Dwie sieroty/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
Ksawery de Montépin.
DWIE SIEROTY
(Dorożka № 13).
Powieść w 6 tomach.
Przekład z francuzkiego
TOM I.
WARSZAWA.
Nakładem i drukiem J. Terpińskiego.
Skład główny w kantorze drukarni przy ul. Wierzbowej № 7 (Plac Teatr.)
1899. Дозволено Цензурою.
Варшава, 14 Января 1899 г.
|
Godzinę dziesiątą wieczorem wydzwoniły wieżowe zegary Paryża.
Po dniu pogodnym, nastąpiła wspaniała noc Wrześniowa. Na horyzoncie, po za wzgórzami Belleville, wypłynął księżyc w pełni, błyszczy jak puklerz srebrzysty. Białawe jego światło łączyło się z promieniami gwiazd bez liczby rozsianych na ciemno granatowem tle nieba.
W lekkim pół mroku tej nocy przejrzystej, dostrzedz było można na pochyłości wzgórz, otaczających fortyfikacje, leżącego na trawie mężczyznę.
Z głową na rękach wspartą, nasłuchiwał pilnie utkwiwszy wzrok nieruchomie w niknącą drożynę w oddaleniu śród kasztanowej alei, okalającej fortyfikacje, między północną koleją żelazną a gościńcem Saint-Dénis.
Ów nocny czatownik mógł mieć około lat sześćdziesięciu.
Siwe, krótko przy skórze przycięte włosy okrywały mu czaszkę. Gęsta szpakowata, niedbale utrzymana broda spadała ku piersiom, nadając jakiś wyraz ponury jego pomarszczonej twarzy, wśród której pod obwisłemi powiekami świeciło dwoje oczu, iskrzących jak u kota.
Ubrany w płócienną błękitną bluzę, ujętą pasem skurzanym, miał na wierzchu stary surdut nieokreślonego koloru.
Na trawie obok niego leżał słomiany kapelusz.
— Do kroć piorunów — wymruknął, nagle uderzając pięścią o ziemię. — Co się to znaczy? Od pół godziny już tu być powinien. W djabelnem stawia mnie położeniu!.. Co mogło zatrzymać „tego psa morskiego“?
Wyrażenie to często używane pomiędzy majtkami mogłoby nasunąć przypuszczenie, iż ów starzec był marynarzem. Bynajmniej! Powyższą osobistością jest to Raul Brisson inaczej zwany „Gęsiem-Piórem“, były notarjusz.
Brisson, pełniąc te obowiązki tytularnie, zamieszkiwał w jednem z miasteczek prowincjonalnych w pobliżu Paryża, a będąc do tego urzędowania naukowo przygotowanym i posiadając mały mająteczek, mógł był zaślubić posażną jaką dziedziczkę, i pracować uczciwie.
Niestety, namiętność do gry w karty i słabość do kobiet w połączeniu ze zdolnością do fałszowania podpisów powiodły go na zgubną drogę.
Stawiony przed sądem, i obwiniony o dwieście osiemdziesiąt kilka popełnionych fałszerstw, przeszedł z urzędowania na galery w Breście, nie skruszony, ani poprawiony bynajmniej.
Szanowny ów notarjusz, łączył z upodobaniem do kaligrafji rzadki dar naśladowania.
Odtwarzał cudze podpisy pośpiewując, świetnie naśladował sztrychy i nagięcia, szczycąc się przechwalając naokół ze swych zdolności fałszerza.
Opowiadał z dumą, jak dnia pewnego podczas jego pobytu na galerach, uwolniono go wskutek rozkazu nadesłanego z Paryża, a pochodzącego wprost od ministra sprawiedliwości rozkazu, według wszelkich reguł sporządzonego, opatrzonego pieczęciami i urzędowym podpisem ministra.
Otóż cały ten rozkaz i wszystko w nim pomieszczone było sfałszowanem, od podpisu aż do pieczęci, z wyjątkiem jedynie marki pocztowej.
W trzy dni później Brisson został przytrzymanym. W drodze otrzymano telegraficzną, wiadomość o sfałszowaniu rozkazu ministra.
Opuściwszy Brest, gdzie mówiąc nawiasem jego słownik wzbogacił się znaczną liczbą wyrazów miejscowych, poświęcił chętnie talent swój specjalisty każdemu, kto mu chciał zań hojnie zapłacić.
Nadeszła starość, ręka drżeć poczynała, i ów były notarjusz połączył się z bandą złodziei ostatniego rodzaju włóczęgów bez dachu i chleba, żyjących z łupiestwa, sypiających w piecach od wypalania cegieł, w kamieniołomach, w nowo budujących się domach, gdy nie starczyło kilku groszy na opłacenie budy noclegowej.
Wróćmy jednakże do chwili obecnej.
Po długiem oczekiwaniu dał się słyszeć odgłos nadchodzących kroków. Brisson natężył słuch z podwojoną uwagą, wlepiwszy wzrok w drogę, biegnącą ku Saint-Dénis.
Mimo odgłosu zbliżających się kroków, ku wielkiemu zdziwieniu nikogo na drodze dojrzeć nie mógł, wśród owej jasnej, pogodnej nocy.
Widocznie ów oczekiwany starał się ukrywać w cieniu rzuconym od fortyfikacyj.
Skoro odgłos kroków umilkł zupełnie, po kilku sekundach, wśród głębokiej ciszy, rozległ się głos chrypliwy rzucający w przestrzeń odrębnym sposobem te trzy sylaby naśladujące pianie koguta w oddaleniu, używane jako hasło przez nocnych złodziejów.
— Ki... ki... riki!...
Brisson zerwawszy się — odpowiedział podobnie.
Natenczas w pobliżu, ukazała się postać męzka i zaczęła wchodzić na wzgórze okryte murawą.
Przybyły, był mężczyzną czterdziestoletnim, przerażającej chudości. Opończa z grubego sukna, zapięta pod szyję, powiewała na jego kościstych ramionach. Na jego goleniach, jak u kościotrupa, bujały się czarne pantalony z granatowego sukna. Całość wszelako ubrania była schludna i czysta.
Jasno-blond niegdyś jego włosy, obecnie pieprzowej barwy, ułożone były we dwa pukle na skroniach, starannie wypomadowane. Twarz obrzucona czerwonawemi plamami, była blada, wyżółkła, a małe oczy ukryte pod gęstemi brwiami, spoglądały chytrze, z cynizmem.
Granatowa czapka z daszkiem, na tył głowy zsunięta, dawała dostrzec wypukłe czoło co ma oznaczać inteligencję, lecz w tym razie skierowaną, ku złemu.
Były notarjusz poznawszy przy blasku księżyca charakterystyczną sylwetkę nadchodzącego, usiadł w oczekiwaniu.
— Do kroć tysięcy! — zawołał, a przybywajże włóczęgo. Gotów byłem już wszystko rzucić do djabła! — Spóźniłeś się o całe pół godziny!..
— Lepiej późno! niż wcale, odrzekł chrypliwym głosem ów człowiek szkielet. Miałem już nawet nie przyjść wcale.
— Dla czego? Cóż się stało?
— To, że Szpagat niechce ażeby nas trzech należało do tej sprawy. Dowodził, że dwóch to jest ja i on wystarczy, i myślałem już że pójdziemy bez ciebie.
— Jakto? — zawołał Brisson z niepokojem.
— Wszak wiesz do czarta że on rozporządzać ma prawo, odparł przybyły. Szpagat ułożył całą tę sprawę; — do niego wybór należy.
— Na czem że więc stanęło?
— Otóż teraz wszystko w porządku. Przemawiałem za tobą, oraz ciebie broniłem, i udało mi się nareszcie. Zawdzięczasz mi zatem wiele, bo mówię ci, że Szpagat źle przeciw tobie usposobionym.
— Co on mnie może mieć do zarzucenia?
— Szpagat zrobił się teraz miękkim jak gotowany kartofel, brak ci energji... że niegdyś dobrym byłeś do gryzmolenia, lecz teraz twój wzrok szwankuje, drży ręka, i nie jesteś już zdatnym do niczego Widzisz co znaczy zestarzeć się.
— Zestarzałem się, to prawda, ale mimo to, wart jestem więcej, niż inni.
— Nie przeczę... lecz Szpagat sądzi inaczej. Trudno jest wszystkim podobać się.
— I cóż postanowił nareszcie?
— Znajdziemy go w knajpie pod „Maczugą“ o północy. Tam miejsce jego schadzek. Wyda nam rozkazy i wskaże gdzie iść trzeba!
— Czy wtajemniczył cię w tą sprawę?
— Nic mi nie powiedział.
— Musisz jednak wiedzieć o co chodzi?
— Nic nie wiem... na honor! — Domyślam się tylko, a chodzi tu o zdobycie dużej sumy pieniędzy, ku czemu wypadnie może użyć nam ostrza...
Brisson zadrżał.
— Morderstwo!... wyszepnął zmienionym głosem.
— Mówiłem „być może“. A zresztą, co cię to obchodzi mój stary?
— Nie lubię rozlewu krwi...
— Ani ja również, przysięgam... jakem Jan-Czwartek. Nie sprzątnąłem nigdy nikogo dla przyjemności, lub wprawy ręki. Gdy jednak trzeba, to trzeba! Nie mając żadnych dochodów, nie mamy żyć z czego. Bądź jednak spokojnym. Postawimy cię na straży, po ułożeniu wszystkiego ze Szpagatem. Ruszaj więc w drogę stare Gęsie-Pióro, ty jedną stroną, ja drugą. Nie chcę, ażeby nas razem widziano.
Brisson podniósł się i poszedł na lewo, podczas gdy Jan-Czwartek udał się wprawo i wchodził do Paryża, pogwizdując arję z operetki.
Knajpa pod „Maczugą“ była jednem z owych zanie- czyszczonych bagnisk w okolicach podrogatkowych tak licznie rozsianych w epoce, w której rozpoczynamy nasze opowiadanie.
Sprzedaż fałszowanego wina i zaprawianych likierów: odbywało się tu nie na parterze... ale w piwnicy starego domostwa, w pobliżu rogatki La Chapelle. Dwanaście schodów prowadziło do wnętrza tego zakładu, używającego bardzo złej opinji, na który policja miała pilnie zwróconą uwagę.
Wszyscy o tem wiedzieli, a jednak można było tu spotkać i porządnych ludzi. Bywają miejsca publiczne, w których rozgłos wabi ciekawych, a złoczyńców jak pułapka nęci ku sobie.
W pośrodku stał tu zatłuszczony bilard. Dwanaście stolików rzędem ustawionych było pod ścianą. Przy każdym mężczyźni o rozbójniczych fizjognomjach złodziejskich paserów i dziewczęta ostatniej kategorji, których brzydota dorównywała ich bezczelności.
Szpagat grał w bilard z młodym chłopcem osiemnastoletnim, przyjemnej powierzchowności, o regularnych rysach twarzy.
W całej postaci młodzieńca nie można było dostrzedz nic podejrzanego. Najwprawniejszy fizjognomista nie odgadłby w nim zbrodniarza zdolnego do wszelkich najpotworniejszych występków.
Zachowanie się Szpagata, cechowało w nim robotnika lub publicznego posłańca.
Jan-Czwartek uderzył go po ramieniu.
Odwrócił się od bilardu i spojrzał.
— Ach! — to ty? — zawołał; przyszedłeś sam?
— Jak widzisz...
— A notarjusz?
— Nadejdzie.
— Usiądź i wypij tymczasem kieliszek. Zaraz skończę mą partję. Uważaj Julku, dodał, zwracając się do swego partnera. Osiemnaście, przeciw dwunastu.
Jan-Czwartek usiadł na ławie, kazał sobie podać szklankę wina, wypróżnił ją, co powtarzał czterokrotnie.
W pięć minut później Brisson ukazał się we drzwiach drugiej sali, właśnie na czas ażeby trącić się szklanką z Janem-Czwartkiem i Szpagatem, który ukończył partję bilardu.
— Idźmyż teraz, rzekł do obu kamratów.
— Gdzie nas chcesz prowadzić?
— W miejsce, gdzie będziemy mogli swobodnie porozmawiać. Do Fonsia rozumie się. Fonsio, to ja. Pójdę naprzód aby wskazywać nam drogę. Zamiast jednakże przejść salę, i wydostać się na schody, Szpagat wrócił się ku małym drzwiczkom, wybitym w ścianie, a wychodzącym na ciemny kurytarz.
Wszedł w ten korytarz.
— No! idziecie za mną... hę? pytał odwracając się.
— Nie inaczej!.. do czarta!
Były notarjusz i Jan-Czwartek szli za nim na palcach. Wszyscy trzej zrobili tak ze dwadzieścia kroków pośród głę- bokiej ciemności, macając rękoma po ścianie, aby się uchronić od upadku.
— Stój! — zawołał nagle Szpagat. — Otóż przybyliśmy. To moje tymczasowe gniazdo.
Otworzył znajdujące się przed sobą drzwi drugie, zapalił zapałkę, a następnie świecę.
Ukazał się natenczas obecnym maleńki niski pokoik, a raczej piwnica, z okienkiem w górze, wychodzącym na dziedziniec.
Ubita glina zastępowała tu podłogę. Ściany były wapnem wybielone, lecz zzieleniałe od wilgoci.
Znajdujące się sprzęty stanowiło łóżko żelazne, stół prosty, drewniany, komoda i dwa krzesła kulawe.
Po nad komodą wisiało małe lusterko pleśnią pokryte. Kuferek znacznej objętości, starannie na klucz zamknięty, znajdował się pod stołem...
— Siadajcież! — rzekł właściciel mieszkania, wskazując dwa krzesła swym gościom, i sam rzucił się na łóżko. Teraz możemy swobodnie porozmawiać!
— Nie masz co do picia? — wymruknął Brisson, gorący wielbiciel butelki.
— Nie mam, mój stary. Spirytualja szkodliwie działają na ludzki organizm. Możecie jednak palić... Oto tytuń.
Jan-Czwartek nałożył sobie fajkę, Szpagat skręcił papierosa. Brisson wierny swojemu nawyknieniu, zadowolnił się zażyciem tabaki, jaką w nos wciągnął z odgłosem huczącej trąby.
— A więc zaczął Jan-Czwartek, zawiązując na nowo rozmowę, mówisz, że sprawa jest ważną?
— Ba — przynieść może każdemu z nas po dziesięć tysięcy franków.
— Dziesięć tysięcy franków!... powtórzył z zaiskrzonym spojrzeniem były notarjusz. Dziesięć tysięcy franków!
— Tak, moje stare Gęsie-Pióro, — a może nawet i więcej. Otrzymawszy to, mógłbyś sobie urządzić kancelarję doradzcy w sprawach sądowych jest to bardzo korzystne zajęcie.
— Dla czego nie? — odparł Brisson. Przedewszystkiem jednak postarałbym się o wydobycie z lombardu naszej garderoby.
— No!.. no! — mruknął w zamyśleniu Jan-Czwartek. Ależ nie łapmy ryb przed niewodem i nie traćmy słów daremnie. Porozmawiajmy, lecz mówmy serjo, bo czas upływa. O cóż więc chodzi? Gdzież się znajduje ta małpa obrośnięta złotem. W jaki sposób zabrać się trzeba do niej ażeby ją dobrze oskubać?
— Znajduje się ona przy Berlińskiej ulicy — rzekł Szpagat.
— W domu zamieszkałym przez lokatorów?
— Nie! — w małym pałacyku pod 24 numerem.
— Odosobnionym?
— Tak. Obok znajduje się dom świeżo stawiany ogród po lewej, w tyle plac pusty, okolony deskami. Jesteś tam jak u siebie; masz się gdzie ukryć, oczekując chwili w której wypadnie przeleść przez niski mur i wejść w głąb pałacyku którym z okien parterowych, niemających z tej strony okiennic?
— Rozumiem! — zawołał Jan-Czwartek, jest to rzecz czysta i łatwa do wykonania. Przy pomocy szklarskiego instrumentu wyrżnie się w szybie okrągłą dziurkę, aby ręka przez nią wejść mogła, następnie podnosi się rygielek służący do zamykania okna, i w trzech sekundach wprowadzasz się do śpiącego spokojnie obywatela, który liczy na swoje drzwi na klucz zamknięte. Używałem niejednokrotnie tego sposobu, raz nawet pomnę, iż mi się nie udało.
— Dawnoż to było?
— Lat temu ze dwadzieścia.
— Stara historja!
— Masz słuszność, nie mówmy o tem, a wróćmy raczej do małego pałacyku przy Berlińskiej ulicy. Sądzisz więc, że powyższa osobistość jest grubo wypchana złotem?
— Jestem tego pewny — rzekł Szpagat.
— Zkąd możesz być pewny?
— Ponieważ widziałem banknoty.
— Opowiedz nam jak to było?
— Słuchajcie! — Przed trzema dniami poszedłem na stację północnej drogi żelaznej, przed nadejściem pociągu.
— Oczekiwałeś tam na kogo?
— Oczekiwałem na sposobność ulżenia któremu z podróżnych, w dźwiganiu walizy, lub torby podczas nocy, słowem, chciałem mu wyświadczyć przysługę... dodał, szyderczo się uśmiechając.
— A więc?..
— Otóż, prócz straży miejskiej stojącej przy drzwiach, znajdowały się tu i „muchary“ w sali oczekiwania, po mieszczańsku poprzebierani. Ja mam wzrok amerykanina... Jakikolwiek bądź ubiór wdziałby on na siebie, poznam natychmiast policjanta. Zabierałem się już do wyjścia, gdy świsnęła maszyna pociągu nadchodzącego z Calais zatrzymałem się sam nie wiem dlaczego?
— To tak, jak przy grze w landsknechta miewa się tchnienie, rzekł były notarjusz.
— Masz rację, moje stare Gęsie-Pióro. Nie było wiele przybywających, sala prędko się opróżniła. Widząc, że nie ma co robić, wyjść chciałem, gdy ukazały się nagle dwie damy w podróżnych ubiorach. Dwie parafjanki, pomyślałem sobie, ale djabelnie mówię wam szykowne!
— A zatem dwie arystokratki? — wtrącił Jan-Czwartek.
— Matka i córka napewno, pomyślałem, lecz matka tak piękna, jak córka, na honor! Czterdzieści parę lat najwięcej mieć mogła, a znakomicie zakonserwowana. Włosy czarne, wpadające w granatową, barwę, a oczy, jak dwa węgle rozżarzone. Tak piękna do pioruna, że gdyby zechciała, gotów byłbym ją bez wahania zaślubić!
Wybuchem głośnego śmiechu przyjęli obecni ów żart dowcipny towarzysza.
— Co zaś do młodej panny, mogącej mieć lat ośmnaście, mówił dalej Szpagat, wyobraźcie sobie jasnowłosą blondynkę, ładną jak miłość, a świeżą jak róża! Prawdziwe jabłuszko, wprost z drzewa. Czarnowłosa dama trzymała w ręku worek podróżny z czerwonego safjanu, na srebrny zamek zamknięty, co zwróciło moją uwagę.
Podszedłem z czapką w ręku zapytując:
— Może sprowadzić powóz dla jaśnie pani!
Dama zmierzyła mnie ukradkiem od stóp do głowy.
— Jesteś posłańcem? zapytała z lekkim akcentem angielskim.
— Do usług milady.
— A więc idź, sprowadź dwa powozy, jeden dla mnie, drugi na moje bagaże.
— Biegnę milady.
Poskoczyłem z pośpiechem i wróciłem w oka mgnieniu.
— Idź teraz odbierz bagaże, umieść je w powozie i siądź obok woźnicy, ażeby mu dopomódz w znoszeniu pakunków, skoro staniemy przed pałacem.
— Spełnię rozkazy! — odrzekłem.
— Jakież głupstwo udawać posłańca! — zawołał śmiejąc się Czwartek.
— Udawać posłańca? — Byłem nim w zupełności, brakowało mi tylko medalu.
— Torba z czerwonego safjanu nieprzepartą siłą wabi- ła mnie wciąż ku sobie tem więcej, że dama nie rozstawała się z nią na chwilę, co dowodziło, że musiała być dobrze nadzianą banknotami.
Jakiż to był ogrom tych zniesionych bagażów, moi przyjaciele! — Skrzynie, kuferki, zawiniątka, walizy, było tego bez liczby!
Wychudzone szkapy dorożkarskie miały co dźwigać!..
Przed zajęciem miejsca obok woźnicy, zbliżyłem się do drzwiczek drugiego powozu, jak lokaj obeznany ze służbą zapytując:
— Gdzie mamy jechać, milady?
— Na Berlińską ulicę, numer 24.
Oba fjakry ruszyły z miejsca i niezadługo zatrzymaliśmy się przed dwupiętrowym pałacykiem. Wszystkie okiennice wewnątrz, były szczelnie zamknięte.
Podróżna czarnowłosa, wyskoczyła lekko na chodnik, a wyjąwszy klucz z kieszeni, zaczęła nim otwierać furtkę znajdującą się we wjazdowej bramie.
Nastręczyła się sposobność, a więc zapytałem;
— Jeżeli milady sobie życzy, mógłbym potrzymać torbę, która jej przeszkadza...
— Nie potrzeba; — odpowiedziała. — Otwórz ten zamek, a następnie bramę.
Spełniłem rozkaz. Oba fjakry wjechały na dziedziniec i zaczęliśmy zdejmować pakunki, podczas gdy dama otwierała kluczem drzwi od mieszkania.
— Jakto? — nie było tam więc nikogo?.. zawołał były notarjusz.
— Nikogo.
— Ani odźwiernego?
— Mówię wam nikogo.
— To dziwne!
— Nic dziwnego, rzecz bardzo prosta. Z rozmowy matki z córką dowiedziałem się, że matka przed tygodniem przyjechała sama do Paryża z Londynu, gdzie zamieszkiwała.
— Zkąd wiesz, że ona zamieszkiwała w Londynie? — pytał Jan-Czwartek.
— Wiem że ztamtąd przybyły, ponieważ na bagażach był napis: „Londyn“.
— Jest to więc Angielka?
— Zdaje się. Adres na zawiniątkach powiadomił mnie że się nazywa „Dick Thorn“, mówi wszelako, po francusku, jak Paryżanka.
— Dick-Thorn... powtórzył Brisson. Jest to szkockie nazwisko.
— Mniejsza o to, szkockie, czy angielskie, to nas nie obchodzi.
— „Masz słuszność“! — Ale opowiedz nam koniec tej znajomości.
— Zakończenie było tak proste jak i początek. Dopomogłem woźnicom w noszeniu bagażów na pierwsze piętro, gdzie otworzono okiennice, co pozwoliło mi zobaczyć wytworne umeblowanie pozłacane, jedwabiem kryte, kobierce, zwierciadła i tym podobne wielko-światowe wspaniałości.
Dama zapłaciła woźniców, którzy odeszli.
— A tobie ile się należy mój przyjacielu? — zapytała, zwracając się do mnie.
— „Sądzę, że sto sous milady, nie byłoby za wiele?
— „Oto są: — odpowiedziała, otwierając portmonetkę.
Nic tam wszelako nie znalazła, wydawszy resztę drobnych na zapłacenie woźniców.
— „Nie lękaj się; mówiła do mnie z uśmiechem, będziesz zapłaconym.
I otworzyła czerwoną safjanową torbę, przedmiot na który pożądliwie spoglądałem.
— Cóż tam w niej było? — zapytał żywo Jan-Czwartek.
— Ach! moi drodzy, omal żem nie upadł oszołomiony. Wyjęła z niej szkatułkę, a szkatułka była pełna złota, luidorów i tym podobnie. Mogło się w niej tego wszystkiego znajdować na pięć tysięcy franków...
— Nie żart... do pioruna!
— Ale to nic jeszcze... Podczas gdy dama dawała mi złotą sztukę pięcio-frankową, rzuciłem wzrokiem w głąb torby.
— I widziałeś banknoty? — przerwał Brissson.
— Cztery do pięciu grubych paczek pieniędzy każda conajmniej na dziesięć tysięcy franków.
— Nie pochwyciłeś ich?
— Zapominasz, że były tam dwie kobiety.
— Trzeba je było ogłuszyć uderzeniem.
— Myślałem o tem, ale dokonać się to nie dało.
— Dla czego?
— Woźnice jeszcze stali w podwórzu, na pierwszy krzyk, mogliby wejść, i zostałbym przytrzymany.
— Masz słuszność; — byłaby to partja przegrana. Te banknoty i tak mieć będziemy.
— To pewna! — Tak jak gdyby znajdowały się już w naszej kieszeni! — Mówisz więc, że tam niema służących?
— Nie było ich tego wieczoru, ale są już obecnie...
— Dwóch mężczyzn?
— Nie! — dwie kobiety.
— Jesteś tego pewnym?
— Jak najpewniejszym. Od dwóch dni czatuję w około pałacyku, widzę kto zeń wychodzi, kto wchodzi.
— Matka z córką mieszkają na pierwszem piętrze, pokojówka i kucharka, na facjacie, na drugim. Niemamy się więc czego obawiać, i możemy przystąpić do dzieła przyszłej nocy. Niespotkamy tam nikogo więcej po nad cztery kobiety, to jest, dwie służące, i panią wraz z córką. Łatwo, będzie nam we trzech przyprowadzić je do rozwagi, gdyby podczas naszych nocnych odwiedzin chciały przyzywać pomocy. No! jakże się wam podoba ów plan, ułożony przezemnie?
— Doskonały! — zawołał były notarjusz.
— Jan-Czwartek nic nie odpowiedział, siedząc w zadumie z opuszczoną głową.
— Co ci jest? — zagadnął go Szpagat. Coś ci się widocznie niepodoba?
— Tak.
— Cóż zatem?
— Rozmyślam nad opowiedzianą nam przez ciebie historją. Sprawa zdaje się być łatwą, czy jednak jest „dobrą“?
— Jak to czy jest „dobrą“? To znaczy, czy pewną, wykrzyknął z gniewem Szpagat. — Za to ja już poręczam. Chyba nie zrozumiałeś, że mieć będziemy do czynienia z kobietami!
— To mnie też właśnie niepokoi...
— Z jakiej przyczyny... dla czego?
— Nie obawiam się mężczyzn, ale boję się kobiet. Są to szkodliwe i chytre istoty!
— Ty?.. obawiasz się kobiet?
— Tak, ja!.. nauczony doświadczeniem. Przed dwudziestoma laty, w Neuilly, schwytany zostałem w sidła przez kobietę, która mnie owikłała jak starego emeryta, cackała mnie, bawiła się mną, kazała mi po pijanemu zabić człowieka... a wreszcie porzuciła mnie z litrem trucizny w piersiach wypitej przezemnie!
— Co ty opowiadasz? — wykrzyknął Szpagat w osłupieniu.
— Najczystszą prawdę! rzekł Czwartek, prawdę wyblakłą tylko skutkiem lat ubiegłych. Tak jest, ta kobieta pochwyciła mnie na spełnieniu kradzieży z włamaniem, podczas nocy, z bronią w ręku, w domu mieszkalnym. Nie mogłem natenczas bronić się nożem, przeciw wymierzonemu w siebie, rewolwerowi... Tak! trzymała mnie w ręku ta kobieta! I zamiast mnie oddać prokuratorowi królewskiemu naówczas, użyła mnie jako wspólnika, a raczej jako narzędzie wespół ze swoim kochankiem, poczem otruć mnie postanowiła; w obawie, bym odnalazłszy ją kiedyś, nie groził jej że wyśpiewam całą sprawę, jeżeli ust mi nie zamknie banknotami.
— Nie potrafiła wziąść się dobrze do rzeczy ta dama! zawołał, śmiejąc się głośno Brisson.
— Jakto?
— Otruła cię lat temu dwadzieścia, jak mówisz, a jesteś zdrów dotąd i żyjesz!
— Walczyłem przez trzy miesiące pomiędzy życiem a śmiercią, a skoro wspomnę ile wycierpiałem, dreszcz mnie przebiega po skórze! Otóż dla czego się lękam, gdy chodzi o sprawę z kobietą. Wolałbym raczej mieć do czynienia z dziesięcioma żandarmami, niż z dwiema kobietami.
Były notarjusz zadumał.
— Powiedz mi — ozwał się wreszcie, czy od owego czasu nigdy niespotkałeś tej kobiety i jej kochanka?
— Nigdy! — a to nie z braku poszukiwań. Miałbym do miljon czartów!.. piękny z nią rachunek do uregulowania!
— Nie znasz ich nazwiska?
— Jakież głupie zadajesz pytanie!... ty stare Gęsie-Pióro — zawołał Jan Czwartek. — Gdybym wiedział ich nazwiska, byłbym teraz bogatym!...
— Musieli jednak gdzieś mieszkać?
— Tak w Neuilly, w domu wynajętym tygodniowo, pod cudzem nazwiskiem. Skoro wyszedłem ze szpitala po ukończonej kuracyi, już ich tam nie było, i nikt ich nie znał w okolicy, zatem objaśnień powziąść nie mogłem. Mniejsza z tem jednak!... Mimo że lat dwadzieścia odtąd upłynęło, nie tracę nadziei. Góry tylko nie spotykają się z sobą! Szanse wygranej są kruche, wiem o tem, ja wszelako przywiązuje się do pewnej stałej idei... Jestem „przesądnym“ jak nazywają. Przeczuwam, że chwila mej zemsty sie zbliża. Nie chcę zapłaty od nich za popełnioną zbrodnię, lecz pragnę się pomścić za to com wycierpiał z przyczyny tych nędzników, tych podłych!.. którzy zmusiwszy mnie do zamordowania mężczyzny i dziecka, postanowili zamknąć mi usta na zawsze... Ha! — zobaczymy!
Były notarjusz drgnął, nasłuchując z uwagą.
— Mężczyzny i dziecka? — powtórzył.
— Tak; mruknął głucho Jan-Czwartek.
— Słyszałeś zapewne kiedyś, bo Szpagat jest na to za młodym, ażeby pomniał, słyszałeś o tej sławnej sprawie na moście „Neuilly“. Taką bo nadały jej nazwę ówczesne dzienniki.
— Sprawa na moście Neuilly? — powtórzył Brisson widocznie zmięszany. Pamiętałem jak gdyby działo się to wczoraj i pomnieć będę do śmierci. Oskarżono jakiegoś człowieka, że zabił swojego stryja, doktora w okolicach Paryża... nieprawdaż?
— Tak; w Brunoy...
— Czytałem szczegóły procesu, mówił Jan-Czwartek, nazajutrz po dniu, w którym Paweł Leroyer, synowiec starego doktora, przypłacił głowę na rusztowaniu zbrodnię przez innego spełnioną. Otóż, ów Paweł Leroyer, był niewinnym.
— Co ty mówisz?... Paweł Leroyer był niewinnym? — zawołał były notaryusz.
— Tak niewinnym w tej sprawie, jak nowonarodzone niemowlę.
— Zkąd możesz wiedzieć? — Bo z mojej to ręki padł cios, za który jego na śmierć skazano.
— Nie ty sam jednak tylko zawiniłeś, należeli do tego mężczyzna i kobieta.
— Tak, kobieta, która mi podała w koniaku truciznę. I niby dla dodania odwagi do spełnienia zbrodni, a jednocześnie włożyła mi nóż w rękę!...
— Jak wyglądała ta kobieta?
— Niewielkiego wzrostu, czarująco piękna, ze wspaniałemi włosami, ślicznemi czarnemi oczyma, lecz ogół wyrazu twarzy złośliwy.
— A włosy tak czarne, że wpadające w granat, co... hę?
— To... to! — I sprawa ta odbywała się przed dwudziestoma laty?
— Tak.
— W miesiącu wrześniu?
— Nie inaczej.
— Dnia 24 września?
— Właśnie; o godzinie jedenastej wieczorem, tak! Wszystko to, jak dziś sobie przypominam — mruknął Jan-Czwartek, co raz bardziej posępniejąc.
— Wziąłeś natenczas fjakra z placu Zgody?
Jan-Czwartek rzucił się niecierpliwie.
— Zkąd wiesz o tem wszystkiem do pioruna!... — zawołał.
— Wiem — odrzekł „Gęsie-Pióro“ — ponieważ ja to napisałem ów list, w którym była oznaczona schadzka staremu doktorowi na placu Zgody.
— Co słyszę?... — zawołał Czwartek, chwytając silnie za ramię Brissona. Musisz więc znać ich oboje, jak mężczyznę tak i kobietę?
— Mężczyzny nigdy nie widziałem, kobietę raz jeden tylko, gdy przyszła do mnie, żądając napisania listu, za który zapłaciła mi dziesięć luidorów. Gdybym był przeczuł, do czego list ten miał służyć, byłbym zażądał dwadzieścia.
— Nie przyszła ci myśl, aby pójść za nią dla wyśledzenia gdzie mieszka?
Były notarjusz potrząsnął głową przecząco.
— Znasz może przynajmniej nazwisko tego człowieka, którego pismo i podpis naśladowałeś?
— Na podpisie były tylko pierwsze litery — rzekł „Gęsie-Pióro“.
— Pamiętasz te inicjały?
— Ma się rozumieć. Zdaje mi się, że widzę je jeszcze przed sobą.
— Były to więc...
— Litery „Książę S. de la T. V.“
— Książę! do tysiąca czartów... To coś z wyższego świata! Tak chciano zgładzić dziecko tego księcia, ażeby po nim zagarnąć majątek?...
Rzecz sama rzuca się w oczy!... I uśmierciłeś tego małego komara?
— Nie! Zabiwszy mężczyznę, miałem już utopić dziecko, gdy jakieś dziwne uczucie odezwało się we mnie, litość, czy coś takiego... sam nie wiem. Co chcesz, nie zawsze się jest doskonałym, a w chwilach gdy słabość człekiem zawładnie... Ale nie o to tu chodzi, wróćmy do rzeczy, jaka nas interesuje. Znałeś więc inicjały, a nie starałeś się odgadnąć nazwiska, ukrytego pod niemi?
— Przeciwnie, poszukiwałem.
— I cóżeś odnalazł?
— Rzecz ważną, w której mi Herbarz dopomógł.
— Herbarz? co to jest herbarz? Nie znam tego.
— Tak jak byś powiedział: „Kalendarz szlachty i ludzi utytułowanych. Znalazłeś tam więc nazwisko.
— Nie inaczej; odkryłem, że ów mężczyzna jest to książę Zygmunt de la Tour-Vaurien, i nazajutrz dowiedziałem się, że brat tego księcia zginął.
— Zamordowany?
— Nie! Zabity w pojedynku.
— Nie widzę w tem zbrodni?
— Tak, ale ja, jako doświadczony były notarjusz, jasno wszystko widzę — rzekł Brisson. To dziecię, które miałeś utopić, było synem księcia. Książę miał brata. Dziecko przeszkadzało książęcemu bratu w odziedziczeniu majątku, po śmierci wszelako tego księcia i jego syna, droga do sukcesyi otwarta.
— Byłbyż to więc ten sam mężczyzna, który, używszy mnie do uprzątnięcia sobie drogi; kazał mnie otruć swojej metresie? ozwał się Jan-Czwartek.
— Być może, iż to nie on, i nie jego metresa, ale ludzie przezeń zapłaceni i pracujący dla niego.
— Ha! mruknął Czwartek, otóż co potrzeba by wiedzieć. Może ty masz słuszność.
— Bardzo być może! przywtórzył Szpagat, który dotąd słuchał w milczeniu rozmowy. Zdaje mi się, moi chłopcy, że jesteśmy na śladach żyły złota, i to prawdziwej żyły Kalifornijskiej!
— Jestem o tem oddawna przekonany — wtrącił „Gęsie-Pióro“. Żyła istnieje, lecz eksploatować ją trudno.
— Dla czego?
— Ponieważ nie widzę sposobu wniknięcia się w ów wielki świat, w którym żyją ci wszyscy ludzie.
— To fraszka! Potrzeba tylko, aby Jan-Czwartek zrobił piękną, szyk toaletę i wszedł pod jakimkolwiek bądź pozorem do księcia de la Tour-Vandieu, aby przekonał się przy osobistem widzeniu, czy to ten właśnie z Neuilly, którego poszukujesz...
— Nie potrzeba z wejściem do niego tyle sobie zadawać kłopotu. Jestem nieśmiały z natury. Ambarasowało by mnie przedstawianie się towarzystwu, dość wiedzieć gdzie mieszka. Będę czatował w pobliżu bramy, nie będąc widzianym, a skoro go poznam... no! zobaczymy!
— Myśl jest dobra rzekł Brisson. Nasz towarzysz, upewniwszy się co do tożsamości tamtego, może chodzić z podniesioną, głową. Wystarczy mu zaanonsować się natenczas, jeżeli ma się rozumieć ów mieszkaniec z Neuilly zna jego nazwisko.
— Zna je, napewno i ta kobieta także, ponieważ im obojgu opowiadałem swoją historje, dlaczego się nazywam Jan-Czwartek? Nie jego to wszakże chciałbym odnaleźć, ale jego żonę.
— Gdy schwycisz z nich jedno, będziesz miał i drugie!
— Powiedz mi notarjusz — zapytał Szpagat — czy pamiętasz wyraz po wyrazie treść listu, jaki pisałeś na żądanie damy do starego doktora.
— Pamiętam; naznaczono mu z nim schadzkę przy zwodzonym moście, ot wszystko.
— Nic tam więcej nie było innego?
— Nie pomnę.
— Ha! jak to źle... jak to źle dla nas!
— Ale zdaje mi się, że ja mam u siebie ten list, a raczej go miałem.
— Miałeś go?
— Tak; kopię. Jestem systematycznym człowiekiem. Nie zaniedbuję nigdy zrobić kopij do moich archiwów różnego rodzaju. Muszę więc i tę posiadać między innemi.
— A cóż się stało z temi papierami?
— Znajdują się w areszcie, niestety!
— Od jak dawna?
— Od lat pięciu; upakowane w trzech kufrach i oddane pod dozór.
— Komu?
— Właścicielowi mieszkania, któremu nie miałem czem za komorne zapłacić. Dobry człowiek zresztą ów ojciec Chaboisseau.
— Gdzie się znajduje to mieszkanie?
— Przy ulicy Reynie, № 17.
— Za jak dużą sumę zatrzymano ci te szpargały?
— Ha! za dość znaczną. Za pięćset dwadzieścia pięć franków, nie licząc procentów.
Jan-Czwartek skrzywił się niezadowolony.
— To źle do pioruna! — zawołał.
— Wydobyć ztamtąd je trzeba... — mruknął Szpagat.
— Gdy zapłacicie, będziecie je mieli. Inaczej nie.
— Jest że ci wiadomo dokąd ów Chaboisseau wyniósł te bagaże?
— Wiem; na czwarte piętro, tegoż samego domu, do małej stancyjki, jaką wynajmuje swym krewnym, przyjeżdżającym z prowincyi.
— Mógłbyś spróbować wejść tam, jako niegdyś domownik.
— Schwytaliby mnie! Ten pokoik przylega do jego własnego mieszkania.
— Ależ od lat pięciu... czy te rupiecie są tam jeszcze?
— Są! Spotkałem ojca Chaboisseau przed dwoma miesiącami. Powiedział mi, że mnie oczekuje i że pakunków nie ruszył z miejsca.
— Pomówimy o tem później — zakończył Jan-Czwartek. — Pozwól mi rozważyć to wszystko i plan ułożyć. Główną rzeczą jest mieć pieniądze do działania.
— Drobnostka — zawołał Szpagat — te kilkaset franków jutro mieć będziemy.
Czwartek zmarszczył czoło.
— Zapewne! — mruknął ponuro — w pałacyku ze czterema kobietami... Ta sprawa wcale mi się nie podoba!
— Ehę! rozumiem — wtrącił Szpagat. Chcesz nas w pole wyprowadzić. Żeś raz wpadł w ręce jakiejś sprytnej baby, to nie przyczyna, aby kogo innego miało spotkać toż samo. Mów krótko i jasno; należysz do tej sprawy, czy nie należysz?
— Ma się rozumieć, iż należę tam, zkąd zyskać można pieniądze, ale nie idę z dobrej chęci, upewniam!
— Bądź spokojny; potrafimy powstrzymać gadatliwość tych kobiet, gdyby chciały przyzywać pomocy.
— Chcąc odnaleść żabę, trzeba szukać wszędzie — dodał Brisson.
— A więc szukać będziemy.
— A jeśli kobiety się przebudzą?
— Tem gorzej dla nich mówiłem!... krzyknął Szpagat, zaciskając pięści. Potrafimy je uśpić natenczas!...
— Tylko bez rozlewu krwi... bez krwi!... jąkał notarjusz. Galery... no! to ujdzie jeszcze w ostatnim razie; ale rusztowanie, gilotyna... brrr! dreszcz przebiega po skórze!
— Dobrze... dobrze! — mruknął Szpagat; — jednak na wszelki wypadek uzbroić się nam potrzeba. Jan-Czwartek niech weźmie z sobą szklarski djament i narzędzie do podważania zamków. Notarjusz przyjdzie tu do mnie po pęk kluczy i wytrychów. Mogą nam być potrzebnemi. Co do mnie, zaopatrzę się w krytą latarkę; zapałki nam dopomogą. Świece znajdziemy u nich w pałacu.
— Gdzież schadzka? — zapytał Brisson.
— Pod rogatką Clichy, u Loupiata — odrzekł Szpagat.
— Pod „Srebrnym Krukiem“ przy Akacjowym zaułku — dodał Jan-Czwartek.
— Tam?
— Tak, mój stary.
— Strzeżmy się!... Bądźmy ostrożni!...
— Dla czego?
— Policja często tam zachodzi. Pochwycić nas mogą.
— Nie obawiaj się. Nie pozostaniemy tam dłużej jak pięć minut. Wejdziemy dlatego tylko, ażeby się wzajem odnaleść.
— O której godzinie przyjść trzeba? — zapytał Czwartek.
— O jedenastej.
— A wizytę kiedy złożymy mistress Thorn?
— Między północą a pierwszą, jest to chwila, w jakiej ludzie najtwardziej sypiają.
Jan Czwartek powstał.
— Do jutra więc — rzekł i dobranoc.
— Szpagat, uścisnąwszy ręce obu towarzyszów, wyprowadził ich lecz nie przez salę, ale małemi drzwiczkami, wychodzącemi na kurytarz, a dalej na bulwar.
— Dobranoc! — rzekł Brisson, do czwartku. Spać idę.
— Gdzie będziesz spał?
— W Kamieniołomach, na Montmartre. Nie mam ani szeląga na zapłacenie noclegu.
— Czwartek, sięgnąwszy do kieszeni, wyjął srebrną, drobną monetę.
— Weź! rzekł, dając mu ją. Oto dwadzieścia sous.
Kopalnie kamieni w Montmartre, to prawdziwa pułapka, nie będziesz mógł się podnieść po tak twardym noclegu.
— Dziękuję; — oddam ci jutro, po załatwionej sprawie. Każę sobie za to dać jutro oddzielny gabinet w „Małym Zameczku“ przy Flandryjskiej ulicy. Jest to miejsce jak należy.
Tu rozeszli się obaj. Jan-Czwartek poszedł w stronę Winnej ulicy, gdzie mieszkał. Przechodząc koło kanału Św. Marcina, zadumał po nad szczegółami, nasłyszanemi od Brissona co do zbrodni na moście de Neuilly.
— Cierpliwości! wyszepnął. Czekałem lat dwadzieścia, nie rozpaczając. Traf pozwolił mi usłyszeć to, czego bym nigdy sam odkryć nie zdołał. Będę korzystał, ale przezornie, z rozwagą... Tak! dla mnie samego zemsta!...
nietylko zemsta, ale majątek. Do mnie ta sprawa należy, i ja sam muszę korzyść z niej odnieść. Ten papier, o którym mówił notarjusz, jest mi potrzebnym, i mieć go będę, mieć muszę, choćby go posiąść przyszło za najwyższą cenę!
Tak rozmyślając, Jan-Czwartek przyszedł do drzwi swego mieszkania. Położywszy się, spał snem twardym do świtu.
Z opowiadania Szpagata dowiadujemy się o przybyciu mistress Dick-Thorn wraz z córką do Paryża. Wejdźmyż w głąb pałacyku, położonego przy Berlińskiej ulicy.
Owa piękna, czarnowłosa kobieta, matka ślicznej młodziutkiej blondynki, była francusko-włoszką z pochodzenia. Nazwisko Dick-Thorn przypadło jej skutkiem małżeństwa z bardzo bogatym Szkotem, zamieszkałym w Londynie.
Dick-Thorn, staciwszy prawie cały majątek na nierozważnych spekulacjach, nie zdołał przeżyć swojej ruiny. Umarł ze zgryzoty.
Wdowa niezbyt gorąco opłakiwała małżonka, zajęta pilnie zbieraniem szczątków rozproszonego majątku. Jedynym celem jej myśli i dążeń, było osiedlić się w Paryżu.
Następujące po sobie wypadki powiadomią nas o przyczynach tego postanowienia.
Na dwa tygodnie przed sprowadzeniem się na Berlińską ulicę, pani Dick-Thorn przybyła sama do Paryża, gdzie zabawiła przez trzy dni tylko, jakie poświęciła wyłącznie wynalezieniu przyzwoitego i bogato umeblowanego pałacyku do wynajęcia, przy której ze wspanialszych dzielnic stolicy.
Pałacyk przy Berlińskiej ulicy łączył w sobie to wszystko razem; pospieszyła więc z wynajęciem go dla siebie, a zapłaciwszy z góry za pół roku komorne, wróciła do Londynu, ażeby przywieść zeń swą córkę i bagaże.
Z wiadomych sobie powodów, nie zatrzymała żadnego ze sług, pełniących u niej obowiązki w Londynie; ale nazajutrz po przyjeździe zgodziła pokojówkę i kucharkę, z warunkiem aby utrzymywały dom na wyższej stopie, nabyła powóz i konie, przyjęła stangreta i lokaja.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nadeszło południe.
Pani Dick-Thorn po śniadaniu zamknęła się w małym pokoiku, zastępującym buduar i służącym zarazem za gabinet do palenia cygar, ponieważ paliła namiętnie, jak Sewillanka. Zasiadłszy przed wspaniałym hebanowym biurkiem, porządkowała papiery.
Przeglądając je kolejno, umieszczała następnie w szufladach, był tam jej akt urodzenia, akt ślubu, akt narodzenia sórki, akt zejścia męża, jej paszport, kilka innych dokumentów, różne notatki i pokwitowania.
Uporządkowawszy to wszystko, otworzyła tekę.
W bocznej kieszonce tejże znajdowały się listy, a między niemi wielka kwadratowa koperta, zapieczętowana trzema lakowemi pieczęciami, po nad któremi w górze wznosiła się Książęca korona.
Górna część tej koperty była przeciętą.
Mistress Thorn pozostawiła ją w portfelu, a wydostawszy listy, czytać je zaczęła.
— Ha! — zawołała z tryumfującym uśmiechem — mam w swoim posiadaniu więcej niż trzeba, ażeby książę Jerzy de la Tour Vandieu został nanowo posłusznym sługą swej byłej kochanki i wspólniczki Klaudyi Varni i aby pochylił głowę przed jej wolą. Jeśli zapomniał o tem, ja wszystko pamiętam!
Tu wstawszy z krzesła, zaczęła się przechadzać gorączkowo wzdłuż buduaru.
— Jesteś bogatym książę! — mówiła ze złowrogim uśmiechem — bardzo bogatym!... a zarówno i niewdzięcznym. Żyjąc z tobą, wyznam, pracowałam dla siebie, ponieważ nigdy cię nie kochałam. Otrzymawszy jakąś część drobną ze spadku, zebranego na krwi twojego brata, zdecydowałam się opuścić ciebie. Nie słyszałeś o mnie przez czas długi, dopóki majątek mój dorównywał twojemu, i żyłeś w spokoju. Przekonany że pomiędzy nami wszystko się nazawsze skończyło.
Wybuchnęla głośnym sarkastycznym śmiechem, a potem:
— Jakiż błąd, mości książę!... — mówiła dalej. — Dziś ja jestem zrujnowaną!... Potrzeba mi dwóch majątków, jednego dla mnie, drugiego dla córki!... Liczę na ciebie w tym razie, biada gdybyś mi się ważył odmówić. — Taką mnie znałeś i taką jestem dziś jeszcze. Lata przeniknęły, nie złamawszy mojej energii. Znajdziesz Klaudję Varni tak piękną i energiczną jak przed laty dwudziestu.
Schowała do teki przeczytane listy, a zamknąwszy, ją na klucz, otworzyła torbę podróżną i wydobywszy z niej pęczki banknotów, położyła je przed sobą na biurku.
— Otóż wszystko, co posiadam! — zaczęła, z westchnienim, spoglądając na drogocenne papierki. — Osiemdziesiąt tysięcy franków... to nędza! z której trzeba wydać połowę na urządzenie domu. Należy więc działać prędko i iść wprost do celu, inaczej znajdą się bez pieniędzy. Szczęściem mam plan gotowy!
Zgarnęła pieniądze w szufladkę, w której już umieściła swoje rodzinne dokumenty, portfel położyła na wierzchu, a zamknąwszy biurko, dołączyła kluczyk do pęku innych, z jakiemi ani na chwilę się nie rozstawała.
Jednocześnie powóz zatrzymał się przed domem. Zadzwoniono do pałacowej bramy, a w kilka minut później zapukano lekko do drzwi buduaru.
— Kto tam? — zapytała Klaudja.
— Ja, mamo... — odrzekł głos młody i świeży.
