulicy świętego Dominika, dla przejrzenia korrespondencyi?
— Nie...
— Niech mi wolno będzie powiedzieć że to źle... Każdej chwili może zajść cóś nowego, cóś o czem wiedzieć powinniśmy...
— Pójdę tam dziś w nocy.
— Mam na dole dorożkę. Może Wasza książęca mość raczy mnie zabrać i wyrzucić przed mojem mieszkaniem? A potem pojechać do pałacu?
— Bardzo chętnie.
— Zbliża się chwila w której trzeba rozpocząć działanie przeciwko Klaudji Varni; jutro wieczorem odbędzie się bal u niej... Radziłbym Waszej książęcej mości udać się do niej jutro w ciągu dnia, i zbadać jakiej broni zamierza ona użyć...
Jerzy dał znak przyzwolenia.
— Jestem już na rozkazy Waszej książęcej mości.
Senator zmienił szlafrok, włożył ciemnego koloru paltot, wziął okrągły kapelusz i wyszedł wraz z Théferem.
Loriot czekał na koźle.
— Odstępuję powóz temu panu który mnie odwiezie i zatrzyma się nadal, rzekł do niego policjant. Zapłaci od godziny wpół do dziewiątej, to jest od tej chwili kiedy cię wziąłem.
— Dobrze jegomość... a gdzie my jedziemy?
— Na ulicę Pont-Louis-Phillipe, no....
Usłyszawszy ten adres stryj Stefana drgnął na koźle.
— Już co teraz to się nie mylę! szepnął poganiając konia. Ten pan jest tym samym człowiekiem do którego jeździł mój pasażer któregoś dnia, i to właśnie mój pasażer musi być z nim teraz. Co oni tak kręcą, te ptaszki?
Podejrzenia Loriota zamieniły się w pewność gdy usłyszał drugiego pasażera dającego rozkaz jechania na ulicę Uniwersytecką.
— No... no... pomyślał właściciel dorożki Nr 13. mam jeszcze dobre oczy jak na mój wiek, i to mi daje dobre wyobrażenie o moim węchu... Ci ludzie wydają mi się strasznie podejrzanemi. Złodzieje niezawodnie, albo też wichrzyciele przeciwko rządowi. Muszę ja zobaczyć twarz tego drugiego...
Na ulicy Uniwersyteckiej, zatrzymał dorożkę we wskazanem miejscu.
Książę wysiadł, i poszedł ku drzwiom w murze ogrodu.
Nie będziemy mu towarzyszyć ani w tej tajemniczej drodze, którą już znamy, ani też w jego gabinecie pałacowym.
Korrespondencja ostatnich dwóch dni nie zawierała w sobie nic ważnego, nic coby go mogło w jakibądź sposób zaniepokoić.
Załatwiwszy się, wyszedł znów na ulicę Uniwersytecką.
Piotr Loriot ciekawy jak wiemy, twarzy swojego pasażera, zsiadł z kozła, wyczyścił starannie szkła w latarni od strony chodnika i objaśniwszy świecę, czekał stojąc koło doróżki, i pogwizdywał dla skrócenia czasu.
Wielki był jego zawód gdy pasażer pojawił się z powrotem.
Pan de la Tour Vaudieu podniósł kołnierz od paltota aż na uszy; chustka jedwabna na szyi zasłaniała cały dół twarzy, a głęboko nasadzony kapelusz ocieniał czoło i oczy.
Loriot otworzył drzwiczki.
Książę wsiadł do powozu, i stryj Stefana dojrzał w przelocie, tylko kawałek policzka, pokrytego zmarszczkami i trochą włosów rzadkich i szpakowatych.
— Nie mam szczęścia, mruknął. Jegomość zanadto się ukrywa żeby mógł być uczciwym człowiekiem... Coraz to bardziej podejrzany! Spiskowy albo złodziej do wyboru!
Wsiadł lekko na kozioł i zapytał gniewnym tonem:
— A teraz dokąd jedziemy?
— Tam zkąd mnie zabrałeś... na ulicę Pot de-Fer-Saint-Marcel.
Dorożka potoczyła się szybko.
Loriot rozmyślał.