— Wejdź, drogie dziecię.
— Kiedy nie mogę, drzwi na klucz zamknęłaś!
— To prawda.
Tu pani Dick-Thorn powstała, aby otworzyć, a całując Oliwję:
— Co się stało? — zapytała.
— Przywieziono bagaże ze stacji drogi żelaznej.
— Dobrze, zaraz tam idę i wyszła za córką.
Była wielka ilość owych bagażów, niektóre bardzo ciężkie, a dwa w długich szerokich płaskich pakach, na których wypisano dużemi czarnemi literami: „Ostrożnie, szkło“.
W tych pakach znajdowały się portrety wielkości naturalnej Ryszarda Dick-Thorn i Klaudji Varni, jego żony.
Na obu tych płótnach znajdował się podpis jednego z mistrzów angielskiego malarstwa. Kosztowały one około tysiąca funtów szterlingów przed piętnastoma laty, co znaczy przeszło dwadzieścia pięć tysięcy franków.
Klaudja ceniła bardzo oba te portrety, najprzód jako dzieła sztuki, a następnie, iż była tu przedstawioną w młodym wieku, w samym rozkwicie swej czarującej piękności. Pochlebiało jej wreszcie, iż mogła ukazywać wszystkim imponującą postać na obrazie zmarłego swojego męża, będącego w każdym szczególe prawdziwym dżentelmenem. Zdawało się pięknej wdowie, że część tej arystokratycznej wyższości i jej przypada w podziale.
Przyzwano stolarza do otwarcia skrzyń z portretami i bezzwłocznie umieszczono oba w saloniku, przylegającym do buduaru.
Ubrawszy się następnie Klaudja pojechała wraz z córką do fabrykanta powozów, mieszkającego w pobliżu pól Elizejskich.
Kupiła tam parę ładnych powozowych koni Irlandzkich i małe dwuosobowe „lando“, co razem miało jej być dostarczone nazajutrz.
Fabrykant powozów przyrzekł jej nastręczyć stangreta ze znacznego domu, za którego poręczał.
Knajpa pod „Srebrnym Krukiem" przy Akacjowym zaułku, była jednym z owych publicznych zakładów, w jakich przebywa ludność niebezpieczna, pozostająca w ciągłej wojnie ze społeczeństwem.
Tego wieczora było tam gwarno i tłoczno.
Po południu nasz eks-notaryusz, udawszy, się do Szpagata w celu zebrania od niego pęku kluczy i wytrychów, pożyczył temu koledze czterdzieści sous, mających być zwróconemi z przyszłych zysków po dokonanej wyprawie, poczem udał się wcześniej do szynku, przed oznaczoną godzinę, schadzki dla wzbudzenia w sobie energji kilkoma kieliszkami alkoholu. Brisson albowiem, jak mówiliśmy, nie odznaczał się odwagę.
Siedzącego przy stoliku z piórem w ręku, gdy chodziło o naśladowanie liter lub sfałszowanie podpisu, nic zmieszać nie było w stanie, lecz udział w kradzieży z włamaniem sprawiał mu przestrach nieopisany.
Na myśl o napadzie z bronię w ręku drżał, zęby mu szczękały. Nigdy żaden z łotrów nie był mniej zdolnym do spełnienia podobnie zuchwałego czynu.
Na domiar ulokował się w jednej z sal zakładu, napełnionej nieznajomemi gośćmi, wobec czego wzbudzał siłę ducha za pomocą licznych haustów wódki palonej.
Około dziesiątej wszedł Szpagat i usiadł naprzeciw niego. Nie był on jednak rozmownym tego wieczora.
Były notarjusz chciał mówić półgłosem o oczekującej ich wyprawie. Przybyły poruszeniem ręki nakazał mu milczenie i zaczął palić cygaro.
Wszystko wokoło nich hałaśliwie szumiało.
Niektórzy z obecnych podchmieleni, głośno śpiewali Jedni klęli pijąc, inni się kłócili. Gwar był piekielny.
Na uboczu, przy małym stoliku, siedział mężczyzna, którego postać, ubiór i zachowanie się świadczyły, iż nie należy on do klasy zwykłych bandytów.
Bardzo urodziwy, lat około czterdziestu mieć mogący, o inteligentnem spojrzeniu, regularnych rysach twarzy, otwartej i szczerej fizjognomii, miał na sobie skromne lecz bardzo staranne, a nawet eleganckie ubranie.
Ciemnostalowe okrycie pokrywało zgrabnie zrobiony tużurek. Takiejże barwy szerokie pantalony spadały na nogi starannie obute. Mały miękki kapelusz pokrywał wierzch głowy.
Całość była nadzwyczaj sympatyczną i odznaczała się pewną dystynkcją.
Jego ręce białe i czyste, lecz miejscami powyżłabiane, zdradzały człowieka, oddającego się ciężkiej, ręcznej pracy.
Palił cygaro, nie poruszając butelki białego wina, stojącej przed sobą, w pośród dwóch szklanek.
Wspomniona osobistość, nieznana zupełnie obecnym, od których się tak wielce odróżniała, źle była przez nich widzianą. Brano go za przebranego policyjnego agenta, i już miano rozpocząć z nim kłótnię, gdy we drzwiach ukazał się Loupiat, właściciel zakładu, a podszedłszy ku siedzącemu za stolikiem, ucałował go w oba policzki, uścisnął ręce z żywą radością, co rozproszyło w oka mgnieniu podejrzenia zebranych.
— To nie policjant!... — szeptali pomiędzy sobą, ale przyjaciel lub krewny właściciela.
Loupiat przyniósł ze sobą butelkę wina i dwie szklanki, postawił to wszystko przed nieznajomym, widocznie dla wypicia z nim razem, lecz głosy przyzywających go na wszystkie strony klijentów, uczynić mu tego nie dały.
Dwaj chłopcy w płóciennych bluzach ustawicznie biegali po salach, wykonywając rozkazy właściciela. Za bufe- tem siedziała pani Loupiat, odbierając pieniądze i zdawając drobną monetę.
Chwilowa nieobecność żony znagliła męża, aby ją zastąpił. Wreszcie pani Loupiat wróciła.
Zwolniony właściciel sklepu przybiegł do mężczyzny, siedzącego za stolikiem na sali, i powtórnie uścisnął mu rękę.
— Żona wróciła, — rzekł — możemy swobodnie teraz porozmawiać, wypiwszy po szklance dobrego wina. To się należy, mój chłopcze, ponieważ od bardzo dawna nie widzieliśmy się z sobą. Nie chcę lat rachować, bo by mi to djabelnie przysporzyło wieku!
— E! mój poczciwy przyjacielu, — odparł zagadniony — jesteśmy obaj, chwała Bogu, silni i zdrowi. Cieszę się mocno, znajdując cię tak rzeźkim, wesołym.
— I ja nawzajem, mój chłopcze! — rzekł kupiec, nalewając wino zlekka drżącą ręką.
— Twoje zdrowie — zawołał, trącając się z przybyłym.
— Twoje! z całego serca — rzekł tenże.
— Zatem, mój mały Reniu, — zaczął kupiec — wybacz, że skutkiem nawyknienia zawsze nazywam cię małym, wszakże nie gniewasz się o to?
— Co znowu?
— No, bo obecnie jesteś dorosłym mężczyzną. Ale ile też lat sobie rachujesz?
— Rok czterdziesty życia.
— Aż tyle? — wykrzyknął kupiec z osłupieniem. — Chyba się mylisz?
— Nie, mój kochany; — odrzekł z uśmiechem nieznajomy.
— Tam, do pioruna! Zawsze cię widzę młodzieńcem piętnastoletnim, gdyś się zaciągnął do Pawła Leroyer, mechanika, którego warsztaty znajdowały się obok mojego zakładu, po nad kanałem Ś-go Marcina.
— Tak, miałem natenczas lat piętnaście.
— A wyglądałeś na trzynaście. Ani jednego włoska na brodzie.
— A teraz, patrz jak odrasta? odpowiedział nazwany Reniem. Broda nie długo siwieć już pocznie. Przypatrzymy się z bliska odnalazłbyś już w niej nie jeden włos siwy.
— Co chcesz? — rzekł Loupiat, lata biegną szybką a z niemi i życie. Opowiedz że mi, co się z tobą działo od tamtego czasu.
— Wiadomo ci, że Paweł Leroyer był dla mnie nie tylko pryncypałem, ale i opiekunem. Gdym stracił jednocześnie prawie — matkę i ojca, czuwał nademną, jak gdybym był jego własnym synem. Kazał mnie uczyć rysunku do ozdób zastosowanego, i obznajmił jednocześnie z mechaniką.
— Tak; — przypominam sobie — odparł Loupiat. — Wiem, że kochał cię bardzo. Mawiał mi niejednokrotnie, że dumnym jest z ciebie, i spokojnym o twoją przyszłość, boś jest pilnym robotnikiem, człowiekiem inteligentnym, pełnym serca i od wagi.
— Biedny człowiek! — wyszepnął Ireneusz, przesuwając ręką po załzawionych oczach. — Ha! takiego zacnego ojca rodziny zamordowali nikczemni!
— Zginął więc niewinnie, według ciebie?
— Wyjechałeś więc? — zapytał Loupiat.
— Ma się rozumieć. Nie było nic do wyboru pomiędzy śmiercią głodową w Paryżu, lub też zarabianiu na życie ztamtej strony kanału La Manche.
— I zaraz znalazłeś robotę?
— Nazajutrz po moim przyjeździe.
— Przez cały ten więc czas przebywałeś w Anglji?
— Jak gdybyś wiedział, ojcze Loupiat. Najprzód przy miedzi, przez dwa lata, dalej przez pięć lat przy warsztatach, wyrabiających ozdoby, zkąd wyszedłem na zarządzającego fabryką. Śmierć mego pryncypała, Jakóba Poldier, znagliła mnie do opuszczenia warsztatów. Zaczęło tam źle iść wszystko, odkąd kierunek objął zięć zmarłego, który na niczem się nie znał.
— Pracowałeś więc w Londynie?
— Nie! — w Portsmouth.
— Nie znalazłeś tam więc dla siebie innego miejsca?
— Owszem... Kilka fabryk w Londynie i Plymouth, słysząc o mnie, nadesłało mi swoje oferty. Pragnąłem jednak zobaczyć mój kraj rodzinny.
— Paryż wabił cię ku sobie, mój chłopcze, nieprawdaż? zawołał śmiejąc się Loupiat.
— Paryż jest w rzeczy samej nie do pogardzenia, odparł Ireneusz. Miałem wszelako bardziej ważne powody, jakie pociągnęły mnie do Francyi.
Kupiec napełnił winem szklanki.
— Twoje zdrowie chłopcze! — zawołał, a potem!
— Ha! ha! domyślam się, dodał wesoło. Sprawa miłosna; napewno.
— Mylisz się.
— Czy podobna? — To mnie zadziwia... ponieważ jesteś jeszcze młodym, urodziwym, i mógłbyś zawrócić głowę niejednej dziewczynie.
— O takich uczuciach jak mówię, nie warto wspominać, a prawdziwej miłości zawsze się obawiałem... Jest się tak swobodnym, będąc kawalerem! — Można działać według woli... Nikt cię nie krępuje... Zresztą zkąd wiedzieć można, czy się trafi na dobrą kobietę? Postanowiłem pozostać bezżennym.
chociaż mógł bym się ożenić, mając odpowiednie środki ku temu.
— Posiadasz nieco ruchomych oszczędności?
— Pracujęc tam przez lat dziewiętnaście, zebrałem czterdzieści tysięcy franków, które są moją wyłączną własnością.
— To mały mająteczek, do czarta! Mógłbyś zaślubić jaką dziewczynę uczciwą, która by ci przyniosła drugie tyle w posagu, i byłbyś bogatym.
— Wiem o tem dobrze, ale na teraz mam co innego na myśli!
— Cóż takiego... ciekawym?
— Ha! jest to dziwne z mej strony postanowienie którego nie zrozumiesz być może. Osądzisz, żem potrosze zwariował. Mniejsza z tem jednak... Zmieniło się to u mnie w rodzaj monomanji, w jakąś niewzruszoną ideję, której pokonać nie jestem w stanie.
— Wyjaśnij że mi to bliżej.
— Otóż postanowiłem odszukać wdowę i dzieci po straconym niewinnie moim opiekunie, Pawle Leroyer.
— Pojmuję twą myśl szlachetną, i rozumiem ją doskonale, odparł Loupiat, ponieważ mimo, iż żyje w pośród stepu najbrudniejszej Paryża ludności, sam jestem uczciwym człowiekiem i Paweł Leroyer świadczył ci niegdyś wiele dobrego; czujesz się w obowiązku rzecz naturalna, zwrócić to dziś jego wdowie i dzieciom. Sądze, że nie trudno ci ich będzie odnaleźć.
— Przeciwnie, jest to rzecz bardzo trudna.
— Dla czego?
— Przed moim wyjazdem, widząc się z panią Leroyer, przyrzekłem pisać do niej z Anglji, i niezaniedbałem tego.
— Odpisała ci?
— Nigdy!... Po upływie dwóch lat, gdy niedawała znaku życia, pisywać zaprzestałem, i lat siedemnaście ubiegło bez żadnych o sobie wzajem wiadomości. Przybywszy teraz do Paryża, poszedłem wprost tam. gdzie ta rodzina ostatnio zamieszkiwała, to jest na ulicę świętego Antoniego. Powiedziano mi, że pani Leroyer wyprowadziła się od lat wielu. Odźwierny jednak przypomniawszy sobie że pozostawiła mu adres, udzielił mi takowy.
Pobiegłem pod ten adres, pragnąc co rychlej powitać zacną kobietę, uścisnąć dzieci, które niejednokrotnie na moich rękach piastowałem. Zawód mnie spotkał, niestety! Wdowa zmieniła znowu mieszkanie, nie oznajmiwszy tym razem, dokąd się wyprowadza. Straciłem jej ślady!
— Do czarta! — Masz że nadzieję ją odnaleść?
— Nie rozpaczam; wysłałem na poszukiwanie trzy osobistości, które przebiegają Paryż, co i ja czynię z mej strony Jednemu z nich posłańcowi, naznaczyłem tu schadzkę, tego wieczora.
— Zkąd dowiedziałeś się o moim mieszkaniu? zapytał Loupiat.
— Dano mi adres z dawnego, po nad kanałem świętego Marcina.
— Nie szło mi tam pomyślnie, tu nie uskarżam się, idzie, ale klijentela zbyt różnorodna, mieszana, a do tego, wszyscy; prawie jedzą i piją na kredyt.
— A o rodzinie Leroyer której tak poszukuję, nic nie słyszałeś?
— Nie. Po dokonanej na Pawle egzekucji zamknięto warsztaty. Odtąd niewidziałem ni wdowy, ni dzieci; a zresztą od lat piętnastu jak się tu osiedliłem, nie chodzę w strony mego dawnego mieszkania. Ale dla czego nie udasz się ze swym żądaniem do policyjnej prefektury?
— Zrobiłem to.
— I cóż?
— Nie odpowiedziano mi wcale. Pani Leroyer być może umarła, a może wyjechała z Paryża.
— Dla czego tak koniecznie usiłujesz ją odnaleść?
— Bo jest mi potrzebną.
— Co czego?
— Ażeby wzięła udział w sprawie rehabilitacji pamięci swojego męża, który głową, przypłacił zbrodnię przez innego spełnioną.
— Masz więc to stałe, niezbite przekonanie, że Paweł Leroyer zginął niewinnie?
— Jakto... mógłżebyś na chwilę mniemać inaczej?
— Posłuchaj! — było tam „za“ i „przeciw“, rzekł Loupiat. To pewna, że powątpiewałem aby był zdolnym popełnić morderstwo, ten, którego znałem uczciwym, zdolnym robotnikiem, dobrym ojcem i mężem. Mimo, że zatopił cały majątek w swych wynalazkach mechanicznych, niemogłem przypuścić ażeby nędza zrobiła z niego zbrodniarza, mordercę swego bliskiego krewnego. Wszelako wreszcie trzeba mi było uwierzyć tak jak sędziom w przekonywającą oczywistość dowodów.
— Och! wykrzyknął Ireneusz, ta oczewistość wielekroć bywa zwodniczą! — Była ona bezlitosną dnia tego!
— Jest to twoją niezłomną ideją?...
— Tak! przysiągłbym, że stary doktór nie przez swego synowca został zamordowany na moście Neuilly!
— Przez kogóż więc? Należałoby poznać i odkryć zbrodniarzy...
— Ja ich wyśledzę i poznam!
— Zuchwałe przedsięwzięcie zaiste!
— Jakie do pomyślnego rezultatu doprowadzę, i wrócę cześć nazwisku Pawła Leroyer, który ojcem był dla mnie!
— Daj Boże aby ci się to udało...
— Uda się, udać się musi, a na intencję tego, każ przynieść drugą butelkę wina.
Loupiat podniósł się. ażeby zadość uczynić żądaniu gościa, a w chwili gdy wracał, zbliżając się ku mechanikowi, posłaniec publiczny ukazał się w progu sali, wzrokiem wyraźnie kogoś szukając.
Ireneusz skinął nań ręką.
— Otóż osobistość wysłana na zwiady przezemnie szepnął do Loupiata, a zwróciwszy się do posłańca:
— No! przynosisz mi jaką wiadomość? zapytał.
— Nie panie.
— A dziś rano miałeś nadzieję, że coś odnajdziesz?
— Tak; chodziłem w to miejsce, gdzie byłem przekonany, że o czemś się dowiem, lecz był to ślad zwodniczy. Powiedziano mi, iż rzeczywiście taka wdowa z synem i córką, wszyscy troje w wieku jak pan oznaczyłeś, zamieszkiwali ten dom, ale niestety, nie nazywali się Leroyer...
— A jakież ich nazwisko?
— Monestier.
— Wdowa ze względu na straconego pod gilotyną, zmieniła je może, rzekł Loupiat.
— Masz słuszność; odparł Ireneusz; a zwróciwszy się do posłańca: Pytałeś się o imiona córki i syna zamieszkujących przy tej matce? zagadnął.
— Zaraz, mam je tu napisane, rzekł tenże, i sięgnąwszy do kieszeni, wydobył pugilares. Nazywali się Ludwik i Berta, odparł czytając!
— Ludwik i Berta!.. wykrzyknął z radością mechanik; to oni! to oni! — Miałeś rację ojcze Loupiat, ta nieszczęśliwa kobieta ze względu na swoje dzieci zmieniła nazwisko. Nie dano ci świeżego adresu jej mieszkania? pytał posłańca.
— Nie! — lecz przyrzeczono mi jutro dostarczyć wskazówek jakie na dobrą drogę mnie poprowadzą.
— A zatem jutro pójdziemy razem, i przy Bożej pomocy odnaleść ich musimy.
— Gdyby zaś zły los nas prześladował, i ślad nam powtórnie zaginął, użyję innego sposobu, który mam nadzieję, że mnie nie zawiedzie.
— Jakiż to sposób? pytał Loupiat ciekawie.
— Pójdę na cmentarz Montparnasse.
— Na cmentarz Montparnasse? powtórzył kupiec w zdumieniu.
— Tak; bo jestem pewien że tam spotkam wdowę na grobie jej męża. No! stary mój przyjacielu, nalej mi wina, dodał Ireneusz; czuję się być szczęśliwym tego wieczora!... Ludwik i Berta żyją, a moje przeczucia mi mówią, że ich wkrótce zobaczę! —
Podczas gdy się to działo na wprost kontuaru, Szpagat wraz z notarjuszem pili w milczeniu przy swoim stoliku, co chwila spoglądając z widocznym niepokojem w stronę drzwi wejścia.
Mimo, że zegar wskazywał dziesięć minut po jedenastej, Jana-Czwartka dotąd widać nie było.
— Co się to znaczy? — gdzie przesiaduje ten włóczęga?... pomrukiwał Brisson.
— Wszak schadzka była oznaczoną punktualnie na jedenastą, — odparł Szpagat.
— Powiedz mi, czy ty jemu wierzysz i ufasz na serjo? zagadnał Gęsie-pióro po chwili milczenia.
— Dla czego pytasz mnie o to?
— Ponieważ mógł by najwygodniej, podczas gdy tu oczekujemy na niego, pójść na Berlińską ulicę i korzystając z twoich wskazówek sam, bez nas tą sprawę poprowadzić!
Szpagat wybuchnął śmiechem.
— Sam... bez nas?... Nie! — nie obawiam się tego chociaż znam Jana od niedawna, ale go nawskroś poznałem. Jest to dobry chłopak; on by nie zdradził swoich przyjaciół. Niesłusznie go podejrzywasz, gdy on ufa tobie w zupełności, co przekonywa, że wczoraj gorąco przemawiał za tobą, by mnie nakłonić do przyjęcia ciebie jako wspólnika w tym interesie.
— Wiem o tem... wiem! mruknął Brisson, — dobry chłopak, nie przeczę, ale djabelnie chytry i chciwy!
Gdy rozmawiali tak między sobą, otworzyły się drzwi z hałasem i w progu ukazał się komisarz policji w towarzystwie sześciu agentów, po mieszczańsku ubranych.
Spostrzegłszy przybyłych, były notarjusz ze Szpagatem nagle się zerwali, co uczynili wszyscy prawie pijący na sali jedni z osłupieniem, z przestrachem inni.
Ojciec Loupiat, powstawszy od stolika przy którym siedział, rozmawiając z Ireneuszem Moulin, podszedł do komisarza.
Brisson pochylił się ku Szpagatowi.
— Ależ to wejście policji!... szepnął mu na ucho. Starajmy się wymknąć ztąd coprędzejj!
Zgiąwszy się ku ziemi, przesuwali się jak żmije, pośród grup zebranych, chcąc jak najprędzej dosięgnąć drzwi wychodzących na podwórze domostwa. Kilka osobistości o mocno podejrzanych fizjognomjach, chcąc uniknąć zetknięcia się z policją, poszło za ich przykładem.
Jakiż straszny spotkał ich zawód.
Z chwilą, gdy uchwyciwszy za klamkę, otworzyli drzwi z pośpiechem, ukazał się stojący po za niemi] cały konwój policyjnych agentów.
— Otóż jesteśmy osaczeni, szemrali z gniewem.
Komisarz posunął się ze swym orszakiem na środek sali, a podchodząc do gospodarza:
— Wiadomo w prefekturze; — rzekł, — panie Loupiat że pan jesteś uczciwym człowiekiem, i nie protegującym złodziei, lecz mimo to pański zakład ma złą opinję, na jaką zasłużył. Uprzedzono nas, że u pana znajdować się będą dziś wieczorem osobistości, zostające pod nadzorem policji, zbiegli galernicy i tym podobnie.
— W imieniu prawa, aresztuję wszystkich! Nie wolno wyjść z tąd nikomu!
Głośny szmer zawrzał między obecnemi.
— Milczenie! głosem donośnym zawołał właściciel zakładu. Znajdują się tu pomiędzy wami i uczciwi ludzie, nieprawdaż? — A zatem ci, którzy niemają sobie nic do zarzucenia, niech wyjdą na środek sali, i odpowiedzą panu komisarzowi.
— Do kroć piorunów! — mruknął były notarjusz. Ani sposób ztąd się wydobyć. Niech djabli porwą tego Jana-Czwartka, że nas zamknął w takiej pułapce.
Znaczna liczba obecnych zbliżała się kolejno ku komisarzowi. Byli to nieposiadający przy sobie dowodów legitymacyjnych, ale jako znanym Loupiatowi mieszkańcy tej dzielnicy miasta wyjść im swobodnie dozwolono.
Pozostał w sali tylko Ireneusz Moulin, i z pół tuzina włóczęgów.
Szpagat zbliżył się zachwale, z podniesioną głową.
— Panie komisarzu, rzekł, proszę wyjść i mnie także pozwolić... Należę do spokojnych mieszkańców.
— Nazwisko twoje?
Jakób Hebert.
— Papiery?
— Niewiedząc, że będą mi potrzebnemi, nie wziąłem ich z domu.
— Gdzie mieszkasz?
— Przy ulicy la Charbonniére.
— A raczej w knajpie pod Maczugą... nieprawdaż? i nazywasz się Klaudjusz Landry zwany inaczej „Szpagatem“.
— Ależ panie komisarzu... jąkał bandyta, osłupiały, że go znają tak dobrze.
— Właśnie to ciebie poszukiwałem ptaszku i aresztuję cię!...
— Nie! to niepodobna!... To nadużycie!.. Nic nie zrobiłem... Protestuję najmocniej.
— Wytłumaczysz sędziemu śledczemu zkąd pochodzą zegarki jakich tyle znaleziono na spodzie zawiniątka przy dokonanej rewizji w twoim pokoju.
— Okuć mi tego łotra w kajdany, zawołał komisarz zwracając się do agentów, a gdyby się opierał skrępować powrozami. Jest to niebezpieczne indywiduum.
Szpagat zgrzytnął zębami, i zacisnął pięści.
— Pierwszego który się do mnie zbliży, zadławię lub zabiję! krzyknął z wściekłością. I wydobywszy z kieszeni sztylet, wzniósł go nad swą głowę.
Otaczający go policjanci zawahali się i cofnęli.
Komisarz dał im przykład odwagi.
— Co? — obawiacie się tego nicponia? zawołał wzruszając ramionami. Jako sługa sprawiedliwości idę przeciw niebezpieczeństwu, jak żołnierz.
To rzekłszy szedł naprzeciw Szpagata.
— Nie zbliżaj się pan!..! ryknął tenże, bo uderzę.
Tak spokojny jak w chwili wejścia do sali, komisarz naprzód z odwagą! Szpagat rzucił się ku niemu ze wzniesioną ręką, mając cios zadać za chwilę.
Niebezpieczeństwo śmierci groziło komisarzowi, gdy jakiś mężczyzna przeskoczywszy przez stoły, pochwycił z tyłu rozbójnika, otoczył go lewym ramieniem, prawą ręką wyrywając mu sztylet.
Nikczemnik pieniąc się z gniewu, usiłował stawić opór jednak nadaremno. Ireneusz Moulin przewrócił go na ziemię, a nacisnąwszy kolanem, trzymał rozbrojonego.
Wtedy to policjanci założyli mu pęta na ręce, co uczynić był zmuszonym.
Podczas walki wypadły mu z kieszeni obcęgi, dłuto i pilnik.
Ha! ha! zaśmiał się komisarz, jak widzę, zaopatrzyłeś się w narzędzia do pracy... miałeś naznaczoną gdzieś wyprawę tej nocy? Łotr opuścił głowę w milczeniu.
— Panie komisarzu! — zawołał jeden z agentów, trzymając za kołnierz Brissona, który bez oporu pozwolił sobie przetrząsać kieszenie, — oto drugi z jego bandy... patrz pan.
Tu podniósł w górę pęk kluczy i wytrychów, znalezionych przy pochwyconym.
Na rozkaz komisarza skrępowano byłego notarjusza, zarówno jak i resztę włóczęgów.
— Dzięki za pańską pomoc, pełną odwagi, mówił komisarz, podając rękę Ireneuszowi, inaczej, mógł bym był uledz śmierci. Pozwól że zapytam komu winien jestem moje ocalenie?
Mechanik wymienił swoje nazwisko.
— Jest to dzielny chłopiec! — dodał Loupiat, podchodząc, jeden z moich przyjaciół. Przybywszy z Anglji przyszedł mnie odwiedzić, wraz z tym drugim, stojącym przy nim! Tu wskazał ręką na posłańca i Moulina.
— Niezapomnę pańskiej przysługi, mówił komisarz dalej, będę pamiętał iż zawdzięczam ci życie, i proszę, abyś nawzajem o mnie niezapomniał. Byłbym szczęśliwym, mogąc ci mój dług spłacić, i jestem gotów służyć ci moją pomocą, gdybyś kiedykolwiek zapotrzebował takowej.
Będę korzystał z pańskiej życzliwości, odrzekł mechanik, — i w razie potrzeby, z całą ufnością udam się do pana.
Na rozkaz komisarza, wyszli agenci na ulicę, rozkazując iść naprzód przed sobą aresztowanym. Tłum ciekawych przechodniów zebrał się przed domem, pragnąc z bliska zobaczyć złoczyńców schwytanych w pułapkę.
Jednocześnie jakiś mężczyzna przerażająco chudy, podążał przyśpieszonym krokiem w stronę piwiarni pod „Srebrnym Krukiem“.
Spostrzegłszy tłum przed budynkiem, zatrzymał się i spojrzał niespokojnie.
Był to Jan-Czwartek. dążący na oznaczoną schadzkę. Podobne zebranie na ulicy o tak spóźnionej porze, powiadamiało go, iż coś niezwykłego zajść tu musiało.
— Co się to stało? zapytał jakiejś kobieciny rozprawiającej głośno wśród tłumu.
— Jedno wciąż, i toż samo, odpowiedziała. Zajście policji, i nic więcej, Odkąd ojciec Loupiat, ów wróżbita na nieszczęście, tu się osiedlił, cała dzielnica zanieczyszczoną została przez złych ludzi, oszustów i złodziei najgorszego rodzaju.
— Jakto? — zawołał Czwartek z udanym zdumieniem, pozwalają takiej hołocie przebywać w miejscach publicznych? To oburzające... na honor! Wystawiają tym sposobem uczciwego człowieka, robotnika, przychodzącego z ufnością wypić kieliszek wina po ciężkiej całodniowej pracy na zetknięcie się z łotrami i skompromitowanie?
— Toż właśnie i mnie przed chwilą spotkało, ozwał się jakiś młody mężczyzna, przyzwoicie ubrany. Wszedłem do zakładu „pod Srebrnym Krukiem“ na małą przekąskę, gdy pojawił się tam komisarz ze swemi agentami. Gdybym nie był sąsiadem i znajomym Loupiata, zabrano by mnie do aresztu wraz ze złodziejami.
Tu wskazał ręką na ludzi ze skutemi rękami, wychodzących z knajpy.
Jan-Czwartek spojrzawszy, drgnął nagie. Poznał Szpagata pomiędzy niemi prowadzonego przez dwóch policjantów.
— Do pioruna! — wyszepnął, to zwierzę schwytać i okuć się pozwoliło! Tuż za Szpagatem szedł notarjusz z opuszczoną głową.
— I to stare Gęsie-Pióro także!.. wyszepnął, a więc dzisiejsza nasza wyprawa zniweczona! I ze zwykłą sobie przezornością, wsunął się w tłum, z obawy, ażeby giest którego z uwięzionych nie wskazał go, jako wspólnika komisarzowi.
Agenci wraz ze zdobytym połowem oddalali się zwolna, za niemi biegła gromada ciekawych ze śmiechem i naigrawaniem. Jan-Czwartek znalazł się wkrótce sam na ulicy.
— Fatalność? — zawołał z wściekłością. W chwili pochwycenia w ręce tak świetnego łupu, trzask! — Jak za uderzeniem gromu, wszystko się rozpada i znika! Ha! nie z mojej to winy... przestrzegałem owych włóczęgów, trąbiłem im w uszy że pod „Srebrnym Krukiem“ nie miejsce dla schadzek! Co ja teraz pocznę pozostawiony bez grosza w kieszeni?
Zadumał przez kilka minut, a potem podniósł głowę. Twarz jego rozpogodziła się, oczy mu błyszczały, stał uśmiechnięty.
— Jakżem ja głupi!... zawołał; pytam co pocznę? Wszakże posiadam wszelkie potrzebna objaśnienia, sam więc popróbuję poprowadzić tą sprawę tej nocy, a jeżeli mi się uda plon zgarnąć, pójdę na ulicę Reynie pod numer 17 wykupię rzeczy notarjusza i pomiędzy temi szpargałami odszukam papierów jakie w rękach sprytnego człowieka mogą mieć wartość setek tysięcy franków!
— Na rozpoczęcie wyprawy jest jeszcze wszelako za wcześnie, — dodał po chwili, wstąp więc śmiało na kieliszek do Lupiata ponieważ policya nigdy nie ponawia wejścia dwukrotnie w jedno i to samo miejsce.
— To mówiąc, wszedł do winiarni...
Sale były opustoszałe! Znajdował się w nich tylko właściciel zakładu, jego żona i Ireneusz Moulin. Posłaniec wyszedł od dawna.
— Witam! rzekł Czwartek, grzecznie się kłaniając, i proszę o szklankę wina.
— Żona Loupiata posłała napój przez chłopca przybyłemu.
— Co więcej panu podać? zapytała.
— Kawałek chleba z serem.
— Ze świeżym czy suchym serem?
— Och! wszystko mi jedno — odparł przybyły. — Nie lubię pić bez przekąski.
Chłopiec podał żądane pożywienie.
— Co się tu stało? — pytał Jan-Czwartek zwracając się do Loupiata. Przed chwilą ulica była natłoczona ludźmi.
— Rzecz zwykła, odparł oberżysta; wejście policji i aresztowania.
— Złodziei bez wątpienia?
— Tak; zabrano ich całą bandę, a nawet przywódcę zwanego Szpagatem który się rzucił ze sztyletem na komisarza.
— Czy podobna?
— Tak było.
— Ha! łotr! zawołał Czwartek z udanem oburzeniem. Wyślą go do Tulonu lub Brestu okutego w kajdany. Otrzyma na co zasłużył. Urzędnik wykonywający swe obowiązki, to rzecz święta! Co do mnie, szanuję wielce komisarzów, a za- równo i policyjnych agentów. Gdyby ich nie było co by się działo z uczciwemi ludźmi, ktoby stanął w ich obronie? Powinni by powyławiać wszystkich włóczęgów z miasta. No, patrzcież państwo. W Paryżu nie można być teraz bezpiecznym. Wyjdziesz wieczorem i nagle masz obok siebie złodzieja, albo mordercę... To straszne... przerażające! To mówiąc, pił z apetytem.
— Zdrowie panów dodał, podnosząc szklankę.
— Nawzajem... pańskie zdrowie! ozwał się Loupiat, któremu ów gładki mówca bardzo się podobał.
— Doskonałe to pańskie winko! rzekł wypiwszy je, Czwartek!
— Jest nieco kwaskowate, odrzekł właściciel sklepu, bo młode, ale bez przymieszek, jest czyste! Lecz zdaje mi się jakobym pana gdzieś widział... dodał, wpatrując się w przybyłego. Czy pan mieszkasz w tej tu dzielnicy miasta?
— Nie panie; jednak bardzo często przechodzę tędy i nieraz byłem w pańskim zakładzie, gdzie porządek i czystość zwróciły moją uwagę.. Spełniam obowiązki inkasenta u pewnego właściciela składu metalowych mebli, przy ulicy świętego Antoniego, który mnie używa do odstawiania tychże do Clichy i Batignolles.
— Kursa nie lada, zaprawdę.
— Ma się rozumieć. Wzbudza to pragnienie.
Tu zaczął kaszlać.
— Do czarta! rzekł, w gardle sucho, a wypróżniłem szklankę. Każ mi pan podać drugą.
— Za nim przyniosę, ozwał się Ireneusz biorąc butelkę ze swego stolika i nalewając z niej Czwartkowi wina, wypij pan to co jest, dla uśmierzenia kaszlu.
— Dzięki najszczersze!... Ach! to balsam, mówił łotr, pijąc; prawdziwe Chablis... ja znam się na tem jak to łagodzi! Proszę o dwie szklanki takiego samego, abym mógł się panu wywdzięczyć.
— Ależ to niepotrzebne! odparł z uśmiechem mechanik.
— Nie ustąpię panie!.. Sądzę, iż nie będziesz pan chciał sprawić mi przykrości odmawiając przyjęcia kieliszka wina.
— Zgoda! ale tylko jeden, nie więcej. Muszę odejść... Mieszkam daleko.
— Gdzie mieszkasz? pytał Loupiat.
— W hotelu „pod Blachą“ przy ulicy św. Marcina.
— Skoro tak, nie wstrzymuję cię. Pójdę tylko wybrać dobrego wina dla tego pana. I wyszedł.
— Pan jak się zdaje jesteś przyjezdnym chwilowo do Paryża? zagadnął Czwartek Ireneusza.
— W rzeczy samej nie byłem tu przez lat dziewiętnaście, mimo że jestem rodowitym Paryżaninem...
— Przebywałeś Pan więc na prowincji?
— Na obczyźnie... w Anglji.
— W Londynie bezwątpienia?
— Nie; w Portsmonth.
— Ale pan byłeś i w Londynie?
— Kilka razy.
— Pozostawiłeś pan tam zapewne kolegów?
— Tak; czterech czy pięciu. Trzeba panu wiedzieć, że z powołania jestem mechanikiem.
— Piękny fach i bardzo zyskowny dla uzdolnionego robotnika. I ja oddawna pragnę zwiedzić Anglję, lecz pan pojmujesz, jeśli się nie posiada monety na opłacenie kosztów podróży... Znam kogoś, — dodał po chwili, który zamieszkując w Londynie pracował w zakładach bardzo bogatego człowieka, nazwiskiem Dick-Thorn...
— Dick-Thorn? powtórzył Moulin.
— Słyszałeś pan co o nim?
— Znam skądsiś to nazwisko...
— Nic dziwnego, ponieważ jest to miljoner.
— Rozmyślam, zkąd ja o nim słyszałem? a, przypominam sobie, zawołał po chwili. W hotelu gdzie zamieszkiwa- łem w Londynie w przeddzień mego wyjazdu do Francji, pewien bardzo ważny szczegół nakazywał mi dowiedzieć się, kto zajmował przedemną to mieszkanie jakie ja następnie zająłem.
Zażądałem księgi meldunkowej i przekonałem się, że w tymże samym pokoju mieszkały przedemną pani i panna Dick-Thorn.
Jan-Czwartek słuchał z natężoną uwagą słów mówiącego. Wygłoszone zdanie mechanika: „Pewien bardzo ważny szczegół nakazywał mi dowiedzieć się, kto przedemną zajmował to mieszkanie w hotelu, jakie ja zająłem...“ mocno go intrygowało.
— Co to znaczy? — zapytywał siebie.
Loupiat tymczasem wrócił z piwnicy z butelką, którą wypróżniono w oka mgnieniu.
Jan-Czwartek powstał.
— Ile się należy odemnie? — zapytał.
— Szklanka wina i chleb z serem... ogółem dwanaście sous.
— A o tej butelce pan zapomniałeś?
— Ja płacę; — odrzekł Ireneusz.
— Ależ nigdy! zawołał Czwartek. Ja ją ofiarowałem i ja winienem zapłacić. Nie jestem bogatym, to prawda, lecz znam zasady towarzyskie, i żyć umiem. Zresztą tak dalece nie potrzebuję się oszczędzać... Niezadługo nadejdzie, mam nadzieję, chwila, w której ten pugilares zostanie grubo wypchany banknotami.
— Spodziewasz się pan sukcesji? zagadnął śmiejąc się Loupiat.
— Zdaje się to panu być dziwnem, a jednak jest prawdziwem. Moje wzbogacenie się zależy od bardzo drobnej rzeczy... Potrzeba mi tylko znaleźć a raczej odnaleść kobietę, nic więcej.
Ireneusz teraz słuch natężył.
— Kobietę... której niewidziałem od lat dwudziestu; tak moi przyjaciele, jest to najczystszą prawdą!
— Od lat dwudziestu?! — zawołał Moulin, coraz mocniej zdumiony.
— Tak; jak to już miałem honor powiedzieć. Ale cóż pan znajdujesz w tem tak niezwykłego?
— Dziwna łączność położenia pomiędzy nami dwoma zaiste!
— Jakto? miałżebyś pan kogoś także poszukiwać?
— Naturalnie.
— Również kobiety?
— Tak; której ślady straciłem od lat wielu.
— Ha! ha! — to dziwne, w rzeczy samej. Wszak niema dowodu, ażeby nią miała być taż sama, której ja poszukuję?
— Jak nazywa się osoba, której pan szukasz? zapytał Moulin.
— Dla czego?
— Niepodobna mi na to odpowiedzieć.
— Ponieważ nie znam zupełnie jej nazwiska.
— Żartujesz pan!...
— Bynajmniej. Mówię zupełną prawdę. Dla odnalezienia wspomnianej osobistości, potrzeba abym ją spotkał i poznał. A! byłaby to długa historja do opowiadania, cała historja rodzinna... a pan wiesz, że dzieje tego rodzaju bywają chowane pod pieczęcią tajemnicy. Zostawić je najlepiej dla siebie. A zatem nic już więcej nie powiem.
— I dobrze pan zrobisz!.. wymruknął Ireneusz przekonany, że jego poszukiwania nic wspólnego mieć nie mogły z poszukiwaniem nieznajomego.
Wiemy iż mylił się tylko w połowie, i że ponury, tajemniczy węzeł łączył Klaudję Varni z wdową po skazańcu.
— A zatem żegnam panów!.. Do widzenia!.. rzekł ów, żegnam panów!... Do widzenia!.. rzekł ów wytrawny złodziej powstając. Pan wyglądasz na uczciwego chłopca, panie mechaniku. Skoro mi wypadnie tędy przechodzić, radbym spotkać się z nim ażeby tu wypić znów razem kieliszek wina, a skoro tylko otrzymam tę spodziewaną sukcesję, zafunduję panu śniadanie, no!.. co się zowie!
Północ minęła.
Jan-Czwartek zapłaciwszy rachunek, wyszedł w stronę Amsterdamskiej ulicy, i wkrótce przybył na Berlińską.
Dzielnica ta w czasach, gdy rozpoczynamy nasze opowiadanie, nie była taką, jaką ją dzisiaj widzimy.
Kilka domów zaledwie wznosiło się tu w znacznej od siebie odległości, pooddzielane pustemi placami z drewnianem ogrodzeniem.
Pod rogatkami rabusie, łotry bez dachu nad głową, otwierali sobie tu przejście, wyjmując deski z ogrodzenia i wstawiając je napowrót. W ten sposób urządzali sobie noclegi na placach opustoszałych.
Pałacyk wynajęty przez panią Dick-Thorn znajdował się pomiędzy dwoma takiemi placami, na których leżały kupy kamieni, przeznaczonych do przyszłych budowli.
Podobne ogrodzenie znajdowało się w tym pałacyku, oddzielonego od podwórza tylko małym murem zaledwie na dziewięć stóp wysokim.
Jan-Czwartek zapamiętał numer podany mu przez Szpagata. Zatrzymawszy się naprzeciw rozpatrywał front budowli.
Wszystkie okna były szczelnie zamknięte. Żadne światełko nie połyskiwało z poza spuszczonych rolet.
— Widocznie, mruknął — iż wewnątrz ciemno być musi jak w piecu, ale nie można temu dowierzać. W niektórych mieszkaniach znajdują się wewnątrz okiennice, lub bardzo grube podwójne firanki, i światło którego na razie nie widać, może sobie błyszczeć jaknajlepiej. Miejmy się na baczności. Trzeba obejrzeć tylną część budynku, w jaki jednak sposób? Nie radbym przechodzić wierzchem przez ogrodzenie i ryzykować swej skóry...
— Tu zapaliwszy fajkę, szedł zwolna wzdłuż palisady, próbując rozdzielić pospajane deski w nadziei iż może która wbita w ziemię mniej silnie, da się wyrwać pod naciskiem ręki.
Daremnemi były jego usiłowania. Ogrodzenie silnie się trzymało.
Łotr zwrócił się w ulicę nowoprzebytą, a okrążającą plac pusty, po za pałacykiem.
Tam pogrążone było wszystko w ciemności i milczeniu. Nie było tu zupełnie domów, ani latarń, ni trotuarów. Błoto jedynie, oślizgłe i głębokie wklęsłości, powyżłabiane ciężkiemi wozami, zalegało ulice.
Na prawo i lewo składy drzewa.
— Tu mogę być zupełnie spokojnym, — mówił sobie, — patrole nie krążą w tej okolicy. Jeżeli nie znajdę otworu w deskach mogę bez obawy przejść wierzchem ogrodzenie. I szedł dalej.
Nagłe zatrzymał się. Za ogrodzeniem napotkał mur.
— Niema co szukać, — wymruknął, nie znajdę już przejścia, trzeba zaporę przesadzić.
To mówiąc zgasił fajkę, schował ją w kieszeń i przy pomocy pięści, z zadziwiającą siłą i zręcznością gimnastyczną przeskoczył ogrodzenie i znalazł się po drugiej stronie tegoż, na pustym placu, zarośniętym trawą.
Rozpoznał położenie miejscowości. Stał na wprost tylnej części pałacyku, zamieszkiwanego przez panią Dick-Thorn.
Po prawej leżały wielkie odłamy kamieni kredowej białości, oczekując na młotek kamieniarza. Po lewej znajdowała się szopa.
— Aby w mej tylko nie było nikogo... wyszepnął, trzeba się o tem upewnić.
— Przekradł się między kamiennemi płytami, ukrywając w cieniu, ażeby nie być widzianym poczem wślizgnął się cicho w głąb szopy.
Pod owym lekkim, dorywczo postawionym budynkiem, znajdowały się kupy desek, żerdzie, drabiny, wory na śmiecie, liny do wiązania rusztowań, i narzędzia robotnicze różnego rodzaju, jak: łopaty, rygle, drągi, lewary, obcęgi i tym podobne.
Jan-Czwartek przejrzawszy szybko to wszystko i przetrząsnąwszy kąty, aby się upewnić, że w szopie niema nikogo, wyszedł uspokojony, zwracając się w stronę muru, zamykającego pałacowy dziedziniec.
Okna od tej strony nie były zaopatrzone ani okiennicami ani roletami. Żadne z nich nie było oświetlone.
— Sprawa nie będzie trudną rzekł sobie, ale mur nieco za wysoki jak na moje zdolności gimnastyczne, zresztą znalazłszy się po za tem, nie mógłbym może wejść, napowrót, i został bym schwytany jak szczur w pułapkę. Szczęściem, że mam pod ręką drabiny.
To mówiąc wszedł do szopy.
Wybrał z pomiędzy kilku drabin, murarską najkrótszą, najlżejszą, zarzucił ją na ramię, i wracał wzdłuż muru, o który oparł ją cicho.
Za nim wszedł na pierwszy szczebel drabiny wsunął rękę do kieszeni chcąc się upewnić, czy nie zgubił szklarskiego djamentu, dłuta i noża oraz innych narzędzi, jakie mogły mu służyć do użytku w razie konieczności to jest, gdyby która z kobiet przebudziwszy się, zaczęła przyzywać pomocy.
Wszystko znajdowało się jak trzeba.
— Dobrze! — wymruknął, ale to nie dosyć. Potrzeba by mi było jeszcze narzędzia do otwierania szuflad, mam tylko jeden wytrych. Liczyłem na Szpagata... Niepodobna przecie podważać zamków palcami. Może ja tu odnajdę coś przydatnego. I wszedł do szopy po raz trzeci.
Niebo tymczasem pokryło się chmurami, księżyc przysłonił obłoki, głęboka ciemność zapanowała.
Jan-Czwartek macając rękoma, znalazł obcęgi, ale były zbyt grube i ciężkie, a panująca ciemność uniemożliwiała mu prowadzenie dalszych poszukiwań.
Zadumany, zbliżył się ku wozom od śmieci; leżącym na ziemi. Przy wozach tych były latarnie. Zdjął jedną z przytrzymującej ją rurki i przekonał się że zawierała knot i oliwę. Zapalił ją bezzwłocznie, a okrywając czapką do połowy, tak aby tylko jedną szybą światło przedostać się mogło, rozpoczął poszukiwania między nagromadzonemi tu rupieciami.
Naraz drgnął uradowany, znalazłszy małą przenośną kuźnię, jaką widzimy nieraz pośród materjałów przygotowanych do budowli.
Ta kuźnia była zapełniona różnemi utensyliami jak szczypce, obcęgi, dłuta, oraz pilniki różnego rodzaju, młotki i gwoździe, w znacznej ilości.
Wybrał pilnik, parę haków, zgasił latarnię i wrócił do swojej drabinki.
— Wszystko to dobre wróżby — pomyślał siadając na wierzchołku muru, — sprawa się uda!
Jednocześnie niebo się wyjaśniło. Wybłyskujący promień księżyca wskazał mu pod stopami dach małego budynku jak gdyby ptaszarni, sięgający do połowy wysokości muru.
— Dobrze i to!... — wyrzekł z uśmiechem, — nie będę potrzebował przenosić drabinki na drugą stronę!
Zsunął się po tym dachu i stanął na bruku podwórza, nasłuchując. Szum i gwar Paryża dobiegały z oddalenia; w około niego panowała głęboka cisza.
„Sprawa“ zapowiadała się nad wyraz pomyślnie, chodziło teraz, o zręczne wyważenie drzwi, lub okna.
Na parterze pałacyku, obok głównej wjazdowej bramy, znajdowały się drzwi i trzy okna.
— Z drzwiami, rzecz mniejsza, pomyślał, być może, iż zapomniano zamknąć je na klucz wczoraj wieczorem.
Nacisnął lekko klamkę, ale nadaremno.
— Byłem tego pewny, — wyszepnął, na szczęście mam przy sobie drobne narzędzia i wiem jak je użyć. Bądź co bądź trzeba być w naglącej potrzebie wzbogacenia się, i mieć wielką odwagę ażeby wejść samemu w nocy do domu, gdzie znajdują się cztery kobiety. W Neuilly, natenczas jedna tylko była, a omal nie zginąłem. Rewolwer, trucizna, wszystko dla niej było dobrem. Nie czas wszelako nad tem rozmyślać... Które z okien zaatakować? to główna... Jest ich trzy do wyboru.
Zbliżył się do pierwszego z brzegu, zadrapnął, próbując delikatnie szybę paznokciem.
— Do miljon czartów! szkło grube, lagrowe, wymruknął niezadowolony, za zbyt sumienni i dbali panowie przedsiębiorcy budowli... Ale i na to sposób odnajdę.
Wyjął z kieszeni szklarski djament i blaszane pudełko, w którym znajdowała się kula smoły wielkości jaja. Rozgrzał ją swoim oddechem i obtoczył w ręku dla nadania ciągłości i spójności. Wsparłszy następnie djament na szybie, nakreślił nim krąg szerokości dna od kapelusza.
Ze swoim zajęciem nie spieszył się wcale. Działał spokojnie, jak robotnik pracujący w dzień biały.
Po nakreśleniu kręgu na szybie, wziął znowu kulę smoły rozgrzał ją w rękach i przyłożył do centralnego punktu w nakreślonym kole. Upewniwszy się, że smoła należycie przylgnęła, nacisnął zwolna szybę.
Dało się słyszeć suche chrupnięcie, poczem kawałek szkła wyprysnął.
Pochwycił je Czwartek i przyciągnął ku sobie za pomocą sterczącej na nim smoły, która tu grała rolę jakby guzika na pokrywie; położył na brzegu okna, odjął smołę, schował do blaszanego pudełka, mówiąc z uśmiechem:
— Wybornie! — Oto co się nazywa pracować sumiennie! Teraz pozostaje mi tylko otworzyć okno.
Wsunął rękę w wycięty otwór, a zgiąwszy łokieć, zaczął szukać i odnalazłszy ruchomą zasuwkę zakręcił nią poczem okno otworzyło się bez hałasu.
Nieruchomie, z powstrzymanym w piersiach oddechem, rabuś nadsłuchiwał.
Cisza głęboka panowała w pałacyku.
Wskoczywszy na brzeg okna, wsunął się wewnątrz.
— Gdzie ja jestem? — zapytywał siebie, napróżno usiłując przebić wzrokiem ciemności. — Baczność, bo nic nie widzę!... a gdybym potknął się o coś... Zginąłem!
Potarł zapałkę, i przy jej przelotnym blasku spojrzał w około siebie.
Znajdował się w kuchni.
Pozostawiona w kominie świeca zwróciła jego uwagę. Zapalił ją.
— No! teraz bądźmy przezornymi... wyszepnął.
Zdjął buty, postawił je pod oknem, i ze świecą w ręku szedł ku drzwiom drugiego pokoju z którego się wsunął do umeblowanej bogato jadalni.
— Ha! W tych szufladach, chowają srebro zapewne, — rzekł, spoglądając na kredens. W ostatnim razie możnaby i tem się zadowolnić, obecnie jednak potrzebuję banknotów. Gdzie ich szukać? Zapewne nie tu; ponieważ Szpagat mówił, że owa dama otwierała torbę podróżną w pokoju na pierwszem piętrze. Lecz gdzie u czarta odnaleść tu wschody?
Spoglądając na prawo i lewo, dostrzegł troje drzwi podwójnych. Otworzył pierwsze lepsze, i ujrzał sień przed sobą, zamkniętą szklannemi drzwiami. W głębi tej sieni znajdowały się wschody pokryte kobiercem purpurowym.
— Otóż są nareszcie! wymruknął z cicha; trzeba iść na górę zrobić mały przegląd. I zaczął wchodzić po stopniach z wielką ostrożnością.
Dosięgnąwszy pierwszego piętra, ujrzał kilkoro drzwi przed sobą. Tak jak na parterze trzeba mu było w wyborze udać się na los szczęścia!
Ujął już ręką za klamkę pierwszych lepszych, nagle zatrzymał się drżący, przysłuchując.
Lekki szmer dobiegł z pokoju.
Łotr niezmieszany tem, wydobył nóż z kieszeni, otworzył go, i wsparłszy czoło na futrynie, nasłuchiwał.
Szelest nie ponowił się więcej.
— Zdawało mi się... wyszepnął, i wziąwszy sztylet w zęby, podważył zasuwkę.
Drzwi otworzyły się cicho, dając wolne wejście do saloniku, gdzie ubiegłego dnia rano pani Dick-Thorn zawieszała obrazy nadeszłe z Londynu. Salonik ten, jak sobie przypominamy, przylegał do buduaru, w którym tegoż rana schowała w biurku swoje rodzinne papiery i pęki banknotów, stanowiące resztki jej pozostałego majątku.
Tenże buduar oddzielał salon od sypialni, do których drzwi były zamknięte.
Uspokojony panującym w około milczeniem Jan-Czwartek spojrzał po pokoju, i stanął olśniony bogactwem umeblowania.
— Do kroć piorunów!.. wymruknął, chowając nóż w kieszeń, ależ tu wszystko po magnacku!... Gdzie spojrzę, jedwabie, złocenia!... Chciałbym ja kiedy mieszkać w takim gnieździe. Kanapy, fotele, kobierce, zwierciadła, kandelabry, zegary, wszystko z prawdziwego srebra, a portrety malowane przez jakiegoś mistrza, na pewno!
To mówiąc, zwinął dłoń prawej ręki w kształcie lornetki i zwrócił światło świecy najprzód na portret zmarłego Dick-Thorna, a potem na portret pięknej wdowy.
Spojrzawszy nań, cofnął się przerażony, świeca zachwiała mu się w ręku.
Ta postać kobieca w półcieniu, miała pozór żyjącej istoty a jej oczy, utkwione w patrzącego, posiadały nadprzyrodzoną siłę.
Ogarnął go przestrach, zimny pot spływał mu z czoła.
Do pioruna! wyszepnął, ocierając chustką wilgotne skronie, ależ tak, ja się nie mylę!... Wszak nie śpię... nie jestem pijany... Ja znam tę postać!... To ta sama kobieta która włożyła mi nóż w rękę szepcąc: „Zabij!...“ która usiłowała następnie i mnie zgładzić... Tak jest, to owa trucicielka z Neuilly!...
— Tak! tak... powtórzył, to ona!... Nie ulega wątpliwości... Taż sama blada twarz, też czarne oczy, te usta namiętne purpurowe, to samo przeszywające spojrzenie, włosy czarne jak pióra krucze... Lecz gdzie ja się znajduję?...! U kogo?... Szpagat nazywał panią Dick-Thorn angielką... Ten mężczyzna na drugim obrazie obok niej, zapewne jej mąż, nie jest tym, którego z nią wtedy widziałem... Któż był ten człowiek?... Czyżby brat księcia de la Tour-Vandieu... Gubię się w domysłach!... — Miałżeby traf zaprowadzić mnie właśnie do tej zbrodniarki, jakiej szukam od lat dwudziestu? Nie!... to niepodobna!...
Pani Dick-Thorn — dodał po chwili, — wynajęła zapewne pałacyk z umeblowaniem, i te obrazy to pozostałość po obcych, z resztą, bywają ludzie podobni do siebie a mimo to nieznający się wcale. Gdyby to jednak była ona?... Gdyby ona była... och! wtedy!...
Niedokończywszy zdania, zacisnął pięści, wygrażając.
Gdyby to była ona?.. powtórzył, nie śmierci bezwłocznej dla niej bym pragnął... Nie!... nie! Zbyt krótkoby cierpiała! Najprzód mi trzeba całego jej majątku, a potem jej krwi, ale kropla po kropli, aż do ostatniej... Ha! ja się dowiem czy to jest ona, ale później nieco... Na teraz bądźmy spokojni i starajmy się dobrze do końca poprowadzić rozpoczętą sprawę.
Tu zaczął przeglądać sprzęty znajdujące się w saloniku, lecz wkrótce przekonał się, że nie było nic takiego, w którym można by było znaleść pieniądze.
Należało szukać gdzieindziej.
Zwrócił się zatem ku drzwiom prowadzącym do buduaru, otworzył je i przymknął w połowie za sobą.
— Ha! ha! — zaśmiał się z cicha, spostrzegłszy hebanowe biurko, w którego szufladzie pani Dick-Thorn umie- ściła z rana banknoty i papiery. Oto mebelek jaki zastępuje kasę żelazną pięknej wdowie. Przypatrzmy mu się z bliska.
Podszedłszy do biurka, rozpatrywać się zaczął z uwagą.
— Do djabła — wymruknął, zła sprawa! — Zamek podwójny, angielski. Moim haczykiem nic nie poradzę, a nie wziąłem z sobą nic ciężkiego; którymby blat z wierzchu nacisnąć było można. Miałożby mi się z tego powodu nie udać? Miałżebym być zmuszonym odejść z próżnemi rękoma wtedy, gdy kilka zaledwie centymetrów politurowanego drzewa, dzieli mnie od znajdujących się w jego wnętrzu pieniędzy? Nie! to byłoby zbyt głupiem! — Lecz jak się to wziąć do tego?
Odwróciwszy się, przeszedł cicho po pokoju, szukając jakiegokolwiek bądź przedmiotu, który by mu ułatwił włamanie.
Idąc, potknął się o aksamitną poduszkę, leżącą na kobiercu, i aby nie upaść, chwycił za poręcz fotelu. Ten ruch niezręczny, sprawił szmer lekki.
— Do kroć szatanów, wymruknął, robię hałas któryby zdołał przebudzić umarłych!
Zaledwie skończył te słowa, dał się słyszeć głos przyległym pokoju.
— Kto tam? Czy to ty Oliwjo?
— Ha! tego jeszcze brakowało!... pomyślał z przestrachem, a równocześnie lekkie kroki dały się słyszeć za drzwiami.
Nie było czasu do ucieczki.
Przezorny hultaj zdmuchnął świecę i wsunął się szybko ruchem węża pod wielką, kanapę, stojącą tuż przy nim, z pokrycia której spadała frendzla aż do ziemi.
Zaledwie zdołał się ukryć, drzwi nagle otwarto. Pani Dick-Thorn ukazała się na progu, w długim białym peniuarze, z rozpuszczonemi włosami. W lewej ręce trzymała zapaloną lampę; w prawej maleńki rewolwer.
Spojrzawszy badawczo w około buduaru, zbliżyła się ku drzwiom pół uchylonym, prowadzącym do salonu i obejrzała go bacznie.
— A jednak słyszałam coś na pewno! wyrzekła głośno. Być może iż to nie było nic podejrzanego, pęknięcie któregoś ze sprzętów zapewne.
Wracając; zatrzymała się przez parę sekund z utkwionym wzrokiem w hebanowe biurko, i weszła do sypialni, zamknąwszy drzwi za sobą.
Przez spadającą z pokrowca kanapy frendzlę jedwabną widział twarz pięknej wdowy i śledził bacznie jej ruchy.
Był bladym, jak śmierć, drżał cały.
Skoro pani Dick-Thorn zniknęła, wyszedł ze swojej kryjówki i czołgając się na brzuchu po kobiercu, z obawy nowego jakiego potrącenia, któreby zdradzić go mogło, dosięgnął drzwi salonu.
Znalazłszy się tam, zapalił świecę, spojrzał raz jeszcze na ów portret kobiecy, zeszedł ze schodów i znalazł się w kuchni, gdzie pozostawił swoje obuwie.
Wdziawszy je, zgasił światło, wszedł na wierzch okna, zamknął je starannie, wsunąwszy rękę przez otwór wyrżnięty w szybie, zeskoczył na dach ptaszarni, dalej po murze zsunął się na ziemię, odniósł do szopy drabinkę, a po tem wszystkiem usiadł na kamieniu ocierając czoło potem zroszone.
— A więc portret mnie nie omylił!.. wyszepnął, to ona!.. ona! Nie zmieniła się nic prawie przez te lat dwadzieścia. Zawsze jest tak piękną jak niegdyś. Cała różnica, że obecnie rewolwer zastąpił w jej ręku ówczesny pistolet w Neuilly. Miałem sposobność zadania jej ciosu sztyletem, gdy stała odwrócona do mnie plecami. Byłaby martwa upadła, nie wydawszy krzyku, a ja mógłbym był natenczas wyłamać w biurku szufladę i zabrać pieniądze... Ale mnie czegoś więcej po- trzeba. Odnalazłem moją trucicielkę... Jest bogatą... Pragnę jej majątku... Pragnę zemsty!
Orzeźwiony powiewem nocnego wiatru, wstał, przeszedł wierzchem drewniane ogrodzenie, i w pół godziny potem wchodził do swego mieszkania przy ulicy Vinaigriers.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Ireneusz Moulin, ów znany nam mechanik przybyły z Londynu, postanowił sobie odnaleść rodzinę Pawła Leroyer swego dawnego opiekuna.
Jeden z wysłanych przezeń w tym celu agentów, po długich poszukiwaniach, przyszedł pod „Srebrnego Kruka“, jak sobie przypominamy dla złożenia sprawozdania, w chwili zajścia tamże policji i ujęcia Szpagata wraz z byłym notariuszem.
Otrzymane przezeń wskazówki pozwalały wnosić na pewno, iż wdowa po skazanym zmieniła nazwisko, ponieważ dzieci mniemanej pani Monestiei miały takie imiona jak dzieci pani Leroyer.
Nazajutrz rano, tak jak to było ułożonem tenże posłaniec przyszedł do hotelu pod „Blachą“ i oba z mechanikiem udali się do wskazanego domu gdzie mieli otrzymać nowe objaśnienia.
Odźwierny tegoż domu z całą uprzejmością oddał się na usługi pana Moulin, i opowiadał szczegółowo na zadawane sobie pytania.
Z tych odpowiedzi wypływała pewność, że pani Monastier i pani Leroyer, były jedną i tąż samą osobą, nieszczęściem jednak osoba ta wyprowadziła się od roku, niepozostawiwszy nowego adresu.
Wszelki ślad zatem niknął bezpowrotnie, nić przewodnicząca, nagle się zrywała.
Strapiony, ale nie zniechęcony tem mechanik, rozmyślał co teraz czynić mu należy?
Jego usilne poszukiwania, miały powód dwojaki. Pragnął odnaleść panią Leroyer, aby przedewszystkiem okazać jej swoją niewygasłą wdzięczność, i przyjść z pomocą w razie potrzeby, gdyby, co rzecz prawdopodobna, znajdowała się w trudnym położeniu, jakoteż zakomunikować jej pewne odkrycie, jakie udało mu się pozyskać w Londynie, dzięki któremu miał nadzieję powrócenia czci niewinnie straconemu.
Nazajutrz po dniu w którym ostatnie jego usiłowanie spełzło bez skutku, wyszedł bardzo rano z hotelu pod „Blachą“ i udał się na cmentarz Montparnasse. Postanowił odszukać tam grób swego dawnego pryncypała.
Pani Aniela Leroyer nie wątpił o tem, przychodzi tam zapewne jak niegdyś modlić się na tym grobie a z tąd spodziewał się ją tam spotkać.
Przez tyle lat jednak, urządzenie cmentarza uległo znacznym zmianom. Nowy porządek został tam zaprowadzony. Krzewy powyrastały w wyniosłe drzewa, rzucające cień na marmurowe pomniki a obszerne aleje zastąpiły wązkie niegdyś ścieżynki.
Przebiegając cmentarz przez dwie godziny w różnych kierunkach mechanik nie odnalazł skromnego nagrobku Pewła Leroyer.
— A jednak istnieć on musi!... mówił sobie. — Zakupiono grunt na własność, wiem o tem, gdy na żądanie rodziny oddano jej ciało straconego. Niepodobna ażeby wdowa ten grób zaniedbać miała, pozwoliwszy pochować drogie sobie szczątki, gdzieś pod krzewami. Zacna ta kobieta zapomnieć nie mogła o męczenniku, którego tyle kochała! Jedyny jeszcze pozostaje mi środek, udać się o wskazówki do biura cmentarnego zarządu.
Podczas gdy Moulin szedł w stronę pogrzebowego biura, dla odszukania potrzebnych sobie wskazówek, przed toż właśnie biuro zajechała czarna kareta z herbem na drzwiczkach i książęcą po nad nim koroną, u której zaprząg wart był co najmniej dwadzieścia tysięcy franków.
Wysiadłszy z tej karety mężczyzna piędziesięcioletni wszedł prosto do biurowego przedsionka.
Wszystko w osobistości tej oznajmiało arystokratę.
Regularne jego rysy twarzy, nosiły owe patrycjuszowskie to znamię, które za pierwszem spojrzeniem daje poznać człowieka wyższego rodu, pomimo całej jednak regularności oblicza i powierzchownej dystynkcji, nie była to postać sympatyczna. Nos duży, zakrzywiony, przypominał dziób drapieżnego ptaka, oczy błękitno szare patrzyły martwo, bez blasku. Obnażona czaszka błyszczała jak kość słoniowa, a rzadkie resztki pozostałych siwych włosów, tworzyły rodzaj korony po nad czołem pooranem zmarszczkami.
Na jego ustach błąkał się bezustannie uśmiech sarkastyczny, a sine obwódki na powiekach i pod oczami świadczyły że ten człowiek wycierpiał wiele — lub też używał nad miarę rozkoszy różnego rodzaju.
Wszedłszy do biura, skłonił się lekko urzędnikowi, wychodzącemu na jego spotkanie.
— Przybywam, zaczął, w celu uregulowania rachunków za roboty, jakie wykonać poleciłem na rodzinnym mym grobie.
— Z kimże mam honor mówić? — pytał urzędnik.
— Jestem książę Jerzy de la Tour-Vandieu. Te roboty mówił dalej, — rozpoczętemi zostały zaraz po pogrzebie mej żony. Czy są już ukończone?
— Tak, mości książę.
— Wydam więc panu piśmienne upoważnienie do odebrania pieniędzy z kasy u mojego intendenta, zamieszkałego w pałacu przy ulicy świętego Dominika.
Zarządzający wydziałem cmentarnym zbliżył się, posłyszawszy rozmowę.
— Racz książę spocząć, — rzekł, dopóki nieprzygotuję kwitów potrzebnych do pańskiego podpisu.
— Przygotuj je pan, odparł Jerzy de la Tour-Vandieu, siadając.
— Wszak pogrzeb księżnej odbył się w zeszłym miesiącu? pytał zarządzający.
— Nie inaczej. Kazałem wymurować piwnicę pod pomnikiem, ponieważ grób dotychczasowy okazał się być niewystarczającym.
— Racz mi książę podać ścisłą datę.
— Było to w dniu 2 kwietnia.
Urzędnik otworzywszy szafę, wyszukał między plikami akt i papierów księgę w płótno oprawną, w której czytał co następuje:
„Kupno na własność gruntu znajdującego się obok pomnika rodziny książąt de la Tour-Vandieu, dla wybudowania pieczary“.
— To, to właśnie! zawołał przybyły.
— Natychmiast obliczę przypadającą nam należytość. Panie Brice, dodał, zwracając się do drugiego urzędnika, — weź pan akta z miesiąca kwietnia, w dwunastym przedziale, i przedstaw rachunek księciu.
Sekretarz zabrał się do roboty.
W tej właśnie chwili Ireneusz Moulin wszedł do biura. Spostrzegłszy nowo przybyłego, urzędnik zwrócił się ku niemu.
— Co pan sobie życzy? zapytał.
— Pragnę pozyskać drobne objaśnienie.
— Jakie mianowicie?
— Opowiem w krótkości. Ufając mojej pamięci przebiegłem cały cmentarz poszukując grobu. Sądziłem iż odnajdę go wreszcie... Niestety! — było to złudzeniem.
— Grób ten, o którym pan mówisz czy się znajduje na gruncie zakupionym na własność? pytał sekretarz.
— Tak panie.
— W którym przedziale?
— Niewiem tego.
— Od jak dawna nastąpiło pochowanie zwłok?
— Przed dwudziestoma laty.
— Nazwisko rodziny nabywców pieczary?
— To nie pieczara, panie, lecz skromna mogiła bardzo skromna, łatwo wszelako do rozpoznania ponieważ na grobowym kamieniu znajduje się wyryty ten jeden tylko wyraz: „Sprawiedliwość“.
— Ten grób jest w rzeczy samej ogólnie znanym, odrzekł sekretarz. Jest to mogiła skazanego na śmierć, którego rodzina upomniała się o wydanie jej ciała po dokonaniu egzekucji...
— Tak panie.
Książę Jerzy de la Tour-Vandieu oczekując na wydanie sobie kwitów do podpisu, słuchał obojętnie tej całej rozmowy. Na ostatnie słowa urzędnika drgnął pomimowolnie i natężył uwagę, nasłuchując z niepokojem.
Ów skazany na śmierć nazywał się Leroyer. Paweł Leroyer... o ile pomnę?.. mówił dalej sekretarz.
— Nie mylisz się pan.
— Został gilotynowanym za zbrodnię morderstwa, popełnioną na osobie bliskiego swego krewnego, doktora...
Moulin przywtórzył poruszeniem głowy.
— A zatem panie jego grób znajduje się w dwunastym przedziale. Ta mogiła jest wszystkim znaną, i pierwszy lepszy z dozorców cmentarnych wskaże ją panu.
Słuchając tego, książę Jerzy bladł i czerwienił się na przemiany. Nazwisko Pawła Leroyer widocznie wywierało na nim głębokie wrażenie, czego na szczęście nikt nie zauważył.
— Kto jest ów nowo przybyły? — zapytywał siebie, patrząc z przestrachem na Ireneusza.
— Pozwól pan zapytać jeszcze o parę szczegółów, mówił mechanik do sekretarza, i nie sądź, iż trudnić się ciebie ośmielam dla zaspokojenia prostej ciekawości...
— Jestem na pańskie rozkazy.
— Czyim kosztem jest porządkowany grób Pawła Leroyer?
— Niewiem tego. Szczegóły utrzymywania w porządku tej mogiły dotyczą właścicieli gruntu. Do nas to nie należy.
— Wiadomo jednak panu być może, czy rodzina skazanego przychodzi odwiedzać ten grób?
— I tego niewiem.
— Daremnie byłoby przeto zapytywać czy nie jest panu wiadomem miejsce zamieszkania tej rodziny?
— Nic niewiem w tym względzie, stróże jednak cmentarni, pełniący bezprzestanny nadzór, objaśnią pana lepiej odemnie.
— Zwrócę się do nich, — rzekł Moulin, a pana przepraszam i dziękuję.
Tu wyszedł i po raz drugi zagłębił się w cieniste aleje miasta umarłych.
Książę de la Tou-Vandieu wstał z krzesła, miotany gorączkową trwogą, jaką napróżno ukryć usiłował.
— Mamże tu długo jeszcze wyczekiwać? zapytał szorstko urzędnika.
— Dziesięć minut, najwyżej.
— Pójdę tymczasowo obejrzeć roboty dokonane przy grobowcu.
— Skoro książę powróci, kwity będą gotowe.
Pan de la Tour-Vandieu wyszedł po za Ireneuszem.
Spostrzegł go o pięćdziesiąt kroków przed sobą, rozmawiającego z jednym z dozorców cmentarnych, i zatrzymał się niby oglądając jakiś obcy pomnik świeżo wzniesiony, a rzeczywiście w celu śledzenia nieznajomego; który obudził w jego pamięci tak straszne, a uśpione od dawna wspomnienie.
— Zechciej pan mi wskazać przedział dwunasty, mówił mechanik do nadzorcy.
— Najchętniej. Idź pan aleją na której się znajdujemy a potem zwróć się na lewo... Zresztą ja tam właśnie idę, mogę pana zaprowadzić...
— Wdzięcznym pozostanę.
Zaczęli iść oba obok siebie. Książę Jerzy widząc iż odchodzą zaczął iść za niemi.
— Jakiego grobu pan poszukujesz w dwunastym przedziale? pytał dozorca Ireneusza.
— Mogiły na śmierć skazanego, którego ciało tu pogrzebała rodzina.
— A! wiem.., grobowca, na którego kamiennej płycie wyryty ten jeden wyraz: „Sprawiedliwość“.
— To właśnie...
— Jest to jedna z osobliwości cmentarza Montparnasse, grób legendowy. Przybywający bezustannie wskazywać go sobie każą — Znajduje się on w pobliżu drugiej równie legendowej mogiły, czterech sierżantów z la Rochelle.
— Ten grób o który pytam, jest że w porządku utrzymywanym?
— W najzupełniejszym porządku.
Na tą odpowiedź twarz mechanika zajaśniała radością.
— Czyjem staraniem? zapytał.
— Staraniem jakiejś kobiety w podeszłym wieku i młodego mężczyzny.
— Jak często tu oni przychodzą?
— Niema tygodnia w którymbyśmy niewidzieli ich klęczących na grobie i modlących się ze łzami, widocznie to wdowa z synem.
Radość Ireneusza wzrastała z każdą chwilą.
Odnajdzie więc tych, których z takim wysiłkiem poszukiwał daremnie.
— Zkąd pan przypuszczasz — zagadnął dozorca, ażeby ci odwiedzający mogiłę mieli być żoną i synem zmarłego?
— Któżby mógł być innym jak nie oni?
— Czy nie towarzyszy im niekiedy młoda panienka?
— Nigdy.
— Jest żeś pan tego pewien?
— Nieodmiennie.
— I widujesz tę panią, przychodzącą tu co tydzień?
— Tak.
— W dzień stale oznaczony?
— Tego niemogę stanowczo twierdzić zdaje mi się jednak że co Piątek przychodzą tutaj oboje.
— Z rana czy po południu?
— Tak między dziewiątą i dziesiątą rano.
— I zawsze razem oboje?
— Tak było niegdyś, lecz od miesiąca ta dama w podeszłym wieku przychodzi sama.
— Sama? powtórzył mechanik z niepokojem.
— Tak panie. Być może jej syn jest chorym, lub nieobecnym w Paryżu, gdy jednak spotkam i powitam tą biedną kobietę, zdaje mi się że z każdym dniem ma posępniejsze spojrzenie i twarz smutniejszą, niż poprzednio.
Powyższe słowa dozorcy złowrogim przeczuciem napełniły serce Ireneusza.
— Pani Leroyer, — pomyślał, — przychodzi tu tylko w towarzystwie syna... Czyliżby Berta umarła?... Teraz ostatecznie przychodzi sama... Jakiż powód tak ważny może powstrzymać Ludwika od tej smutnej pielgrzymki?
Z zaniepokojonym umysłem, duszą przytłoczoną boleśnie, opuścił głowę, nie badając więcej towarzyszącego sobie przewodnika, Książę de la Tour-Vandieu, przyspieszywszy kroku, zbliżał się szybko.
Stróż z Ireneuszem zwrócili się w aleję na lewo, a potem szli ścieżynką między grobami, aż wreszcie zatrzymali się przed kępą krzewów, tworzących rodzaj ołtarza.
— Otóż przyszliśmy, wyrzekł dozorca.
Po za zwieszającemi się ku ziemi gałęziami płaczących brzóz i cyprysów, ukazała się wklęsła płyta z czarnego marmuru, a na niej wyryte to jedno słowo z krzyżem u góry:
Wgłębienie każdej z tych liter było na czerwono pomalowane. Zdawało się że krew, kropla po kropli spływając we wnętrze marmuru, zakrzepła w nim, aby uczynić niezaginionem jakieś straszne wspomnienie.
Skromna żelazna krata, otaczała mogiłę, na której przewieszone były wieńce z nieśmiertelników.
Tak się przedstawiał grób Pawła Leroyer.
Odosobniony i tajemniczy ów zakątek sprawiał bardzo smutne wrażenie.
Przystanąwszy przed mogiłą Moulin odkrył głowę z poszanowaniem. Głębokie wzruszenie ogarnęło całą jego istotę.
Ukląkł i szeptać zaczął pacierze, poczem myśl jego ubiegła do lat odległej przeszłości.
Ujrzał przed sobą warsztat, do którego gdy był młodym chłopięciem, wprowadził go Leroyer. Ujrzał małe mieszkanie w pobliża Królewskiego placu, gdzie żyła szczęśliwie rodzina Pawła, składająca się z małżonki i dwojga dzieci tego wynalazcy przemysłowca.
Słyszał rozdzierające łkania, gdy weszła policja, ażeby wyrwać z ich objęć tego, który dla nich był wszystkim na świecie!
Więzienie, sąd, rusztowanie, posuwały się kolejno przed jego oczyma. Szmer tłumu, zgromadzonego na egzekucję, huczał mu w uszach jak fala burzliwa. Zakrwawiona głowa skazanego potoczyła się przed nim z pod gilotyny...
Moulin zachwiał się, przysłonił dłonią oczy z których grube łzy spływały na jego zbladłe policzki.
Dozorca stał w milczeniu, spoglądając zdumiony. Tak jeden, jak drugi, niedosłyszeli odgłosu zbliżających się kroków, jakie wśród krzaków tuż przy nich umilkły.
Niedostrzegli mężczyzny wsuwającego się cicho w kępę zarośli, otaczających mogiłę, z po za tej osłony śledzącego bacznie ich poruszenia, podsłuchującego rozmowę.
Tym mężczyzną jak łatwo odgadnąć, był książę Jerzy de la Tour-Vandieu.
Po kilku minutach, dozorca cmentarny przerwał milczenie.
— Pan znałeś tego który tu spoczywa? zapytał mechanika, wskazując ręką na marmurową płytę pokrywającą mogiłę.
— Znałem i kochałem... och! z całej duszy.
— Jesteś pan być może jego krewnym?
— Nie! — jestem jednym z jego robotników, a raczej uczniów jego. Paweł Leroyer był uzdolnionym wynalazcą, mógłby był zostać sławnym, zostać miljonerem... jak tylu innych, którzy nie dorównywają mu pod żadnym względem. Wszedłem do jego warsztatów małym chłopięciem, był dla mnie bardzo dobrotliwym, a gdym utracił ojca i matkę, on mi ich zastępował, wskazywał jak robić trzeba, prowadził, słowem, zrobił ze mnie zdolnego robotnika i uczciwego człowieka.
— I zginął na rusztowaniu!... wymruknął stróż z żalem.
— Tak... niestety! powtórzył głucho Moulin.
— Pełniłem już wtedy obowiązki dozorcy na cmentarzu Montparnasse i przypominam sobie, że opowiadano wiele dziwnych rzeczy o tem całem zdarzeniu i o owym na śmierć skazanym. Niejednokrotnie słyszałem jak potępiano ów wyrok sądu...
— Chociaż nikt nie znał rzeczywistej prawdy... odparł Moulin.
Książę Jerzy nasłuchiwał bacznie, powstrzymując oddech. Drżenie febryczne wstrząsało nim całym. Ręce mu się trzęsły. Cóż on usłyszy nareszcie?
— A zatem pan wierzysz w niewinność Pawła Leroyer? zaczął dozorca po chwili.
— Nigdy o tem na chwilę nie wątpiłem. Należało jednak szanować wyrok sprawiedliwości, i niejednokrotnie z przestrachem zapytywałem sam siebie: „Miałżebym ja się omylić?“ Dziś już nie zadaję sobie tego zapytania. Dzisiaj mam pewność że Paweł Leroyer był męczennikiem, a nie zbrodniarzem!
Książę słuchając tego po za krzakami, podniósł obie ręce nagle ku szyji, ażeby rozpiąć krawat, pod którym dusił się prawie. Zdawało mu się iż krew go zaleje.
— Był męczennikiem, pan mówisz? powtórzył dozorca.
— Tak.
— Jest to chwilowe przypuszczenie z pańskiej strony.
— Nie... nie! jest to pewność! Posiadam na to dowody...
— Czy podobna?
— Jest to tak dalece prawdą, że skoro odnajdę rodzinę Pawła Leroyer a odnajdę ją... odnaleźć muszę!... obowiąz- kiem jej będzie zażądać sądownie rehabilitacji niewinne na śmierć skazanego, i otrzyma ją na pewno!
Pan de la Tour-Vandieu zmuszonym był chwycić się za gałęż cyprysu, aby nie upaść. Niewysłowiony przestrach odbierał mu siły, mdlał prawie.
Dozorca słuchał opowiadającego z osłupieniem zapytując siebie, czyli niema do czynienia z warjatem zbiegłym z domu obłąkanych.
Ireneusz uklękł przy mogile.
— Tak, biedna nieszczęśliwa ofiaro!... zawołał głośno. Ja tobie spłacę mój dług wdzięczności. Powrócę honor twojemu nazwisku przysięgam!... lub zginę!
Podniósł się, ocierając łzy płynące mu po twarzy.
— Tak więc, — wyjąknął dozorca, — pan nie wie co się stało z rodziną skazanego?
— Nic nie wiem. Powracam z Anglji, gdzie przebywałem przez długie lata. Stanąwszy w Paryżu, rozpocząłem poszukiwania żony i dzieci mego dawnego pryncypała. Nadzieja mnie zawiodła. Wdowa, jak mi pan powiedziałeś bo widocznie to ona być musi, przychodzi tu co tydzień?
— Tak.
— W piątki... nieprawdaż?
— Zdaje mi się, że bywa tu w piątek.
— Tu więc ją odnajdę, chociażby mi przyszło oczekiwać codziennie przy grobie przez dzień cały. Nie nadaremnie przyjechałem tu z Anglji... Nie na próżno wyryto na tej mogile wyraz: „Sprawiedliwość“.
Podziękowawszy swemu cmentarnemu przewodnikowi Moulin rzucił wzrokiem po raz ostatni na grobowiec i odszedł.
Dozorca pod wpływem głębokiego wzruszenia, wywołanego tą sceną, oddalił się na drugi koniec cmentarza, pomrukując:
— Jakaż to dziwna historja.
Książę Jerzy pozostał sam przy grobie, trzymając się silnie gałęzi cyprysa z którego utworzył sobie podporę, stał jak przykuty do gruntu, błędnie spoglądając wkoło, a z czoła mu spływał pot zimny kroplami.
— Mściciel! — wyszepnął głucho — mściciel wdowy i sierot po latach dwudziestu! — Kto jest ten człowiek?... Zkąd on się znalazł?... Jakie posiada dowody, o których mówił? jaka fatalność złożyła w jego ręce słowo zagadki dotąd nierozwiązalnej... klucz do tej tajemniczej sprawy, zapomnianej od dawna którą wznowić postanowił?
Opuścił głowę na piersi z przygnębieniem, ale za chwilę ją podniósł... Na obliczu starca zawidniał wyraz niezmienionego postanowienia.
— Ten człowiek przybył z Londynu, wyszepnął, i tu, w tej mogile spodziewa się spotkać wdowę po Pawle Leroyer... Tu bedzie na nią oczekiwał... Dobrze o tem wiedzieć.
Dzikim nienawistnym blaskiem zajaśniały jego źrenice z pod obwisłych powiek. Opuścił swoje szpiegowskie stanowisko, a cofnąwszy się w tył o kilka kroków, stanął przed wspaniałym pomnikiem, wykutym z granitu. Wązka ścieżynka dzieliła ów grób od mogiły gilotynowanego.
Na froncie tego bogatego mauzoleum, ozdobionego w górze tarczą herbową z książęcą koroną, dawały się dostrzedz wyryte z metalu te słowa:
Dziwnym zrządzeniem losu, Paweł Leroyer spał snem ostatnim w pobliżu Zygmunta księcia de la Tour-Vandieu, brata księcia Jerzego.
Starzec spojrzał roztargnionym wzrokiem na będące już na ukończeniu roboty rozszerzenia grobu i udał się do biura pogrzebowego, gdzie podpisał kwity stwierdzające jego obecność na cmentarzu Montparnasse.
W dziesięć minut później wsiadłszy do karety, jechał do swego okazałego pałacu przy ulicy świętego Dominika, pałacu który odziedziczył po śmierci swojego brata Zygmunta zabitego w pojedynku, tegoż samego dnia, w którym doktór Leroyer stryj Pawła został zamordowanym przez Jana-Czwartka na moście de Neuilly.
Była godzina dziesiąta rano.
Książę powstawszy z łóżka, wydał rozkaz kamerdynerowi ażeby zaprzęgano konie do powozu, i oznajmił iż nie będzie jadł w pałacu śniadania.
Następnie przeszedł do swego gabinetu pracy gdzie skreślił kilka wyrazów na ćwiartce papieru ozdobionej herbem, poczem wsunął ten list w kopertę, adresując:
„Naczelnikowi oddziału policji
Uczyniwszy to, schował kopertę do pugilaresu, wstał z krzesła, wziął kapelusz, rękawiczki i już miał wyjść, gdy zapukano do drzwi.
— Proszę wejść... — zawołał.
We drzwiach ukazał się młody mężczyzna, przybrany w grubą żałobę.
Przybyły młodzieniec mógł mieć około dwudziestu dwóch lat, mimo iż wydawał się znacznie być starszym. Biała cera jego twarzy i zaczerwienione powieki niepocho- dziły z nocy przepędzonych na hulankach, lub przy zielonych stolikach. Był on gorliwym pracownikiem, i studja prowadzone przezeń usilnie po nad nauką prawa, postarzały go przedwcześnie.
Był to Henryk, markiz de la Tour-Vandieu przybrany syn księcia Jerzego, a ta adopcja nastąpiła pośród niezwykle dziwnych okoliczności.
W rok po śmierci starszego brata księcia Zygmunta de la Tour-Vandieu, odziedziczywszy po nim wszystko, został niezmiernie bogatym. Pojednał się wtedy z młodszą linją książąt, z jakiemi dotąd w zwaśnieniu pozostawał, i stał się codziennym gościem w Tuillerach.
Królowa Marja Amelja usiłowała wtedy nakłonić go, aby zaślubił sierotę ze znakomitej rodziny, niezwykle piękną pannę de Pontarmé, nieposażną, to prawda, ale która mogła w przyszłości odziedziczyć wielki majątek po swoim dziadku osiemdziesięcioletnim, markizie de Lesneval.
— Majątek był znakomity. Książę Jerzy postanowi więc korzystać z łask i zaszczytnych względów królowej zgodził się na proponowane małżeństwo.
Po zaślubinach usiłował zjednać sobie dziadka swej, żony, ale mu się to nie udało.
Markiz de Lesneval, dziwak do najwyższego stopnia i fantasta, blizko już dziewiędziesięcioletni, oznajmił mu dnia pewnego bez ogródek, wyraźnie, że jego wnuczka nie odziedziczy nic po nim prócz dochodów od oznaczonej sumy, ponieważ postanowił zapisać cały majątek dziecku jakieby narodziło się ze związku jego wnuczki panny de Pontarmé z księciem de la Tour-Vandieu.
— Ale trzeba, dodał, — aby to dziecię było chłopcem, inaczej wszelkie moje dobra i renty przeznaczę na szpitale, aż do ostatniej piędzi ziemi.
Był to cios srogi dla księcia Jerzego i jego żony, którą powiadomił o dziadka postanowieniu, o postanowieniu nieod- wołalnem o czem dobrze wiedzieli oboje, znając uporczywy charakter starca.
Mogły się wszelako spełnić postawione przezeń warunki.
Rok wszelako upłynął, a po nim drugi, nadzieja płonną się okazała. Wyjazd księżnej do wód zagranicznych, nakazany jej przez lekarzy specjalistów, nieprzyniósł skutków pożądanych. Zwołano konsultację, po której doktorzy zadecydowali iż księżna nie będzie miała potomstwa.
— Okradziono mnie, jak wśród lasu, wymruknął książę, nie dając jeszcze wszelako za wygraną.
Królowa dopomagała do zawarcia tego małżeństwa, pomyślał sobie, do niej więc udać się trzeba, aby przełamać upór dziwaka.
Przyjaciele księcia i księżnej, dobrze widziani na królewskim dworze, powiadomili monarchinię o tem, co nastąpiło.
Przyrzekła użyć swojego wpływu na markiza de Lesneval i uczyniła to bezzwłocznie.
Stary manjak nie uległ od razu naleganiom królowej, ułożywszy plan niezmienny, cofnąć go nie chciał. Przychylił się jednak do pewnych ustępstw z swej strony.
— Postanowiłem, mówił, ażeby potomek księcia Jerzego był moim sukcesorem, inaczej przeznaczę cały mój majątek na szpitale. Jeżeli wszakże pan i pani de la Tour-Vandieu nie mogą mieć następcy, pozwolę im adaptować jakiego sierotę. Poprzestanę na wnuku przybranym.
Było to ultimatum ze strony starca. Daremne byłoby z nim dyskutować, trzeba było działać, i to jak najprędzej, bo markiz widocznie chylił się do grobu i mógł umrzeć za lada chwilę.
Zkąd jednak wynaleźć tego tak niezbędnego wnuka w tak krótkim czasie?
Książę Jerzy udał się do Przytułku dla sierot i we dwa tygodnie później, maleńki chłopczyna złożony w oddziale dla znalezionych dzieci w nocy dnia 24. września 1837 roku, zo- stał rejentalnie adaptowanym jako markiz de la Tour-Vandieu.
Czas na to był wielki, bo w miesiąc po tej adopcji pan de Lesneval umarł, a książę Jerzy, jako opiekun swego przybranego syna, wszedł w posiadanie dóbr i majątku przekazanych przez dziadka temuż synowi.
Henryk wzrastał w pałacu, przy ulicy świętego Dominika.
Od lat najmłodszych okazywał żywą inteligencję, dobry charakter, poczciwe serce, zjednywając sobie wszystkich którzy go otaczali. Sam nawet książę przywiązał się do niego i kochał go o tyle, o ile potrafił kochać w swój sposób egoistyczny.
Dziecię rozwijało się szybko, tak fizycznie i moralnie; inteligencja malca zdumiewała wszystkich. Zamiłowanie pracy, pragnienie wiedzy, ogarniało to młode pacholę, a mimo, że jego zapatrywania i idee nie zgadzały się z poglądami księcia Jerzego, pozwolił mu działać według woli.
Po ukończeniu szkół, przeszedł na kurs prawa, a po przejściu tegoż kursu otrzymawszy dyplom adwokata, bronić praw w sądzie postanowił.
— Jakto... na serjo?... zapytał książę, wzruszając ramionami.
— Tak ojcze! — odparł młodzieniec, zupełnie na serjo!
— Do czego to doprowadzi?
— Do spełnienia obowiązków, odparł młodzieniec.
— Twoim obowiązkiem jest nosić godnie to świetne imię, żyć, jak wymaga twoje stanowisko, według tytułu i majątku.
— W próżnowaniu i bezczynności?
— Ma się rozumieć... Jesteś młodym, mój pugilares jest dla ciebie otwartym, czerp zeń bez rachunku... Wejdź w świat, zabawiaj się...
— Bawić się? powtórzył z uśmiechem Henryk, och! w prędce by mnie to znudziło!
— Większą więc znajdziesz przyjemność stawszy się „obrońcą wdów i sierót?...“ — zagadnął książę z ironją.
— Nie szukam przelotnych rozkoszy, lecz trwałego szczęścia, i tu właśnie je znajdę.
— Ha! różne są gusta i upodobania — mruknął starzec.
— Dla niektórych ludzi potrzebne zajęcie bywa rzemiosłem...
— Jest ono nim i dla mnie, skoro zostałem adwokatem.
— Niepojmuję twego uporczywego dziwactwa! — zawołał książę. Czyż potrzebujesz zarabiać na życie, będąc tak bogatym?
— Postanowiłem mimo to pracować. „Wdowy i sieroty jak mówiłeś ojcze przed chwilą, znajdą we mnie bezpłatnego i żarliwego obrońcę.
— Jest to warjactwem z twej strony!..
— A zatem najgorętszem mojem postanowieniem.
— Każesz się więc zapisać na listę adwokatów jako markiz de la Tour-Vandieu?
— Nie!... wprost tylko Henryk de la Tour-Vandieu.
— Tytuł jaki nosić mi dano, mógłby odstręczyć odemnie ubogich, nieśmiałych klientów, a im to przedewszystkiem pożytecznym być pragnę.
— Eh! wolę ustąpić niż z tobą dyskutować, zawołał niecierpliwie książę. Rozrządzaj sobą, jak zechcesz!
— Niepodoba się tobie zatem ojcze moje postępowanie?
— Zadziwia mnie ono... ot i wszystko, Zresztą oddaję ci sprawiedliwość... Jesteś dobrym synem... Wolałbym jednak widzieć cię bardziej światowym..! błyszczącym wśród naszych towarzystw. Każdy wszelako pojmuje szczęście inaczej. Zmuszać cię do zmiany zapatrywań nie będę. Powtarzam, czyń co chcesz i jak chcesz, rządź sobą.
— Dziękuję ci ojcze, za pozostawienie mi wolnej woli.
W kilka dni po tem Henryk wystąpił raz pierwszy przed sądowemi kratkami, i tak wymową jak i młodzieńczym zapałem zwrócił na siebie ogólną uwagę.
Winszowano księciu tak świetnego rozpoczęcia karjery przez syna.
— Posiadasz zdolności, to rzecz pewna, rzekł obojętnie, — ale do czego to doprowadzi? Co chcecie dodał, jest to dziwak i oryginał.
W chwili gdy widzimy Henryka wchodzącym do gabinetu przybranego ojca był on pięknym w całym znaczeniu młodzieńcem.
Szczupły średniego wzrostu, o bladej cerze posiadał jakiś urok kobiecy. Bujne jego jasno blond włosy, kędzierzawiły się z lekka po nad czołem, a duże, błękitne jego oczy, jaśniały niezamąconą łagodnością.
Jedwabisty puch jego jasno blond brody, okalał harmonijnie kontury oblicza.
To znalezione dziecię, przyjęte jako sierota do przytułku przedstawiało skończony typ „Dżentlemena“ z najczystszej arystokracji.
— Uważam, że mocno pobladłeś Henryku, czy nie jesteś słabym? Zapytał go książę.
— Bynajmniej, ojcze, lecz pracowałem dzień i noc całą.
— Dla czego tak się nużysz nad siły?
— Potrzebowałem wystudjować całą księgę akt przed sprawą.
— Trzeba to było odłożyć na później... Nic nie nagliło, jak sądzę?
— Przeciwnie, ojcze... Sprawa o jaką chodzi będzie sądzoną jutro na audjencji, a obrona którą mam wygłosić, mocno mnie zajmuje.
— Czy znowu zamyślasz bronić jakiego wroga naszych instytucji? — zagadnął niechętnie pan de la Tour-Vandieu.
— Nie, ojcze. Będę bronił pewną biedną kobietę obwinioną o niewierność małżeńską, którą nikczemne postępowanie jej męża uniewinnia prawie zupełnie.
— Dobrze. Stokroć wolę taką sprawę, niż tę w jakiej stawałeś przed dwoma dniami.
— A! więc wiesz o tem, ojcze? zawołał Henryk z zakłopotaniem.
— Wiem o wszystkiem co dotyczy ciebie, — rzekł książę, — niemógłbym zatem niewiedzieć, żeś popierał swem słowem jednego z owych zjadliwych dziennikarzy, maczających w żółci swe pióro, dla wyrażenia swoich opinji przeciwnych moim poglądom i grupie, do której należę. I otóż swoją fatalną w tym razie zręcznością wyjednałeś temu gryzmole zwolnienie od wszelkiej odpowiedzialności.
Mówiono o tem wczoraj wiele w miejscu gdzie się znajdowałem, mówił książę dalej, widziałem szydercze uśmiechy obecnych i znalazłem się w bardzo kłopotliwem położeniu, a wszystko to skutkiem tego postępku z twej strony. Proszę cię zatem usilnie, bądź nadal mniej lekkomyślnym Henryku i zważaj w czyjej masz stawać obronie.
— Przykro mi, żem ci pomimowolnie przykrość wyrządził, mój ojcze, odparł młodzieniec, wszak nierozumiem, w jaki sposób można czynić odpowiedzialnym ojca za czyny syna?
— Jest to niesprawiedliwe, wiem o tem, — odparł pan de la Tour-Vandieu, — znajdując się wszelako na tak wysokim jak ja stanowisku, mam rzecz prosta i wrogów, którzy za lada sposobnością czepiają się do mnie. Unikaj więc kompromitowania mnie i siebie razem, i nie popieraj swoją wymową zaciętych naszych nieprzyjaciół.
— Broniłem, bo mi sumienie bronić go nakazywało...
— Tak, ale w tym razie milczeć było lepiej. Niezapominaj że jesteś jednym z rodziny de la Tour-Vandieu. Nierozważne tyle twe czyny, zgubić cię mogą.
— Co... co? zawołał Henryk miałyby mnie pozbawić szacunku uczciwych ludzi? — Nie! — w to nie wierze! — Mój klijent zamieścił w swoim dzienniku artykuł nakreślony według własnych szczerych przekonań. Forma jedynie tej polemiki była nieco za ostrą... Niemogłem mu odmówić pomocy jakiej żądał odemnie. Adwokat, tak jak ksiądz, zaopatrzony jest władzą pełnomocnictwa. Wszystkim z usługą spieszyć powinien, a szczególniej tym z oskarżonych, którzy według jego przekonania nie są winnymi.
— Podsądny znajdował się właśnie w tem położeniu, a trybunał podzielał moje zapatrywania, skoro go uwolnił od odpowiedzialności.
— Źle zrobił!... wykrzyknął książę.
— Niepodzielam ojcze twojego zdania...
— Zkąd u czarta nabrałeś zasad i zapatrywań tyle różniących się od moich? zawołał książę Jerzy. Byłżeby to wpływ hrabiego de Lilliers?
— Szanuję i kocham pana de Lilliers, odparł młodzieniec którego zapewne i ty poważać musisz, mój ojcze, skoro poszukujesz z nim związku chcąc mnie ożenić z jego córką, lecz co do zasad, nie słucham nikogo, mam je wyrobionemi sam dla siebie. Nie mówmy proszę już o tem... Bądź o mnie spokojnym... Niezapomnę nigdy że tobie ojcze zawdzięczam nazwisko de la Tour-Vandieu.