Paryżanin i dorożkarz od lat dwudziestu pięciu, widział już dużo rzeczy dziwnych i tajemniczych w tym Paryżu, który jest miastem tajemnic.
Nic jednak nie zastanowiło go do tego stopnia, jak szczególne postępowanie tego człowieka..
Czy to wynikało z osobliwego nastroju jego umysłu? Może być, ale wrażenie nie dawało się usunąć.
— A gdybym zawiadomił policję? zapytał sam siebie nagle.
Ale tejże samej chwili wzruszył ramionami i dodał:
— Zawiadomić? A o czem? Czy wiem cokolwiek? Czy mam jakie dowody? Robię przypuszczenia, podejrzywam jak stary głupiec i rozbijam się jak dwuletnie źrebię!!! Roześmialiby mi się w nos, tam w prefekturze gdybym zaczął z niemi gadać, nie wiedząc sam o czem. Jestem dorożkarzem, biorą mnie, płacą co mi się należy, i wiozę ludzi tam gdzie mi każą.
Jak tylko wysiądą z mojego pudełka, nic mi do tego co robią, czego chcą... nie obchodzi mnie to ani dużo, ani trochę nawet... Nie, nie, do miljona djabłów — Piotr Loriot nie jest policjantem.
Po chwili milczenia dodał:
— Gadaj co chcesz, a jednak mnie to strasznie zaciekawia...
Przyjechali w końcu na ulicę Pot de-Fer-Saint-Marcel.
Książę z twarzą bardziej jeszcze osłoniętą wysiadł, zapłacił bardzo hojnie, i zniknął w ciemnej sieni, której drzwi sam sobie otworzył. Było już po północy.
Piotr Loriot zatoczył powóz do wozowni i położywszy się, zasnął wprędce snem sprawiedliwego.
Dzień następny zaczął się smutno.
Od rana gęsta mgła zawisła nad Paryżem i zamieniła się potem w gęsty deszczyk który z miasta wytworzył jedną kałużę.
Théfer wyszedł rano z domu, stawił się w prefekturze; potem w tem samem co wczoraj ubraniu, udał się ku rogatce Montparnasse.
Przybył najpierwszy do Restauracji Richefeu, zamówił osobny gabinet i śniadanie na trzy osoby kazał sobie podać papieru i pióro i napisał króciutki bilecik.
Punkt o jedenastej Dubief i Terremonde przybyli na spotkanie opiekuna, tak między sobą nazywali policjanta.
Zasiedli do stołu.
— Czy wszystko w porządku tam w willi? zapytał Théfer.
— Wszystko, odpowiedział Dubief.
— Drzewo jest?
— Jest, złożone w obu pokojach na dole.
— Zamknęliście starannie dom?
— I drzwi i okna i krata, wszystko zamknięte.
— Więc dajcie mi klucze.
— Klucze? zapytał Terremonde.
— No tak, klucze.
— Więc my już nie mamy tam wracać?
— Owszem, ale ja muszę tam być wcześniej od was dziś wieczorem.
— Bo to, widzisz pan, zaczął Dubief złożyliśmy tam naszą bieliznę i rzeczy i nie chcielibyśmy tego stracić...
— Nie macie się czego lękać.
Ostatnie słowa Thefera zostały wymienione tonem rozkazującym i oschłym na który nie było odpowiedzi.
Podczas śniadania wszyscy trzej rozmawiali o rzeczach obojętnych.
Podano im kawę i stary koniak.
Dubief wstał i poszedł zobaczyć, czy kelner nie podsłuchuje w korytarzu, potem wrócił, usiadł na swojem miejscu i zaczął:
— Teraz, trzeba nam się porozumieć... Obiecałeś nam pan wczoraj, że dziś rano dowiemy się co mamy do roboty, z naszej strony w tej całej sprawie... Ciekawi jesteśmy i radzibyśmy już wiedzieć.
— Tak, powtórzył Terremonde, każdy chce wiedzieć co ma robić.
— Mogę zaspokoić teraz waszą ciekawość, odpowiedział policjant.
— Doskonale! zawołał Dubief. Mów pan prosimy słuchamy uważnie!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.