— Książę westchnął i zamilkł, nie został jednak przekonanym.
— Kamerdyner mnie powiadomił, — zaczął po chwili Henryk zmieniając rozmowę, — iż nie będziesz jadł ojcze w pałacu śniadania?
— Tak; mam interesa na mieście. Wstąpię do którejkolwiek restauracji a potem udam się do Senatu. Masz że co więcej ze mną do pomówienia?
— Tak; chciałem zapytać czyś ojcze uczynił co w sprawie mojego przyjaciela Edmunda Loriot?
— A!.. tego młodego doktora, który ma tak śmieszne nazwisko?
— Być może iż to nazwisko jest śmieszne choć mnie ono takiem być się nie zdaje, wszak Edmund jest zacnym chłopcem, pełnym serca i talentu.
— Nie przeczę, skoro się nim tak gorąco zajmujesz. Otóż wczoraj za tem chodziłem, ale niestety niemogę ci udzielić żadnej wiadomości.
— A więc to miejsce lekarza w szpitalu Beaujou o jakie starałem się dla niego.
— Przyznanem zostało przed trzema dniami jednemu z jego współzawodników.
— Ach! jakaż fatalność?.. Ileż mnie to trapi i smuci! Być może iż dobry wybór zrobiono, wszak jestem przekonany że Edmund zasługiwał bardziej na tę posadę niż którykolwiek inny z jego kolegów. Jakież zarzuty mogli postanowić przeciw niemu?
— Jeden tylko... Zbyt młody wiek jego.
— Ma lat dwadzieścia jeden, to prawda, a ztąd niechcą wierzyć ażeby młody człowiek posiadał tyle wiedzy co trzydziestoletni mężczyzna. Jednak dla niektórych natur wybranych, lata pracy winny być liczonemi podwójnie. Edmund ma po za sobą naukę i doświadczenie starego doktora.
— Zapewniałem o tem, ozwał się książę, — ale mimo to, nic dla twego szkolnego kolegi otrzymać nie mogłem.
— Mów ojcze dla mego przyjaciela... mego najlepszego przyjaciela. Weszliśmy do kolegjum oba z Edmundem w jednym dniu i o jednej godzinie. Któż zatem mógłby go znać lepiej nademnie? Żyjąc obok siebie i razem przechodząc klasy otrzymaliśmy razem dyplomy, i w dniu, w którym on został doktorem medycyny, mnie obwołano doktorem prawa. Gdybym kiedykolwiek zachorował, niechciałbym innego lekarza jak jego, bo jestem przekonany, że on tylko mógłby mnie ocalić.
— Niezaprzeczam mu jego zasług i zdolności, — wymruknął książę, — wolałbym jednak, abyś wybierał sobie przyjaciół ze sfery społecznej, właściwszej twojemu stanowisku, młodzieńców z naszego świata...
— Edmund, mój ojcze, jest synem starego żołnierza, poległego na polu bitwy, w Algierze. Jest to szlachectwo, warte więcej nad wszelkie inne!
— Wiem..! wiem! przerwał starzec z pogardliwym uśmiechem, został wychowanym przez stryja dorożkarza.
— Uczciwego człowieka, mój ojcze, z zacnym sercem, skoro ze swoich szczupłych dochodów potrafił dać swemu synowcowi taką edukację, jaką ja otrzymałem... ja, Henryk de la Tour-Vandieu. To piękne!... to wspaniałe... to wzruszające... Nie czujesz że tego, mój ojcze?
— Nie przeczę, ale spostrzegam zarazem że jesteś entuzjastą względem swoich przyjaciół... Nic dziwnego, jesteś młodym pełnym zapału, niedoświadczenia, a z tąd i nierozwagi! Strzeż się jednak zaplątać w jaką awanturę, której skutki mogłyby wywołać smutne następstwa dla ciebie w przyszłości. Kto wie, czy po mojej śmierci nie będzie ci dano zająć moje miejsce w Senacie? Ale na takie wywyższenie potrzeba zasłużyć, jak zasłużyć trzeba zarówno na przychylne względy panny de Lilliers i jej ojca.
— Nie odemnie wyszła myśl o tem małżeństwie, rzekł Henryk, — tyś ją ojcze pierwszy wywołał.
— Ponieważ widziałem, że cię mocno zajęła ta piękna dziewczyna, rad więc byłem powiadomić cię iż nie stawiałbym przeszkód twoim uczuciom w tym razie.
— W tym jednym, dokończył Henryk z uśmiechem.
— Jak i we wszystkiem innem, rzekł książę. Z wiekiem ochłodnieją i zmienią, się twoje zapatrywania.
— Wątpię, odparł młodzieniec.
— A ja jestem tego pewny. Ale za długo rozmawiamy. Jechać muszę. Czy pozostaniesz tu na śniadaniu?
— Tak.
— A potem udasz się do Pałacu sprawiedliwości?
— Nie. Dziś nie staję w sądzie, a korzystając z wolnego czasu, mam do złożenia kilka wizyt.
— Spotkamy się więc przy obiedzie?
— Nie inaczej. Lecz jeszcze jedno małe zapytanie. Miałeś jechać ojcze dziś rano na cmentarz Montparnasse...
Książę drgnął z lekka.
— Powracam właśnie ztamtąd, — odrzekł.
— Jakże... grób księżnej wykonano?
— Wszystko gotowe.
— A więc pojadę pomodlić się za tę, którą nazywałem mą matką: zawiozę jej wieńce i kwiaty.
Tu rozdzielili się oba. Książę Jerzy wsiadł do powozu, oczekującego nań przed pałacem.
— Dokąd książę jechać rozkaże? — zapytał lokaj, zamykając drzwiczki.
— Do angielskiej kawiarni... lecz przedewszystkiem do pocztowego biura przy Burgundzkiej ulicy.
Pan de la Tour-Vandieu wysiadłszy, wrzucił sam w skrzynkę pocztową, list, zaadresowany do pana Theifer, naczelnika policyjnego oddziału, w prefekturze.
Henryk po śniadaniu wyszedł pieszo w stronę ulicy du Bac. Wchodząc na plac Karuzelu zatrzymał się, usłyszawszy wymówione swoje nazwisko. Jednocześnie nadjeżdżający fjakr przystanął tuż przy nim, wzdłuż chodnika.
Młody mężczyzna wyskoczył z tego powozu, podczas gdy woźnica, zdjąwszy kapelusz, wołał:
— Panie Henryku, witamy!... witamy!... Gdybyś pan wiedział jakie szczęście spotkało mnie dzisiaj!... Wiozę w mojej budzie, w moim sławnym 13 numerze, przyszłą chwałę medycznego fakultetu. Otóż poczuwszy to, poczciwe moje szkapy, suną, jakby im nóg przybyło.
— Dzień dobry! panie Loriot... odrzekł młody markiz, a zwróciwszy się do podchodzącego ku sobie młodego mężczyzny, podał mu rękę.
Młodzieńcem owym, brunetem z czarnemi oczyma o sympatycznych i regularnych rysach twarzy, był to Edmund Loriot, o którym przed godziną rozmawiał Henryk ze swoim ojcem przybranym.
Piotr Loriot, woźnica fjakra, był silnym piędziesięcioletnim mężczyzną, o okrągłem, rumianem obliczu, żywem, wesołem spojrzeniu. Na jego ustach błąkał się bezustannie uśmiech żartobliwy.
— Kochany Edmundzie, zaczął Henryk do nadchodzącego doktora, — miałem dziś właśnie być u ciebie po południu, ażeby ci złożyć sprawozdanie z interesu, poruczonego mojemu ojcu.
— Książę więc raczył mną się zajmować?... zawołał żywo młodzieniec.
— Wątpiłżebyś o tem?
— Nie! ale... Jakąż wreszcie księciu udzielono odpowiedź?
— Niestety! — nic pocieszającego.
Edmund pobladł.
— A więc... wyszepnął, któryś ze współkolegów ubiegł mnie w tym razie.
— Tak, mój kochany. Zanim mój ojciec zdołał poprzeć twoje żądanie, wszystko już było zadecydowane.
Młody lekarz pochylił głowę zasmucony.
Piotr Loriot z wysokiego swego dorożkarskiego siedzenia, słuchał tej całej rozmowy.
— Głupstwo! — zawołał, — nie martw się chłopcze. Posadę jaka ominęła cię dzisiaj, możesz dostać jutro i jeszcze lepszą! Spij spokojnie i nie trać nadziei!
— Wiem o tem stryju, rzekł Edmund, lecz w każdym razie...
— Niema żadnego „lecz“, krzyknął Piotr Loriot, schodząc i zatrzymując się na chodniku między dwoma młodzieńcami. W dwudziestym pierwszym roku życia nie możesz żądać aby ci dano, czego pragniesz, mimo iż zasługujesz na pierwszeństwo przed dziesięcioma innemi. Bierz przykład ze mnie, mój chłopcze! Rozpocząłem moje dorożkarskie zarobkowanie dwiema staremi szkapami, jakie zaledwo trzymały się na! nogach.
— Biedne zwierzęta!... padły mi pewnej strasznej nocy w pobliżu mostu de Neuilly, lat temu dwadzieścia. Pamiętam jak dziś. Powoziłem natenczas dorożką a raczej starą landarą, w której wszystko trzęsło i klekotało, oznaczoną numerem 13. Mówiono zaraz że to numer fatalny, ale ja nie wierzyłem temu. I otóż dziś mam cztery piękne konie w stajni, a w remizie powozy i karety tak wspaniałe, jak te, które wynajmują na wesela. W moim zaś biurku posiadam grubą paczkę Akcji miasta Paryża. Ale do czarta... potrzeba było pracy na zebranie tego!
— Rób, jak ja robiłem, „bądź cierpliwym“.
Doktór, zarządzający wielkim szpitalem, w twoim wieku?... to kąsek za gruby do przełknięcia, dostałbyś niestrawności mój synu!.. Dozwól upłynąć wodzie, masz przyszłość przed sobą... Otóż ja, tak się zapatruję na całą tę sprawę!
— I słusznie! — rzekł Henryk.— Twój stryj ma rację, Edmundzie. Spotkał cię zawód, trzeba mu stawić czoło odważnie, a nie smucić się i trapić bezpotrzebnie.
— Co począć? — odparł młody doktór, gdy mego smutku pokonać nie jestem w stanie...
— Dla czego?
— Ze stanowiskiem jakie otrzymać pragnąłem, łączyło się wiele nader ważnych okoliczności. Moja przyszłość, moje szczęście odeń zależały!
— Tra! ta! ta! powtórzył Loriot; wszystko to niema najmniejszego sensu. Twoja przyszłość jest zapewnioną. Masz liczną kljentelę, jaka wzrastać będzie z dniem każdym. Co zaś do twego szczęścia, bądź filozofem, przyjdzie ono, upewniam, jeżeli nie dziś, to za rok, lub dwa...
— Zresztą, mój stryju... — zaczął Edmund, ta nominacja pozwoliłaby mi odwdzięczyć tobie ofiary, jakie czyniłeś dla mnie od niemowlęctwa. Wydałeś wiele pieniędzy na moje wychowanie...
— Nowe głupstwo!... zawołał dorożkarz, wybuchając śmiechem. — Wszakże to były twoje te pieniądze. Nie tylko że mi nic winien nie jesteś, ale przeciwnie, ja jestem twoim dłużnikiem, bo pielęgnujesz moje katary, reumatyzmy, nie biorąc za to honorarjum.
— Wolałbym, ażebyś stryju porzucił tę ciężką swą pracę, i żył przy mnie spokojnie.
— Hola! chłopcze, hola!... — zawołał Loriot z wzruszeniem. — Porzucić mój bicz i lejce?... ach! o tem nie myśl... nie! nigdy... Dorożkarstwo jest moją rozkoszą... mem życiem! — Dzień w którym zesiądę z mojego dorożkarskiego kozła aby doń nie powrócić więcej, będzie oznaką że w lampie zabrakło oliwy.
Wtedy nie będziesz potrzebował już mną się zajmować chyba pomyślisz o kupieniu dla mnie ostatniej koszuli... koszuli mocnej i trwałej, pamiętaj!
Podniósł rękę do oczu, jak gdyby powstrzymując łzę wyzierającą mu z pod powiek, a potem:
— Urodziłem się woźnicą, woźnicą żyłem i umrę woźnicą!... dodał; oto moje postanowienie.
Zamilkł, a następnie zmieniając ton mowy:
— Wybacz, rzekł, panie Henryku, ale zmuszony jestem przypomnieć naszemu doktorowi, iż zamówiono mój fjakr na dwunastą w południe, a teraz jest już po jedenastej.
— Jedź zatem stryju, — odparł Edmund, ja potrzebuję jeszcze pomówić z panem de la Tour-Vandieu.
— A więc uciekam. Kiedy przyjdziesz do mnie?
— Niezadługo.
— Pamiętaj że obiecałeś przedstawić mnie komuś... którego poznać bardzo pragnę...
— Niezapomnę o tem.
— Nie uwierzysz, jak radbym widzieć moją przyszłą synowicę... Nieznając kochać jej niemogę, a tak potrzebuję kochać.
Na oblicze młodego lekrza wystąpił rumieniec, wyjąknął z cicha słów kilka.
— Do widzenia panie Henryku!... wołał Loriot, wdrapując się na kozioł fiakra numer 13. Trzasnął z bicza i cmoknął na szkapy.
Oba konie ruszyły z pośpiechem.
— Jakaż to zacna i szczera natura!.. zawołał Henryk, spoglądając za odjeżdżającym.
— Jest to najlepszy z ludzi, — rzekł Edmund, kocham go jak ojca, i gdybym był został zamianowany naczelnym lekarzem w szpitala, zmusiłbym tego kochanego stryja, aby żył i mieszkał wraz ze mną, pomimo jego namiętnego upodobania do lejc i bicza.
Młody adwokat potrząsnął głową.
— Wątpię ażebyś zdołał tego dokonać. Wszakże twój stryj powiedział: „że jego obecne zajęcie, to jego życie“. Lecz wyznaj z ręką na sercu, czy z tej jedynie przyczyny, tak głęboko odczułeś zawód w nieotrzymaniu posady? Według ostatnich słów twego stryja zdaje mi się, że tu chodzi o jakieś projektowane małżeństwo?
— Projektowane?... wyszepnął smutno Edmund, „prześnione“ mów raczej.
— Chodzi więc o jakiś bogaty związek, który twoja nominacja na tę sprawę ułatwić by mogła?
— Nie. Związek którego pragnę, nie przyniósł by mi ani szeląga.
— Jesteś więc zakochany?
— Tak, Henryku!
— Zakochany na serjo?
— Niepojmuję prawdziwej miłości jak tylko na serjo, inaczej nie jest ona miłością, ale fantazją, kaprysem.
— A ta którą kochasz?
— Jest to skromne! urocze dziewczę bez majątku.
— Jak dawno ją poznałeś?
— Posłuchaj... Jest to historja krótka i nader zwyczajna. Wezwany przed miesiącem do chorego jej brata młodzieńca w moim wieku, którego cierpienie piersiowe wiedzie szybko do grobu, olśniony zostałem niezwykłą pięknością Berty i pieczołowitą jej gorliwością jaką otacza umierającego. Matka zarówno cierpiąca, nie jest w stanie pomagać córce, której podziwiam odwagę i poświęcenie, a która upadła by przy spełnianiu tych obowiązków, gdyby nie jakaś nadprzyrodzona w niej energja. Serce i wola podtrzymują słabnące siły dziewczęcia. Łamie się, upada, a jednak nie czuje swego znużenia.
Ukochałem tę bohaterską istotę, której brat zaśnie na wieki lada chwila! W ciągu dni kilku zostanie osierocona z matką chorą, której zdrowie i siły podkopuje widocznie jakaś ukryta zgryzota. Praca tego chłopca była jedynym źródłem utrzymania obu kobiet.
Skoro on zgaśnie, a wkrótce po nim umrze i pani Monestier, Berta osamotniona, zrozpaczona, czyż nie pójdzie za niemi kolejno? Znajdzieli ona odwagę do życia? Czyż z resztą żyć będzie chciała? Zkąd sił zaczerpnie ku temu?
— W swojej miłości dla ciebie.
— Niestety mój przyjacielu... czy jestem kochany?... niewiem tego.
— Niewyznałeś więc dotąd swoich uczuć tej młodej dziewczynie?
— Nie; Henryku.
— Trzeba to było uczynić...
— Nie śmiałem.
— Dla czego?
— Zdawało mi się, że popełniłbym profanację, mówiąc o miłości przy łożu umierającego. Czy Berta z resztą w takiej chwili słuchać by mnie chciała? Czyż by mnie zrozumiała?
— Należało ci wyznać swoje życzenia jej matce...
— Oczekiwałem...
— Na rezultat twych starań o posadę?
— Tak. Teraz znasz powody jakie zmuszają mnie do dalszego milczenia.
— Nie! — odrzekł Henryk; — źle zapatrujesz się na tą sprawę. Wiem, że utrwalona pozycja społeczna dodała by
Dwie sieroty, Tom I.
7 ci śmiałości w tym razie, zniknięcie wszakże chwilowe nadziei niepowinno według mnie, stawać przeszkodą twoim zamiarom. Zarabiasz tyle, iż możesz zapewnić przyszłej twej żonie przyzwoite środki utrzymania. Zresztą, masz przyszłość przed sobą, jaka upewniam cię, będzie świetną. Dalej więc...
naprzód... bez obawy!... bez wahań!... oświadcz się!
— A jeśli nie jestem kochany? wyszepnął Loriot.
— To niepodobna!.. Któżby cię nie kochał?
— Sądzisz innych według siebie...
— Bynajmniej! Jestem tylko logicznym, ot! wszystko. Panna Berta, poznawszy ciebie, musiała cię ocenić, uczuć dla ciebie szacunek i uważać cię na pewno jako przyjaciela swojej rodziny.
Przyjaźń pomiędzy młodą dziewczyną a pięknym chłopcem rozdziela od miłości bardzo subtelna przestrzeń. Biedne to dziewczę zaznało pewnie tylko same gorycze życia. Przyjmie zatem z wdzięcznością i oceni miłość zacnego człowieka, ofiarującego jej przyszłość spokojną, szczęśliwą. Usłuchaj mej rady, Edmundzie.
— Wierzysz więc naprawdę, Henryku, dla mnie szczęście?
— Gdybym o nim zwątpił, musiałbym zwątpić sam o sobie. Nasze przeznaczenia nierozdzielnie wiążą się z sobą. Połączyły nas nasze wspólne nauki w Kolegjum. Siadywaliślmy na jednej ławie szkolnej, obok siebie, potem, dzielili bohatersko studja uniwersyteckie. Ty otrzymałeś dyplom na doktora medycyny, w chwili, gdy ja zostałem mianowany doktorem prawa. Jesteś zakochany, ja także nim jestem i mam nadzieję, że w dniu w którym panna Izabella de Lilliers zostanie mą żoną, ty nadasz swoje nazwisko pannie Bercie Monestier.
W miarę jak mówił Henryk, znikał smutek z twarzy Edmunda i uśmiech ukazywał mu się na ustach. Pochwyciwszy ręce młodego markiza, ściskał je z zapałem.
— Ach! — wołał, — jesteś prawdziwym moim przyjacielem!
— Wątpiłżebyś o tem?
— Nie; nigdy! Ale dowiodłeś mi tego obecnie, więcej niż kiedy. Twe słowa zbudziły we mnie odwagę... Traciłem wiarę już w siebie!... Masz słuszność!... przyszłość przedemną jasna, uśmiechnięta! Precz ze słabością i zwątpieniem! Czuję jak gdybym się odrodził, a tobie tylko, twojej przyjaźni, wszystko to winienem!
— Będziesz szczęśliwym!... powtórzył Henryk odpowiadając serdecznym uściśnieniem ręki na uścisk przyjaciela. Odnajduję w tobie mego dzielnego towarzysza, kolegę i jestem pewien, że odtąd zachowasz wiarę na przyszłość, jakiej braknąć niepowinno mężczyźnie z energją, inteligencją i honorem.
Panna Berta, — zagadnął po chwili, zmieniając tok rozmowy, — czy ma innych krewnych prócz matki i brata?
— Nie, niema. Pani Monestier jest wdową od lat dwudziestu, nie zdejmuje żałoby od śmierci męża, którego ubóstwiała.
— Syn jej więc jest bez nadziei chorym?
— Czyniłem wszystko aby go ocalić... wszystko co było można, a to nadaremnie! — Gdy mnie wezwano do niego, suchoty płucne dochodziły ostatniego stopnia!... Jest to choroba jaka nieprzebacza nigdy! Przy najwyższych z mej strony staraniach, zaledwie zdołałem uspokoić nieco cierpienia tego nieszczęśliwego młodzieńca.
— Mówiłeś mi, że on był jedyną podporą swej matki i siostry?...
— Tak. Wychowaniec szkoły sztuk i rzemiosł, jaką ukończył z odznaczeniem, wykwalifikowany mechanik, zarządzający pierwszorzędnemi warsztatami w Paryżu, mógłby był zająć kiedyś miejsce między uczonemi naszemi przemy- słowcami. Śmierć tego młodzieńca będzie śmiertelnym uderzeniem gromu w serca biednych tych kobiet.
— Spodziewają się one tego strasznego ciosu?
— Niemiałem odwagi powiadomić ich, o ile katastrofa jest bliską, wszakże pozostawiłem bardzo słabą nadzieję.
— Żałuję tych kobiet całem sercem... Na szczęście, ty im pozostaniesz. Będziesz im radą, podporą, ich zbawcą!
— Tak, jeżeli panna Berta uprawomocni mnie ku temu, wyszepnął młody doktór.
— Nie zapominaj, że możesz liczyć na mnie w każdym razie, odparł Henryk. Rad będę, mogąc ci dopomódz w tak szlachetnej sprawie. Rozporządzaj, o ile tylko będzie ci potrzeba kredytem mojego ojca i memi własnemi funduszami. Czyniąc to bez wszelkich skrupułów i krępowań, dowiedziesz mi prawdziwej przyjaźni z swej strony.
— Dziękuję ci, dziękuję mój przyjacielu, dziękuję z głębi serca... wołał z rozrzewnieniem Loriot. Spieszę na ulicę Notre-Dame.
— Lecz wkrótce się zobaczymy?
— Tak, niezadługo.
— Pamiętaj powiadomić mnie o wszystkiem.
— Przyrzekam.
— Tu dwaj młodzi ludzie rozdzieli się z sobą.
Henryk, przeszedł pieszo plac Karuzelu, Edmund wsiadł do przejeżdżającego fjakra, ażeby co rychlej przybyć na miejsce gdzie był oczekiwanym.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pani Monestier,. a raczej pani Leroyer, jak to zapewne odgadują czytelnicy, zajmowała wraz z dwojgiem swych dzieci, małe mieszkanko na trzeciem piętrze, w domu przy ulicy Notre-Dame de Champs, w Luksemburskiej dzielnicy miasta.
Wyprzedzimy więc Edmunda Loriot, ażeby poznać szczegółowo znajdujące się tam osoby, jakie w naszej powieści pierwszorzędną odegrają rolę.
Ktokolwiek przestąpił próg tego mieszkania, uczuł krążącą po nad sobą atmosferę smutku i rozpaczy. Brat Berty, Ludwik Abel Leroyer, złożony od dwóch miesięcy na łożu boleści dogorywał, dotknięty nieuleczalną piersiową chorobą jaka zgładzić go miała w 25 roku życia.
Twarz urodziwego niegdyś młodzieńca dziś jeszcze była piękna, mimo że śmierć wyryła na niej swe znamię. Matowa bladość pokrywała zapadłe policzki chorego, a na tej bladości okazujący się chorobliwy rumieniec, zwiastował bliski zgon męczennika.
Czarne włosy zwilgocono spływającym potem, przylegały mu do skroni, a oczy głęboko zapadłe, świeciły gorączkowym fosforycznym blaskiem. Z pod ust, na wpół otwartych, okazywały się dwa rzędy białych zębów; reszta ciała była tak wychudzoną, że pod przejrzystą powłoką skóry dojrzeć było można najdrobniejszą żyłkę.
Zdawało się, że jak w fantastycznym obrazie Dürera, śmierć zaczajona w fałdach okrywającej łóżko kotary, czyha ażeby porwać swoją ofiarę.
U podnóża łóżka, na fotelu, siedziała niemłoda kobieta ze złożonemi jak do modlitwy rękoma. Usta jej poruszały się szepcąc pacierze. Biedna ta matka prawdziwa „Matka bolesna“, błagała Boga o cud nad swojem dziecięciem.
Nie mając więcej po nad lat czterdzieści kilka, wyglądała na sześćdziesiąt. Białe jak śnieg włosy okalały twarz pomarszczoną, zżółkniętą, na której jednak dostrzedz było można ślady minionej piękności. Wyraziste jej niegdyś spojrzenie, przygasło. Długie lata łez i strasznych cierpień moralnych, podkopały zdrowie nieszczęśliwej, wątłe z natury. Tak matka jak i syn stali nad brzegiem mogiły.
Opodal, wsparta na poręczy łóżka, stała młoda dziewczyna, zapatrzona smutnie w dogorywającego brata. Bujne jasno blond sploty spływały na jej ramiona, łagodne błękitne oczy, zwracała bezustannie na matkę i brata. Cała ta piękna postać dziewczęcia przypominała owe młodociane męczennice z pierwszych wieków chrześcijaństwa, tak świetnie odtwarzane przez włoskich malarzy.
Była to Berta.
Chory poruszywszy się na łóżku, wyszepnął: Pić...
Berta z przygotowanej flaszeczki nalała przeznaczoną dozę, a wsunąwszy lewą rękę pod plecy cierpiącego, unieść go usiłowała.
— Pij ukochany!... wyszepnęła, przybliżając łyżkę do ust chorego.
Tkliwa ta prośba jak gdyby zagalwanizowała młodzieńca. Spojrzał na siostrę i uśmiech niewysłowionego przywiązania ukazał mu się na ustach.
— Dziękuję siostrzyczko... odrzekł przygasłym głosem; i chciwie połknął napój podany.
Lekarstwo przepisane przez Edmunda Loriot wywarło skutek natychmiastowy. Po upływie kilku minut zniknęło senne odrętwienie w jakiem był pogrążony. Blade jego policzki zarumieniły się lekko, zagasł blask gorączkowy w jego spojrzeniu.
Podniósłszy się sam na łóżku, ujął rękę siostry i do ust ją przycisnął, szepcąc:
— Berto... och!... Berto... jak ty jesteś dobrą!
Wyrazy te chorego wzruszyły matkę i córkę. Długo powstrzymane łzy wybiegły z ich serc zbolałych, spływając obficie na policzki.
— Nic... nic... drogi bracie, odpowiedziała Berta, łzy ocierając. Czyż byś ty mógł nas czemkolwiek zasmucić? Lecz serce nam się ściska, patrząc na twoje cierpienia!
Młodzieniec zaprzeczyć chciał temu, gdy nagle suchy, świszczący kaszel wybiegł z jego piersi, wstrząsając nim całym.
— Uspokójcie się... — wyrzekł po chwili wytchnienia, ależ ja wcale nie cierpię... Upewniam, że nieczuję najmniejszego bolu. — Odkąd ten zacny doktór rozpoczął kurację, kaszel się zmniejszył... czuję się znacznie lepiej... i powrót mój do zdrowia nastąpi niezadługo. A więc kochana matko i siostro, otrzyjcie łzy, które mi tyle sprawiają przykrości i chodźcie uścisnąć mnie obie.
Pani Leroyer powstawszy z trudnością z krzesła, zbliżyła się do syna i pochyliła po nad nim. Berta toż samo uczyniła.
Biedny młodzieniec wychudłemi rękoma przycisnął obie kobiety ku sobie i długim je obdarzał uściskiem, a przejęty do głębi wzruszeniem, sam zaczął płakać cicho!
Matka wysunęła się pierwsza z tego serdecznego uścisku.
— Trudzisz się drogie dziecię... — wyrzekła, usiłując powstrzymać w gardle duszące ją łkanie. — Niezapominaj że doktór nakazał ci spokój zupełny, jeżeli pragniesz przyspieszyć swoje uzdrowienie Bądź posłusznym naszemu przyjacielowi... Przyzwij na pomoc rozumu!...
— Tak matko... dobrze mówisz... będę posłusznym, bo chcę wyzdrowieć jak najprędzej wyjąknął, opuszczając bezwładnie głowę na poduszki.
Rozdzierający kaszel pochwycił nieszczęśliwego na nowo, pozostawiając na jego ustach czerwonawą pianę.
— Jak prędko doktór przyjdzie? — zapytał.
— Lada chwilę... Godzina jego przybycia się zbliża.
— Ach! jakiż zacny to człowiek... mówił chory dalej.
— Zacny, poświęcający się, wspaniałomyślny, — dodała pani Leroyor. Mamy w nim nietylko lekarza, ale i najszczerszego przyjaciela.
Berta nie odezwała się wcale, żywy wszelako na jej twarzy rumieniec przekonywał, że ten o którym mówiono, nie był jej obojętnym.
— Czyliż zdołamy mu się wypłacić za jego nademną trudy i starania? — wyszepnął chory z cicha.
— Ach! zawołała Berta, nie myśl o tem... nie myśl... i nie troszcz się o to! Przy tych wyrazach rumieniec coraz jaskrawiej występował na jej blade oblicze.
— Jesteśmy tak biedni teraz!... — mówił dalej młodzieniec — Od dwóch miesięcy przykuty do łóżka nie jestem w stanie nic literalnie zarobić. Nasze oszczędności wyczerpują się zwolna... i oczekuje was nędza, straszna... czarna nędza!
Na jego wychudłej twarzy zawidniał wyraz rozpaczy. Zalał się łzami.
Berta wraz z matką przestraszone mogącem zaszkodzić mu wzruszeniem, zbliżyły się do łóżka.
— Mylisz się drogie dziecko, wyrzekła pani Leroyer. Pieniądze wychodzą wprawdzie, lecz w każdym razie zawsze nam coś jeszcze pozostanie. Mamy prócz tego trochę biżuterji, bieliznę, których to sprzedaż w ostatnim razie pozwoliła by nam żyć do czasu twego wyzdrowienia.
— Wasza biedna biżuterja... wasza bielizna... oto jedyne źródła utrzymania! — szeptał z bolesnem wzruszeniem. — Och! nie mów lepiej matko, nie mów o tem co chciałbym sam ukryć przed sobą!... Z tego to właśnie pochodzi mój niepokój i przestrach. Gdybym umarł... natenczas co z wami biedaczki... sieroty... się stanie?...
Umrzeć tobie... tobie, mój synu?.. zawołała Leroyer ze drżeniem. Ach!... niewymawiaj tego słowa więcej! Nie powtarzaj go... jeżeli chcesz ażebym żyła!... Czuję albo, wiem, że to by mnie zabiło!
— Błagam cię bracie, zaklinam!.. ozwała się Berta, odpędź te smutne myśli, które tobie tak szkodzą i nas zabijają zarazem! Jestem silną i zdrową, mogę pracować, a mój zarobek wystarczy na skromne nasze potrzeby. Gdyby się nawet przeciągnęła twoja rekonwalescencja, niedoznamy biedy... Na niczem nam zbywać nie będzie. Doktor Loriot jest tak bezinteresownym, pozostawi nam czas do postarania się o fundusz potrzebny na zapłacenie mu honorarjum... Wszak mama powiedziała przed chwilą, że jest on naszym przyjajacelem... nieprawdaż. Proszę więc raz jeszcze porzuć te troski i obawy, oczekuj spokojnie wyzdrowienia, a przyjdzie ono, doktór upewnił mnie o tem.
Chory potrząsnął głową z powątpiewaniem.
— Jakto... nie wierzysz w swe bliskie uzdrowienie? zapytała pani Leroyer, ukrywając straszny ból w sercu.
— Wierzę, moja matko, we wszechwładne miłosierdzie Boże... Wierzę iż losy nasze spoczywają w Jego ręku... Jeżeli przeznaczy mi dłuższe życie, żyć będę...
Po raz to pierwszy biedny młodzieniec wyraził swoje zwątpienie. Słuchając go obie kobiety, zaledwie zdołały powstrzymać łkanie.
Atak kaszlu bardziej silnego i trwającego dłużej niż poprzednie, rozdzierał piersi dogorywającego.
Po jego czole spływał pot zimny kroplami. Kilka kropel krwi ukazało mu się na ustach.
Berta pośpieszyła otrzeć je chustką, ażeby ukryć przed matką ów objaw straszliwy.
— Przeklęty kaszel! — wyszepnął, opuszczając głowę na poduszki. Kiedyż to wszystko skończy się nareszcie?
Pani Leroyer ukryła twarz w dłoniach, szepcąc cicho:
— Boże mój Boże!.. w tobie jedyna nadzieja... zlituj się nad nami!
Nieszczęśliwa matka zaczęła pojmować, iż śmierć lada chwilę mogła jej wydrzeć ukochane dziecię. Wiedziała, że jej syn był ciężko chorym, ale dotąd łudziła się nadzieją, że przy staraniach światłego lekarza wkrótce do zdrowia powróci słowem, walczyła przeciw rzeczywistości.
Teraz rozprószyło się złudzenie. Straszliwa prawda ukazała się jej bez osłony, rozpacz przytłaczała biedną kobietę.
Berta od dawna wiedziała o groźnej chorobie brata, z bohaterską jednak siłą ukrywała to przed matką.
Nagle wśród smutnej tej sceny, zadźwięczał dzwonek w przedpokoju.
— Doktór przybywa! — zawołało dziewczę. I pobiegła otworzyć.
Był to w rzeczy samej Edmund Loriot.
Odbłysk radości opromienił zasmuconą twarz dziewczęcia, na którą znowu wybiegł rumieniec.
— Witam panie Edmundzie!... — wyszepnęła. Oczekujemy niecierpliwie pańskiego przybycia.
Doktór ujął podaną sobie rękę siostry chorego, i uścisnął ją ze drżeniem.
— Jakże się miewa nasz pacjent zapytał. Czy zaszła od wczoraj jaka zmiana?
— Stan jego zdrowia jest tenże sam, osłabienie tylko zwiększyło się nieco.... Kaszel napastuje go częściej, jest to sprawozdanie co do strony fizycznej. Co zaś do moralnej, to biedny mój brat zaczyna tracić wiarę, jaka go dotąd podtrzymywała. Zaczyna wątpić o możliwości ratunku... smutnieje... Lękam się o niego... tem więcej że i mnie braknąć już poczyna odwagi. Tracę je, ujrzawszy płaczącą mą matkę... Śmierć jego i ją powiedzie do grobu!
Tu wybuchnęła płaczem.
— Zaklinam panią, uspokój się... wyjąknął młody doktór sam do głębi wzruszony. Obowiązek nakazuje mi wyjawić, że katastrofa jest blizką, będziemy jednak czynili wszystko, ażeby ten straszny cios jaki ma nieuchronnie uderzyć w matkę pani, nie stał się dla niej śmiertelnym. Czy nie można by jej na dni kilka odsunąć od chorego?
— Ach! nie czyń pan tej propozycji!.. zawołała Berta. Naprowadziłbyś ją na domysł, że biedny mój brat może umrzeć lada chwila. Z resztą, niezgodziłaby się na rozdzielenie z synem umierającym!
— Biedna matka! wyszepnął doktór.
— O! tak... powtórzyła Berta, bardzo biedna, godna pożałowania, bo cierpi okrutnie! W razie śmierci mojego brata, obawiam się dla niej pomieszania zmysłów, lub nagłego zgonu, a ja natenczas zostałabym sama... sama!.. pomiędzy dwoma mogiłami!...
Edmund omal nie przyklęknął przed biednym dziewczęciem, i już miał zawołać:
— Czyż pani nie odgadujesz że ja cię kocham? Czyż niewiesz, że moim najgorętszem życzeniem jest zastąpić tobie utraconą rodzinę? — Wobec wszelako tej strasznej rozpaczy, nie miał odwagi zdradzić tajemnic swojego serca.
— Nie zostaniesz pani osamotnioną, panno Berto, — wyjąknął nieśmiało, — nie uczujesz ciężkiej sierocej doli, dopóki ja żyję. Znajdziesz we mnie przyjaciela... tak, przyjaciela w zupełności oddanego sobie... Miałażbyś wątpić o tem?
— Nie, panie Edmundzie, nie wątpię na chwilę. Za zbyt wiele dałeś nam dowodów przyjaźni i poświęcenia, by jakieśkolwiekbądź powątpiewanie z mej strony było tu możebnem.
— Licz więc na mnie... mówił dalej Loriot, jestem oddany tobie w zupełności, tak!... tylko tobie!... Och! gdybyś wiedziała jak pragnąłbym widzieć cię szczęśliwą! Gdybyś wiedziała!...
Po raz to pierwszy od czasu, jak zaczął bywać w ich skromnem mieszkaniu, Edmund w ten sposób przemawiał do młodego dziewczęcia.
Mimo swej nieśmiałości, wzruszenie jakiemu uległ wyrwało mu początek miłosnego wyznania.
Berta słuchała go drżąca, blednąc i rumieniąc się naprzemiany. Słowa młodego doktora, a nadewszystko sposób w jaki wygłoszonemi zostały, płynęły wprost w jej serce, poruszając wszystkiemi jego fibrami.
Był to jak gdyby odblask lazuru wśród ciemnego nieba, jak gdyby promyk słoneczny, rozświetlający nagle otaczające ją zewsząd ciemności.
Zrozumiała co Edmund chciał jej powiedzieć. Odgadła że jest kochaną, a myśl ta rozprószyła ów mrok ponury, ciążący na jej przyszłości.
Ażeby przeciąć to kłopotliwe położenie, w jakiem oboje się znajdowali, Berta zwróciła się do Edmunda.
— Idźmy do brata, doktorze... wyrzekła, i wyprzedzając Loriota, pobiegła do pokoju chorego.
Niedoświadczony w sprawach miłości Edmund niezrozumiał ile pociechy i ulgi strapionemu sercu dziewczęcia sprawiło rozpoczęte jego wyznanie. Przeciwnie, obawiał się, czy nie uraził Berty za zbyt śmiałemi słowy?
Pani Leroyer spostrzegłszy wchodzącego doktora, zbliżyła się ku niemu. Chory z uśmiechem szczerej życzliwości podał mu wychudłą swą rękę, przez której pergaminową skórę, przebijały kości i żyły.
Szybkim rzutem oka, ściskając tą gorączkowo rozpaloną rękę, Loriot stwierdził złowróżbną zmianę, która nastąpiła od wczoraj u dogorywającego. Zachował wszelako spokój zewnętrzny, niczem nie zdradzając tego, co się w nim działo.
— Witam cię, doktorze!... — rzekł chory przygasłym głosem.
— No! Jakże czujesz się dzisiaj, mój drogi pacjencie? rzekł Edmund, nasłuchując uderzeń pulsu.
Ludwik Abel w milczeniu wzruszył ramionami, co znaczyło:
— Dla czego pytasz mnie o to? Wszakże znasz mój stan lepiej odemnie.
— Kaszle częściej i silniej doktorze, ozwała się pani Leroyer. Tu rozwinęła chustkę pokrytą krwawemi plamami, jaką ocierano usta chorego.
Edmund niemogąc wyjawić prawdy, a niechcąc kłamać, milczał. Poruszył tylko głową, zamieniając z Bertą znaczące spojrzenie.
Chory, który wzroku nie puszczał z doktora, pochwycił w przelocie owo spojrzenie.
Nie trzeba było więcej, aby rozświetlić mu wszystko.
Biedny chłopiec zblednąć niemógł, będąc i tak marmurowo bladym, ale na jego oblicze wystąpił żywy rumieniec.
Po raz drugi wyciągnął rękę do Edmunda, a zmusiwszy go aby się pochylił nad łóżko, szepnął mu na ucho:
— Jestem mężczyzną... mam odwagę... Nie ukrywaj nic doktorze przedemną... Na co mnie łudzić? Koniec już ze mną... wszak prawda? Czuję to... odgaduję... Życie moje trzyma się na włosku... a ten włosek jutro przeciętym zostanie. Nieprawdaż?
Loriot, pomimo swoich lat młodych, był obecnym przy wielu konających. W bezustannem zetknięciu się z cierpieniem ciała i duszy sam się hartował. Widok tej ostatniej walki człowieka pomiędzy życiem a śmiercią uczynił go nie powiemy zobojętniałym, lecz zimnym, co z resztą przytrafia się wszystkim lekarzom. Jest to łaska, udzielona powołanym do tego zajęcia. Mimo to, drgnął, posłyszawszy słowa umierającego. Niewysłowiona boleść ścisnęła mu serce, jego oczy napełniły się łzami.
Nie odpowiadając konającemu, bo i cóż niestety mógł odpowiedzieć, położył mu palec na ustach na znak milczenia.
— Co syn mówił do pana? — zapytała z trwogą pani Leroyer.
— Nic takiego, coby mogło panią zaniepokoić. Nasz chory radby zasnąć i właśnie przepiszę lekarstwo, jakie mu tak pożądany sen sprowadzi.
Tu zbliżył się do biednej matki, która ubezwładniona wsparła się na fotelu.
— Panno Berto, dodał, — prosiłbym o papier i pióro.
Dziewczę pośpieszyło położyć na stole, co było potrzebnem do pisania.
Kreśląc receptę, Loriot myślał sobie:
— To już ostatnia!... Biedna matka... siostra!... Dwie biedne sieroty!...
— Udzielaj pani co kwadrans łyżkę tego lekarstwa choremu, dopóki sen nie nadejdzie, — rzekł doktór, zwracając się do Berty.
— Zlecenie pańskie najskrupulatniej wypełnionem zostanie.
Edmund podszedł teraz do pani Leroyer.
— Jakże pani czujesz się dzisiaj? zagadnął.
— Źle bardzo, niepewność i smutek, zabijają mnie...
— Uzbrój się pani w odwagę... zaklinam!... prosił tkliwie. — Trzeba walczyć z boleścią i starać się ją pokonać. Stan zdrowia pani potrzebuje starań nieustannych, najzupełniejszy spokój jest tu koniecznym.
— Spokój... dla mnie?... Czyż go mieć mogę? — powtórzyła z goryczą. I poruszeniem ręki wskazała łóżko na którem jej syn dogorywał.
— Na co mi życie? wyszepnęła cicho; na co? jeżeli mam jego utracić.
— Zapominasz pani o swojej córce?..
— Masz pan słuszność... wiem o tem, ale co począć, gdy teraz nie mogę myśleć jak tylko o nim...
Tu wstawszy z krzesła, ujęła pod rękę doktora i przeszła z nim do przyległego pokoju.
— Chcę wiedzieć prawdę!... zawołała z podrażnieniem bliskim obłąkania, zamykając drzwi za sobą... Masz że pan jakąkolwiek nadzieję uratowania mojego syna lub też go sądzisz być nieodwołalnie zgubionym?
— Żądasz pani prawdy oto jest ona, rzekł Loriot, zbierając całą siłę ducha ażeby nie kłamać. Medycyna nie posiada środków na zwalczenie tej choroby. Życie syna pani spoczywa w ręku Boga, cud tylko jeden może go ocalić.
— Pan zatem pomódz nic już nie jesteś w stanie?
Młody doktór milczał, niemogąc zdobyć się na odpowiedź.
Nieszczęśliwa matka, śmiertelnie blada, wzniosła oczy w niebo z wyrazem dzikiej rozpaczy, i załamała ręce, wzniósłszy je po nad głowę. Otwarła już usta aby wygłosić złorzeczenie przeciw nieubłaganemu losowi, jaki wydziera jej ukochane dziecko.
— Powstrzymaj się pani..! wyszepnął żywo Edmund, zastanów!... chory usłyszeć cię może!...
Te kilka wyrazów powstrzymały wybuch rozpaczy, jakiej spodziewał się doktór. Pani Leroyer opuściła głowę na piersi w milczeniu, potoki łez spłynęły na jej wychudłe policzki.
Loriot wpatrywał się w nią przez kilka sekund z głębokiem politowaniem, poczem wrócił do pokoju chorego.
— Do widzenia! drogi przyjacielu... dziś wieczorem... rzekł, ujmując rękę konającego, jaka obecnie była lodowato zimną. Do widzenia... Nie trać odwagi.
Biedny młodzieniec wzniósł wzrok ku niebu. Uśmiech smutnej rezygnacji ukazał mu się na ustach, krwią zbroczonych.
— Odwagi?... wyszepnął, mam ją...
Doktór, niemogąc dłużej znieść tej tak bolesnej sceny, wyszedł, skinąwszy na Bertę aby szła za nim, i oboje znaleźli się w pokoju, gdzie pani Leroyer nieruchoma, blada, zalana łzami, stała jak posąg boleści.
— Doktorze... zapytała Berta wspierając bezwiednie rękę na jego ramieniu, ażeby się utrzymać, ponieważ siły ją opuszczały; doktorze... powiedz czy mój brat ujrzy jutro wschód słońca?
— Każ pani przygotować w aptece lekarstwo, odparł wymijająco Loriot. Przybędę tu dziś wieczorem.
Dziewczę zrozumiało dla czego nie odpowiedział on na jej zapytanie. Zakrywszy twarz rękoma, wybuchnęła łkaniem.
Edmund uścisnął z lekka jej rękę.
— Pomyśl pani o swojej matce, — wyszepnął wskazując tę biedną kobietę która zatopiona w niemej rozpaczy, nie dostrzegła nawet ich obecności.
— To prawda... odpowiedziało dziewczę. Winnam pamiętać że ja jedna na świecie jej pozostanę, ażeby czuwać po nad nią.
— Jedna tylko? — nie! mówił Edmund. Ja wraz z panią będę czuwał po nad nią... Będę się starał zastąpię jej syna...
— Dzięki doktorze... och! dzięki!... za twoją przyjaźń i poświęcenie, jakie całym sercem przyjmuję w imieniu mej matki.
I podała młodzieńcowi obie ręce, wilgotne od spływających łez na nie.
— Biegnę do apteki po lekarstwo, — dodała, ocierając oczy. I wyszła z pospiechem.
Loriot przemówiwszy słów kilka do pani Leroyer, która jak gdyby zdawała się ich nie słyszeć, opuścił mieszkanie nieszczęśliwej rodziny.
Głęboko był zasmuconym. Serce biło mu w piersiach gwałtownie, uciskane boleścią. Łzy biegły do oczu bezustannie.
Gdy wyszedł na ulicę świeże powietrze, orzeźwiło go nieco. Uczuł się spokojniejszym, lecz nie był w stanie rozprószyć doznanego wrażenia.
Szedł ku środkowi Paryża, zadumany, smutny, myśląc o losie tych nieszczęśliwych.
Wróćmy do pokoju chorego.
Zauważył on wyjście Berty z doktorem.
Po upływie kilku minut gdy usłyszał zamknięcie drzwi wsparty na ręku, uniósł się z trudnością na pościeli i słabym, świszczącym głosem przywoływał po kilkakrotnie swą matkę.
Pani Leroyer dosłyszała, a raczej odgadła owo wezwanie, i, otrząsnąwszy się z rozpaczliwego obezwładnienia pospieszyła do syna.
— Czy potrzebujesz czego, drogie dziecię? zapytała pochylając się nad łóżkiem.
— Nic matko... odrzekł, ale chcę z tobą pomówić.
— Ze mną pomówić? — zapytała zdumiona.
— Ależ cię to znuży... utrudzi, moje ukochane dziecię, odrzekła pani Leroyer siadając przy wezgłowiu łóżka. Pomnij że doktor nakazał ci bezwarunkowe milczenie.
— Mniejsza o to... Muszę z tobą matko pomówić. Posłuchaj...
Gwałtowny atak kaszlu wstrzymał mu słowa na ustach.
— Widzisz ot... widzisz... wyjąknęła z trwogą pani Leroyer; skoro tylko nie usłuchasz doktora, powraca ten kaszel przeklęty!...
— Cóż mi już dzisiaj pomódz lub zaszkodzić może, odparł obojętnie chory. Z resztą i lepiej ażeby to raz już się skończyło! Podaj mi matko rękę... przysuń twą głowę do mojej i patrzaj mi w oczy.
Pani Leroyer spełniła żądanie syna, patrząc nań wzruszona, pomięszana, drżała jak w febrze.
— Matko!.. zaczął umierający, usiłując z najwyższym wysiłkiem woli utrzymać tę krótką nitkę wiążącą go z życiem, matko!.. posłuchaj mnie uważnie... ale bez łez, jęków i rozpaczy... odważnie... z rezygnacją...
— Słucham cię, drogie dziecko... odpowiedziała wdowa na wpół nieprzytomna prawie. Cóż chcesz mi powiedzieć?
— Pragnę cię przygotować do tej najsroższej boleści, jaka cię spotkać może...
— Synu! krzyknęła bledniejąc, synu!.. mój synu!...
— Nie przerywaj mi!... wyszepnął. Żądałem od ciebie odwagi i rezygnacji i żądam jej powtórnie... żądam w imieniu mojego ojca!...
Usłyszawszy te słowa nieszczęśliwa, drgnęła jak gdyby uderzona w serce iskrą elektryczną. Jej twarz pokryła się trupią bladością, a oczy zaświeciły blaskiem dzikiej rozpaczy. Podniosła się wyprostowana, patrząc na walczącego ze śmiercią:
— Mów więc!.. odpowiedziała głucho, mów!... W imię tego drogiego nam tyle męczennika, który był twoim ojcem, wysłucham cię z odwagą!...
— Dzięki ci matko! wyszepnął chory. Taką to właśnie chciałbym cię widzieć w chwili, gdy czuję że wszystko dla mnie skończone na świecie!...
Konwulsyjne drżenie wstrząsnęło biedną kobietą.
— Bez słabości i rozpaczy! mówił dalej chory, przyrzekłaś być odważną... dotrzymaj słowa!.. Jeżeli doktór ukrywa prawdę, ja ci ją wyjawię!...
Lada chwilę rozstanę się z tym światem... powinnaś matko przygotować się do tego... powinnaś zachować w głębi serca naszą tajemnicę, ukryć przed moją siostrą, ciążącą na nas hańbę... do czasu, w którym nastąpi rehabilitacja zmarłego... gdy sprawiedliwość wymierzoną zostanie... Berta niepowinna wiedzieć że ukrywamy się pod cudzym, przybranym nazwiskiem.
— Mów dalej... odpowiedziała, zapanowawszy nad sobą.
Umierający zebrał zarówno potrzebną mu tyle obecnie siłę moralną.
— Skoro Bóg powoła mnie do siebie, zaczął cichym, przytłumionym głosem, śmierć moja sprowadzi mnóstwo interesów, potrzebujących natychmiastowego załatwienia. Trzeba będzie dostarczyć autentyczne dowody biurom stanu cywilnego, a te dowody wykażą, że Ludwik Abel Monestier nazywał się w rzeczywistości Ludwikiem Ablem Leroyer, że był synem owego Pawła Leroyer, którego głowa spadła pod gilotyną przed laty dwudziestu.
Zaczerpnij więc siłę i odwagę w twej wielkiej miłości macierzyńskiej jaka cię nigdy nie zawiodła. Zajmij się sama załatwieniem tego wszystkiego, ażeby Berta nie wiedziała, że ciąży nad nami niezasłużona hańba.
Na grobowym kamieniu pokrywającym mogiłę mojego ojca wyryte jest tylko to jedno słowo: „Sprawiedliwość“, niechaj na moim grobie napisanem będzie ten jeden wyraz drugiego mego imienia: „Abel“, nic więcej...
Przyrzekasz mi to matko uczynić?
— Uczynię! — odparła łzawo pani Leroyer.
— Przysięgasz?
— Przysięgam!
— Jestżeś pewną że w chwili ciężkiej boleści zapanujesz nad sobą i niezapomnisz o danem mi przyrzeczeniu?
— Znajdę siłę aby dotrzymać przysięgi!
— Dzięki ci matko!... mogę teraz umrzeć w spokoju. Tajemnica hańby ściśle dochowaną zostanie...
— Tak! będzie zachowaną najściślej! odparła ze stanowczością nieszczęśliwa, aż do dnia rehabilitacji, jeżeli ta kiedyś nastąpi, Berta nie będzie wiedziała że jej ojciec zginął na rusztowaniu za zbrodnię której nie popełnił... że własnym życiem spłacił dług, za innego!
— Dobrze moja matko... wyszepnął zwolna umierający; musimy tak postąpić. Mój ojciec był niewinnym, wiemy dobrze o tem... Jesteśmy tego pewni... lecz zaślepieni sędziowie potępili go, i wydali ten straszny wyrok!
Od lat dwudziestu poszukujemy nadaremnie dowodów, wyjaśniających tą sprawę. Trzebaby cudu aby je odnaleść... Pragnęliśmy zmyć tę krwawą plamę, kalającą pamięć męczennika... Próżna nadzieja!... Umrę... a hańba nad nami i nim pozostanie!...
Młodzieniec ożywił się wymawiając te słowa, wszak jednocześnie atak strasznego kaszlu omal go nie zadławił. Przyłożył do ust chustkę, jaka w okamgnieniu krwią się pokryła.
— Synu... mój, synu... ty cierpisz... strasznie cierpisz!.. wyjęknęła wdowa.
— Nie, matko!.. odrzekł, widzisz że kryzys minął... posłuchaj mnie jeszcze, ponieważ nie ukończyłem. Niejednokrotnie przychodziła mi myśl ażeby Bercie wszystko opowie- dzieć... wyjawić jej tą straszną tajemnicę... upewnić ją, iż życie moje poświęcę na dokonanie dzieła rehabilitacji zmarłego... Rozmyślałem nad tem...
Lecz z drugiej strony Berta posłyszawszy o wszystkiem, zapragnęłaby w walce wziąść udział... a biedne dziewczę nie posiada sił odpowiednich ku temu. Upadłaby na drodze usłanej przeciwnościami... Niechaj więc lepiej o niczem nie wie!..
Głos umierającego stał się tak słabym, że zaledwie dochodził do uszu matki pochylonej nad łóżkiem.
— Przestań mówić... przestań!... zaklinam!... bo się tem zabijasz!... wołała z rozpaczą.
Abel chciał kończyć dalej, ale niemógł.
— Matko!... pobłogosław mnie... Umieram!... wyszeptał.
I opuścił bezwładnie głowę na poduszki.
— Och!... błogosławię cię... błogosławię!... wołała ze łkaniem pani Leroyer, obejmując w ramiona chorego, i okrywając pocałunkami jego wilgotne czoło i zapadłe policzki. Błogosławię cię z całej duszy... ty... najlepszy z synów!..
Chory jak gdyby orzeźwiony chwilowo poszeptywał:
— Matko!.. gdy mnie już tutaj nie będzie pójdziesz sama... zawsze sama... pamiętaj!.. na grób mojego ojca i złożysz wieniec odemnie... A teraz żegnaj matko... żegnaj!..
Pani Leroyer załamała ręce.
— Nie! zawołała oszołomiona rozpaczą, nie żegnaj się ze mną!... Nie opuszczaj mnie dziecko ukochane... bo jeżeli umrzesz ja umrę wraz z tobą.
Uklękła przy łóżku i wzniosła ręce ku niebu.
— Boże wielki... wszechmogący Boże! szeptała jak gdyby w obłędzie; Boże pełen dobroci i miłosierdzia, usłysz mnie... usłysz! Uczyń cud... wysłuchaj wołania! — Och! czyliż łez mało wylałam?.. Czyż nie dość wycierpiałam?.. Wszak widzisz że upadam pod nadmiarem boleści!... Litości nademną Stwórco miłosierny!... Zostaw mi... zostaw me dziecię.
Umierający nie mogąc już mówić, wlepił w modlącą się matkę wzrok pełen miłości.
W chwili tej we drzwiach ukazała się Berta, niosąc flaszeczkę z lekarstwem.
Pani Leroyer szybko się zerwała.
— Daj!... daj, co prędzej... wołała.
I obie razem uniósłszy głowę umierającego, wlały mu w usta łyżkę tego płynu.
Uśmiechnął się do nich i przymknął oczy.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Opuścimy na krótką chwilę mieszkanie, w którym tyle łez popłynęło, i tyle ma ich jeszcze spłynąć w przyszłości, a wróćmy do Szpagata i Paula Brisson, inaczej zwanego „Gręsiem Piórem“, zabranych przez policję z pod „Srebrnego Kruka“.
Całą bandę złowionych złodziei zaprowadzono do aresztu, znajdującego się pod rogatką Clichy, zkąd przewieziono ich więziennym wozem do Prefektury.
Kilka słów wyrzeczonych przez komisarza wyjaśnia nam dla czego przytrzymano Szpagata? Oskarżonym został o kradzież kilkunastu zegarków z wystawy sklepowej.
Przesłana denuncjacja wskazywała z dokładnością jako sprawcę Klaudjusza Landry przezwanego Szpagatem; wydano rozkaz do odszukania go, i zarządzenia rewizji w jego mieszkaniu przy ulicy Charboniére.
Znalezione na dnie walizki zegarki, przekonywały o uzasadnionem podejrzeniu.
Chodziło teraz o schwytanie złodzieja, którego zwyczaje i nawyknienia znanemi były policji.
Rozpoczęto poszukiwania w podrogatkowych szynkowniach, których natenczas więcej było niż dzisiaj, i gdzie zbierali się zwykle włóczęgi i hultaje różnego rodzaju.
Urządzono zejście policji wieczorem, pod „Srebrnego Kruka“.
Wiemy o rezultacie dokonanych tam poszukiwań. Widzieliśmy Szpagata wprowadzonego w wściekłość, usiłującego zamordować komisarza, którego jedynie ocaliła energiczna obrona Ireneusza Moulin, mechanika.
Po przybyciu do więzienia, stosownie do przepisów, przeszukano kieszenie włóczęgów, odebrano im pieniądze i inne poznajdowane przedmioty, jakie szczegółowo spisano, poczem wprowadzono ich do ogólnej sali, gdzie w chaotycznym nieładzie, znajdowali się złodzieje, zbrodniarze i żebracy razem.
Każdy z nich czekał na pierwsze badanie, po którem stosownie do winy, przewożono ich, lub wypuszczano na wolność.
W tej sali, urządzonej odpowiednio na przyjęcie przybywających, stały rzędem pod ścianą składane obozowe łóżka, ławy grube i stoły, jak na odwachu.
Tego wieczora napływ gości był tu nie wielki, co pozwoliło byłemu notarjuszowi wraz z towarzyszem znaleźć opróżnione łóżko, na jakiem położyli się oba obok siebie, usiłując usunąć się o ile można od reszty obecnych.
Szpagat z namarszczonemi brwiami, z dzikim wyrazem twarzy, zaciskał zęby. Były notarjusz milczał.
Będąc wszelako gadatliwym z natury, niemógł długo wytrwać w milczeniu, i po kilku minutach pragnąc zacząć rozmowę, szturknął w bok łokciem swojego towarzysza.
— O czem ty myślisz u djabła? zapytał.
— A ty? mruknął Szpagat.
— Ja rozmyślam nad dwoma staremi przysłowiami...
— Nad jakiemi przysłowiami?
— Posłuchaj, „Nie chwytaj ryb przed niewodem“ a drugie: „Człowiek proponuje... policja dysponuje“.
— Nie znam się na przysłowiach!... burknął ze złością Szpagat.
— A jednak są one mądrością narodów!..
— Tak?... A więc niech narody lamią sobie nad niemi głowy! O czem myślę? pytasz. Zastanawiam się po nad przeklętą zmiennością losów!... W chwili, gdy mieliśmy pochwycić garście złota, trzask! zostajemy na klucz zamknięci. I zamiast spoczywać spokojnie na miękkich łóżkach, obsypani banknotami, leżymy na zgniłej słomie w areszcie.
A co do mnie mam jeszcze w perspektywie całe miesiące więzienia, za sprawę z zegarkami i porwania się na komisarza. To nie fraszka!...
— A czyjaż w tem wina?
— Może powiesz że moja?
— Tak, twoja niewątpliwie, — odparł notarjusz. Ty wszakże oznaczyłeś nam schadzkę pod „Srebrnym Krukiem“, mimo że cię Jan-Czwartek ostrzegał, iż jest to miejsce niebezpieczne z przyczyny częstych tam wizyt policji.
— Milcz... do pioruna! — wykrzyknął Szpagat, niewspominaj mi o tym nikczemniku!..
— Dla czego? Bo to jest Judasz, któremu przy pierwszem spotkaniu łeb roztrzaskam pięścią.
— — Cóż on takiego uczynił? pytał Brisson przestraszony tym nowym wybuchem gniewu.
— Jakto... nierozumiesz?... ty głupie „Gęsie Pióro“, że on zaprzedał nas obu policji?
— Co znowu.
— Wszakże widziałeś że nie przyszedł na schadzkę?
— Tak; ale to jeszcze nie dowód ażeby miał być Judaszem. Jan-Czwartek nie zdradziłby swoich kolegów.
— Ha! hal — jakiż z ciebie krótkowidz... idjota! Ażeby kąsek zostawić dla siebie samego, zdolnym był wszystko uczynić. Dla czego nie przyszedł... dla czego?
— Nadszedł później, być może...
— Głupiś!... „Połknął sam rybę“. Wszakże komisarz powiedział do mnie: „Ciebie to ptaszku szukamy“. Słyszałeś wyraźnie?
— Słyszałem...
— Któżby więc doniósł o wszystkiem, jak nie Jan-Czwartek? Zkąd by policja wiedziała, że znajdzie mnie pod „Srebrnym Krukiem“ o tej właśnie godzinie?
— Zarządzono rewizię w mojem mieszkaniu i łup znaleziono... Zaszli następnie pod Srebrnego Kruka“, a znając twój rysopis, poznali się z łatwością... Otóż rzecz cała jasna jak słońce!
— Każdy ma swoje zapatrywania! Ty na swój sposób uważasz tą sprawę, a ja jestem przekonany, że ten podły Czwartek nas zdradził, aby nie dzielić się z nikim pieniędzmi, zdobytemi na Berlińskiej ulicy... Ale ja jemu to odpłacę, bądź pewnym!
— Myślisz więc coś przedsięwziąć przeciw niemu? pytał z przestrachem „Gęsie-Pióro“!
— Przygotuj się na to!
— Chcesz go zadenuncjować?
— Dla czego nie?
— Oszalałeś chyba Szpagacie! Wyprowadzając na jaw uplanowaną sprawę na Berlińskiej ulicy, której ty byłeś twórcą i głównym działaczem, ściągniesz na siebie karę pięcioletniego ciężkiego więzienia, a może i ciężkie roboty...
— Szpagat podrapał się w głowę.
— Może ty i masz słuszność; — wymruknął.
— Ja zawsze mam słuszność, — ciągnął dalej Brisson; posłuchaj rad moich. Jeżeli Jan-Czwartek nie dokonał sprawy na Berlińskiej ulicy, wyjdzie jak śnieg białym z tego wszystkiego, a na ciebie spadnie kara w jego miejscu.
Wszakże to jasne?
— Tak jest... do czarta!
Gdyby kazał nas schwytać, to nie wskutek tej sprawy, ńierozpoczętej jeszcze, upewniam. Jeżeli zaś miał na celu pozostawić działanie sobie skoro my będziemy zamknięci, co przyznaję byłoby najwyższą podłością z jego strony, to nawet i w takim razie denuncjowanie go zgubną byłoby rzeczą dla nas samych. Dość już jesteśmy skompromitowani.
— Musi mi to jednak zapłacić i zapłaci... przysięgam!
— W jaki sposób?
— Ba! Kto szuka, ten znajdzie! odparł rozbójnik.
W otwartych drzwiach sali ukazała się nagle banda świeżo przyaresztowanych włóczęgów.
Były notarjusz wraz ze swym towarzyszem przerwali rozmowę. Pierwszy, zasnął w okamgnieniu i chrapał niemiłosiernie, drugi, przepędził noc na rozmyślaniu, snując różne plany zemsty.
Równo ze świtem nazajutrz, weszli stróże dla uporządkowania sali, i pobudzili śpiących.
Oba hultaje, usunąwszy się w kąt, prowadzili dalej po cichu rozmowę.
— Skoro zawezwą cię przed sędziego śledczego, — mówił „Gęsie-Pióro,“ — trzeba ażebyśmy zgodnie zeznawali szczegóły. Mnie zawyrokują na rok wygnania z kraju, nic więcej. Nie wspominaj o mnie... Nie mów że mnie znasz...
— Dobrze.
— Zrobisz to?
— Zrobię, nie obawiaj się.
— Nic nie wspominaj o sprawie na Berlińskiej ulicy...
— Nie powiem ani słowa.
— Przebaczysz Czwartkowi?
— Nigdy w życiu!... syknął Szpagat, zaciskając pięści.
— Chcesz go więc oskarżyć?
— Co cię to obchodzi? Jeżeli pragniesz abyśmy zostali przyjaciółmi, nie mięszaj się w to wcale!...
— Mimo to rad bym...
— Milcz! do pioruna.... krzyknął bandyta.
Skrzypnęły zamki, drzwi sali otwarto na nowo.
Na progu ukazali się trzej dozorcy więzienni z których jeden trzymał w ręku arkusz papieru pokryty nazwiskami aresztowanych.
Wszedłszy do sali spojrzał na listę i zaczął wywoływać głośno:
— Prosper, Landier!...
Jestem! odrzekł osiemnastoletni wyrostek, wychodząc z tłumu rzezimieszków.
— Bernard Joliet...
— Jestem.
— Klaudjusz Laudry, inaczej zwany Szpagatem...
— Jestem, — odrzekł wspólnik Brissona, wychodząc na środek sali.
— Dalej! przed sędziego śledczego! zawołał dozorca.
Wszyscy trzej oddani zostali pod nadzór miejskim gwardzistom, którzy podczas przejścia przez schody, tworzące prawdziwy labirynt zakrętów, wprowadzili ich na galerję, gdzie znajdowały się gabinety sędziów śledczych.
— Szpagat, idąc na czele pochodu z opuszczoną głową zagłębił się w rozmyślaniu.
— Przygotowując odpowiedzi na stawiane sobie zapytania, szukał sposobów wciągnięcia Jana-Czwartka w tą sprawę.
— Został też najpierwszy wezwanym.
Gwardzista wepchnął go do gabinetu i stanął tuż za nim.
Sędzia śledczy siedział przy swoim biurku. Opodal niego, przy stoliku znajdował się pisarz gotów do spisywania protokołu obwinionego.
Przed rozpoczęciem śledztwa, sędzia rzucił na obwinionego badawcze spojrzenie.
Wiemy, że ów nicpoń miał sympatyczną, powierzchowność, i że był schludnie ubranym, osiągnięte zatem wrażenie było dość przychylnem dla niego.
Po szybkim tym egzaminie, sędzia przystąpił do zwykłych zapytań:
— Twoje nazwisko i przydomek?... twój wiek?... Gdzie się urodziłeś?...
Hultaj odpowiadał kornie, z łagodnością na zadawane mu pytania.
Po owym ustępie niezbędnym, rozpoczęto badania czynów na jakich opierały są dowody oskarżenia.
— Jesteś obwinionym, mówił sędzia, — o kradzież zegarków z wystawy sklepowej, na przedmieściu świętego Djonizjusza. Cóż możesz na to odpowiedzieć?
— Mogę odpowiedzieć żem w istocie zawinił, odparł złodziej z udanem wzruszeniem. Na co by się zresztą przydało zaprzeczenie, skoro u mnie znaleziono zegarki?
— Tak jest... Oto są one. Tu sędzia zaczął pokazywać Szpagatowi.
— Mimo to, upewniam, — rzekł tenże — iż jestem mniej winnym, niż się to wydaje z pozoru.
— Mniej winnym? — powtórzył sędzia, wzruszając ramionami. Dziwne zaiste twierdzenie. Jak je usprawiedliwisz... ciekawym? Dostrzeżonym zostałeś w chwili pełnienia kradzieży i policja znalazła w twoim kuferku skradzione przedmioty.
— Nie zaprzeczaj daremnie!.. złożono mi twój rysopis...
— Wtedy znajdowałem się tam obok innego osobnika...
— Jakiego innego? — Twego wspólnika...
— Tak, panie sędzio; to on, przysięgam, ukradł te zegarki. Ja stałem na straży... pilnowałem, jak to już wyżej mówiłem.
— I będziesz twierdził zapewne że ów wspólnik u ciebie ten łup pozostawił?
— Nie inaczej... Tak było, mówię prawdę.
— Jakże się nazywa ów drugi złodziej, ten mniemany twój wspólnik?
Szpagat opuścił głowę i milczał, mnąc czapkę w ręku.
— Odpowiadaj!... zawołał sędzia niecierpliwie. Jeżeli byłeś tylko wspólnikiem, wymień nazwisko tamtego, inaczej będę przekonany o jakimś niezręcznym wybiegu z twej strony w celu zrzucenia z siebie odpowiedzialności.
Jesteś recydywistą... Byłeś raz już karanym za kradzież biżuterji z wystawy sklepowej... Przedtem nie miałeś złych poszlak, a więc skazano cię tylko na dwa miesiące więzienia. Tym razem jednak surowiej będziesz sądzonym. Zawyrokuję cię na 13 miesięcy do centralnego domu kary i poprawy i będziesz pozostawał pod nadzorem policji, jeżeli nie wskażesz wspólnika winnego bardziej od ciebie.
Usłyszawszy to Szpagat zadrżał i pobladł.
Nadzór policji przestrasza srodze wszystkich złodziei. Jest on jak ów klasyczny miecz Demoklesa, zawieszony bezustannie nad ich głowami. Zmuszonemi są oni natenczas po wyjściu z więzienia przebywać we wskazanej przez policję miejscowości.
Daje to pewność zostania przytrzymanym w razie ucieczki do Paryża, i nowego zawyrokowania z obostrzoną karą.
— Jakto panie sędzio? — zawołał Szpagat, za pół tuzina zegarków między któremi dwa były tombakowe, trzynaście miesięcy więzienia, i pod dozór?
— Jest to najmniejsza kara, jaka spotkać cię może jeżeli jesteś sprawcą pomienionej kradzieży. Gdybyś zaś był tylko wspólnikiem, zyskasz złagodzenie. Może by nawet wybaczono tobie zuchwałe twoje rzucenie się na komisarza policji...
Szpagat załamał ręce, przybierając obłudnie błagalną postawę.
— Och! panie sędzio!.. — wyjąknął łzawym głosem, zapomnieć o tem należy!... zapomnieć trzeba. Żałuję z całego serca mojego uniesienia, i gotów jestem to oblewać łzami, jak pokutująca Magdalena. Za wiele natenczas wypiłem, i wpadłem w gniew zobaczywszy iż mnie schwytano. Byłem nieprzytomnym... prawie szalonym!... Sam niewiedziałem co robię... co mówię... i na kolanach błagam przebaczenia za ubliżenie urzędnikowi który przyszedł mnie aresztować.
— I którego byłbyś zabił na pewno, dodał sędzia, — gdyby nie pomoc dzielnego chłopca, który rzuciwszy się na ciebie, rozbroił cię, z niebezpieczeństwem własnego życia... Lecz dajmy pokój temu, a kończmy sprawę zegarków. Radzę ci, wymień wspólnika, jeżeli go masz rzeczywiście.
— Och! jakże to ciężko denuncjować kolegę, zawtórzył nicpoń z westchnieniem, lecz mimo to każdy powinien przede wszystkiem myśleć o sobie, a ponieważ koniecznie trzeba, decyduję się...
— Mów zatem...
— Wspomniany mój kolega nazywa się Jan-Czwartek, inaczej zwany Słowikiem.
Sędzia śledczy wziął arkusz papieru, na nagłówku którego były wyryte dużemi literami te słowa:
— Któż to jest ów Jan-Czwartek? zapytał.
— Jan-Czwartek jest moim dawnym kolegą, odrzekł Szpagat. Niepomnę już ile odsiadywał wyroków, między któremi jeden na lat pięć więzienia, z nadzorem dziesięcioletnim.
— Gdzie mieszka teraz?
— Przy ulicy Vinaigriers.
— Pod numerem?...
— Dwudziestym pierwszym.
Sędzia śledczy zapisawszy to sobie, prowadził dalej badanie. Pisarz podał do odczytania protokół, na którym Szpagat swój podpis położył.
— Zaprowadźcie obwinionego do więzienia! rzekł sędzia do stojącego gwardzisty.
Szpagat dał poznać gestem iż mówić pragnie.
— Czego żądasz?
— Pan sędzia rozkaże zapewno przyaresztować Jana-Czwartka?
— To cóż?
— Owóż ja prosiłbym o łaskę ażeby mnie nie pomieszczano w tem więzieniu, gdzie on będzie odsiadywał karę. Jest to zły chłopiec, osobistość nader niebezpieczna i mściwa. Zostawszy przytrzymanym, odgadnie że to ja jego zadenuncjował i mogą z tąd wyniknąć bardzo przykre dla mnie następstwa. Wyświadczył by mi pan sędzia wielką łaskę zesławszy mnie do „Magdalenek“.
Tak zwane narzeczem gminnym „Magdalenki“ było to stare więzienie, które w kilka lat później zburzonem zostało.
— Dobrze, postaram się o to... odparł sędzia.
— Składam pokorne dzięki! Pan uratujesz mi życie!
Sędzia śledczy zapełnił pismem arkusz papieru z wydrukowanym nagłówkiem: „Rozkaz przyaresztowania“, na- kreśliwszy na nim nazwisko Jana-Czwartka, zwanego Słowikiem. Na drugim arkuszu napisał kilka wyrazów i zadzwonił na woźnego.
— Zanieś to do pana naczelnika, — rzekł do niego, niechaj natychmiast rozpoczną działanie.
W kilka minut później, woźny doręczył papiery, powtarzając zlecenie.
— Pan sędzia prosi, aby natychmiast rozpoczęto działanie.
— Wydam rozkazy, odrzekł naczelnik przeczytawszy papiery, a zwróciwszy się do obecnego w gabinecie agenta:
— Jobin.... zawołał.
— Jestem...
— Trzeba się będzie tobie zająć tą sprawą...
— O co chodzi, panie naczelniku?
— O przyaresztowanie pewnego indywiduum przy ulicy Vinaigriers nr. 21.
— Któż to jest?
— Niejaki Jan-Czwartek... przezwany Słowikiem.
— Jan-Czwartek... przezwany Słowikiem? powtórzył zamyślając się Jobin. Ha!... dodał po chwili, znam ja... znam tego łotra.
Jest to recydywista, który wymknąwszy się z pod nadzoru, przybył do Paryża: Szukamy go od dawna... a wiedząc że nieposiada żadnych środków utrzymania, jesteśmy pewni, że zarabia złodziejstwem. Ale to sprytny ptaszek, nie da się on schwytać na gorącym uczynku!...
— Znasz jego rysopis?
— Doskonale! Wysoki djabeł czterdziestoletni, a chudy jak szkielet!
— Weź z sobą do pomocy dwóch agentów. Oto rozkaz przyaresztowania... Dalej w drogę, bo to rzecz pilna.
— Abyśmy tylko zastali go w domu, to dziś wieczorem jeszcze będzie się znajdował w więzieniu, — odparł Jobin, chowając rozkaz do pugilaresu.
Ukłonił się podchodząc ku drzwiom gabinetu.
— Posłuchaj... jeszcze słowo! — dodał naczelnik. Musisz załatwić po drodze interes bardzo pilny, jaki ci wiele czasu nie zabierze... Wsiądź do fiakra...
— Jestem na rozkazy. O cóż chodzi?
— Zanieś tę paczkę do ministerjum sprawiedliwości do wydziału spraw wewnętrznych i oddaj do rąk własnych naczelnikowi biura, mówiąc że to odemnie. Jest to rzecz bardzo ważna!
— Czy trzeba otrzymać pokwitowanie?
— Nie potrzeba.
— Biegnę więc, panie. Tu Jobin wyszedł z gabinetu.
Wróćmy do przyaresztowanych.
Były notarjusz oczekiwał niecierpliwie na powrót Szpagata.
— I cóż? — zapytał, spostrzegłszy go we drzwiach.
— Fakt dokonany. Osądzono mnie na lat parę więzienia, a może i na dozór, ale ten podły Jan-Czwartek otrzyma na co zasłużył.
— Oskarżyłeś go? Tak; jako głównego sprawcę kradzieży zegarków.
— A o mnie nic nie mówiłeś?
— O tobie?... Zkąd?... W niczem mi nie zawiniłeś.
— Jesteś prawdziwym moim przyjacielem... zawołał Brisson.
Zresztą, za co by mnie mieli ukarać. Przeszłą mnie co najwyżej do „Magdalenek“. Staraj się i ty tam dostać, będziemy mieli czas do porozmawiania z sobą.
We dwie godziny później, Szpagat został wezwanym do sądowej kancelarji, a za chwilę wsiadał wraz z innemi łotrami do więziennego wozu, zwanego pospolicie „koszem od sałaty“.
Podczas drogi, zacierał ręce, myśląc sobie:
— Jeżeli nie znajdziesz sposobów uniewinnienia się, ty podły Janie-Czwartku, notowany za poprzednie swe sprawki, będziesz miał do uregulowania dobry rachunek.
— Nieprzewidziany zawód oczekiwał łotra po przybyciu na miejsce. Sędzia śledczy nie uwzględnił żadnej z proźb jego.
Wysiadłszy z wozu ów nędznik został wtrąconym nie do „Magdalenek“, lecz do więzienia świętej Pelagji.
Jan-Czwartek, nie wiedząc o niczem co zaszło w Prefekturze, wrócił spokojnie do swego mieszkania przy ulicy Vinaigriers o godzinie trzeciej nad ranem i położył się spać rozmyślając czyli go nie złudziło podobieństwo pani Dick-Thorn z ową kobietą z mostu de Neuilly?
Mieszkanie złodzieja znajdowało się na piątym piętrze, w starym domu, którego część tylna wychodziła na szopy, ustawione rzędem po nad kanałem świętego Marcina.
Zajmował on dwa pokoje na facjacie, czysto utrzymane. Stół biały drewniany, cztery stołki, szafka kuchenna i mały piecyk żelazny o trzech fajerkach, oto całe urządzenie pierwszego pokoju.
W drugim znajdowało się łóżko żelazne, komoda orzechowa i szkatułka z narzędziami, potrzebnemi miedziorytnikowi. W kącie pokoju stał kuferek.
Wszystkie te sprzęty były własnością Czwartka, który zajmował się sam swoim gospodarstwem.
— Człowiek na mojem stanowisku, — mówił sobie, nie powinien mieszkać okazale, byłoby to zbyt niebezpie- cznem i zwrócić by mogło uwagę policji. Rzecz inna, gdy mieszka się cicho i skromnie. Nikt wtedy tobą się nie zajmuje; posiadasz pozór uczciwego robotnika, płacisz komorne regularnie gospodarzowi, i możesz jak chcesz potajemnie prowadzić swoje interesa.
Stosował się też najściślej do tych zasad.
Popełniona przezeń kradzież z włamaniem w pewnym wiejskim domu, w pobliżu Vincennes, przyniosła mu kwotę sześciuset franków.
Zamiast wydać te pieniądze na hulanki różnego rodzaju, jak to zwykle czynią łotrzy jemu podobni, zakupił wyż wymienione sprzęty do swego mieszkania, które zajmował od dość dawnego czasu.
Jego gospodarz bardzo go poważał z przyczyny regularności w wypłacie, a sąsiedzi przyznawali mu niepospolity talent w miedziorytnictwie.
Niegdyś, w młodości, posiadał on tę zdolność w rzeczy samej i mógł zarabiać uczciwie na swoje utrzymanie. Pociąg wszelako ku złemu i niebezpieczne towarzystwo hultajów, zrobiły zeń złodzieja i mordercę.
Wiedząc, że policja okazuje pewne względy osobistościom mającym jakikolwiek sposób uczciwego zarobkowania, przedstawił się pozornie za pracowitego miedziorytnika, posiadając rozłożone na stole platy mosiężne wraz z narzędziami, przy których niby pracował.
Jego całe postępowanie można streścić w tych słowach: „Płacić regularnie komorne, mieć fundusz na swoje wydatki, nie przyjmować u siebie nikogo i nie udzielać adresu mieszkania nawet i swoim wspólnikom“.
Nieszczęściem, raz jeden wykroczył przeciw pomienionym zasadom. Będąc podchmielonym nieco, stał się zbyt gadatliwym.
Starzejąc, stawał się co raz podejrzliwszym a zarazem i jego przezorność zwiększała się w równej mierze. Zazwy- czaj „pracował sam“, to jest kradł bez wspólnika, wiedząc o ile wszelkie spółki bywają kompromitującemi.
Wypadkiem został wciągniętym w sprawę przy Berlińskiej ulicy, której pieniężną korzyścią błysnął mu Szpagat przed oczyma. Plan tej wyprawy wszelako, zamiast go nęcić ku sobie, budził w nim wstręt instynktowny, przypominając sprawę na moście de Neuilly, od którego to czasu Jan-Czwartek obawiał się kobiet.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Uderzyła godzina dziewiąta rano.
Czwartek zerwał się z łóżka ażeby się ubrać i uporządkować mieszkanie.
Wiemy, iż był on zawsze starannie ubranym i nie bez przyczyny, porządny ubiór albowiem oddalał od niego podejrzenia policji.
Ubierając się, zaczął wydobywać z kieszeni przedmioty wczoraj z sobą zabrane.
Wyjął więc szklarski djament, blaszane pudełko, w którym znajdowała się kula ulepionej smoły i inne złodziejskie przedmioty.
— Zostawiwszy to, — wyszepnął, — możnaby się zdradzić... Nie trzeba więcej aby skompromitować człowieka! To mówiąc, zbliżył się do kominka, na którym leżała kupa popiołu, rozgarnął go łopatką, zrobił głęboki dołek, uniósł nożem w górę fajerkę, i w owo wydrążenie wpuścił blaszane pudełko z kulą smoły i djamentem.
Uporządkował następnie wszystko jak było i przysypał popiołem.
— Teraz mogą urządzić u mnie przeszukiwania, wyszepnął, nie znajdą nic coby przeciw mnie świadczyło.
Zaczął się czesać przed lusterkiem i porządkować szczegóły swojej toalety, ponieważ miał kilka kursów do zrobienia dnia tego.
Jeden z nich szczególnie był dlań ważnym, a mianowicie, zasięgniecie bliższych wiadomości o lokatorce pałacyku przy Berlińskiej ulicy.
— Znajdują, się ludzie, — mówił sobie, — jedni podobni do drugich, lecz trafia się to bardzo rzadko. Trzeba więc rzecz wyjaśnić przed rozpoczęciem działania. Gdy znajdę wyraz rozwiązujący zagadkę, łatwo mi będzie odszukać adres mieszkania księcia de la Tour-Vandieu, a wtedy przekonam się naocznie, czy to jest owa osobistość z de Neuilly?
— Gdyby na szczęście byli to oni oboje, przytrzymam ich i mam majątek gotowy!
Po owem przemówieniu, Jan-Czwartek wygolony, wyszczotkowany, wyszedł z mieszkania, zamknąwszy je na klucz.
Szedł nad kanałem świętego Marcina aż do rogatki la Villette, gdzie wstąpił do kawiarni na śniadanie, poczem zwrócił się na bulwar ku dzielnicy, gdzie „pracował“ ubiegłej nocy.
Pozostawmy go idącego spokojnie, a pospieszmy do pałacyku przy Berlińskiej ulicy.
Kucharka, wszedłszy rano do kuchni, spostrzegła zdumiona kawałek szkła okrągłego leżącego na ziemi i wybitą w szybie okrągłą dziurę.
Zrozumiała natychmiast, iż podczas nocy zaszło w pałacyku coś niezwykłego, być może zbrodnia, morderstwo, i przestraszona zaczęła przywoływać pomocy, poczem wbiegła do sypialni swej pani.
Klaudja Dic-Thorn leżała jeszcze w łóżku, ale już nie spała. Zaniepokojona krzykiem służącej zerwała się, a zarzuciwszy peniuar i wyjrzała do kuchni.
— Co znaczą te krzyki? — zapytała.
— Ach! pani... wyjąknęła dziewczyna ze drżeniem, — złodzieje byli tu u nas tej nocy...
— Złodzieje? — powtórzyła Klaudja w osłupieniu.
— Tak pani i to cała banda!
Pani Dick-Thorn przypomniała sobie ów hałas, który ją obudził wśród nocy, ztąd wydawało się jej być słusznem twierdzenie służącej.
— Widziałażeś tych złodziei? — zapytała.
— Dzięki Bogu, nie! pani... inaczej ze strachu byłabym umarła!
— Zkąd wiesz zatem, że oni tu byli?
— Znalazłam wycięty kawałek szkła na podłodze w kuchni, a oprócz tego spostrzegłam w szybie wyciętą dziurę, widać tędy weszli... Trzeba zawezwać policję... bo oni nas zabiją... zabiją.
— Bez krzyków! — zawołała nakazująco wdowa. Żadne niebezpieczeństwo nam nie zagraża. Dzień jasny, obecnie; a jeżeli złodzieje byli tu w rzeczy samej, to uciekli, od dawna.
Wracaj do swoich zajęć; ja przepatrzę czyli nie pozostawili gdzie śladów swojej bytności.
Służąca pospieszyła wypełnić rozkaz swej pani, a Klaudja Dick-Thorn wbiegłszy z pośpiechem do swego pokoju, wyjęła z pod poduszki pęk kluczów a wszedłszy do buduaru otworzyła biurko w którym się znajdowały resztki jej majątku.
Na szczęście znalazła wszystko w porządku.
— Bądź co bądź, przyznać potrzeba, że ci mniemani złodzieje byli porządnymi ludźmi, wyrzekła z uśmiechem, skoro nic nie zabrali. Lecz co to wszystko znaczy? Miałożby się przywidzieć coś tej dziewczynie?
— Nie mylisz się!.. — rzekła do drżącej jeszcze ze strachu kucharki.
— Ta szyba wykrojoną została i weszli tu oknem. Oto są ślady na kamiennej posadzce ich zabłoconego obuwia.
Tu pochyliwszy się podniosła kawałek szkła okrągło wyciętego i przypatrywać mu się uważnie zaczęła.
Na środku tego szklannego odłamka, rysowała się wyraźnie szeroka czarna i tłusta plama, z której rozchodząca się woń przekonywała o prawdzie.
— To smoła!.. zawołała Klaudja; nagle jakieś odległe wspomnienie zbudziło się w jej pamięci. Pobladła widocznie, zacisnęła usta, brwi namarszczyła.
— To dziwne!... — wyszepnęła cicho. — Przed laty dwudziestu, w tejże samej porze roku człowiek nazwiskiem Jan-Czwartek zakradł się w Neuilly do mego mieszkania, w celach rabunku. Następnie został moim wspólnikiem... lecz po tem wszystkiem zmarł od zadanej sobie trucizny...
Stała przez kilka chwil zadumana z wlepionym wzrokiem w odłamek szkła, trzymanego w ręku, powtarzając:
— To dziwna!... Czy rzeczywiście umarł Jan-Czwartek natenczas?..
— Pani!.. ozwała się służąca zajęta uprzątaniem, trzebaby pójść zawiadomić komisarza...
Klaudja Dick-Thorn drgnęła, jakby osoba nagle ze snu przebudzona.
— Nie potrzeba! — zawołała; ale natomiast trzeba sprowadzić szklarza; ażeby wprawił nową szybę.
— Lecz pani!.. komisarz..
— Milcz! — powtórzyła wdowa.
— Nie lubię ażeby — ze mną dyskutowano wbrew mojej woli! Milcz! i bądź posłuszną!...
— Cóż pani zatem rozkaże?
— Otóż przedewszystkiem zabraniam ci rozgadywać komukolwiekbądż o tem co zaszło u nas tej nocy. Najmniejsze nieposłuszeństwo w tym razie, a zostaniesz przezemnie wygnaną!
— Nie powiem... ani słowa! odparła dziewczyna wpatrując się w swoją panią zdumionym wzrokiem. Niemogła pojąć albowiem jak można było otaczać tajemnicą złodzieja, który każdej chwili mógł ponowić rabunek.
— Spiesz się... biegnij po szklarza! wołała pani Dick-Thorn.
— Biegnę! odpowiedziała służąca. I wyszła z pospiechem.
Znalazłszy się na ulicy, przykładała po kilkakrotnie rękę do czoła, co znaczyło:
— Widocznie iż moja pani jest obłąkaną!
Klaudja Varni zostawszy samą, rzuciła kawałek szkła na kamienną posadzkę, które się rozproszyło na czystki, a wydobywszy nóż z kredensu, podważyła nim i rozbiła resztki szyby w oknie pozostałej.
— Niechcę ażeby o tem wiedziano... wyszepnęła — a w razie potrzeby, zaprzeczę wszystkiemu. Nie lubię mieć do czynienia z policją.
Głęboko zadumana wróciła do swego pokoju, powtarzając bezwiednie:
— Jan-Czwartek... Jan-Czwartek!..
— Nie! to niepodobna! — zawołała nagle. Jan-Czwartek umarł... Tak! musiał umrzeć!.. Wszakżem gorliwie odszukiwała jego śladów przed dwudziestoma laty... Nic nie znalazłam... to dowód że zabity piorunującą trucizną, wpadł do Sekwany, pogrążywszy poprzednio w jej falach dziecię Estery i księcia Zygmunta de la Tour-Vandieu. Nurty głębokie tej rzeki, ukryły jego trupa.
— Żaden ze świadków sprawy dokonanej na moście de Neuilly, dziś nie istnieje, a gdyby nawet jakimś cudem ocalony ten człowiek żył jeszcze i znalazł się na mojej drodze nie mógł by mnie poznać po latach dwudziestu. Nic nie znaczy to usiłowanie kradzieży z włamaniem. Dzienniki głoszą codziennie o tysiącach takich wypadków.
Pani Dick-Thorn pragnęła się uspokoić, ale dokonała tego zaledwie w połowie.
— Jeden szczegół tylko pozostaje dla mnie niewyjaśnionym, zaczęła nanowo. — Jakiś człowiek wszedł do pałacu tej nocy... Znajdował się tak blisko mego pokoju, że odgłos jego kroków, lub też potknięcie się o krzesło, przebudziło mnie ze snu...
— Dla czego nic nie wziął? Na myśl, że mogłam się spotkać twarz w twarz jak niegdyś w Neuilly z tym złodziejem, mordercą... drżę cała!... Eh! nie myślmy już o tem, dodała, — każę okratować okna wychodzące na podwórze, i to wystarczy do zażegnania niebezpieczeństwa.
Tu zadzwoniła na pokojówkę, która jeszcze nie zeszła z facjaty, i rozpoczęła swoją tualetę, podczas gdy szklarz wprawiał w kuchni rozbitą szybę.
Oczekiwała na przysłanie sobie powozu i koni zakupionych wczoraj, oraz stangreta, jakiego wystarać się dla niej przyobiecał właściciel remizy.
Brakowałoby jej natenczas tylko lokaja, którego nastręczyć mógł stangret.
Pani Dick-Thorn postanowiła prowadzić dom okazale, urządzić dnie przyjęcia i skompletować służbę.
Gdy się to działo w pałacyku, Jan-Czwartek przybył na Berlińską ulicę, mocno zaciekawiony, czyli spostrzegłszy ślady kradzieży wniesiono skargę do policji.
W pałacu panowało głębokie milczenie, żadne zbiegowisko nie miało tu miejsca.
Ów łotr znając dobrze ciekawość paryzkiej gawiedzi, upewnił się iż nie nastąpiło żadne śledztwo policyjne.
Na wprost pałacyku znajdował się dom świeżo budowany. Wsunął się po za rusztowania i oczekiwał.
Gdy nic nie dostrzegł, po upływie godziny, i zamierzał już wyjść ze swego ukrycia, spostrzegł nadjeżdżający powóz, uprzężony we dwa piękne konie, ktoremi kierował stangret w liberję przybrany. W powozie siedziało dwóch mężczyzn. Jeden z nich zadzwonił do pałacowej bramy.
W bramę otwartą na oścież wjechał ten powóz i drzwi za nim zamknięto.
— Dobrze o tem wiedzieć!.. — pomyślał Czwartek. — Utrzymuje więc powóz i konie, ma służbę męzką. Nic dla mnie łatwiejszego, jak zabrać z niemi znajomość, a tym sposobem wiedzieć wszystko co się w tym domu dzieje. Na dziś dość tego.
— Teraz należy się powiadomić, gdzie mieszka książę de la Tour-Vandieu... Wiedząc to, ukryję się w pobliżu, choćby mi przyszło przez tydzień wyczekiwać tam codziennie. Czy owa osobistość wyjdzie pieszo, czy wyjedzie konno, lub w powozie, zdemaskuję go i przekonam się czy to ów mieszkaniec z Neuilly?.. tego tylko mi trzeba!
Tak rozmyślając, znalazł się łotr niezadługo na placu Karuzelu.
Przechodząc ulicą Vandome, dostrzegł kilka wspaniałych ekwipażów, oczekujących przy wejściu do pałacu Sprawiedliwości.
Skromny fjakr stał w tyle po za niemi, jak gdyby upokorzony owem arystokratycznem sąsiedztwem.
Świetna myśl przemknęła Czwartkowi przez głowę.
— Wszyscy ci słudzy wielkich panów znają się między sobą, — pomyślał, — otóż to właśnie będzie mi mogło znakomicie ułatwić zadanie.
Zbliżył się do powozów, a zobaczywszy młodego lokaja stojącego przy chodniku, zbliżył się ku niemu.
— Wybacz pan, rzekł z ukłonem, wybacz iż prosić cię będę o małe objaśnienie.
— O co chodzi? odparł zapytany.
— Sądząc po uprzęży i ekwipażu, widzę iż to wszystko należy do jakiejś wysokiej znakomitości.
— Odgadłeś przyjacielu, mój pan jest markizem i zarazem sekretarzem Stanu spraw zagranicznych. Ale dla czego zapytujesz mnie o to?
— Ponieważ potrzebuję odnaleść adres pewnego wielkiego pana...
— Nazwisko tej osobistości?
— Książę de la Tour-Vandieu.
Lokaj zaczął się śmiać głośno.
— Cóż w tem śmiesznego? — pytał zmięszany Jan-Czwartek.
— Śmieję się nie z twojego zapytania, — odrzekł służący, ale z dziwnie przychylnego dla ciebie zbiegu okoliczności...
— Jakto... nierozumiem?
— Widzisz ten powóz uprzężony we dwa czarne konie?
— Widzę go.
— Tego stangreta i lokaja w żałobnej liberji?
— Widzę ich również.
— A więc... jest to ekwipaż i służba księcia de la Tour-Vandieu, o którego adres zapytujesz.
— Masz słuszność, że traf okazał się dla mnie bardzo przychylnym w tym razie, odparł Jan-Czwartek, zacierając ręce.
— Dziękuję za objaśnienie, —. mówił łotr dalej, — w rzeczy samej niezwykłe dzisiaj spotyka mnie szczęście...
Tu zwrócił się do wysokiego draba w żałobnej liberji, któremu niejeden pozazdrościł by jego pięknych faworytów.
— Powiedziano mi, zaczął, iż pan należysz do grona służących księcia de la Tour-Vandieu?
— Tak jest; odrzekł z dumą lokaj.
— I oczekujesz na księcia?
— Nie inaczej; pojedziemy ztąd do Senatu, gdzie książę zamierza wygłosić mowę.
— A więc za chwilę wyjdzie z Ministerjum?
— Ma się rozumieć!
— Będę go mógł widzieć?
— Zapewne...
— I mówić z nim?
— A! to rzecz inna... Książę niema zwyczaju udzielać posłuchań na ulicy. Ale cóż u czarta masz pan mu do powiedzenia?
— Jestem synem jednego z dawnych sług jego ojca, i chciałem prosić księcia o miejsce dla siebie w stajniach...
— Do jakiej roboty?
— Do posług stajennego.
— Na teraz mamy wszystkie miejsca zajęte, odrzekł lokaj wyniośle. — Skoro jednak książę przypomni sobie twojego ojca, być może zechce zająć się tobą. We własnym wszelako swoim interesie, posłuchaj mej rady...
— Najchętniej.
— Nie zaczepiaj księcia teraz przy jego wyjściu z Ministerjum. Idź lepiej na ulicę świętego Dominika i zaczekaj w pałacowej bramie...
— A... zatem książę mieszka w pałacu, przy ulicy św. Dominika?
— Niewiedziałeś o tem?
— Kiedyś mi ojciec nadmienił, lecz zapomniałem. Skorzystam z udzielonej mi rady, ale nie będę trudnił księcia dzisiaj moją prośbą. Chciałbym go tylko zobaczyć.
— Jak zechcesz.
Jednocześnie jakiś mężczyzna wyglądający z pozoru na urzędnika, wyszedł z Ministerjum i zwrócił się do fjakra, oczekującego w tyle, po za bogatemi pańskiemi ekwipażami.
Mijając się z Janem-Czwartkiem na chodniku, spojrzał na niego. Drgnął i przystanął, wpatrując się uporczywie w rzezimieszka.
Trwało to tylko minutę, poczem pewien, iż się nie myli, podszedł i ujął go za rękę.
Jan nie zbyt czysty na sumieniu, stanął przerażony. Śmiertelna bladość twarz mu pokryła a nadrabiając zuchwałością:
— Co pan chcesz odemnie? zapytał.
— Mam ci powiedzieć słów kilka, — odparł Jobin, wracający właśnie od naczelnika spraw wewnętrznych, któremu oddał pakiet powierzony sobie przez swego zwierzchnika.
— Ze mną pomówić... odrzekł łotr, usiłując uwolnić się z rąk agenta.
— Pan się mylisz... Ja pana nieznam wcale!
— Ale ja znam ciebie... i znam doskonale!
— To być niemoże!..
— Jesteś Janem-Czwartkiem!.. inaczej zwany Słowikiem... szepnął mu na ucho Jobin. Nie zaprzeczaj daremno... Poznałem cię za pierwszym rzutem oka.
Rzezimieszek postanowił bronić się zuchwale.
— Przypuśćmy, gdyby tak było?.. Któż pan jesteś?
— Jestem policyjnym agentem.
— Cóż zatem? Odbyłem przeznaczoną mi karę. Spłaciłem mój dług sprawiedliwości, i niemam żadnych obrachunków z policją. Pytam powtórnie, czego pan żądasz odemnie?
— Ja osobiście nic... Lecz pan Bouvaret sędzia śledczy, chce z tobą pomówić i rozkazał mi przyprowadzić cię do jego gabinetu.
— Niepójdę! — krzyknął z uporem Jan-Czwartek.
— Tak?
— Tak!
Tu łotr usiłował powtórnie wymknąć się i uciec.
Przewidując to Jobin, ścisnął mu rękę z niebywałą siłą, szepcąc:
— Bez oporu i skandalu!.. rozumiesz? — Mam rozkaz przyaresztowania ciebie, musisz pójść ze mną!
— Rozkaz przyaresztowania mnie? — powtórzył z przestrachem złodziej.
— Tak. Chcesz, to ci pokażę ów rozkaz?..
— Niepotrzeba! Lecz skutkiem czego mnie aresztują?
— Nie wiem... Ty sam powinieneś wiedzieć lepiej odemnie.
— W niczem nie przewiniłem...
— Powiesz to sędziemu śledczemu.
Dwaj miejscy gwardziści pełniący służbę przy Ministerjum, spostrzegłszy, że pomiędzy temi dwoma mężczyznami wszczęła się jakaś sprzeczka, zbliżyli się do nich.
— Jestem policyjnym agentem, rzekł do nich Jobin.
Znając go dobrze strażnicy, salutowali po wojskowemu.
— Otrzymałem rozkaz przytrzymania tego ptaszka, — mówił agent dalej, dopomóżcie mi w tem...
— To niepotrzebne, mruknął Jan-Czwartek. Pójdę za panem dobrowolnie.
— Tak?... i w drodze ucieknę... dodał z ironiją agent. Znam ja się na waszych wybiegach... Starego jak ja wróbla, nie weźmiesz na plewy!
Dwaj miejscy strażnicy umieścili się, jeden po prawej, drugi po lewej stronie Jana-Czwartka.
Jobin skinął na fjakra, do którego kazał wsiąść aresztowanemu. Sam usiadł obok niego, a miejski strażnik umieścił się naprzeciw.
— Do kroć tysięcy piorunów!.. — pomyślał Czwartek, aresztują mnie, sam niewiem za co i dlaczego. Przeszkodzi mi to w zobaczeniu księcia de la Tour-Vandieu, ku czemu miałem tak dobrą sposobność... Jakaż przeklęta fatalność!..
Denuncjacja Szpagata szybko odniosła skutek pożądany, a traf oszczędził Jobinowi trudzenia się na ulicę de Vinaigriers.
W trzy kwadranse później, Jan-Czwartek siedział w policyjnym areszcie.
— Niech djabli porwą! — pomrukiwał, przechadzając się wzdłuż i wszerz, jak dzikie zwierzę, schwytane w zasadzkę. — W chwili gdym miał nasycić mą zemstę i zgarnąć pieniądze schwytano mnie i na klucz zamknięto!..
— Ależ to przyaresztowanie nie jest bez przyczyny... Jakiż może być powód ku temu? Moja dzisiejsza nocna wyprawa?.. Niepodobna!.. ponieważ nic nie ukradłem... Zresztą, któżby mógł odkryć że to ja właśnie wszedłem do pałacu? Ostatniemi czasy „pracowałem“ sam, bez wspólników, a więc zdradzić mnie nikt niemógł...
— Rzecz dziwna jednak, ażeby więzić uczciwego chłopca przeciw któremu nieposiada się dowodów popełnionej winy. Widocznie że tu zaszła pomyłka... Wzięto mnie za kogoś innego. Niemam się czego obawiać!.. Sędzia śledczy, uwolni mnie, na pewno!
Znajdując się sam w areszcie, mówił głośno gestykulując zapalczywie, przyczem tak zagłębił się w swych rozmyślaniach, iż niesłyszał, jak się drzwi otwarły i zamknęły.
Nagle czyjaś ręka spoczęła na jego ramieniu. Obrócił się szybko. Stał przed nim jego współkolega były notarjusz Brisson uśmiechnięty.
— Ty, tu?... „Gęsie-Pióro“?.. zawołał.
— Tak, i mnie to raczej dziwić się trzeba że cię tak prędko zamkniętego widzę.
— Tak prędko? odparł Jan z osłupieniem, wiesz zatem o wszystkiem co się stało?
— Ma się rozumieć...
— Opowiedz więc co znaczy ta cała historja?
— To znaczy że Szpagat cię zadenuncjował... lecz ja w tem nie brałem udziału... przeciwnie robiłem, com tylko mógł z mej strony, aby powstrzymać rozszalałą falę, ale nadaremnie...
— Zagniewany jest więc na mnie?
— Śmiertelnie...
— Zkąd... za co?
— Przekonanym jest, żeś ty umyślnie kazał nas pochwycić policji, aby na swoją rękę poprowadzić interes na Berlińskiej ulicy.
— To fałsz! — wykrzyknął Jan-Czwartek.
— Wiem o tem... Jestem przekonany... Ale on tak nabił sobie tem głowę, że niechce wierzyć żadnym usprawiedliwieniom.
— Zkąd mu to przyszło do mózgownicy? Wszak nie „pracowaliśmy“ razem?.. Nic przeciw mnie powiedzieć nie może!..
— Zkąd sobie uroił coś podobnego, niewiem! Ty sam powinieneś to rozwiązać. Przychodzę ostrzedz cię, abyś się miał na baczności i wiedział jak masz odpowiadać, skoro cię wezwą przed sędziego śledczego.
— Ha! łajdak... infamus! — wołał Czwartek. Czy on jest tutaj?
— Niema go. Wzywany był na badanie, a potem odprowadzono go pod konwojem do „Magdalenek“. Powiedział mi, że tam będzie odsiadywał karę.
Jan-Czwartek zacisnął pięści.
— Dobrze! zawołał chrypliwie. Mnie także zapewne oznaczą pobyt u „Magdalenek“, a wtedy zobaczymy!..
— No!... no!.. uspokój się... — mówił „Gęsie-Pióro“, który będąc zwolennikiem zgody, nienawidził gwałtownych uniesień i rozlewu krwi, gdybyś go zabił w przystępie szału, pogorszyło by to tylko twą sprawę. Napij się szklankę zimnej wody i porozmawiajmy. Chcesz ze mną pomówić?
— O czem do pioruna? — odmruknął gniewnie Czwartek.
— Otóż pozwól sobie powiedzieć, ciągnął dalej Brisson, że twoja w tem wina. Gdybyś był wcześniej przyszedł pod „Srebrnego Kruka“ nie stało by się to co nastąpiło.
— Przyszedłem!
— Ale zapóźno.
— Niemogłem przyjść wcześniej... Widziałem jak policja was wyprowadzała.
— Wszak mogę wierzyć, — pytał z niejakim wachaniem „Gęsie-Pióro“, — żeś nas nie sprzedał?
Jan-Czwartek rzucił się z oczyma krwią nabiegłemi. Na jego oblicze wystąpił silny rumieniec.
— Ja miałbym jak Judasz sprzedał swoich towarzyszów? — wykrzyknął; — żartujesz czy kpisz ze mnie.
— Nie jestem takim, jak Szpagat, nędznikiem... Jak możesz mnie podejrzywać o coś podobnego? Nie waż mi się tego powtórzyć, bo cię jak psa zadławię na miejscu.
To mówiąc, przyskoczył z zaciśniętemi pięściami do szyji notarjusza, który zbladł i cofnął się przestraszony.
— Ależ nie!. .nigdy... jąkał z obawą, nigdy o czemś podobnem nie pomyślałem... Wiem że jesteś dzielnym i szczerym chłopcem powtarzałem to po tysiąc razy Szpagatowi.
— Masz szczęście! odparł Jan łagodniejąc.
— Przyznaj wszelako, że twoja nieobecność mogła wzbudzić podejrzenie, mówił „Gęsie-Pióro“. Nic więc dziwnego, iż Szpagat uroił sobie, że chciałeś sam zjeść kąsek, który on upiekł i przygotował.
Jan wzruszył ramionami.
— Szpagat jest głupim bydlęciem!.. — zawołał. — Czyżby rabunek i włamanie dały się dokonać jednemu, bez pomocy innych? Powinien był nad tem się zastanowić!..
— To prawda; złość pomięszała mu w głowie.
— Wybacz... lecz w rzeczy samej był powód do szału.
Tyle pięknych planów mieliśmy przed sobą... szczególniej sprawę z księciem de la Tour-Vandieu...
Czwartek zmarszczył czoło.
Słowa notarjusza otwierały jego krwawiącą się ranę, stawiając mu przed oczy zarazem zniknione jego nadzieje.
— To prawda, — odrzekł, — przeklęta fatalność!..
Wejście dozorcy przerwało rozmowę dwóch łotrów.
Zostawmy ich spożywającemi to skromne przyniesione sobie śniadanie, a powróćmy do pałacu de la Tour-Vandieu.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Była godzina dziewiąta wieczorem.
Książę Jerzy, zjadłszy obiad z przybranym swym synem Henrykiem, przeszedł do swego gabinetu, oświetlonego lampą i dwoma kandelabrami.
Usiadł przy płonącym ogniu na kominku i zadzwonił.
Za chwilę ukazał się we drzwiach kamerdyner.
— Ferdynandzie... rzekł do niego książę, — oczekuję przybycia pewnej osoby, między dziewiątą a dziesiątą godziną. Będzie to pan Theifer; spiesz powiadomić odźwiernego, a skoro ów gość przybędzie, wprowadź go do mnie natychmiast.
— Spełnię rozkazy.
— Przyniesiono dzienniki wieczorne?
— Tak; leżą na biurku księcia.
— Dobrze.
— Czy po odejściu gościa mają zaprządz do powozu? — pytał kamerdyner.
— Niepotrzeba; nigdzie dziś nie wyjadę. Skoro pan Theifer odejdzie, będziesz wolnym, potrzebnym mi dziś nie jesteś.
Kamerdyner odszedł.
Książę Jerzy powstawszy z krzesła, usiadł przy biurku i zaczął czytać dziennik.
Zaledwie przebiegł oczyma kilka linij, ręka mu opadła. Wysunął się dziennik. Jakieś czarne myśli widocznie go przytłaczały.
Ręce mu się trzęsły, świadcząc o wewnętrznej burzy, jaka nim miotała.
Usta starca poruszały się bezwiednie wyszeptując wyrazy tak cicho, że żadne ucho ludzkie dosłyszeć ich nie byłoby w stanie.
— Przeszłość... straszliwą!.. przeklętą!... — mówił sam do siebie. Ja, książę Jerzy de la Tour-Vandieu, zajmujący tak wysokie stanowisko z majątkiem i urodzeniem, ja!... posiadający tak rozległe wpływy, jestem zmuszony drżeć bezustannie jak najnędzniejszy ze zbrodniarzy!..
O! czegóż bym nie dał, ażeby się pozbyć tego tytułu i tego majątku który mi tak mało szczęścia zakosztować pozwolił!.. Pogrążyłem się we krwi i błocie!.. Jakiż duch piekieł powiódł mnie do tej zbrodni?
Ha! Klaudja Varni... Klaudja... ów demon z obliczem anioła, która mną rządziła i kierowała, jak mistrz niewolni- kiem!... Wyzyskiwała na swoją korzyść moje słabości, me złe instynkta i wady!.. Klaudja uczyniła mnie oszustem, fałszerzem, mordercą!.. Klaudja poprowadzi mnie do bram więzienia, a ztamtąd na rusztowanie!
Tu opuścił głowę na piersi, ciężko oddychając, a po kilku chwilach bolesnego milczenia, zaczął dalej:
— Byłem pewien, że ta kobieta którą od lat dwudziestu usunąłem z mych wspomnień, umarła... Kilka słów owego człowieka spotkanego na cmentarzu Montparnasse, przekonywują mnie, że ów szatan żyje i że jakiś mściciel nieznany, wyprowadziwszy ją z cienia, użyje jej jako broń przeciw mnie!..
Czego jednak żąda ów mściciel który mówi, że posiada w ręku dowody zbrodni? Czy chce mnie oddać w ręce sprawiedliwości? Ależ to niepodobna!..
O ile zrozumiałem, pragnie on za jaką bądź cenę przywrócić cześć zmarłemu, a ta rehabilitacja to dla mnie hańba i zguba!
Tu przerwał, a ukrywszy twarz w dłoniach, siedział przez chwil kilka w bolesnej zadumie, poczem powstawszy:
— Nie!.. — zawołał tonem srogiej stanowczości; ta straszna tajemnica musi pozostać w ukryciu. Biada tym którzy ją zechcą na jaw wydobyć!!!
Wygłosiwszy to, zamilkł rozjątrzony, jak dzikie zwierzę, gotowe rzucić się na upatrzoną zdobycz.
Zanim poczniemy snuć dalej nasz dramat przed oczyma czytelnika, uważamy za rzecz niezbędną przedstawić główne wypadki owej ponurej przeszłości, do jakich odwoływali się: Jan-Czwartek, były notarjusz Brisson, Ireneusz Moulin, pani Leroyer wraz z synem, pani Dick-Thorn i Jerzy de la Tour-Vandieu.
∗
∗ ∗ |
Bezżenny, żył samotnie, ze starą, wierną służącą, Zuzanną, która mu zastępywała miejsce gospodyni.
Jedynym krewnym doktora był jego synowiec Paweł Leroyer, człowiek żonaty, ojciec dwojga dzieci, bardzo uzdolniony mechanik, przemysłowiec, marzący wiecznie o nowych wynalazkach, a ztąd o sławie i majątku.
Pewnego wieczora, w listopadzie, w chwili, gdy doktór Leroyer wróciwszy do domu znużony, miał zasiąść do obiadu, chłopiec stajenny z oberży pod „Białym koniem“ przyniósł mu list bez podpisu.
Ów list zawierał te słowa:
„Pan doktór Leroyer, proszonym jest usilnie, ażeby zechciał przybyć bezzwłocznie do mieszkania wdowy pani Rougeau-Plumeau, właścicielki willi, gdzie jest oczekiwanym niecierpliwie. Nadewszystko prosimy o pospiech, ponieważ tu chodzi o życie chorej osoby“.
Stary lekarz wiedział od swojej służącej Zuzanny, że dwoje osób przybyłych wynajęli willę umeblowaną, od wdowy Rougeau-Plumeau.
Nikt niewiedział kto byli ci nieznajomi a otrzymany bilet bez podpisu, nie objaśniał również w tym względzie. Wyrazy: „Chodzi o życie chorej osoby“ nie dopuszczały chwili wahania się doktorowi. Mimo proźb zatem i błagań gospodyni, wdział na siebie płaszcz przemoknięty i wśród ulewnego deszczu, puścił się w drogę do wskazanego domu, gdzie nań oczekiwano.
Wprowadzono go natychmiast do jakiejś damy w średnim wieku, której wysłowienie i sposób zachowania się, dziwnemi mu się wydały.
Po krótkim wstępie, pani Amadis (tak się nazywała ta pani), zażądała od niego honorowej przysięgi, że nigdy i w żadnym razie nie wyjawi powodów dla jakich został wezwanym.
Doktora jako człowieka prawego i uczciwego charakteru zaniepokoiła ta propozycja, odmówił przyjęcia podobnego zobowiązania nie znając jego szczegółów i chciał odejść z willi.
Konieczność nakazywała go zatrzymać za jaką bądź cenę i nowa lokatorka wdowy Rougeau-Plumeau uczyniła mu zwierzenia jakie przedstawimy w krótkości.
Flora Rozalja Pitois, urodzona z praczki i nieznanego ojca, obecna pani Amadis wdowa po Piotrze Amadis, dostawcy dla armji, miała lat przeszło pięćdziesiąt. Posiadając znaczny majątek, zamieszkiwała w własnej wspaniałej kamienicy w Paryżu, przy ulicy świętego Ludwika.
Pani Amadis, dobra zresztą osoba, ale niezwykle uczuciowa, której ówczesne romanse zupełnie przewróciły w głowie, postanowiła na wzór owych romansowych bohaterek wmięszać się w jakąś awanturę, któraby głośnym uczyniła jej imię.
Traf posłużył jej w tym razie; postanowienie urzeczywistnionem zostało.
Na drugiem piętrze w domu pani Amadis, mieszkał pan Derieux, były pułkownik armji cesarskiej, kawaler orderu Legji honorowej.
Pan Dérieux zażądał dymisji z upadkiem Napoleona I, którą mu udzielono. Był ojcem pięknego i dobrego jak anioł dziewczęcia, starannie wychowaego w zakładzie naukowym w Saint-Dénis, które wróciło pod dach ojcowski po ukończonej tamże edukacji.
Stary pułkownik często z domu wyjeżdżał, Estera nudziła się, pozostawszy samą.
Pan Derieux, nieznający przeszłości pani Amadis, a tym sposobem nie podejrzywający zasad wątpliwych jej życia jakie prowadziła przed zamążpójściem, widział w niej tylko dziwaczkę pretensjonalną, lecz z dobrą opinją, kobietę w poważnym już wieku, której nie zawahał się wyjeżdżając powierzyć swą córkę.
Pani Amadis prowadziła dom okazale, trzymała powóz i konie, abonowała lożę na operę.
Pewnego wieczora nie mogąc sama pojechać do teatru, ofiarowała lożę pułkownikowi, pragnąc sprawić przyjemność jego córce.
Młody książę Zygmunt de la Tour-Vandieu, był na operze tego wieczora.
Zobaczywszy Esterę, doznał nagłe jak mówiono naówczas; piorunującego uderzenia w serce, zakochał się w niej szalenie.
Zapragnął wiedzieć przedewszystkiem, kto jest urocze to dziewczę, i dowiedział się o tem.
Opłakane spotkanie a następnie miłość fatalna niestety!.. Były one wstępem do przerażającego dramatu!
Młody książę został wprowadzony z łatwością do pani Amadis, której próżności pochlebiały wizyty tak wielkiego pana. Miłość młodzieńca wzrastała, w miarę bliższego poznawania córki pułkownika, lecz żadna zła myśl nie kalała tej jego namiętności.
Zacny, prawego charakteru, nie pomyślał ani na chwilę aby uczynić swoją metresą panny Derieux, lecz przeciwni zaślubić ją pragnął i mieć z niej żonę. Nieszczęściem między obojgiem młodemi wydrążyła się nieprzebyta przepaść.
Książę Zygmunt zwierzył się swej matce wdowie, ze swej miłości dla córki pułkownika oznajmił, że za jakąbądź cenę połączyć się z nią małżeństwem postanowił.
Księżna, uwielbiając swojego syna, pragnęła gorąco widzieć go żonatym, z radością więc z razu przyjęła jego wyznanie, posłyszawszy jednak rodzinne nazwisko dziewczęcia, radość zamieniła się w wybuch srogiego gniewu. Ze względu na zajmowane przez się stanowisko, nie mogła pozwolić na podobny mezalians.
Jan Dérieux, ojciec pułkownika, adwokat w parlamencie, biorący udział w powstaniach Robespierr’a, głosował w skazaniu na śmierć Ludwika XVI. Jasnowłosa więc panna Derieux była wnuczką królobójcy.
Owóż księżna odpowiedziała synowi, że podobne małżeństwo byłoby hańbą dla niej, i że wolałaby raczej widzieć go umarłym, niźli w podobny sposób zbrukanego!
Młodzieniec zrozumiał, że nie zdoła zmienić matki zapatrywania, postanowił walczyć przeciw własnemu sercu, aby zeń wyrwać niemożebną do ziszczenia miłość.
Rezultaty podobnej walki bywają naprzód przewidzianemi. Ktokolwiek poważy się walczyć z miłością, naprzód już bywa zwyciężonym.
Przekonawszy się wkrótce zupełnie o swojej porażce Zygmunt powrócił do pani Amadis i widywał się z Esterą, którą zaprzysięgał sobie niewidzieć już więcej.
Zadowolona i dumna z tego wdowa postanowiwszy był protektorką owego romansu, urządzała schadzki i pozwalała na długie sam na sam zakochanym. Córka pułkownika, była czystem, niewinnem dziewczęciem, ale kochała Zygmunta, młody książę był uczciwym człowiekiem w całem tego słowa znaczeniu, lecz wzajem ubóstwiał pannę Derieux.
Pewnego wieczora iskra wybiegłszy z pocałunku, wznieciła pożar, anioł, czuwający nad zakochanemi, odbiegł, przysłoniwszy białemi skrzydłami zarumienione oblicze...
Zygmunt nie należał do kategorji ludzi godzących łatwo wyrzuty sumienia i rozgrzeszających się dobrowolnie z własnych swych błędów. Przeciwnie, twierdząc, że popełnił więcej niż występek, prawie zbrodnię, nadużywając zaufania młodej siedemnastoletniej dziewczyny, postanowił wynagrodzić winę!
Pocieszał płaczącą, zaprzysięgając że zostanie jego żoną księżną de la Tour-Vandieu.
Trzy miesiące tak upłynęły gdy dnia pewnego poczęła smutno Estera:
— Należy ci, Zygmuncie, dotrzymać przyrzeczenia. Trzeba nadać nazwisko naszemu dziecku...
Na ów głos tkliwy, przypominający mu obowiązek, pospieszył młody książę do matki, a rzuciwszy się do jej stóp, błagał o zmianę jej surowego wyroku.
Księżna okazała się niewzruszoną.
Postanowił natenczas wbrew jej woli zawrzeć małżeństwo z panną Derieux, lecz biedne dziewczę odpowiedziało odmownie na tę propozycję niechcąc się wdzierać przemocą w rodzinę jaka ją odtrącała od siebie. Cierpiąc w milczeniu zalewała się łzami.
Tak upłynęło znów sześć miesięcy. Zbliżał się moment fatalny.
Pani Amadis, czując się być mocno winną w tem wszystkiem, z obawy wyjawienia się tej całej sprawy przed pułkownikiem zdołała go uprosić, aby ze względu na mocno nadwątlone zdrowie Estery, pozwolił jej zabrać ją z sobą na wieś do willi, w jakiej wynajęła mieszkanie w okolicach Brunoy.
Pan Derieux, mający właśnie wyjechać na czas dłuższy z Paryża, zgodził się na tą propozycję i obie kobiety przybyły do willi wynajętej przez panią Amadis.
Uczyniwszy powyższe zwierzenie doktorowi Leroyer, obecna opiekunka Estery, wprowadziła go do pokoju chorej.
Stary doktór nie znalazłszy nic niepokojącego w stanie zdrowia słabej odszedł, obiecując przybyć na pierwsze wezwanie.
Książę Zygmunt de la Tour-Vandieu, miał młodszego brata Jerzego, któremu z przyczyny jego marnotrawstwa i złego prowadzenia się matka zabroniła wstępu do swego mieszkania.
Jerzy w trzydziestym roku życia był kompletnie przeżytym człowiekiem. Zostając pod władzą metresy, Klaudji Verni, kobiety bardzo pięknej, ale do szpiku kości zepsutej moralnie i występnej, roztrwonił na jej wymagania całą swoją przypadającą mu po ojcu sukcesję, a obarczony długami, zmuszonym był niejednokrotnie dla zaspokojenia koniecznych potrzeb życia uciekać się do najtrudniejszych środków uwłaczających jego honorowi i stanowisku.
Ale wszelako sposoby wkrótce się wyczerpywały. Ostatnich fuduszów braknąć poczynało. Groziła nędza, straszna, czarna nędza, więcej jak nędza, ponieważ wielka liczba uczciwych kupców przezeń oszukanych, postanowiła, wnieść skarge do sądu i poprowadzić pana markiza na ławę policji poprawczej.
Na pomoc matki swej, księżnej wdowy nie mógł rachować, ponieważ zrażona i srodze zagniewana niepozwalała nawet synowskiego imienia wymawiać w swej obecności.
Przewidywać było można, iż nie przebaczywszy mu za życia, mogła w chwili zgonu zapisać cały majątek starszemu synowi, na co pozwalało jej prawo.
Jedyna nadzieja pozostawała Klaudji i Jerzemu w śmierci Zygmunta; ten jednak był w całej sile wieku i cieszył się zdrowiem doskonałym.
Mimo to wszystko jakiś wypadek na polowaniu, w konnej wycieczce, lub pchnięcie szpadą w pojedynku, mogły pozbawić go życia, i nadać Jerzemu tytuł książęcy wraz z majątkiem.
Łatwo pojmiemy, iż w takich okolicznościach Klaudja otoczyła księcia Zygmunta całą gromadów szpiegów. Dowiedziała się o jego miłości dla panny Derieux, odgadła wynikłe następstwa, i śledziła związek dwojga zakochanych, aż do dnia w którym pani Amadis sprowadziła Esterę do Brunoy i zamieszkała z nią w gotyckiej willi, gdzie przyjście na świat dziecka miało zniweczyć ostatnie nadzieje Jerzego, ponieważ jasnem było, iż książę Zygmunt uzna za własne to dziecię i uprawni je nawet małżeństwem.
Klaudja zdawała sprawę Jerzemu codziennie z tego co się działo.
Oboje nędznicy ułożyli plan haniebny, dla urzeczywistnienia którego, wynajęli dwa pokoje w oberży pod „Białym koniem“.
Skoro pani Amadis wezwała doktora Leroyer listem zapraszającym, Klaudja w męzkim przebraniu śledziła lekarza pośród wieczornych ciemności idąc po za nim aż do drzwi domu pani Rougeau-Plumeau, a następnie towarzysząc mu do jego własnego mieszkania.
W chwili, gdy zamknęły się zanim sztachety ogrodowe, weszła do niego i zażądała natychmiastowej audjencji, jakiej zdumiony doktór nie śmiał odmówić, wobec zaszłych obecnie tajemniczych wypadków.
— Doktorze!... zaczęła śmiało Klaudja, wiem, że lada chwilę wezwanym zostaniesz ażeby być obecnym przy narodzinach dziecka. Kobieta w takim razie walczy pomiędzy życiem a śmiercią, a życie dziecka trzyma się na włosku pra- wie. Jeżeli matka umrze, dziecię pójdzie za nią bezzwłocznie wszystko od ciebie zależy...
Tu położyła na stole dziesięć banknotów tysiąc frankowych.
Stary doktór stał zdumiony, nie zrozumiawszy od razu owej potwornej propozycji. Szybko wszelako jego osłupienie zmieniło się w wybuch gniewu i oburzenia. Pochwyciwszy nabity pistolet, wygnał nędznika, który ośmielił się proponować mu morderstwo.
Klaudja wróciła do Jerzego.
Jeden ze szczegółów haniebnego planu nie udał się jej, ale pozostawały inne.
Główną na teraz rzeczą było dla obojga nędzników wiedzieć, kiedy nastąpią urodziny dziecka, a niemogli tego dokonać bez jawnego skompromitowania się. Pani Amadis albowiem przywiozła z sobą wierną służącę, jaka przekupić by się nie dała.
Klaudja i na to sposób znalazła.
— Niemożemy myśleć o wyjeździe z Brunoy aż po narodzinach dziecka, rzekła do Jerzego, a skoro niepodobna nam jest pozbawić go życia, trzeba przynajmniej dowiedzieć się w czyje ręce oddanem zostanie?
— A więc wypadnie nam mieszkać jeszcze długo w tej nędznej oberży?
— Bynajmniej. Równo ze dniem, pójdziesz poszukać dla nas mieszkania w którym z wiejskich domków. Wynajmiesz je na dwa tygodnie i naprzód zapłacisz.
— Dobrze... a potem?
— Potem pojedziesz do Paryża.
— Cóż tam będę robił?
— Przywieziesz mi kobiece ubranie, jakie potrzebnem mi będzie następnej nocy po twoim powrocie.
— Nie mogłażbyś na czas tak krótki użyć tego jaki masz męzkiego ubrania?
— Musiałabym w takim razie z domu niewychodzić wcale.
— Dla czego ta dobrowolna pokuta?
— Ponieważ mogłabym spotkać na ulicy doktora Leroyer szczególnie w okolicach willi zamieszkałej przez Esterę, a zobaczywszy mnie w męzkiem ubraniu poznał by mnie natychmiast, czego unikać należy.
— Masz słuszność!
— Ja zawsze mam słuszność, dobrze wiesz o tem, mój Jerzy, nie chciej więc ze mną dyskutować, bo wiesz dobrze że zawsze ustąpić musisz.
Książę Jerzy będąc bardzo słabego charakteru, był zawsze posłusznym rządzącej nim wszechwładnie i tyranizującej go swojej metresie. Jeśli niekiedy poważył się stawić opór, to tylko dla formy, Klaudji bowiem, posiadającej sposób na przywiedzenie go do posłuszeństwa, dostatecznem było przedstawienie mu jego obecnego położenia, aby pochylił głowę w milczeniu.
Równo z dniem, nazajutrz markiz de la Tour-Vandieu wyszedł z oberży za odszukaniem mieszkania. Po upływie godziny powrócił, oznajmując Klaudji że znalazł „szopę“, (tak się wyrażał) przytykającą do ogrodu willi pani Rougeau-Plumeau.
Z okna owej rudery można było przy pomocy lornetki teatralnej widzieć wszystko, co się dzieje w pokoju Estery.
Niski mur, ogradzający willę, łatwym był do przebycia w razie potrzeby.
Zapłacił komorne za dwa tygodnie naprzód, poczem klucz mu oddano.
— Dobrze!.. wyrzekła Klaudja; — a teraz co prędzej do Paryża.
W chwili gdy siodłano konia Jerzemu, młody woźnica fjakra zaprzęgał również szkapy do swego wehikułu.
Był to Piotr Loriot, który swym fjakrem oznaczonym 13. numerem przewiózł dnia poprzedniego do willi panią Amadis z córką pułkownika i służącą.
Loriot powracając próżnym fjakrem do Paryża, zgodził się na wynagrodzenie dziesięciu franków za zabranie Jerzego, poczem za chwilę odjechali.
W parę godzin później tentent konia wpadającego galopem na podwórze oberży, zwrócił uwagę Klaudji. Podbiegłszy do okna, ujrzała młodego mężczyznę, który, zeskoczywszy z konia, oddał lejce stajennemu.
Owym przybyłym był książę Zygmunt de la Tour-Vandieu.
Zapytawszy o drogę do willi pani Rougeau-Plumeau, spieszno się oddalił.
Klaudja zmarszczyła czoło z niezadowoleniem, sytuacja bowiem gmatwała się w sposób niespodziewany.
Zygmunt wyszedł z oberży, to prawda, ale mógł powrócić, dla odbioru konia, a wtedy mógł się spotkać, ze swym bratem Jerzym, którego obecność w Brunoy wydałaby się tamtemu podejrzaną.
Trzeba było nieuchronnie przeszkodzić temu spotkaniu. Jerzy miał powrócić wieczorem.
Klaudja wyszła przeto o zmierzchu z zamiarem oczekiwania przy drodze na kochanka, i powstrzymania go w miejscu.
Przystanąwszy po za ostatnim domem w Brunoy, usiadła nad brzegiem rowu.
Około ósmej wieczorem, posłyszała tentent kopyt końskich, i przy blasku dwóch latarń, dostrzegła zbliżający się kabrjolet, a w nim Jerzego, siedzącego obok woźnicy.
— Stój!.. zawołała, zrywając się z miejsca.
Kabrjolet się zatrzymał. Jerzy poznawszy głos swojej metresy, wysiadł i zbliżył się do niej.
W kilku słowach, wypowiedzianych cicho, objaśniła co zaszło.
— Do pioruna!... Co począć wyszepnął Jerzy.
— Unikać oberży, dziś wieczorem, a jechać wprost do świeżo wynajętego mieszkania.
— Dobrze mówisz, — odrzekł, — wsiadając obok Klaudji i rozkazał woźnicy jechać w przeciwną stronę.
Na dany znak przez Jerzego, kabrjolet zatrzymał się przed ubogim domostwem, wysiedli oboje pasażerowie, a woźnica otrzymawszy należną sobie zapłatę, zawrócił do Paryża.
Jerzy otworzywszy drzwi domu kluczem, jaki miał przy sobie, wyładował przywiezione z sobą pakunki i zapalił świecę. Klaudja zaczęła przepatrywać mieszkanie w jakim miała przez dni kilkanaście pozostawać.
Przejrzawszy skrupulatnie parter, wązkiemi jak drabinka schodkami, udała się na pierwsze piętro.
Postawiwszy płonącą lampę na stole, pobiegła do okna i rozsunąwszy firanki, spojrzała przed siebie.
Jerzy prawdę powiedział.
Z miejsca w jakim się znajdowała można było objąć wzrokiem cały ogród willi pani Rougeau-Plumeau, a drzewa z liści ogołocone w tej porze, dozwalały sięgnąć spójrzeniu w głąb mieszkania.
Jedno z okien tegoż, było żywo oświetlone lampą elektryczną, i blaskiem ognia gorejącego na kominku.
Przezroczyste u okien firanki dzięki silnemu oświetlaniu, dozwalały rozeznawać znajdujące się wewnątrz ludzkie postacie.
— Nieocenione stanowisko... wołała z radością Klaudja. Ach! gdybym tu miała lornetkę...
— Oto ją masz!... — ozwał się Jerzy, — wchodząc na tę chwile.
— Pomyślałeś o wszystkiem!.. Jesteś człowiekiem godnym uwielbienia! I skierowawszy lornetkę o szkłach po- dwójnych na okno oświetlone willi, wpatrywała się zaciekawiona w głąb jego.
Pani Amadis obwieszona klejnotami jak wystawa jubilerskiego sklepu, siedziała przy kominku na wielkim fotelu.
Zygmunt de la Tour-Vandieu, przechadzał się wielkiemi krokami po pokoju, a następnie przystanął naprzeciw doktora Leroyer mówiąc coś do niego w ożywieniu.
Po kilku minutach pani Amadis zerwała się z krzesła, podczas gdy Zygmunt z doktorem zbliżyli się do łóżka chorej.
— Jak to dobrze, żeśmy tu przyszli! szepnęła Klaudja Vandi do Jerzego, chwila stanowcza się zbliża.
Zbliżała się w rzeczy samej, tak, iż młoda kobieta w pięć minut później wydała jęk ciężki.
Jękowi temu zawtórował cichy płacz niemowlęcia, i doktór Leroyer pochylony nad łóżkiem, podniósł się, a ukazując drobną istotkę drżącemu ze wzruszenia i trwogi Zygmuntowi wyrzekł:
— Masz pan syna!..
Radość zabłysła chwilowo na obliczu młodego księcia, obawa wszakże nagle ją rozprószyła. Stan zdrowia ukochanej przezeń kobiety, zdawał mu się być zatrważającym.
Zapytywał o to spojrzeniem starego doktora.
Wyszli obadwa do przyległego pokoju, gdzie lekarz wyznał iż podziela jego obawy.
Chorej groziło niebezpieczeństwo śmierci, mimo że wyratowanie jej wykluczonem nie było, doktór Leroyer nie chcąc przyjąć na siebie odpowiedzialności, zażądał sprowadzenia pierwszorzędnych lekarzy.
Zygmunt miał wybiedz już, ażeby jechać do Paryża, gdy zatrzymawszy się we drzwiach, wrócił do doktora.
Po kilku słowach wymienionych z sobą, nawzajem, odszedł stary doktór, a pan de la Tour-Vandieu wrócił do łóżka chorej i ująwszy jej rękę, trzymał tkliwie w swej dłoni.
— To nagle zniknięcie doktora kryje jakąś tajemnicę, rzekła Klaudja do Jerzego. Coś się tam dzieje niezwykłego...
Niepewność dwojga nędzników trwała blisko pół godziny.
Po upływie tego czasu drzwi się otwarły, i pan Leroyer wszedł, prowadząc księdza wraz z sobą.
— Ha! — zawołała tryumfująco kurtyzana, — panna Dérieux jest konającą i proboszcz z Brunoy przybył dla udzielenia jej ostatnich Sakramentów.
Nie myliła się w tym razie, ale i nieodgadła całej prawdy. W przewidywaniu mogącej nastąpić śmierci Estery, Zygmunt chciał uznać prawnie nowonarodzone niemowlę za swojego syna, przez zawarcie małżeństwa „in extremis“.
Proboszcz wyspowiadał chorą, udzielił jej rozgrzeszenia, ochrzcił dziecię, nadając mu imiona: Piotra, Zygmunta, Maksymiljana, poczem weszli świadkowie w osobach kilku wieśniaków z Brunoy.
Za chwilę później, Estera Eleonora Derieux, została księżną de la Tour-Vandieu.
Klaudja Varni w niemem osłupieniu patrzyła na całą tą scenę blada z wściekłości.
— Zaślubieni wyjąknęła przytłumionym głosem, zwracając się do Jerzego.
— Czy słyszysz?., czy rozumiesz? — oni są zaślubieni!..
— Zaślubieni?... ryknął markiz jak dzikie zwierzę, zranione w serce.
— Tak!...
— To małżeństwo jest nieważnem.
— Dla czego?
— Żadna z prawnych formalności dopełnioną nie została.
— Zapominasz że prawo w pewnych nagłych okolicznościach dozwala na związek in extremis. Małżeństwo to jest ważnem, a dziecko prawym spadkobiercą twojego brata.
— Wszystko więc dla nas stracone?
— Być może... lecz nierozpaczam jeszcze...
— W czemże pokładasz nadzieję?
— Niewiem... Oczekiwać trzeba.
Tu powróciwszy na swe obserwacyjne stanowisko Klaudja, skierowała bardziej pilnie niż przedtem lornetkę na oświetlone okno pokoju.
Widziała, jak Zygmunt czule żegnał Esterę, jak całował swojego syna, a uścisnąwszy rękę doktora, wyszedł z pokoju.
Nie namyślając się ani chwili, z okrzykiem głuchej nienawiści, wybiegła szybko na dwór podążając do oberży pod „Białym Koniem“ dokąd wyprzedzał ją Zygmunt idący naprzód o kilkadziesiąt kroków.
Wszedłszy na podwórze, kazał wyprowadzić konia. Klaudja ukryta za bramą oczekiwała.
Po kilku minutach, młody książę wyjechał konno z oberży, pędząc galopem.
— Jedzie do Paryża... mruknęła kurtyzanka. Mamy całą noc przed sobą do działania.
Brama wjazdowa pozostała na wpół otwartą. Klaudja wysunęła się z poza tej bramy i w ciemnościach podążyła ku szopie, gdzie rano dnia tegóż, zauważyła wiszące na deskach ubrania stajennych posługaczów.
Zdjęła po omacku dwa takie ubrania, wdziała bluzę na kostjum swój męzki, czapką nakryła głowę, a zwinąwszy w pakiet inną czapkę i bluzę, pobiegła do willi Rougeau-Plumeau gdzie zadzwoniła gwałtownie.
Pokojówka pospieszyła jej otworzyć.
— Zastałem doktora Leroyer? zapytała Klaudja zmieniwszy głos.
— Jest... Co żądasz od niego?
— Przyszedłem powiedzieć aby jak najprędzej powracał do domu. Stara jego służąca leży w ataku apopleksji, umrze lada chwila. Kazano mi doktora powiadomić o tem.
Tu szybko się oddaliła.
W minutę potem, przerażony doktór Leroyer podążał do domu, a Klaudja wróciła do Jerzego.
Co znaczy ta maskarada? — zapytał widząc ją w takiem przebraniu.
Za całą odpowiedź podała mu pakiet zwinięty.
— Wdziewaj co prędzej to na siebie. Nietrać ani chwili! zawołała.
Jerzy wypełnił polecenie.
— A teraz, — dodała, bierz sadze z komina, i uczernij twarz sobie.
Markiz usłuchał.
— Pójdź ze mną! wołała nakazująco.
— Gdzie? — Do willi Rougeau-Plumeau, ażeby obrabować z biżuterji tu grubą panią Amadis.
— Kraść!.. zawołał Jerzy w osłupieniu.
— Nierozumiesz... Kradzież będzie tu tylko pozorem... W zamieszaniu, skoro wpadniemy, pogasisz światło i rzucisz jakiś sprzęt ciężki, niby wypadkiem na kolebkę dziecka... Oto cel naszej wyprawy. Co do umierającej Estery, zajmować się nią niemamy potrzeby.
W kilka minut dwaj wspólnicy zbrodni, przedostali się przez mur ogrodowy.
Drabinka służąca do obcinania drzew, a przystawiona do okna pokoju chorej, była im pomocną ku temu.
— Dalej!.. zawołała rozkazująco.
Jerzy wszedł na drabinkę, silnym pchnięciem ramienia wysadził okno i wskoczył do pokoju.
Podarte łachmany, jakie miał na sobie, i twarz uczerniona sadzami, czyniły go przerażającym. Przyjęły go też dwa okrzyki trwogi.
Jeden wybiegł z piersi pani Amadis, która przestraszona schroniła się w kąt pokoju, drugi, wydała Estera oszołomiona przestrachem usiłując podnieść się na łóżku.
Jerzy pamiętał o wskazówkach Klaudji.
Aby usunąć podejrzenia, potrzeba było utrwalić mniemanie, że złodzieje wkradli się do willi.
Zerwał więc zegarek i broszę ze szyi omdlewającej ze strachu pani Amadis, a uciekając, wywrócił lampę.
Ciemność zapanowała w pokoju, oświetlona jedynie dogasającymi głowniami na kominku.
Kochanek Klaudji zwrócił się ku kolebce niemowlęcia.
Miał je już pochwycić i zdeptać nogami, gdy Estera osłabiona, umierająca prawie przed chwilą, zerwała się jak lwica ku obronie dziecka, zasłaniając swem ciałem tę drogą dla siebie istotę.
— Zbrodniarzu! — zawołała, — nie stąpisz ani kroku dalej!
Zbliżał się do niej, i podniósł zaciśniętą pięść w górę, aby uderzyć ją w piersi.
Uchyliwszy się, młoda kobieta, uniknęła ciosu, a w przystępie wściekłości dochodzącej do szału pochwyciła dwiema rękoma za gardło markiza, zaciskając je, jakby obręczą żelazną.
Pani Amadis ochłonąwszy z przerażenia krzyczała z całych sił:
— Na pomoc!... mordercy... złodzieje!..
Jednocześnie zadzwoniono gwałtownie do drzwi willi.
Jerzy na wpół uduszony, usiłował napróżno uwolnić się z tego żelaznego uścisku. Nie był w stanie wyzwolić się z tych drobnych palców, wpojonych w gardło głęboko, których siłę zdwajała zaciekłość.
Klaudja stojąc za oknem słyszała wszystko i odgadła to, czego dosłyszeć nie mogła. Wbiegłszy na szczeble drabinki, wpadła do pokoju.
Markiz leżąc na ziemi, chrapał, bliski uduszenia. Widząc to Klaudja, wyjęła z kieszeni rewolwer, i strzeliła do Estery. Biedna kobieta puściła swój łup natychmiast i z jękiem upadła na podłogę.
Jerzy się podniósł.
Wielkie czarne koła migały mu przed oczyma. Chwiał się na nogach.
Klaudja poprowadziła go do okna, przez które wyskoczywszy oboje, zniknęli w ciemnościach nocy, w chwili gdy doktór Leroyer wchodził do pokoju ze służącą.
Zapaliwszy lampę, zrozumiał cel mistyfikacji, jakiej padł ofiarą.
Esterę, pokrytą krwią, ułożono na łóżku. Pozostawała w omdleniu, lecz żyła, a rana zadana, nie przedstawiała niebezpieczeństwa, ponieważ kula drasnęła tylko skórę.
Pani Amadis pobiegła do dziecka. Bóg je strzegł widocznie, bo spało spokojnie w kolebce.
Idźmy za zbrodniarzami w ich ucieczce.
Instynkt zachowawczy pędził Jerzego, który był bliskim pomieszania zmysłów. Klaudja ciągnęła go z sobą.
Gdy weszli do swego mieszkania, w pobliżu willi Rougeau-Plumeau upadł na krzesło przykładając ręce do szyji, na której zaciśnięte paznokcie Estery pozostawiały liczne ślady.
Klaudja podała mu kieliszek Madery, zmyła krew spływającą, z zadraśnień i rozkazała mu twarz umyć.
Nieszczęściem wody brakowało. Zastąpiła ją stojąca w kącie butelka szampańskiego wina. Dwie bluzy i dwie czapki spalono na kominku, aby usunąć wszelkie poszlaki popełnionej zbrodni.
— A teraz, idźmy... wyrzekła.
— Gdzie... dokąd? — pytał drżąc Jerzy.
— Do oberży pod „Białym koniem“, gdzie mamy przecież własne mieszkanie. Nikt nas nie zobaczy powracającemi, a gdyby wyprowadzono śledztwo, będą świadczyć żeśmy z domu nie wychodzili wcale.
Równo ze świtem, powóz pocztowy zatrzymał się przed bramą tejże oberży. Przywiózł on do willi Rougeau-Plumeau księcia Zygmunta i dwóch najsławniejszych doktorów Paryża.
Pan Leroyer przyjął ich mocno wzburzony i opowiedział, co zaszło tej nocy.
Estera spała snem gorączkowym. Krople krwi wydobywały się z pod opaski położonej na ranie, spływając po jej bladych policzkach.
Zygmunt, ugodzony tym widokiem w głąb serca, padł bezsilny na krzesło i płakał jak dziecię.
Dwaj doktorzy zbliżyli się do łóżka chorej. Zaledwo jednak poczęli rozpytywać pana Leroyer o szczegóły napadu, Estera zbudziwszy się nagle, usiadła na łóżku.
Uśmiechnąwszy się, powiodła wzrokiem po otaczających i śpiewać zaczęła.
— Żyć będzie... ozwał się jeden z doktorów, wszak nie ciesz się książę przedwcześnie, bo nieszczęśliwa jest obłąkaną.
Tegoż samego dnia, w obec nastąpionych okoliczności, Zygmunt postanowił opowiedzieć wszystko pułkownikowi Dérieux.
Mówił sobie, iż honor i uczciwość niepozwalały ukrywać mu dłużej tego, co się stało, i że należało zawezwać starca do łoża córki, oczyszczonej z wszelkiej hańby przez zawarcie z księciem małżeństwa.
W tym celu pojechał do Paryża i udał się na ulicę Vandeme.
Brama domu pani Amadis pokrytą była czarnym kirem, a pod takiemi draperjami stała czarna trumna.
— Kto umarł? zapytał wchodząc zaniepokojony.
— Pułkownik Derieux; odpowiedziano.
Tak było w rzeczy samej.
W wilją dnia tego, komisarz wraz z policją przetrząsnął mieszkanie starego żołnierza, aresztując go za wmieszanie się do spisku.
Przerażony tem pułkownik, padł rażony apopleksją, i mimo starań lekarzy skonał w godzinę.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W tydzień po opisanych wypadkach młoda księżna miała się znacznie lepiej. Obłęd wprawdzie nie ustąpił, a jej spokojna, cicha melancholja, zdawała się być nieuleczalną.
Zygmunt postanowił chorą przewieźć do Paryża.
Pani Amadis, mimowolna sprawczyni tylu nieszczęść, ofiarowała się czuwać po nad nieszczęśliwą i osładzać jej życie, a młody książę przyjął tę ofiarę, zważywszy, iż w stanie, w jakim się znajduje jego młoda żona, niemożna było przedstawić jej matce i żądać, ażeby uznała ją za synowę.
— Gdyby Estera była zdrową, — mówił sobie, nie zawahałbym się w obec całego świata przyznać ją jako wybraną przez siebie małżonkę i prosić mej matki o błogosławieństwo, jakiego dotąd mi odmawiała. Dziś jednak, na co bezpotrzebnie sędziwej kobiecie zatruwać życie. Czekać potrzeba... nic więcej!
Co zaś do dziecka... i ono pozostawać musiało przez pewien czas w ukryciu.
— Prosił doktora Leroyer, by zechciał przyjąć opiekę po nad tym nieznanym dotąd potomkiem wielkiego rodu, nad owym przyszłym spadkobiercą olbrzymiego majątku, prosił, aby był jego opiekunem, obrońcą, ojcem dlań prawie.
Stary doktór, przestraszony tak wielką odpowiedzialnością, odmówił z razu, lecz mimo to Zygmunt nie uznał się być pokonanym.
Odwołał się do serca starca, przedstawiając smutne położenie niemowlęcia, bardziej opuszczonego, niż najbiedniejsze z sierot.
Pan Leroyer, jako najzacniejszy z ludzi, niemógł się oprzeć takiemu żądaniu. Przyjął na siebie ten obowiązek, ale stanowczo wykluczając wszelkie pieniężne wynagrodzenie.
Książę nie nalegał w tym razie, prosił jedynie, by doktór zachował najściślejszą tajemnicę co do obecności malca w swym domu i nie odpowiadał na zapytania ciekawych, jakich nie zbraknie w takim wypadku.
Pan Leroyer przyrzekł najgłębsze milczenie, a jego słowu wierzyć było można.
Po upływie dwóch tygodni pani Amadis z Esterą powróciły do Paryża w karecie, którą powoził sam książę Zygmunt, dla uniknięcia badań nazbyt ciekawych osób.
Tego samego dnia doktór Leroyer zabrał nowonarodzone niemowlę do siebie, sprowadziwszy dlań mamkę młodą i zdrową wieśniaczkę z Villeneuvé.
Wieczorem, rozbierając dziecię, znalazła mamka za, tkniętą pod pówijaczkiem kopertę z adresem:
W kopercie znajdowało się dwanaście tysięcy franków, banknotami i kilka słów od Zygmunta z proźbą, ażeby doktór zechciał przyjąć te pieniądze, jako wynagrodzenie roczne za koszta i trudy poniesione w wychowaniu dziecka.
Pan Leroyer głęboko wzruszony tą szczodrobliwością, schował te pieniądze! nie wspominając nic o nich swojej sta- rej służącej Zuzannie, mając zamiar przy zobaczeniu się z Zygmuntem, zwrócić mu takowe.
Klaudja wraz z Jerzym przesiadywali tymczasem w oberży pod „Białym koniem“.
Dowiedzieli się oni, że Estera uległa obłąkaniu, i że wraz z panią Amadis wyjechała do Paryża, jako też, iż syn Zygmunta oddanym został pod opiekę doktora i wychowywał się w jego domu.
Obecność ich zatem w Brunoy nie była na teraz potrzebną.
Jerzy nie chciał wyjeżdżać przed zgładzeniem dziecka, który to zamiar nie udał się im poprzednio. Klaudja wszakże, innego była zdania w tej mierze.
— Skoro nadejdzie stosowna pora, — mówiła. — dziecko uprzątniętem zostanie bez żadnego narażenia się z naszej strony. Licz Jerzy na mnie i nie trać wiary w przyszłość, jaką ci w najświetniejszych przyrzekam warunkach.
Zostaniesz księciem i parem Francji... będziesz jedynym spadkobiercą olbrzymiego majątku książąt de la Tour-Vandieu.
W godzinę później oboje nędznicy opuścili oberżę pod „Białym Koniem“ i wyjechali do Paryża.
Pozostawiwszy ich, wróćmy na teraz do Pawła Leroyer, synowca doktora, jego żony Anieli i dwojga ich dzieci.
Syn Pawła Leroyer miał natenczas lat pięć, Berta jego siostra trzy lata, a ich matka dwadzieścia sześć lat zaledwie.
Paweł Leroyer był mechanikiem, wychowańcem szkoły Sztuki i rzemiosł.
Jego pragnienia nauki, pilnie odbywane studja a nadewszystko jego duch twórczy, czyniły zeń pierwszorzędnego to jest jednego z tych ludzi, którzy jeżeli niezrozumianemi zostaną oczekuje ich rozpacz i nędza, gdy zaś przeciwnie, zdobędą sobie uznanie, podążają szybko do majątku i sławy.
Nie należał on do wybrańców niestety!.. nie został pojętym i zrozumianym.
W obszernych jego warsztatach, położonych w pobliżu kanału świętego Marcina, liczni robotnicy budowali według jego własnych modeli i rysunków, zdumiewająco skombinowane maszyny, które jednakże przez kupujących nie zostały należycie ocenionemi.
Kljentela Pawła Leroyer była tak szczupłą co do liczby, że nieraz dla rozpowszechnienia i zachęty, wypadło sprzedać maszynę niżej cen kosztu jej budowy.
Sto tysięcy franków które odziedziczył po ojcu, niewystarczyły na długo, a zaślubiwszy piękną lecz ubogą dziewczynę, znalazł się wkrótce blizkim ruiny.
Mimo to wszystko nie tracił nadziei, opierając ją na nowo wynalezionej maszynie, jaka zastosowaną być mogła do rozlicznych fabrykacji, a tym sposobem zapewniała krociowe oszczędności i zyski.
Maszyna ta miała być w ruch puszczoną po raz pierwszy wobec zebrania uczonych przemysłowców mechaników. W razie pomyślnej próby, jeden z możnych kapitalistów zobowiązał się dostarczyć fundusz na wyeksploatowanie tak świetnego wynalazku.
Mała niedokładność w budowie maszyny powstrzymała te piękne projekty. Nikt wszakże nie wątpił że skończy się wszystko pomyślnie dla Pawła, chodziło tylko o kwestję czasu.
Biedny wszelako wynalazca nie mógł długo czekać. Na skompletowanie maszyny, potrzeba było pieniędzy, a w kasie brakło ich zupełnie. Miałżeby utonąć przy samym brzegu?
Zkąd wziąć tysiąc franków, niezbędnych do rozpoczęcia roboty?
W tem rozpaczliwem położeniu, przypomniał sobie Leroyer o swoim stryju, doktorze, jaki niejednokrotnie w tru- dnych razach przychodził mu z pomocą, i nienamyślając się wyjechał do Brunoy.
Nie zawiódł się w tym razie. Wracał z potrzebną kwotą pieniędzy. Kapitalista po dokładnym skompletowaniu wynalazku, dał pewną zaliczkę, obiecując niezadługo resztę dopłacić, a w rzeczy samej widząc niedostatek w jakim znajdował się Paweł, pragnął go zmusić do sprzedania sobie patentu skoro biednemu wynalazcy zbraknie pieniędzy na kawałek chleba.
Dwa lata tak upłynęły.
Pani Amadis z Esterą mieszkały razem w starym pałacu przy ulicy świętego Ludwika.
Młoda kobieta pozostawała wciąż w obłąkaniu.
Niekiedy wprawdzie przebłyskiwały drobne promyki rozumu z pod ciemnej opony przysłaniającej jej myśli.
Doktorzy jednak nie czynili nadziei księciu wyleczenia jego żony.
Zygmunt de la Tour-Vandieu jeździł regularnie co miesiąc do doktora Leroyer dla ucałowania swojego syna, który wzrastał zdrowo i rozwijał się znakomicie, podczas gdy babka niemowlęcia, księżna wdowa chyliła się z dniem każdym do grobu.
Zbliżał się czas w którym Zygmunt będzie mógł opublikować swoje małżeństwo, zabrać dziecię do siebie.
Jerzy i Klaudja Varni nie rozłączyli się z sobą. Śledzili zdala wychowujące się dziecię i dogasającą starą księżnę.
W tym czasie właśnie bardziej niż kiedy dokuczać zaczął im niedostatek. Lichwiarze niechcieli już przyjmować podpisów markiza inaczej jak za procentem osiemdziesiąt od sta, i jeszcze uważali za rzecz hazardowną ryzykować w ten sposób swoje pieniądze.
Klaudja pomimo ciężko nieraz dokuczającej im biedy nie opuszczała Jerzego, znosząc bez szemrania różnego rodzaju niewygody i przymusowe oszczędności. Nie wynikało to z przywiązania, którego nigdy nie czuła dla niego, lecz instynkt powiadamiał ją, że Jerzy niezadługo odziedziczy wielki majątek, z którego część będzie mogła zabrać dla siebie.
Wierzyciele markiza zaopatrzyli się od dawna w wyroki sądowe przeciw niemu, lecz Jerzy tak potrafił się im zręcznie wymykać, tak często bywał nieobecnym w domu po kilka tygodni, że pochwycić go niemogli.
W takich okolicznościach, najdogodniej im było pozostać w tej samej miejscowości, w tym też celu wynajęli sobie mały wiejski domek w Neuilly pod obcym nazwiskiem, gdzie żyli samotnie, zdala od ludzi i gwaru.
Jerzy przygnębiony swemi pieniężnemi interesami, znacznie się zestarzał, stracił humor zupełnie, a zyskał siwiznę.
Pewnego wieczora Klaudja, nieobecna w domu od godziny drugiej po południu, wróciła o dziewiątej wieczorem.
— Przyniosłaś pieniądze? zapytał ją markiz.
— Nie. Lichwiarze niewzruszonymi się okazali. Widząc że twoja matka stoi nad grobem, udali się do plenipotenta dla zasiągnięcia wiadomości, i dowiedzieli się, że nietylko roztrwoniłeś część majątku przypadającą tobie po ojcu, ale i to nawet, co kiedyś mogłoby ci przypaść po matce... Wpadli w wściekłość.... Odgrażają się, że nietylko wtrącą ciebie do więzienia za długi, ale zaskarżą sądownie jako oszusta przed policją poprawczą.
— Jestem więc zgubiony, — wyjęknął Jerzy w przerażeniu.
— Nie rozpaczaj. Ocaliłam cię... Zyskałam od nich zwłokę ośmiodniową.
— Co ja mogę zrobić przez dni osiem?
— Możesz stać się bogatym.
— W jaki sposób?
— Skutkiem kombinacji, zrodzonych w moim mózgu. Czy znasz kapitana Corticelli?
— Tego neapolitańczyka, który tak dzielnie włada szpadą?
— Tak. W ciągu dni ośmiu twój brat zginie z jego ręki w pojedynku.
— To niepodobna!.. Zygmunt nie będzie się bił z takim błaznem.
— Ów błazen, jak go nazywasz, zmusi ku temu twojego brata. Za zręczność kapitana w tej mierze poręczam.
— Przypuśćmy że tak będzie. Po śmierci jednak księcia pozostanie dziecię. Zygmunt przed pojedynkiem napisze testament.
Klaudja wyjęła z kieszeni pugilares, a z tego pugilaresu list wydostawszy, położyła go przed Jerzym.
— Znasz ten charakter pisma? zapytała.
— Doskonale. Jest to pismo mojego brata, odrzekł, czytając głośno adres listu:
— Jakim sposobem ten list dostał się w twe ręce? — zapytał po chwili.
— Opowiem ci, skoro przeczytasz treść jego.
Markiz, rozwinąwszy list, zaczął czytać:
„Nieprzewidziane okoliczności zmieniają wszystkie moje „zamiary, niewiem czyli mam się cieszyć z tego, lub smucić.
„Bądź co bądź, potrzebuję raz jeszcze tego poświęcenia „z twej strony doktorze, jakiego mi dałeś tak serdeczne dowody.
„Przybądź jutro wieczorem; o dziesiątej godzinie z mem dzieckiem na plac Zgody, i zatrzymaj się w pobliżu Zwodzonego mostu. Oczekiwać tam będzie na ciebie z powozem mój zaufany sługa który cię do mnie przywiezie.
„Żadna pomyłka nastąpić niemoże, ponieważ wysłany przezemnie człowiek zbliży się do ciebie i wymieni twoje nazwisko.
„Tajemnicę najściślejszą tego wszystkiego zastrzegam doktorze. Nie odpisuj mi na ten list, ponieważ twoja odpowiedź mogłaby nadejść zapóźno.
„Proszę zarówno, ażeby nikt niewiedział w Brunoy o celu twego wyjazdu.
„Oblicz się tak z czasem ażebyś przybył do Paryża na oznaczoną godzinę, a za nim się ze mną zobaczysz, nie zachodź do nikogo.
„Do jutra przeto zacny przyjacielu.
Jerzy skończywszy czytanie listu, spojrzał badawczo na Klaudję.
Wytłumaczyła mu ona że ten list będzie przesłanym w stosownej porze doktorowi Leroyer, który zabrawszy z sobą dziecko, uda się bez wahania na oznaczone miejsce.
Co zaś do innych wyjaśnień, te ci w kilku słowach opowiem, dodała.
— Znalazłam u ciebie kilka listów Zygmunta, a moja pokojówka mając znajomość z posłańcem, który co tydzień przynosi listy z poczty wysyłane do doktora przez twojego brata, dostarczyła mi jeden.
W Paryżu odnalazłam bardzo zdolnego człowieka, byłego notarjusza z Brestu, prawdziwego artystę w swym fachu który za dziesięć luidorów, skopjował dyktowaną przezemnie treść listu, naśladując zdumiewająco pismo Zygmunta.
Jerzy promieniał radością.
— Jesteśmy zarazem ocaleni!.. — zawołał. — Prześlemy list jutro, a pojutrze weźmiemy się do dzieła.
— Nie tak spieszno mój przyjacielu, odpowiedziała Klaudja. Trzeba się nam najprzód upewnić o wyniku walki, to jest o rezultacie pojedynku twojego brata z kapitanem Corticelli, a potem wynaleźć bandytę ze krwi i kości, któryby za kilka sztuk złota zobowiązał się zgładzić starego doktora i dziecię.
— Gdzież znajdziesz takiego zbója?
— W karczmie, przy moście de Courbevoie tej prawdziwej jaskini łotrów różnego rodzaju.
— Któż go tam pójdzie szukać?
— Ty pójdziesz.
— Ja... kiedy?
— Tej nocy.
Około jedenastej, Jerzy, przebrany za wyrobnika, udał się w drogę.
Klaudja złamana znużeniem, po dniu tak pracowicie spędzonym, rzuciła się na łóżko i natychmiast zasnęła.
Pomimo jednak snu twardego została przebudzona jakimś dziwnym szmerem.
Zerwawszy się na łóżku nasłuchiwać zaczęła i wkrótce odgadła co znaczył przygłuszony ów hałas.
Odrywano okiennice w pokoju gdzie spała.
Wiemy że kochanka markiza była kobietą odważną.
Wyskoczywszy z łóżka, wdziała na siebie co prędzej męzkie ubranie, jakiego nie opuszczała od czasu przybycia do Neuilly, jedną z poduszek ułożyła w kształcie śpiącej ludzkiej postaci, a pochwyciwszy leżące na stoliku pistolety, wybiegła do przyległego pokoju, zostawiwszy drzwi na wpół przymknięte za sobą.
Za chwilę wyłamano okiennicę.
Złodziej, wyciąwszy szybę djamentem, otworzył okno i wszedł do pokoju.
Był to młody mężczyzna wysokiego wzrostu, przerażająco chudy. Zatrzymał się nasłuchując, a niedosłyszawszy żadnego szmeru, zapalił ślepą latarkę i rozglądać się zaczął wokoło.
Na stoliku, przy łóżku, leżał zegarek złoty z łańcuszkiem, dostrzegłszy go złodziej, zbliżał się cicho, i już pochwycić miał zdobycz gdy wzrok jego zatrzymał się na leżącej pod kołdrą postaci.
Wydobył nóż z kieszeni, otworzył go, i rzuciwszy się już miał ugodzić w mniemaną ofiarę, gdy Klaudja ukazała się we drzwiach mierząc w napastnika trzymanemi w obydwóch rękach pistoletami.
Strwożony złodziej chciał uciekać. Młoda kobieta nie pozwoliła mu na to. Dziwna myśl nagle zabłysła w jej głowie.
— Jesteś na mojej łasce!... zawołała; jeżeli chcesz żyć, porzuć ten nóż!
Napastnik usłuchał bez szemrania.
Klaudja trzymając wciąż wycelowane w niego lufy pistoletów, kazała mu iść przed sobą a wprowadziwszy go tym sposobem do małego bez okna gabineciku, zamknęła go tam na klucz, oczekując na przybycie Jerzego.
Markiz powrócił nad ranem, lecz bez żadnego skutku, ponieważ łotrzy znajdujący się w karczmie, wzięli go za przebranego policjanta i mówić z nim nie chcieli.
— Otóż widzisz, żem ja znalazła to, czego ty znaleźć nie mogłeś, — zawołała śmiejąc się Klaudja: I otworzyła drzwi gabinetu.
Przestraszony złodziej upadł na kolana, prosząc o darowanie sobie życia.
Był to znany nam dobrze Jan-Czwartek.
Pragnąc wzbudzić litość nad sobą, opowiedział iż w niemowlęctwie znaleziono go porzuconego nad rowem, a było to we Czwartek w dzień świętego Jana, ztąd więc dano mu nazwę: „Jan-Czwartek“...
Wysłuchawszy tego opowiadania markiz, ze swoją metresą, przyrzekli nie oddawać go w ręce sprawiedliwości, lecz jeszcze dać mu nieco pieniędzy, jeżeli posłuszny ich woli zobowiąże się zabić wskazanego sobie starca i dziecię.
Czwartek przyjął chętnie ich propozycję. Nie ufając mu jednak Jerzy z Klaudją zamknęli go w piwnicy, zaopatrzywszy w żywność na dni kilka, gdzie miał pozostawać, dopóki nie nadejdzie chwila działania.
Nazajutrz Klaudja zawarła piśmienną umowę z kapitanem Corticelli, mocą której zobowiązała się wypłacić temuż znaczną sumę pieniędzy, nazajutrz po śmierci Zygmunta.
Podczas gdy się to działo, sytuacja Pawła Leroyer nie polepszyła się wcale.
Nieszczęśliwy ten wynalazca walczył z coraz bardziej zwiększającemi się pieniężnemi kłopotami.
Jego wspólnik, wyeksploatowawszy go, o ile się dało, opuścił go następnie. Wierzyciele otrzymawszy wyroki przeciw niemu, i lada chwila mógł zostać uwięzionym.
Wszystko to jednak niczem jeszcze wobec srogiego ciosu, jaki miał weń uderzyć z ręki pewnego wierzyciela nazwiskiem Morriseau któremu w długu Paweł zaliczył trzy weksle, każdy z nich na dwa tysiące franków, jakie sam otrzymał od pewnego Anglika, nabywcy jego maszyn.
Tych weksli nieprzyjęto, jako uznanych za sfałszowane, Anglik uciekł, a Morisseau groził Pawłowi Leroyer, że go oskarży przed sądem jako wspólnika fałszerstwa.
Było to bardzo możebnem, bo jak tu zaprzeczyć ohydnemu posądzeniu.
Paweł najuczciwszy. człowiek w świecie mógł być tym sposobem spotwarzonym, odartym ze czci i honoru, mógł być zawyrokowanym, zesłanym na galery.
Jego wierzyciel Morisseau pozostawi! mu tylko dwadzieścia cztery godziny do uregulowania interesu, a biedny Leroyer wiedział, że na tym punkcie będzie on nieubłaganym.
Potrzeba było zapłacić nazajutrz przed północą sześć tysięcy franków, lub też odebrać sobie życie dla uniknięcia ławy oskarżonych.
Zapłacić... lecz czem niestety?...
Jeden tylko człowiek mógł przyjść Pawłowi z pomocą a był nim stryj jego, doktor w Brunoy.
Żona Pawła podała mu pierwsza tę myśl, na którą mechanik niechciał się zgodzić, uważając wypełnienie tego za zbyt upokarzającem dla siebie i bezużytecznem.
Biedna kobieta zaklinała na imię dzieci, którym ojca ratować należało, aż wreszcie przełamała opór swego męża. Paweł udał się w drogę do Brunoy, równo ze dniem nazajutrz.
W chwili, gdy się to działo, Klaudja Varni oddawała na poczcie list adresowany do doktora Leroyer, którego treść dobrze znamy.
Tego samego dnia rano, najemny zbójca Corticelli śmiertelnie zobelżył w lasku Bulońskim księcia Zygmunta de la Tour-Vandieu, wskutek czego pojedynek miał się odbyć nazajutrz.
Doktor po otrzymaniu mniemanego listu od księcia, nie wątpiąc o jego autentyczności, po przeczytaniu wrzucił go w ogień, postanowiwszy wypełnić ściśle zamieszczone w nim żądania.
W chwili, gdy Paweł Leroyer wyjeżdżał z Paryża, młody książę kończył pisać testament, nad którą to czynnością spędził noc bezsennie.
Wsunąwszy zapisany arkusz w kopertę, położył na niej napis:
Włożywszy to w drugą kopertę, zapieczętował dużą herbową pieczęcią i zaadresował:
poczem zadzwonił na kamerdynera.
— Widzisz ten list? — rzekł do niego.
— Gdybym niepowrócił dziś w południe, oddasz go na pocztę.
— Rozumiem i spełnię rozkazy.
Za chwilę przybyli świadkowie Zygmunta.
Zabrał się i odjechał wraz z niemi.
O dziewiątej z rana, minut dziesięć młody książę de la Tour-Vandieu padłszy śmiertelnie raniony ręką Włocha Corticelli, wydał ostatnie tchnienie.
O tejże samej prawie godzinie Paweł wchodził do mieszkania swojego stryja.
Spojrzawszy nań doktór, przeraził się rozpaczliwym wyrazem jego oblicza.
— Co się stało? — zawołał.
— I jął wypytywać szczegółowo Pawła o jego położenie z taką dobrotliwością, że biedny człowiek ośmielony tem; wyznał mu wszystko.
— Mocno się dziwię, — rzekł pan Leroyer, — że zamiast trapić się nadaremnie, niezgłosiłeś się do mnie natychmiast. Służę ci najchętniej czternastoma tysiącami franków, które przyjm jako zaliczkę na przyszłą twoją po mnie sukcessję.
Czternaście tysięcy franków!... to kapitał, o jakim Paweł nigdy nie marzył! Ze łzami wdzięczności dziękował zacnemu starcowi za ocalenie sobie życia, więcej niż życia, bo czci i honoru, oświadczając zarazem że te pieniądze są mu dziś potrzebnemi niezbędnie.
— Będziesz je miał... bądź spokojnym, — rzekł doktór. Kapitał ten złożyłem u mego notarjusza, w Villeneuf-Saint-Georges. Pójdziemy tam po śniadaniu i otrzymasz tę sumę.
Zaprzężono powozik doktora, i oba pojechali razem.
Niestety jednak zawód ich oczekiwał. Notarjusz wczesnym rankiem wyjechał o mil kilka dla spisania testamentu, i miał wrócić do domu dopiero o godzinie szóstej wieczorem.
Kapitał znajdował się w kasie, ale pomocnik notarjusz niemiał prawa go wydawać.
— Wracajmy do Brunoy, zawołał doktór; — przybędziemy tu o szóstej wieczorem.
Paweł wolał wracać do Paryża dla zaspokojenia swej żony, jaką zostawił w trwodze i rozpaczy. Stryj przyobiecał mu przywieźć pieniądze na plac Królewski, pomiędzy godziną ósmą a dziewiątą wieczorem.
— Dość będzie czasu, — pomyślał Paweł, — jechać do Morrisona, aby wykupić owe weksle fatalne, poczem powtórnie podziękowawszy starcowi, odjechał z ulgą na sercu do Paryża.
Doktór, wróciwszy do Brunoy, udał się powtórnie o godzinie szóstej wieczorem do notarjusza, i odebrał złożone u niego pieniądze, niemówiąc wszelako na jaki je przeznacza użytek.
Punktualnie o ósmej, zabrawszy dziecko księcia Zygmunta, wybrał się w drogę. Gdy jednak niemowlę które musiał piastować na ręku sprawiało mu wiele kłopotu, zostawił je pod opieką właścicielki hotelu przy placu Bastylji, a sam pojechał fjakrem do mieszkania Pawłów.
Niepotrzebujemy mówić, z jaką radością, został przyjętym przez oboje małżonków Leroyer. Młoda kobieta oblewała łzami wdzięczności ręce zacnego dobroczyńcy, wybawcy jej ukochanego małżonka.
Chcąc uniknąć tych podziękowań, starzec zabierał się do wyjścia.
— Nie wrócę dziś zapewne do Brunoy, — rzekł biorąc kapelusz, — przygotujcie mi zatem łóżko u siebie. Niewiem jak prędko do was przyjadę, zatem nie czekajcie i bądźcie o mnie spokojni.
Paweł jak wiemy, miał wyjść zarówno, wyszli więc razem oba, doktór wsiadł do fjakra, nieproponując wszakże synowcowi aby mu towarzyszył, mniemany bowiem list księcia Zygmunta zalecał najgłębszą tajemnicę.
Odszedł więc mechanik pożegnawszy stryja.
— Jedź do hotelu na plac Bastylji, rozkazał woźnicy pan Leroyer, pragnąc przedewszystkiem zabrać maleńkiego syna księcia de la Tour-Vandieu, którego zostawił pod opieką właścicielki oberży, a dopełniwszy to, wrócił z dziecięciem do oczekującego na siebie tegoż fjakra.
— A teraz na plac Zgody, — zawołał, — tuląc pod płaszczem dziecię.
Powóz potoczył się szybko.
Paweł Leroyer tymczasem szedł na bulwar Beaumarchais’go, sądząc, że tam z łatwością fjakra odnajdzie, wszak skutkiem poczynającego padać gęstego deszczu, a ztąd popytu na powozy, zastał stację opróżnioną.
Iść pieszo z placu Bastylji do Courbevoie, znużonemu ranną wycieczką, było niepodobna. Przywoływał spotykanych fjakrów, ale woźnice tychże, jak bywa podczas niepogody, nie raczyli mu nawet odpowiedzieć.
Wreszcie na bulwarze du Temple, w pobliżu kilku teatrów, spostrzegł stojącego dwukonnego fjakra z zapalonemi latarniami.
Pobiegł doń, otworzył drzwiczki i wskoczył wewnątrz.
— Wynajmujesz mnie pan na kurs, czy na godziny? — zapytał woźnica.
— Na godziny.
— Gdzie trzeba jechać?
— Do Courbevoie.
— Niech czarci porwą!... to kawał drogi w taki psi czas... Nie wiem, czy moje szkapy które są od rana na nogach podołają temu. Spróbujemy jednak... Oto mój numer trzynastka... cyfra jak mówią fatalna, ja jednak na nią użalać się nie mogę. Fjakr Piotra Loriot znany jest w całym Paryżu.
Był to tenże sam fjakr, który przed dwoma laty zawiózł do Brunoy panią Amadis z Esterą.
Pozostawmy ich jadącemi w kierunku wskazanym, a zobaczmy co się dzieje w willi de Neuilly.
Jerzy i Klaudja przyjęli z radością wiadomość o śmierci czyli raczej o zabójstwie księcia Zygmunta w lasku Winceńskim. Klaudja w męzkiem przebraniu pospieszyła natychmiast do Paryża.
W godzinę później wróciła z licznemi sprawunkami. Odziana w płaszcz dorożkarski z wysokim kołnierzem, zakrywający jej twarz do połowy, miała na głowie kapelusz ze skóry lakierowanej, powoziła starym fjakrem, do którego zaprzężone były dwa silne konie.
Zatrzymawszy się przed bramą wjazdową willi, wymówiła kilka słów głośno w angielskim języku. Usłyszawszy je, Jerzy siedzący w oknie na czatach, otworzył bramę i fjakr wjechał w dziedziniec.
Klaudja zesiadła, a wszedłszy do pokoju, wydobyła z kieszeni mały kryształowy flakonik i postawiła go na stole.
— Podaj mi butelkę z maderą, rzekła do Jerzego.
Markiz przyniósł wino wskazane.
Wziąwszy butelkę napełniła znajdującym się w niej winem przywieziony flakon myśliwski, dolewając kropel z innej maleńkiej jaką miała przy sobie flaszeczki.
— Dla kogo przyrządzasz ten napój? — zapytał pan de la Tour-Vandieu.
— Dla Jana-Czwartka. Mógłby nas kiedy spotkać, a poznawszy, chciałby wyzyskiwać, strasząc wyjawieniem tajemnicy.
— Ach! jak ty jesteś przezorną,, jak przewidującą!..; zawołał markiz z uwielbieniem.
Otworzywszy drzwi piwnicy, wypuścili uwięzionego w niej Czwartka, któremu Klaudja kazała przywdziać przywiezione z sobą ubranie i podała do ręki pięć luidorów.
— Oto wyrzekła, połowa umówionej sumy, po skończonej robocie otrzymasz resztę, a teraz jedźmy!
Kazała mu usiąść na koźle obok siebie, Jerzy wsiadł do powozu, który wyruszył kłusem przez Elizejskie Pola do Paryża.
O trzy kwadranse na dziesiątą, zatrzymał się na placu „Zgody“, w pobliżu „Zwodzonego mostu“.
Nie było jeszcze wówczas gazowych latarń na ulicach Paryża. Plac był opustoszały i ciemny, deszcz padał.
Jerzy wysiadłszy z fjakra, zwrócił się w stronę „Zwodzonego mostu“ i oczekiwał.
Doktór Leroyer jeszcze nie przybył.
Tak upłynęło kilka minut. Zegar pałacowy wydzwonił dziesiątą godzinę, poczem dał się słyszeć odgłos zbliżających kroków.
— Doktór nadchodzi... pomyślał Jerzy.
Był to w rzeczy samej doktor Leroyer, trzymający na ręku i otulający płaszczem dziecię Zygmunta. Zatrzymał się przed markizem, który pomimo ciemności poznał go, a raczej odgadł.
— Pan jesteś zapewne osobą na którą oczekuję? — zapytał.
— A na kogóż pan czekasz? — odrzekł przezornie stryj Pawła.
— Na doktora Leroyer z Brunoy, i zbliżywszy się, dodał przyciszonym głosem: Jestem zaufanym przyjacielem księcia Zygmunta de la Tour-Vandieu.
Słowa te rozprószyły wszelkie powątpiewanie.
— Dobrze; jestem na wasze rozkazy, — odpowiedział starzec.
— A więc zechciej pan pójść za mną; powóz na nas oczekuje w pobliżu.
Doktór Leroyer szedł za Jerzym, trzymając dziecię na ręku, i wsiadł wraz z markizem do fjakra, którym powoziła Klaudja. Zaciąwszy konie wyruszyła szybko w stronę Neuilly.
O trzysta kroków w tyle po za niemi toczył się inny wehikuł. Był to fjakr nr. 13 wiozący do Courbevoie synowca doktora. Zmęczone szkapy Piotra Loriot upadały ze znużenia. Szły nierównym, przerywanym krokiem, ożywiane chwilowo uderzeniami bicza.
Przy bramie Maillot, odległość pomiędzy dwoma fjakrami jeszcze się zwiększyła. Fjakr Loriota pozostał w tyle już nie o trzysta, ale o sześćset kroków.
Paweł Leroyer, któremu tyle na pospiechu zależało drżał z niecierpliwości i trwogi.
Przebyli na koniec długą aleję, prowadzącą do mostu de Neuilly, gdy nagle na skręcie konie Loriota stanęły, niechcąc ruszyć z miejsca.
Daremnie przemawiał on do nich, próżno okładał je biczem, poruszyły się konwulsyjnie, ale niemogły iść dalej, a jeden z nich, poślizgnąwszy się na błocie, upadł i złamał dyszel.
Loriot zsiadł z kozła, i klnąc zapamiętale, powiadomił swojego pasażera o nastąpionym wypadku.
Paweł Leroyer uwzględniając nieszczęście biednego woźnicy, wynagrodził go sowicie, i wśród podziękowań Loriota, rozpoczął pieszo dalszą swą podróż.
Dorożka jaką kierowała Klaudja była tymczasem już na moście Neuilly. Z chwilą wjazdu na most zwolniła biegu.
— Nadeszła chwila działania, wyszepnęła do siedzącego obok siebie Jana-Czwartka. Jeżeli chcesz zyskać wolność i pieniądze, zabierz się natychmiast do roboty.
— Cóż mam robić? — zapytał.
— Weź ten sztylet, ja zatrzymam powóz. Zeskoczysz z siedzenia... Obaj mężczyźni znajdujący się w fjakrze wysiądą... Wemkniesz się po za nich i uderzysz nożem między łopatki tego, który trzyma dziecię na ręku. Staraj się jednak zabić go odrazu, poczem wrzuć ciało przez parapet do rzeki. W tensam sposób postąp i z dzieckiem.
— Dobrze... wyszepnął Czwartek.
— Możnaby sądzić iż się obawiasz... Drżysz cały...
— Drżę... ale nie z bojaźni... Przemokłem do kości... Drżę z zimna...
Klaudja wyjęła z kieszeni butelkę.
— Wypij tę maderę, — wyrzekła, — to cię rozgrzeje i doda ci odwagi.
Jan-Czwartek wychylił jednym tchem płyn z flaszki.
— Doskonałe! wyszepnął, jak to łagodzi!
Kochanka Jerzego zatrzymała konie. Markiz z doktorem wysiedli oba.
Klaudja zawróciwszy powóz w stronę Neuilly, zatrzymała go o sto kroków dalej.
— Gdzie my jesteśmy? zapytał doktór.
— W pobliżu miejsca, gdzie na nas oczekuje książę Zygmunt. Pójdź pan... odparł Jerzy.
Stryj Pawła, nie badając więcej szedł za swym przewodnikiem. Jan-Czwartek mknął cicho w tyle po za niemi.
Nagle, podniósłszy w górę uzbrojoną rękę, ugodził w starca. Ostrze noża zatopione po rękojeść, zniknęło w ciele ofiary.
Doktor wydał krzyk straszny, jęknął ciężko i upadł całym ciężarem na ziemię. W upadku tym dziecko z rąk mu się wysunęło, i potoczyło się dalej.
Jan-Czwartek wypełniając swe niecne zobowiązanie, podniósł trupa, a wsparłszy go na kamiennym parapecie nad rzeką, zepchnął w nurty Sekwany.
— A teraz, i dziecię... co prędzej... raz skończyć z tem trzeba!... rzekł do niego Jerzy, wsuwając mu w rękę pięć luidorów.
— Skończę z nim za chwilę... odparł zbrodniarz; i pochwyciwszy na ręce tę drobną, wątłą istotę zniknął w ciemnościach, biegnąc w stronę Courbevoie.
Markiz stanął osłupiały, rozmyślając czy ma iść za nim, lub też powrócić do Klaudji. Chcąc wszakże co rychlej usunąć się z miejsca zbrodni, zaczął biegnąć szybko w stronę oczekującego powozu.
W pobliżu miasta, rozminął się z jakimś idącym w przeciwną stronę mężczyzną, który podobnie jak i on również szedł bardzo prędko z pochyloną głową.
Był to Paweł Leroyer, spieszący jak wiemy z pieniędzmi do swego wierzyciela Morriseau.
Na kilka sekund przedtem, posłyszał on krzyk rozpaczliwy, potem jęk bolesny, a następnie głuchy huk, jak gdyby ciała spadającego w głąb wody.
Przystanął i nasłuchiwał, ale nic więcej dosłyszeć niemógł. Cisza panowała zupełna.
— Słuch mnie omamił, rzecz dziwna, zdawało mi się widocznie, rzekł do siebie i szedł dalej, a wtedy to właśnie spotkał się i minął się z Jerzym de la Tour-Vandieu.
Przybywszy na środek mostu, dosłyszał powtórnie jęk głuchy, jak gdyby wydobywający się z fal rzeki.
Pochylił się nad Sekwaną, wsparłszy się na parapecie, a jego wzrok nawykły do ciemności rozróżniał wyraźnie na szarych kamieniach tegoż ciemne krwawe plamy. Stał nasłuchując, lecz żaden szmer niedobiegł teraz jego uszu, nic... prócz cichego szumu wód, płynących wartko pod arkadami.
Jęk niepowtórzył się więcej.
W kilka minut później, synowiec doktora dzwonił do drzwi swojego wierzyciela Morisseau, do którego natychmiast wprowadzonym został.
— Oto pieniądze, — rzekł, — proszę o wydanie mi weksli.
Tu położył na stole sześć biletów tysiącfrankowych.
Morriseau cofnął się z przestrachem i wstrętem.
— Ależ te banknoty są krwią zbroczone!... zawołał. Na rękach pańskich są krwawe plamy!..
Paweł oniemiały z przerażenia, spojrzał na swoje ręce, na banknoty i zobaczył w rzeczy samej że tak jego ręce jak i bilety bankowe były krwią poplamione.
Przestrach bez granic malował się w jego spojrzeniu. Drżeć zaczął na całem ciele od stóp do głowy.
— Ha! teraz odgaduję... rozumiem!.... wyjąknął zaledwie dosłyszalnym głosem. Ów krzyk rozpaczliwy... te jęki... ów głuchy odgłos, jak gdyby spadającego ciała w głąb rzeki, wszystko mi jasno przedstawia się teraz!... W pobliżu mnie popełniono zbrodnię... Zbrodnię w moich oczach prawie!...
— Zbrodnię? powtórzył Morisseau, w którym nagle zrodziło się podejrzenie. O jakiej zbrodni pan mówisz?
Paweł opowiedział w krótkości co słyszał przed kilkoma minutami, gdy przechodził mostem de Neuilly i spotkanie jakiegoś uciekającego człowieka.
Morisseau słuchał, ale nie wierzył słowom opowiadającego, mimo to przyjął sześć banknotów i oddał sfałszowane weksle.
Paweł Leroyer wrócił do Paryża.
Niezważając na spóźnioną porę bankier Morisseau, poszedł obudzić komisarza policji w Courbevoie, i złożyć mu zeznanie.
Nazajutrz, około południa, Paweł zaniepokojony nieobecnością stryja; miał już wyjść z domu, gdy zadzwoniono w przedpokoju.
Pospieszył otworzyć.
We drzwiach ukazał się komisarz policji z dwoma agentami. Na schodach błyszczały bagnety żołnierzy.
Przybyli w celu zaaresztowania Pawła, oskarżonego o morderstwo.
Tego samego dnia, Klaudja Varni przebrana po męsku, weszła do domu doktora i wyprawiwszy zeń pod jakimś pozorem starą wierną sługę, przeszukując znajdujące się w biurku papiery, pochwyciła list, pisany przez Zygmunta przed pojedynkiem, a w nim zawarty testament.
W testamencie tym jak wiemy, książę Zygmunt przyznawał dziecię za własnego syna i mianując go jedynym swoim spadkobiercą.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W parę miesięcy później, Paweł Leroyer obwiniony o zamordowanie stryja, został skazanym na karę śmierci, bez żadnych łagodzących okoliczności.
Tłumy mieszkańców Paryża wyległy na plac egzekucji, by patrzeć jak głowa niewinnego człowieka pada pod ciosem gilotyny.
Pośród tej ciżby znajdowała się kobieta w grubej żałobie, trzymająca za ręce dwoje małych dzieci w czarne sukienki przybranych.
Była to żona, a raczej wdowa po skazanym z dwojgiem swych sierot.
W tydzień coś później, stara księżna de la Tour-Vandieu umarła, a jej syn, markiz Jerzy wszedł w posiadanie tytułów i majątku po starszym bracie.
∗
∗ ∗ |
Wiemy, że Jan-Czwartek po zamordowaniu doktora i otrzymaniu za to pięciu pozostałych luidorów, zabrawszy dziecko, uciekł w stronę Courbevoie.
Przebywszy most, skręcił na prawo, i szedł przez plac targowy, wiodący z Courbevoie do Asniéres zkąd spadzistą drożyną dostał się na wybrzeże.
Tu przystanął zdyszany, jak gdyby na wpół obłąkany, bezsilny. Pot gęstemi kroplami spływał mu po czole. Usiadł i spojrzał na tę drobną niewinną istotę, którą miał zgładzić, tak jak zgładził starca.
Chłopczyna mający lat dwa zaledwie, niemógł mieć pojęcia o zagrażającem sobie niebezpieczeństwie rozumiał wszakże, że się znajduje w rękach obcego człowieka i bojaźń go ogarnęła, drżał cały.
Biedne dziecko, niepłakało wprawdzie, lecz jasne swoje oczęta utkwiło w wybladłej twarzy zbrodniarza, czepiając się drobnemi rączkami jego ubrania.
Uszedłszy jeszcze kilkanaście kroków i będąc pewnym, iż go już nikt nie zobaczy, Jan-Czwartek pochwycił chłopczynę i wzniósł go nad swą głowę, chcąc rzucić go w rzekę. Malec wszelako jeszcze silniej przytulił się do niego i pośród płaczu wyjąknął głosem błagalnym:
— Nie!... bobo... Nie... nie!..
Czwartek niewykonał zamierzonego poruszenia. Opuścił ręce. Jakieś nieznane mu dotąd opanowało go uczucie. Ta prośba i łzy dziecięcia zbudziły w jego zbrukanej duszy uśpioną dotąd litość i miłosierdzie. Spojrzał na chłopca któremu po ślicznej twarzyczce grube łzy spływały, a który chwilowo uspokojony zaczął drobnemi rączkami głaskać policzki nędznika.
— Do pioruna!... — zawołał, — gdyby pies nawet takim wzrokiem spojrzał na mnie, niemógłbym go zabić!...
— Wygrałeś sprawę, mój mały!... Niech mnie djabli porwą jeżeli ci zrobię co złego!... Ucałuj mnie za to!... I mówiąc to, podsunął malcowi do pocałunku swoją twarz wychudłą, a następnie zwrócił się w stronę mostu de Neuilly.
Po za mostem dostrzegł stojącego fjakra, około którego kręcił się jakiś człowiek.
Był to Piotr Loriot, naprawiający połamany dyszel, przy pomocy gwoździ i postronków, jakie miał przy sobie, ażeby jako tako dowlec się do Paryża.
Jan-Czwartek przebiegł szybko około niego. Co z resztą obchodziło go strapienie biednego dorożkarza? — Nagle jednakże stanął przerażony. Jakiś niezwykły dreszcz wstrząsnął nim od stóp do głowy. Mgła przysłaniała wzrok jego, a silny ból rozdzierał mu piersi.
— Co mi jest? do miljon czartów!... zawołał, — co się to znaczy? Nie doznawałem nigdy nic podobnego. I nie puszczając dziecka, ocierał rękami pot spływający mu z czoła. Wydaje mi się jak gdybym był pijany... a przecież nic nie piłem, prócz tego wina z butelki? Nie podobna, ażeby te dwie szklanki tak zamąciły mi w głowie!... Nic innego jak zmęczenie... tak to przejdzie!
Cierpienie uspokoiło się chwilowo i zaczął iść dalej, czuł jednak, że nogi mu osłabły, w uszach huczało, palące pragnienie dokuczało mu do niewytrzymania. Rad był co ry- chlej przybyć do Paryża, a zapytywał siebie czyli przybyć zdoła?
Jego oddech świszczący wychodził z trudnością z zaschniętego gardła, a ból ostry sprawiał uczucie, jak gdyby ostrze rozpalonej szpady zatopiono mu w piersiach.
— Co to jest... do kroć piorunów? powtórzył. Czuję ogień w całym ciele... Ach! gdybym go mógł czem ugasić.
Uklęknął po na błotnistą kałużą i czerpiąc wodę rękoma, pił chciwie.
Doznawszy ulgi chwilowo, podniósł się, wziął dziecię jakie posadził przy sobie na ziemi, i znowu iść zaczął, lecz chwiejąc się i zataczając co chwila. Doszedłszy tym sposobem do Póol Elizejskich, zatrzymał się po raz trzeci.
Drzewa zdawały się tańczyć w około niego w jakimś szalonym wirze. Ziemia usuwała mu się pod nogami. Bolesne kurcze wykrzywiały członki, tamując chód jego.
— Niemogę iść dalej!... niemogę!... wyjęknął przygasłym głosem. — Ach! to ten malec jest tego przyczyną, zbyt ciężkim jest na swój wiek. Zostawię go tu, bo nieść dalej niemogę... Znajdą się dobrzy ludzie, którzy go wezmą do siebie.
To mówiąc zbliżył się do jednego z murowanych domów stojących w alei, ucałował dziecię i posadził je pod bramą dla zabezpieczenia od deszczu, poczem iść zaczął, chwiejnym, nierównym krokiem.
Cierpienia zbrodniarza zwiększały się z każdą chwilą. Trucizna wlana przez Klaudję do wina, działać zaczęła. Postąpił jeszcze kilkadziesiąt kroków, poczem w strasznych konwulsjach padł całym ciężarem na ziemię, wydając przeraźliwe krzyki i jęki.
Dwaj przechodzący miejscy strażnicy znaleźli go prawie umierającym i przenieśli w sprowadzonej lektyce do szpitala w Beaujou, gdzie miejscowi lekarze gorliwie się nim zajęli.
Jeden z nich, medyk znakomity, uznał chorobę za otrucie i przepisał właściwy antydot, nieszczęściem jednak trucizna działała zbyt silnie. Przez cały miesiąc Jan-Czwartek walczył pomiędzy życiem a śmiercią, a gdy minęło niebezpieczeństwo, powtarzały się recydywy niedozwalające mu opuścić szpitala.
Wraz ze zdrowiem nareszcie odzyskał nędznik pamięć i władzę myślenia. Choroba, jaką przebył, była dla niego niezrozumianą, zapytał więc doktora, co mogło być przyczyną tych cierpień?
— Otruto cię mój biedny chłopcze! odparł tenże. Musisz mieć jakichś zaciętych nieprzyjaciół!...
Te słowa wyjaśniły Janowi wszystko. Przypomniał sobie ową butelkę wina, podaną przez Klaudję.
— Ci nikczemnicy z Neuilly, mówił sobie, bardziej nikczemni odemnie chwycili się trucizny, chcąc pozbyć się wspólnika zbrodni, który mógł był stać się dla nich niebezpiecznym.
Nie wątpił teraz o otruciu, którego stał się ofiarą, lecz niemógł oskarżyć zabójców, nie zgubiwszy razem samego siebie.
Na zapytanie doktora, opowiedział wymyśloną na prędce historję, zachowując w tajemnicy spełnioną zbrodnię, poprzysiągłszy straszną zemstą, skoro tylko traf pozwolił mu kiedy spotkać tych dwoje zbrodniarzów.
We trzy miesiące po swem przybyciu do szpitala, Jan-Czwartek wyszedł kompletnie wyleczony, mając w kieszeni te dziesięć luidorów, jakie mu zapłacono za zgładzenie doktora z Brunoy.
Tego samego dnia głowa Pawła Leroyer spadła pod gilotyną.
Odtąd jedynym celem życia Jana była chęć zemsty, wszak urzeczywistnienie tego zamiaru zdawało się być niepodobnem do wykonania.
Udawszy się do willi w Neuilly, znalazł ją opróżnioną. Zamieszkujący w niej przedtem lokatorzy, ulotnili się jak cienie, nie pozostawiwszy śladów swojego pobytu. Właściciel naprzód zapłacony, nie znał ich nazwiska.
Nie zniechęcony tem Jan-Czwartek poszukiwał na wszystkie strony, wszak bezskutecznie, i dopiero szczególny traf postawił go wobec byłego notarjusza Brissona, a potem na Berlińskiej ulicy wobec Klaudji Varni, późniejszej pani Dick-Thorn. Uczuł nareszcie iż chwila upragnionej zemsty się zbliża.
Niestety jednak, fatalność prześladować go zaczęła. Oskarżenie Szpagata oddaliło cel upragniony. Posądzony o kradzież zegarków, której niepopełnił, został zamkniętym w areszcie.
— Cierpliwości!... — powtarzał sobie. — „Los sprzyja temu, kto umie nań czekać“. Niepodobna, aby mnie długo trzymano w zamknięciu.
I siedząc zadumany, ów łotr zapytywał siebie, co się stało z dzieckiem, które zostawił pod bramą domu w alejach Elizejskich, niemógł wszelako z wiadomych nam powodów żadnych czynić kroków dla zaspokojenia swojej ciekawości.
Losy biednego maleństwa opowiemy w krótkości.
Piotr Loriot po długich usiłowaniach, jako tako naprawiwszy dyszel u swojej dorożki, wsiadł na kozioł i jechał zwolna aleją, Pól Elizejskich, zapytując siebie ażali to nie ów fatalny numer 13 sprowadził mu obecne nieszczęście?
Ujechawszy tak ze dwieście kroków, zatrzymał swoje szkapy, spragnione spoczynku, gdy nagle słaby i żałosny płacz dziecka dobiegł go z pobliża.
Loriot, jak wiemy, był człowiekiem dobrego serca, pełen ludzkości.
Zeskoczyć z siedzenia by pójść za odgłosem dziecięcego płaczu, było dlań dziełem jednej chwili.
Spostrzegł w wgłębieniu bramy siedzące niemowlę, jakie ze łzami wyciągało do niego rączęta. Wziąwszy dziecię na ręce, zaniósł je do fjakra, gdzie przy świetle latarni dostrzegł, że dziecię było na wskroś przemoknięte, dygotało z zimna jak w febrze.
— Ha! jacyż nikczemni ludzie pozostawili to maleństwo na takiem zimnie i deszczu!... — mówił Piotr Loriot tuląc dziecię do siebie i okrywając je płaszczem. Trzeba być na to łotrem ostatniego rodzaju i zamiast serca w piersiach mieć kamień!
Tu ucałował dziecinę, która uspokojona, płakać przestało.
— Ach do kroć piorunów!... — zawołał nagle poczciwy dorożkarz, drapiąc się w głowę, — co ja będę robił z tem małym komarem? Wychowywać go niepodobna, przez całe dnie niema mnie w domu, a takie pacholę żywić przecież trzeba!
Zadumał chwilę, a potem:
— Ba! od czegóż jest dom podrzutków? — mówił dalej, — złożę tego chłopca do przytułku dla opuszczonych dzieci, gdzie będą mieć o nim staranie.
I postanowiwszy tak zrobić, Loriot otworzył drzwiczki powozu, usłał w nim rodzaj łóżeczka z aksamitnych poduszek i w wgłębieniu tegoż umieścił dziecię, a wsiadłszy na kozioł, wyruszył z miejsca.
Dzielny ów człowiek miał mieszkanie, remizę i stajnię w pobliżu rogatki d’Enfer, w którym to punkcie stał dom przytułku dla niemowląt. Wracając do siebie, musiał przejeżdżać około tego domu.
Owóż o trzeciej godzinie nad ranem, zadzwonił. Drzwi mu natychmiast otwarto.
Loriot podał dziecię dozorczyni, do jego ubrania przypiął szpilką wypisany na kawałku papieru numer 13, numer jak wiemy jego fjakra, i chłopiec został zapisanym w księgach przytułku pod nazwiskiem „Henryk 13“.
Protokół nie zawierał innych wskazówek po nad tę jedną, i datę: 24. września 1837 roku.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wypada nam teraz wyjaśnić czytelnikom, jakim sposobem występna Klaudja Varni, metresa księcia Jerzego de la Tour-Vandieu została żoną powszechnie szanowanego szlachcica szkockiego, Ryszarda Dick-Thorn.
Jakie okoliczności mogły rozłączyć Jerzego z Klaudją tych dwoje zbrodniarzów, tak godnych siebie, tak połączonych wspólnością morderstwa, popełnionego za wolą i planem Klaudji, której piekielna inteligencja ujarzmiła jak niewolnika markiza?
Otóż głównym powodem zerwania tego pomiędzy niemi stosunku była owa tyrańska przewaga, jaką ta kobieta miała nad swoim kochankiem.
Uniknąwszy galer i rusztowania, z odziedziczonym po bracie tytułem księcia i para Francji, Jerzy objął w posiadanie pałac przy ulicy świętego Dominika, a z chwilą tą ów człowiek zmienił się do niepoznania.
Niepozostało w nim ani śladu owej słabości charakteru, tej uległości, jaka skutkiem zręcznie obmyślanego planu, obdarzywszy go miljonowym majątkiem, z drugiej wepchnęła w otchłań zbrodni i kału, czyniąc zeń najpospolitszego mordercę.
Ów nędznik nie czuł wszelako wyrzutów sumienia.
Zabrawszy miljon po bracie, dobra, tytuły i pałace, zmienił charakter, jak niektóre gatunki wężów zmieniają swą skórę. Nazajutrz był już niepodobnym do siebie. Nosił głowę wysoko, rozkazywał dumnie, a pycha tryskała mu z oczu.
Wszakże Klaudja powiedziała kiedyś:
— Pogardzają tobą... grożą ci... gnębią, prześladują... przyjdzie czas, że pochylać będą czoła przed tobą i to w krótce, niezadługo!
Przepowiednia kurtyzany sprawdziła się co do słowa. Natarczywi i nieprzystępni wierzyciele przychodzili z pochylonemi głowami, ofiarując swoje usługi księciu de la Tour-Vandieu, który ich wyrzucać kazał swemu plenipotentowi.
Otrzymał on bowiem rozkaz zapłacenia ich i wyrzucenia za drzwi.
Przeszłość nie istniała teraz dla księcia.
Jerzy obecnie znajdował wszędzie, nawet na królewskim dworze życzliwe przyjęcie, do którego dawał mu prawo jego tytuł i stanowisko.
Klaudja Varni pragnęła teraz objąć ster rządów i zapanować samowładnie, jak niegdyś.
Chciała zgarnąć dla siebie cząstkę tego mienia, jakie zdobyli wspólnie całym szeregiem zbrodni, słowem, pragnęła zostać księżną de la Tour-Vandieu.
Jerzy oparł się temu, niechcąc o niczem słyszeć. Panowanie kurtyzany na zawsze się skończyło. Książę niepotrzebując jej teraz, odrzucił ją, jako bezużyteczne narzędzie.
Zdumiona i rozirytowana, grozić mu zaczęła. Przyjął te groźby uśmiechem. Bo czegóż miał się obawiać? Był wszechwładnym... Potęgą majątku i stanowiska zatarłby wszystko a zresztą oskarżając jego, zgubiłaby i siebie.
Mimo to wszystko, pobyt w Paryżu tej kobiety, z którą żył przez lat tyle, stawiałby go w kłopotliwem położeniu. Ofiarował jej zatem sto tysięcy talarów pod warunkiem, ażeby natychmiast opuściła Francję i osiedliła się gdzie na obczyźnie we Włoszech lub Anglji.
Zgodziła się na to i wyjechała do Londynu, pozostawiając w Paryżu swoje złudzenia, a uwożąc z sobą trzysta tysięcy franków.
Klaudja była jeszcze młodą, i bardzo piękną. Przybrawszy pozory purytańskiej skromności, odgrywała rolę uczciwej kobiety z właściwym sobie talentem.
Bogaty szkot nazwiskiem Dick-Thorn, dał się schwytać na wędkę.
Rozkochany szalenie, ofiarował tej kobiecie swą rękę zaślubił ją, a w dziewięć miesięcy później przyszła na świat córka z tego małżeństwa, której dano imię Oliwja.
Ryszard Dick-Thorn był znanym przemysłowcem. Nie posiadał swój osobisty wielki majątek, ale zarabiał ogromne sumy pieniędzy. Klaudja, jak wiemy lubiła wystawność i zbytek, znalazła się więc teraz w swoim żywiole, mogła wydawać pieniądze bez rachunku tem więcej że mąż upoważnił ją do tego i aprobował jej rozrzutność.
Prowadząc dom otwarty, a urządzony na wielką skalę w Londynie, wniosła ona w salony przemysłowca gust, elegancję i ekscentryczność paryzką.
Rozsypywała złoto garściami na około siebie, sądząc, że majątek męża jest niewyczerpanym.
Dick-Thorn przyklaskiwał szalonym fantazjom swej żony i zachwycał się jej marnotrawstwem.
Pomimo szczęścia i bogactw jakie ją otaczały Klaudja Varni obecna pani Dick-Thorn niezapomniała o księciu Jerzym de la Tour-Vandieu.
Znajomi jakich pozostawiła w Paryżu, powiadamiali ją szczegółowo o jej byłym kochanku.
Śledziła księcia z oddalenia.
Dowiedziała się o jego małżeństwie, jak również i o tem że adoptował syna, aby ocalić sukcesję po zmarłym stryju swej żony.
Doniesiono jej, że po rewolucji w 1848 roku i po grudniowym zamachu stanu książę przyłączył się do stronników cesarstwa, i został mianowany senatorem.
Wszystko to interesowało ją żywo i utrwalało się w jej pamięci, lecz tylko z powodu prostej ciekawości. Nie miała żalu do Jerzego za zerwanie stosunków. Żyjąc w otaczającym ją zbytku, czuła się być zupełnie szczęśliwą, takie to właśnie życie ziszczało jej sny i marzenia.
Nagłe przebudzenie niestety, miało przerwać owe sny błogie.
Potężni przemysłowcy londyńscy utworzyli spółkę chcąc stawić konkurencję fabrykom Dick-Thorna, działającym dotąd bez współzawodnictwa.
Dzielny szkot walczyć postanowił, walczyć całą siłą, wszystkiemi swemi kapitałami, aż wreszcie uznać się musiał za zwyciężonego, rzuciwszy w przepaść olbrzymie sumy pieniędzy dla zgniecenia konkurencji.
Nie była to jeszcze ostateczna ruina, ale przejście z dostatków do oszczędności, a wiemy że Klaudja nie umiała się rachować.
Dick-Thorn zostający pod władzą swej żony, nie miał odwagi wyjawić jej smutnego stanu swoich pieniężnych interesów i zalecić koniecznej oszczędności w tym razie.
Nic nie mówiąc pozostawił rzeczy jak były.
Sytuacja pogarszała się z każdą chwilą. Nie skarżąc się, tłumił zgryzotę w głębi serca, aż i z tego umarł nareszcie.
Nieprzewidziana śmierć Dick-Thorna przerazili Klaudję nie dlatego, że straciła, w nim zacnego i dobrego małżonka i jedyną dla siebie pomoc i podporę, ale dlatego, że przepadało wraz z nim owe złotodajne źródło z którego czerpać bez końca by mogła.
Przyzwyczajona wydawać rocznie po dwieście tysięcy franków, osłupiała, dowiedziawszy się, że pozostało jej całego majątku osiemdziesiąt tysięcy franków zaledwie i wtedy to poczęła myśleć na serjo o księciu Jerzym de la Tour-Vandieu.
Wdowieństwo nadawało jej wolność, mogła powracać bezzwłocznie do Francji. I zrodził się w jej umyśle jeden z tych planów piekielnych, jakie tak zręcznie niegdyś kombinowała, Chcąc go wszelako wprowadzić w wykonanie potrzeba było mieszkać w Paryżu.
Zlikwidowawszy zatem swoje interesa, pani Dick-Thorn wynajęła pałacyk umeblowany, wróciła po córkę do Londynu, i zamieszkała wraz z nią w Paryżu przy Berlińskiej ulicy, gdzie widzieliśmy Jana-Czwartka, zakradającego się do niej wśród nocy w celach rabunku.
Obznajomiwszy czytelników z głównemi szczegółami przeszłości naszego opowiadania, wracamy do przerwanej chwilowo treści.
Łatwo wyobrazić sobie można przerażenie Jerzego de la Tour-Vandieu, gdy po dwudziestu latach bezkarnego używania, zdobytego zbrodnią majątku, ujrzał przed sobą mściciela w osobie Ireneusza Moulin, spotkanego na cmentarzu Montparnasse.
Książę Jerzy nie obawiał się wprawdzie ani o życie, ani o osobistą swą wolność, przedawnienie albowiem sprawy osłaniało go przed wszelką odpowiedzialnością, chodziło mu jednak o opinję publiczną, o honor, gdyby zdołano jego zbrodnię ujawnić.
Od lat wielu niewiedział co się działo z Klaudią i myśleć o niej zaczął z niesłychaną trwogą. Obawa ta byłaby się jeszcze zwiększyła, gdyby był wiedział że jego dawna przyjaciółka zamieszkała w Paryżu, gdyby był odgadł jej na przyszłość zamiary.
Połączmy się z księciem de la Tour-Vandieu w chwili, gdy oczekiwał na przybycie naczelnika brygady bezpieczeństwa.
Dziesiątą godzinę wieczorem wydzwonił zegar w jego gabinecie, a odgłos ten wyrwał z ponurych rozmyślań Jerzego.
Posłyszał kroki w sąsiednim pokoju, podniósł głowę, zniknął chmurny wyraz jego twarzy.
Zapukano do drzwi.
— Proszę wejść!... odrzekł.
W progu ukazał się kamerdyner.
— Czego chcesz? — zapytał go Jerzy.
— Przybył pan Theifer.
— Wprowadź go.
Służący cofnął się, zostawiając wolne przejście przybyłej osobistości.
Był to chudy, wysoki, trzydziestoletni mężczyzna. Wszedłszy do gabinetu, ukłonił się z poszanowaniem, prawie uniżenie.
Czarny surdut po wojskowemu pod szyję zapięty, odpowiadał jego wzrostowi i szczupłej budowie ciała. Ciemne włosy krótko przy głowie obcięte i twarz zupełnie wygolona, nie czyniły jego powierzchowności sympatyczną, bynajmniej.
Oczy jedynie błyszczące inteligencją, mogły zwrócić uwagę obserwatora, dając poznać że ma przed sobą bądź co bądź jakiegoś niepospolitego człowieka.
Książę na jego powitanie wstał z krzesła.
Theifer zbliżył się do biurka, ukłonił powtórnie i stanął nieruchomie.
Kamerdyner odszedł, pozostali sami.
— Pisałem do pana... — zaczął Jerzy.
— Moja obecność tu świadczy, że list księcia odebrałem... — odrzekł przybyły. Po przeczytaniu listu nie tracąc chwili, pospieszyłem i jestem na pańskie rozkazy.
Dzięki za pospiech...
— Jest to moim obowiązkiem, zwłaszcza gdzie chodzi o spełnienie życzeń księcia.
— Radbym z panem pomówić w pewnej kwestji, lecz przedewszystkiem, usiądź pan, proszę... I siadając za biurkiem Jerzy, wskazał ręką krzesło przybyłemu.
Nastąpiła chwila milczenia. Theifer oczekiwał na zapytanie.
— Jakże... jesteś pan zadowolony ze swego urzędowania w policyjnej prefekturze, panie Theifer? — zagadnął Jerzy de la Tour-Vandieu.
— Bardzo! i dzięki składam powtórnie iż Wasza książęca mość przy swojej wysokiej protekcji raczyła mi wyjednać to miejsce.
— Jesteś synem jednego z dawnych sług w mojej rodzinie, — odparł Jerzy. — Twój ojciec dowiódł mi swego przywiązania, w pewnych krytycznych chwilach mojego życia uważałem więc sobie za obowiązek spłacić synowi dług zaciągnięty u ojca.
— Byłbym szczęśliwy, rzekł Theifer, — gdyby się wydarzyła sposobność okazania księciu mojej głębokiej wdzięczności nie słowem, lecz czynem.
— Sposobność ta zdarza się właśnie, a o szczerości twych słów, panie Thefer, jestem przekonany. Wiem, że jesteś człowiekiem zacnego charakteru, oraz potrafisz być wdzięcznym. Zatem bardziej niż kiedy pragnąłbym stać ci się użytecznym.
— Książę nazbyt jest dla mnie łaskawym, rzekł głośno naczelnik policji, — a w duchu myślał sobie: Tyle grzeczności i słów uprzejmych kryją bezwątpienia jakiś ważny powód. Ów wielki pan będzie czegoś żądał odemnie...
Jerzy de la Tour-Vandieu potrzebował Theifera w rzeczy samej, ale jak zwykle krętemi drogami pragnął dojść do celu.
— Pełnisz zawsze swą służbę w oddziale przeznaczonym do spraw politycznych? — zagadnął Jerzy po chwili.
— Tak, książę.
— A więc znasz dobrze przepisy dotyczące nadzoru po nad przybywającymi do Paryża cudzoziemcami, szczególniej z Włoch i Anglji?
— Rozpatruję codziennie te zagmatwane sprawy, i obecnie jesteśmy na śladach jednej z takich. Podwajamy czujność ażeby wątek pochwycić.
— Chodzi tu zapewne o przytrzymanie jakiegoś zagranicznego agenta?
— Tak; przebywającego pod przybranem nazwiskiem, w czasowo wynajętem mieszkaniu.
— Właściciel tego mieszkania niechciał więc wam udzielić żadnych wyjaśnień?
— Gdyśmy przybyli z rozkazem przytrzymania go, zniknął bez śladu.
— Jednakże panie Theifer, zaczął Jerzy, gdybyś zdołał pochwycieć jdnego z takich ptaków niebezpiecznych, prefektura wdzięczną byłaby tobie jak sądzę?
Oczy inspektora policji zapłonęły radością.
— Ach! książę!... — zawołał, — po dokonaniu takiego połowu miałbym prawo spodziewać się wszystkiego, o wszystko prosić i wszystko otrzymać!...
Słowa te wymówił Theifer uniesiony zapałem lecz zapał ten zgasł wprędce, wyraz obojętności zawidniał na jego nieruchomej twarzy.
— Nieszczęściem nie mogę się spodziewać czegoś podobnego, dodał po chwili, — jestem zmuszony wyznać moją bezsilność w tym razie.
— A gdybym ja panu ułatwił to zadanie? — spytał Jerzy.
— Wy... książę? pytał z osłupieniem Theifer.
— Tak; ja! dziwnym zbiegiem okoliczności odkryłem takie niepochwytne indywidjum byłem przy niem tak blizko, jak teraz stoję przy tobie.
— Pozwoli książę zapytać, gdzie to, spotkanie nastąpiło?
— W Paryżu... tu bowiem wspomniana osobistość przebywa od dni kilku.
— Czy wiadomo księciu gdzie mieszka ten człowiek?
— Niewiem. Pojmujesz, iż niepodobna mi było go śledzić, iść za nim, wszak sądzę, możesz z łatwością jego adres odnaleźć.
— Bez wątpienia, jeżeli książę raczy mi podać jego nazwisko i rysopis szczegółowy.
— Nazwiska nie znam.... Mógłbym opisać ci panie Theifer jak wygląda ta osobistość, lecz wolę ci wskazać miejsce i godzinę, w której będziesz mógł go przytrzymać.
— A zatem?
— W przyszły piątek.
— Gdzie?
— Na cmentarzu Montparnasse. Tam to spotkałem owo indywidjum, tam przyjdzie on w piątek dla porozumienia się z pewną kobietą wmieszaną do sprawy.
— Książę zna tę kobietę, lub wie przynajmniej kto ona jest? — pytał Theifer.
— Nie znam; i chciej mnie zrozumieć że lepiej byłoby nie zaczepiać jej teraz... Później w przyszłości zobaczymy. Najważniejszem jest ująć tego niebezpiecznego człowieka. Skoro go przytrzymasz, zawiadom natychmiast mnie o tem, ponieważ chciałbym osobiście przetrząsnąć jego papiery.
Inspektor policyjnego oddziału słuchał z poszanowaniem swego wpływowego protektora. Zrozumiał teraz przyczynę, jaka skłaniała do tego kroku pana de la Tour-Vandieu. Pragnąc jednak przekonać się czy go nie mylą podejrzenia:
— Ten człowiek jest zapewne osobistym nieprzyjacielem waszym książę? — zapytał.
— Mówisz panie Theifer bez zastanowienia się — odrzekł Jerzy z powagą. — Zkąd, i w jaki sposób pomienione indywidjum mogło być moim wrogiem, gdy przed kilkunastoma godzinami nie znałem go wcale? Jest wrogiem porządku społecznego, co wystarcza abym go oddał w ręce sprawiedliwości.
— Zrozumiałem, książę i przyaresztowanie go uważam za rzecz niezbędną, sądzę wszelako iż nagle i bez dowodów czynić tego niepodobna. Czy książę jest pewien że znajdziemy u tej osobistości jakieś kompromitujące papiery?
— Tak; jestem pewny! Poszukiwanie przy którem będę obecnym wyda zadawalniające rezultaty, mogę pana o tem upewnić. Wyjedna ono panu awans i zabezpieczy porządek w kraju. Chciałbym wszelako, ażeby do wydania przezemnie nowych rozporządzeń, nic o tem w sądzie nie wiedziano.
— Potrzebuję jednak odnieść się do władzy o udzielenie mi rozkazu...
— Jakto? — zawołał Jerzy, — sądziłem, że pan posiadasz blankiety, które sam wypełniasz, wpisując potrzebne szczegóły, bez odnoszenia się do zwierzchności?
— Takie prawo służy mi tylko w razach wyjątkowych, co rzadko się zdarza. Mógłbym otrzymać podobny mandat, przed tem jednakże muszę znać nazwisko obwinionego.
— Zostaw więc wolne miejsce na dopisek, — mówił pan de la Tour-Vandieu, wypełnisz je po zaaresztowaniu winnego.
Będzie to nieprawne działanie. W tem razie nie istnieje „schwytanie na gorącym uczynku...“
— Co na to uważać! Obejdziesz pan prawo, to prawda, lecz pomnij, że cel uświęca środki niekiedy...
— Ach! książę!... — przerwał Theifer, — mogę sobie bardzo zaszkodzić tą sprawą... Z czego bym żył, gdyby mnie wydalono ze służby?
— Nie obawiaj się!... Ja biorę za ten czyn na siebie odpowiedzialność. Ten człowiek musi być uwięzionym. Słyszysz pan? „on uwięzionym być musi“.
— Będzie nim... — rzekł kornie Theifer. — Czekam na dalsze objaśnienia waszej książęcej mości.
— W przyszły piątek, między godziną ósmą a dziesiątą rano, znajdziesz go pan na cmentarzu Montparnasse. Będę tam obecny, i pan powinieneś przybyć także punktualnie o ósmej godzinie, panie Theifer.
— Sam?
— Jeżeli sądzisz, że sam mógłbyś działać?
— Niewiem... Gdyby ten człowiek nie poddał się dobrowolnie i wszczęła się walka, musiałbym uledz, a wtedy stracilibyśmy wszystko, ponieważ nieposiadam dość fizycznej siły. Lepiej więc, sądzę, byłoby wziąć mi ze sobą dwóch policyjnych agentów.
— Są to ludzie pewni?
— Pewni i dobrzy do zachowania tajemnicy. Spełniają rozkaz, niewchodząc w szczegóły sprawy. Rozumieją że małomowność jest obowiązkiem w ich służbowem powołaniu.
— Zabierz więc pan z sobą tych dwóch agentów, skoro za nich poręczasz.
— Tak jak sam za siebie. Gdzie książę każe mi oczekiwać?
— Przy bramie cmentarnej. Będę się starał przyjechać wcześnie i wskażę panu tego człowieka, reszta do was należy.
— A następnie?
— Zawiadomisz mnie pan o mieszkaniu obwinionego.
— E! nie będzie on tyle naiwnym, jak sądzę, ażeby nie zechciał dobrowolnie udzielić swego adresu nadewszystko, jeżeli ma u siebie jakie kompromitujące dowody.
— To prawda!... Cóż więc zrobić?
— Zdaje mi się że najlepiej byłoby pozwolić mu wrócić do domu, i tam go dopiero przytrzymać.
— Może to i dobry pomysł... Pomówimy o tem na cmentarzu, gdzie pan nie rozpoczynaj działania, aż po porozumieniu się ze mną.
— Dobrze. Jeżeli wszakże obwiniony mieszka w hotelu nie będziemy mogli odbyć przepatrzenia u niego potajemnie. Zapytają nas do kogo idziemy?... kto jesteśmy i na mocy jakiego rozkazu działać chcemy?
— Przetrząśniesz pan jego ubranie, zabierzesz klucz od jego pokoju, a w razie potrzeby pokażesz swą kartę inspektora policyjnego oddziału bezpieczeństwa, co panu udziela rozległe pole działania bez określeń.
— Sądziłbym, — odparł Theifer, — że i tu wypadłoby nam może pominąć legalność dla dobra sprawy, dokonawszy małe przygotowawcze przeszukiwanie w mieszkaniu obwi- nionego, przy drzwiach zamkniętych, bez spisywania protokółu. Resztę niechaj dopełni komisarz policji i sędzia śledczy.
— Doskonałe miewasz pomysły panie Theifer! — zawołał uradowany książę. Nie zdarzyło mi się spotkać podobnie inteligentnego i przezornego jak ty, człowieka!
— To mówiąc, otworzył w biurku szufladę i wydobył z niej dwa rulony złota po tysiąc franków każdy.
— Pojmuję, iż ta sprawa przeszkodzi ci w twych zwykłych zatrudnieniach, — mówił dalej, — przyjmij więc fundusz na pierwsze wydatki jakie okażą się niezbędnemi... Jest to tylko zaliczka... Drobna zaliczka...
Tu podał agentowi dwa rulony złota.
— Książę zawstydza mnie... prawdziwie... wyjąknął tenże cofając się.
— Obraziłbyś mnie mój przyjacielu, gdybyś nie przyjął tej drobnostki... mówił pan de la Tour-Vandieu, a pomnij, że obok tego wywołałbyś smutne dla siebie następstwa, gdy zaś przeciwnie, zyskasz z mej strony pomoc, protekcję, a obok tego i sowite wynagrodzenie.
— Jestem przekonany, że mogę liczyć na dobrotliwe względy księcia dla siebie...
— Przyjm więc te sto luidorów.
Theifer wsunął w kieszeń od kamizelki dwa rulony złota z widocznem zadowoleniem.
— Czy książę niema mi nic więcej do rozkazania? zapytał.
— Nie. Bądź w piątek o godzinie ósmej z rana przy sztachetach cmentarza Montparnasse.
— Będę punktualnie.
— A zatem do widzenia. Wyprowadzę cię na schody.
Theifer, złożywszy ukłon pełen głębokiego poszanowania, wyszedł. Książę towarzyszył mu aż do bramy wjazdowej.
— Ha! ha! — wyszepnął, — wróciwszy do swego gabinetu, — jeżeli ów nieprzezorny przyjaciel rodziny Leroye- r’ów posiada jakie przeciw mnie dowody, znajdą się one wkrótce w moich rękach. Postaram się też zarówno ażeby tak komisarz policji jak i sędzia śledczy nie wyszli ztamtąd z próżnemi rękoma; to moja rzecz!... Tym sposobem ów przybysz z Londynu gładko uprzątnięty, nie będzie już dla mnie więcej niebezpiecznym.
Wyż opowiedziane przez nas zdarzenia, działy się w sobotę wieczorem, to jest na pięć dni przed owym dniem, w którym Ireneusz Moulin miał oczekiwać na panią Leroyer przy grobie jej męża.
Jeden z dozorców cmentarza oznaczył jak sobie przypominamy dzień piątkowy, w którym co tydzień wdowa przybywała modlić się i płakać na cmentarzu Montparnasse.
Cierpliwość nie była jednak wrodzoną cnotą Ireneusza. Miał on tylko myśl jedną, cel jeden życia, odnaleźć jak najrychlej wdowę i dzieci po nieszczęśliwym swoim opiekunie. Owóż tego samego dnia po odwiedzeniu „mogiły Sprawiedliwości“ biegał za swoim poszukiwaniem do późnego wieczora.
Toż samo nazajutrz i dnia następnego.
Każdego rana za przebudzeniem zdawało mu się, iż odnajdzie nowy, poczem wracał do domu, przygnębiony moralnie i zawiedziony.
— Trzeba czekać do piątku, — mówił sobie. — Lecz co ja będę robił przez te dni kilka.
— Ha! zamiast siedzieć w hotelu, pójdę za wynajęciem dla siebie mieszkania, to mnie rozerwie nieco i czas mi zajmie. Zyskam znaczną na tem oszczędność, bo mimo że mi jest wygodnie w hotelu „pod Blachą“, ale to djabelnie drogo kosztuje.
Zabrawszy z sobą sporą paczkę banknotów, wyszedł na miasto.
Spoglądając na karty powywieszane na bramach domów, mówił sobie:
— Dwa pokoiki i mała kuchenka, to wszystko, czego mi trzeba na teraz. Później, zobaczymy!...
Od rana wdrapywał się po schodach, zwiedzając różne mieszkania, rozpocząwszy swoją wędrówkę od strony ulicy Mavais, ale rezultat tych poszukiwań nie był zadawalniającym, bynajmniej.
Jedne z tych mieszkań wydawały mu się za drogie, inne nieprzypadały mu do gustu, wracał do domu nic nie znalazłszy.
Znużony, postanowił wstąpić na śniadanie do małej restauracji przy placu Bastylji.
Dziwnym trafem losu, bezwiednie prawie wszedł w dzielnicę w której się urodził, gdzie wzrósł, poznał i ukochał rodzinę Pawła Leroyer jak swoją własną.
Jadł zwolna śniadanie aby wypocząć tam dłużej.
— Od południa, do czwartej godziny, — mówił sobie — znajdę dość czasu na odszukanie mieszkania. Przebiegnę znowu z jakie sześćdziesiąt pięter, dopóki nie znajdę czegoś stosownego.
W godzinę później wyszedł na ulicę świętego Antoniego, wciąż poszukując, a znalazłszy się na jednym z małych zaułków prowadzących na plac Królewski, śledził wzrokiem dom w którym niegdyś mieszkał Paweł Leroyer i gdzie wróciwszy teraz do Paryża, zbierał pierwsze wiadomości o rodzinie swego dawnego opiekuna.
Zatrzymawszy się przed owym domem, czytał wywieszoną kartę na której wypisano: „Małe mieszkanie do wynajęcia“.
— Rzecz dziwna... — wyszepnął; — gdybym właśnie odnalazł to czego tak szukam od dawna?... I zwrócił się do loży odźwiernego po drugiej stronie będącej przy głównych kamiennych schodach.
Odźwiernego zastępowała jego żona, czterdziestoletnia kobieta, podczas gdy mąż poszedł pełnić takież obowiązki w przyległym domu bankowym. Mieszkanie ich zamykało się małemi szklanemi drzwiami, które obecnie były na wpół uchylone.
Ireneusz wsunął się w nie do połowy.
— Przepraszam, — rzekł, — jest tu podobno małe mieszkanie do wynajęcia!
— Tak panie; odnowione, świeże, jak pączek róży.
— Na którem piętrze?
— Na czwartem, — od podwórza.
— Cena?
— Czterysta franków rocznie.
— Jest ono wolnem zaraz?
— Choćby natychmiast panie. Zajmowali je uczciwi ludzie, którym dostał się w sukcesji kawałek ziemi. Wyjechali więc w swoje rodzinne strony, a właścicielka bezzwłocznie kazała wybielić ściany i wykleić je bardzo ładnem nowem obiciem.
— Z iluż części składa się to mieszkanie?
— Z czterech. Pokój sypialny, stołowy, kuchnia i gabinecik.
— Można obejrzeć to mieszkanie? zapytał Moulin.
— Można; lecz zanim pokażę je panu, muszę go wprzód wypytać o niektóre szczegóły jego życia. Taki u nas zwyczaj.
— Chętnie wyspowiadam się pani; — odparł z uśmiechem Ireneusz.
— Otóż przedewszystkiem potrzebuję wiedzieć czem się pan zajmujesz?
— Jestem mechanikiem.
— Pracujesz pan w domu?
— Nie; obecnie odpoczywam, czyli jak mówią, żyję z kapitału.
— Niech pan mnie nie posądza o próżną kobiecą ciekawość — mówiła usprawiedliwiając się odźwierna. — Czynię to jednak z rozkazu właściciela domu, który jest bardzo wymagającym człowiekiem. Spokój u niego przed wszystkiem, dla tego każdy z naszych lokatorów poddać się musi takiemu przedwstępnemu badaniu.
— Uwzględniam to w zupełności, ponieważ i ja również jak wasz gospodarz lubię porządek i ciszę.
— Pan zapewne żonaty?
— Nie; na szczęście lub na nieszczęście być może.
— Szczęście... nieszczęście... powtórzyła śmiejąc się odźwierna, to zależy od numeru, jaki kto wyciągnie...
— To prawda! Ja właśnie nie grałem jeszcze w tę loterję.
— A zatem pan niemasz i dzieci?
— Nie mam... a przynajmniej o nich nic niewiem.
— Muszę pana jeszcze i o tem powiadomić, że kawalerom zamieszkałym u nas, nie wolno przyjmować żadnych kobiet... Na tym punkcie gospodarz jest nie ubłaganym! Gdyby do pana wypadkiem zabłąkała się która z takich owieczek, musiałbyś nazajutrz ztąd się wyprowadzić.
— Warunek ten dla mnie jest obojętnym. Żyję tak skromnie jak młoda dziewczyna uwieńczona nagrodą za cnotę.
— Czy podobna? — zawołała śmiejąc się odźwierna.
— Upewniam panią.
— To może pan wychowuje psy lub koty?
— Ni jednych, ni drugich. Czy i to u was zabronione?
— Tak; lecz w zamian wolno chować ptaki, z wyjątkiem papug, szpaków i kosów, bo te za wiele czynią hałasu.
— Do czarta!... to ograniczacie ściśle swoich lokatorów! Ani psów, ani kotów, a ptaki wolno tylko mieć malowane, na ścianach...
— Cóż na to poradzić? Taką jest wola właściciela domu.
— Dziwactwo! w rzeczy samej... Lecz zechciej mnie pani objaśnić czy wynajmujecie mieszkania i ludziom żonatym?
— Ma się rozumieć!
— A cóż czynicie w razie, gdy im w najlegalniejszy sposób powiększy się rodzina?
— Wymawiamy pomieszkanie.
Moulin wybuchnął śmiechem.
— No! teraz, — rzekł, — skoro znam wszystkie wasze zastrzeżenia, przyrzekam zastosować się do nich. Idźmy więc obejrzeć mieszkanie.
Odźwierna zdjęła klucz z gwoździa, a mając wejść na schody, spojrzała raz jeszcze na swego przyszłego lokatora.
— Zdaje mi się że pana kiedyś tu u nas widziałam? — zagadnęła.
— Tak; w rzeczy samej. W zeszłym tygodniu byłem w tym domu dla zasiągnięcia wiadomości o pewnej rodzinie, jaka tu kiedyś mieszkała.
— To, właśnie... przypominam sobie. Czy pan odnalazł tę rodzinę.
— Nieznalazłem, niestety!... ale nietracę nadziei.
Gdy weszli na pierwsze piętro, odźwierna przystanęła, a wskazując z zadowoleniem na drzwi, bogato rzeźbione.
— Patrz pan, — wyrzecze, — jak wszystko tu u nas piękne, a jak starannie utrzymane... To mieszkanie zajmuje wdowa staruszka, siedemdziesięcioletnia, bardzo bogata... Całe piętro do niej należy, nazywa się ona pani Amadis...
Obce, zagraniczne nazwisko, nieprawdaż? Wraz z nią w tym lokalu mieszka młoda osoba, pani Estera, jak mówię jej siostrzenica. Cierpi nieboga na pomięszanie zmysłów, lecz obłąkanie jej jest tak spokojnem, że nie sprawia sąsiadom żadnej przykrości. Obie te panie trzymają do usług bardzo liczną służbę i zamieszkują oddawna tu u nas.
Idąc po schodach dalej opowiadała Ireneuszowi szczegóły o swoich lokatorach.
Weszli wreszcie na czwarte piętro.
— Otóż jesteśmy... — rzekła otwierając drzwi zdyszana. W pierwszym pokoju urządzić pan możesz sobie jadalnię, na prawo kuchenka, na lewo gabinecik, a za pokojem jadalnym sypialnia.
— Całe to mieszkanie możnaby rzeczywiście pomieścić w jednej obszernej sali, odrzekł z uśmiechem Moulin, dla mnie jednakże będzie ono wystarczającem. Kuchnię obrócę na garderobę, ponieważ obecnie stołować się w domu nie będę.
— Zatem stanowczo pan wynajmujesz ten lokal?
— Wynajmuję.
— Ale... muszę pana jeszcze uprzedzić że komorne płaci się u nas z góry, kwartalnie...
— Zaraz je zapłacę.
— Jak prędko pan meble sprowadzisz?
— Przyjechawszy z zagranicy przed kilkunastoma dniami, mebli nieposiadam, kupię sobie nowe. Dziś przed wieczorem sądzę załatwi się wszystko.
— Wydam więc panu pokwitowanie i wręczę klucze od mieszkania. U pierwszych drzwi są zamki podwójne...
— Zatrzask i zamek zapewne?
— Nie; byłoby to zbytecznem... Przy takim jak u nas ścisłym dozorze, można być spokojnym o swoje mienie, chociażbyś pan nawet zostawił drzwi otwarte. Mimo to jednak masz pan mocne i porządne zamki.
Wśród takich pochwal i zapewnień, zeszli na pierwsze piętro, gdy nagle znajdujące się tamże owe drzwi rzeźbione otwarły się z hałasem, a w nich poważna, okazała tuszą, ukazała się pani Amadis, a za nią idąca zwolna Estera w towarzystwie dwóch służących.
Ireneusz z odźwierną cofnęli się, pozostawiając wolne przejście tym paniom, wielomówna zaś kobieta zagadnęła panią Amadis:
— Jakże zdrowie pani?
— Jak niemożna lepiej. Widzę doskonale, apetyt mam wyborny, a mimo mojej tuszy mogę biegać jak sarna. To też mam nadzieję że dożyję lat stu. a może i więcej.
— Dałby to Bóg!... odparła z pochlebstwem odźwierna. Tacy miłosierni ludzie, niech żyją jak najdłużej, bo cóżby ubodzy poczęli bez nich na świecie?
Znana nam z poprzednich rozdziałów pani Amadis, nie wiele się zmieniła. Utyła tylko nadmiernie i swoją figurą obecnie przypominała wydęty balon gazowy. Z nadejściem sędziwego wieku pozbyła się swoich pretensyj, nie farbowała już włosów, które teraz śnieżnym rąbkiem otaczały jej twarz czerwoną i pomarszczoną, jak zimowa reneta.
Nie zdołała jednak wyrzec się jaskrawych sukien z kosztownych materyj i jak dawniej obwieszona była biżuterjami, do których szczególniejsze miała upodobanie.
Estera, licząca obecnie lat trzydzieści dziewięć, nad wiek swój młodo wyglądała. Można byłoby sądzić, iż przez te lata uśpiona w niej inteligencja powstrzymywała w biegu czas upłyniony.
Ani jeden włos siwiejący nie ukazywał się na jej głowie, otoczonej bujnemi zwojami jasno blond spłotów, okalających piękną twarz księżnej de la Tour-Vandieu. Wprawdzie, na tem obliczu wyryte było cierpienie i jakaś bezmyślna apatja, ale pomimo wszystkiego piękna kobieta zwracała na siebie uwagę przechodniów swoją urodą i szlachetnemi ruchami.
Oczy jedynie patrzące szklisto, bez wyrazu, zdradzały zupełny zastój władz umysłowych.
W chwili, gdy pani Amadis zatrzymała się prowadząc pogawędkę z odźwierną, Estera przystanęła po nad wschodami wpatrując się bystro w Ireneusza.
Niecierpliwiła ją ta bezczynność, to też nie czekając na skończenie rozpoczętej rozmowy, zbliżyła się do pani Amadis.
— Powiedz mi pani gdzie idziemy? zapytała.
— Na przechadzkę, drogie dziecię, odetchnąć świeżym powietrzem, odpowiedziała wdowa.
— Do Brunoy... nieprawdaż? badała dalej Estera.
— Nie... nie! Pojedziemy tam ale nie dziś. Teraz idziemy na plac Królewski. Tu zwróciła się do odźwiernej.
— Słyszysz ją pani?... mówiła z westchnieniem. Zawsze jedno i to samo. Serce z żalu pęka, patrząc na tę nieszczęśliwą!... Prześladuje ją ustawicznie myśl jedna, gdyby nie to byłaby zdrową zupełnie.
Tu wziąwszy za rękę Esterę, prowadziła ją po schodów jak dziecko.
Wyrazy „do Brunoy“ wymówione przez obłąkaną, zwróciły uwagę Moulin’a. Przyszedł mu na myśl Paweł Leroyer i nieszczęśliwy doktór stryj tegoż.
— Dlaczego ta biedna chora wybiera się cięgle do Brunoy? pytał odźwiernej.
— Długa to historja, — odpowiedziała, — postaramy się panu ją, opowiedzieć. Czy wszystko jest w niej prawdą, nie ręczę, gdyż to od ludzi słyszałam. Otóż mówią że pani Estera przed dwudziestoma laty gdzie wskutek nieszczęśliwie odbytej słabości, dostała pomięszania zmysłów. Ma to mieć łączność z jakąś straszną historją zamordowania wiejskiego doktora. Dzienniki w swoim czasie szeroko o tem pisały. To co panu opowiadam wiem od służących.
Łatwo odgadnąć, jak głębokie wrażenie sprawiły na Ireneuszu słowa odźwiernej. Oddawna już łączył on tę sprawę ze sprawą Leroyer’a i cieszył się że szczęśliwy traf losu dozwolił mu właśnie wynająć mieszkanie w tym domu.
Zeszedłszy na dół, do stancyjki odźwiernej, wyliczył jej za kwartał komornego pieniądze, dodając dla niej dziesięć franków.
Kobiecina nie posiadała się z radości.
— Pokwitowanie, jeżeli nie jest panu zaraz potrzebnem, — mówiła, — to mąż napisze panu wieczorem ponieważ jest wprawniejszym w tych rzeczach odemnie.
— Niech i tak będzie, — odrzekł mechanik, lecz w każdym razie zatrzymaj pani pieniądze. Ufam ci w zupełności.
— Dziękuję panu. Oto klucze o których mówiłam.
Moulin obejrzał klucze, a przekonawszy się, że są jednakowe, jeden zatrzymał, a drugi zwrócił odźwiernej.
— Zostawiam go pani, — mówił. Za parę godzin przyniosą tu meble, proszę je ustawić do mieszkania.
— Najchętniej. Postaram się, aby wszystko było jak najlepiej!
— Zostawię pani i paszport. Będzie może potrzebnym do zameldowania.
— Dobrze. Czy pan będzie dziś tu nocował?
— Nie! ale jutro bardzo rano przybędę z rzeczami. Polecam opiece pani moje mieszkanie.
Wyszedłszy z domu, w którym spodziewał się znaleźć nić przewodnią do wykrycia tajemniczej zbrodni, Moulin udał się na przedmieście świętego Antoniego, po zakup niezbędnych sprzętów do swego małego lokalu.
Pozostawiwszy go, wróćmy do pani Amadis i Estery.
Po nikczemnej napaści Jerzego w owej willi, upozorowanej kradzieżą, i pomocy ze strony Klaudji która danym w porę wystrzałem, uratowała go od niechybnej śmierci w strasznym uścisku Estery, biedna ta ofiara nie odzyskała przytomności.
Pani Amadis obwiniając się w duchu o przyczynę wszystkich nieszczęść tej młodej kobiety, starała się wynagrodzić jej to najtkliwszą pieczołowitością i uprosiła księcia Zygmunta, ażeby nie odbierał jej Estery, zapewniając, iż ją otoczy macierzyńską opieką.
Książę Zygmunt przyjął propozycję pani Amadis, bo jakkolwiek dopatrywał w tej podstarzałej kobiecie wiele wad i śmieszności, oceniał zacność jej serca, jaką się odznaczała.
Przez lat dwa nagradzał ją hojnie za utrzymanie Estery, wracał koszta za wizyty doktorów, których kuracja żadnej ulgi nieprzynosiła chorej.
— Czas jedynie — mówili oni, — może przynieść pożądaną zmianę.
Strapiony takim wyrokiem Zygmunt, stracił już nadzieję uratowania ukochanej i w tym to właśnie czasie został zamordowanym w pojedynku przez najemnego zbira Corticellego.
Śmierć jego dotknęła boleśnie panią Amadis, pragnącą widzieć zawsze w młodym księciu męża swojej Estery.
Co do opłaty za chorą, jakiej nieotrzymywała teraz, o tem niemyślała wcale. Przyjmując poprzednio pieniądze od Zygmunta czyniła to jedynie ze względu ażeby go nie obrażać, wiedziała dobrze albowiem, iż nie przyjąłby łaski niczyjej.
Zabójstwo doktora Leroyer, a wraz z tem i zniknięcie dziecka, strasznym ciosem w nią uderzyły. Dopatrywała w tej sprawie jakąś piekielną intrygę. Nie znając wszakże szczegółów, niemogła występować sądownie opierając się jedynie na samych tylko domysłach.
Pani Amadis przez lat czternaście zimę spędzała w Paryżu, w swoim mieszkaniu przy ulicy świętego Ludwika, latem wyjeżdżała do swojej wioski, położonej w okolicach Orleanu, aby pokrzepić świeżym powietrzem niknące siły Estery, co zaleconem jej było przez doktorów. Od lat dziesięciu przeprowadziwszy się na plac Królewski, stale tam zamieszkiwała.
W chwili, gdy się z nią spotykamy, wróciła świeżo ze swej willegjatury do Paryża, a korzystając z pięknych dni jesiennych, wyprowadzała codzień Esterę na przechadzkę, gdzie pod żółkniejącemi już drzewami przesiadywały po parę godzin.
Wokoło nich zbierały się liczne gromadki dzieci, dla których Estera przynosiła cukierki, rozdzielając je pomiędzy nich bezwiednie.
Niekiedy, zwracając się do tych rozweselonych malców, oczy biednej obłąkanej jaśniały tkliwością, głaskała wtedy licznie obstępującą ją dziatwę i pieściła, tak jakby mając przed sobą swojego syna.
Innym znów razem, siedziała pogrążona w smutnem dumaniu a patrząc na bawiące się dzieci rzewnie płakała.
Te chwilowe jednak odbłyski samowiedzy trwały tak krótko, iż niemożna z nich było wywróżyć żadnego pomyślniejszego na przyszłość rezultatu.
Z takiej zwykle przechadzki wracała z panią Amadis do domu podrażniona nieco jak gdyby niezadowolona i w milczeniu zasiadała do swojej ręcznej robótki, na której wyszywała, rzecz prosta różne bezładne zygzaki.
Pani Amadis, pochłaniała jak niegdyś stosy nowych i starych romansów, dając pierwszeństwo dawnym powieściopisarzom, jako bardziej idealnym i pomysłowym.
Podczas, gdy obie z Esterą używały na przechadzce świeżego powietrza, Ireneusz Moulin biegał za sprawunkami każdy z zakupionych przedmiotów odsełając do nowo wynajętego mieszkania.
Po szybkiem załatwieniu wszystkiego mając jeszcze parę godzin do nadejścia nocy, postanowił tegoż dnia tamże się rozlokować.
W tym celu udał się do oberży „pod Blachą“, a załatwiwszy rachunek przeniósł się na plac Królewski.
Udawszy się wcześnie na spoczynek, spać nie mógł, bezustannie albowiem brzmiały mu słowa Estery, wybierającej się do Brunoy, a wraz z niemi popełniona zbrodnia na moście de Neuilly i nieszczęśliwy Paweł Leroyer.
Wstawszy równo ze świtem nazajutrz, ustawiał sprzęty, porządkował papiery. W owych powiązanych paczkach, znajdowały się rachunki, plany maszyn i różne notatki z dawniejszych i obecnych czasów.
Wydobył następnie dwie duże teki skórzanne z których papiery przekładał w oddzielną szufladę biórka. Był tam jego paszport, kilka listów, niektóre zapłacone rachunki oraz różne notatki.
Wreszcie w bocznej kieszeni jednego z portfelów wyjął pół ćwiartki pogniecionego i zabrukanego papieru, a wpatrując się weń ze czcią religijną:
— To świętość!... to skarb najdroższy... to rehabilitacja Pawła Leroyer. zawołał. — To honor pozostałych po nim sierot... honor rodziny która niewinnie zginęła już może pod brzemieniem hańby!
To mówiąc Moulin, rozwinął ćwiartkę papieru, zapełnioną cienkim drobnym pismem kobiecym z rozlicznemi przekreśleniami i poprawkami.
— Tak! — powtórzył, tu spoczywa jedyny dowód niewinności Pawła Leroyer. Wszystko znajdujące się na tej ćwiartce umiem już na pamięć, a jednak ilekroć odczytuję, zdaje mi się, że czytam po raz pierwszy. Szczegóły te odnoszą się do zbrodni popełnionej lat temu dwadzieścia, nie ulega więc wątpliwości, że osoba, która ten list pisała, była wspólniczką morderstwa.
Rozmyślając nad odgadnięciem tego powikłanego dramatu, zaczął czytać pół głosem:
„Zdziwisz się zapewne, iż po dwudziestu latach żyję jeszcze i odzywam się do ciebie, mimo zerwania wszelkich, łączących nas z sobą stosunków“.
„Powracam wkrótce do Paryża, i pragnę widzieć się z tobą.
„Sądzę, iż nie zapomniałeś o naszem przymierzu? Gdyby cię pamięć zawiodła w tym razie, wystarczą wspomnienia Placu Zgody, Zwodzonego mostu i mostu de Neuilly, oraz nocy 24. września, by ci przywołać przed oczy całą minioną przeszłość.
„Mam nadzieję, iż nie będę zmuszoną uciekać się do tych wspomnień, ażebyś Klaudję, dawniejszą swoją kochankę przyjął życzliwie, jako swą starą przyjaciółkę.“
— Niema wątpliwości, — rzekł Ireneusz, — że to mowa o zbrodni na moście de Neuilly. Ta więc nieznana Klaudja była kochanką Jerzego, do którego ten list pisze. Za co wszelako i dla jakich powodów odebrali życie temu biednemu doktorowi z Brunoy? Tu leży tajemnica, którą odkryć muszę!... Ten list widocznie tylko bruljonem innego, ale mimo to, mieści w sobie prawdę. Pisze w nim owa Klaudja, że powraca do Paryża. Musiała już więc przyjechać, poznać ją muszę, skoro tylko odnajdę wdowę po Pawle Leroyer.
Tu przerwał, zadumany głęboko.
— Jakim wszelako sposobem kobieta tak przezorna jak się zdaje, mogła popełnić podobną nieostrożność? wyrzekł po chwili. Jakiż dziwny traf losu oddał ten list w me ręce? Sam Bóg chyba dopuścił, abym go odnalazł w hotelu, gdziem po niej zajął mieszkanie. Sprawdza się wiekami utrwalone zdanie, że najzatwardzialsi zbrodniarze sami wiodą się na zgubę!...
Obejrzawszy raz jeszcze ów tak szacowny dokument, Ireneusz wsunął go w kieszeń portfelu, i wraz z nim schował do szuflady biurka!
Należy wyjaśnić nam teraz, zkąd ów list, pisany przez Klaudję, znalazł się w posiadaniu Moolina?
Po wyprzedaży całej pozostałości po mężu, pani Dick-Thorn przed wyjazdem do Paryża zamieszkiwała w jednym z londyńskich hotelów po nad brzegami Tamizy. Ztamtąd to wyjechała do stolicy Francji w celu wynalezienia odpowiedniego dla siebie mieszkania, pozostawiwszy córkę przez ten czas na opiece krewnych swojego męża.
Po powrocie zajęła się wysyłką mebli i rozpoczęciem pierwszych kroków nieprzyjacielskich z Jerzym.
Znając przewrotny i pełen piekielnych pomysłów charakter Klaudji, wiemy, iż niezwykła się ona rzucać w grę niepewną. Przewidywała, że pierwszy chwiejny krok, na tej drodze może być dla niej zgubą! To też z wielką rozwaga, jak wprawny wódz przed potyczką obliczyła wszelkie korzyści swojego położenia nie ukrywając, że i przeciwna strona miała w niektórych szczegółach po nad nią przewagę.
W dniu więc wyjazdu swojego z Anglji napisała list do księcia de la Tour-Vandieu powiadamiając go o rychłym swoim przybyciu do Paryża. W tym liście niemógł znajdować się ani jeden wyraz na wiatr rzucony. Tam każda nieomal litera powinna była mieć złowrogie dla Jerzego znaczenie.
Nakreśliła więc bruljon owego listu, a poprawiwszy go, miała zamiar przepisać, gdy w tem inna myśl przyszła jej naraz do głowy.
— Na co ten list posełać? — rzekła do siebie.
— Taki piśmienny dokument mógłby w jakim wypadku stać się dla mnie kompromitującym, a obok tego posłużyć by mógł za ostrzeżenie Jerzego, ażeby miał się na baczności. Lepiej będzie zaskoczyć go niespodzianie, i skorzystać z jego przerażenia.
Postanowiwszy nie posełać listu, zabierała się do spalenia bruljonu, gdy nagle wbiegła Oliwja do jej gabinetu.
— Mamo! — wołała, — ten pan który od nas dom kupił, chce jak najprędzej widzieć się z tobą a i tragarze przyszli po zabranie rzeczy, przestrzegając, że jeżeli się natychmiast niewybierzemy, spóźnimy się na statek
Zaniepokojona tem pani Dick-Thorn, zamiast spalić papier jak to poprzednio miała zamiar uczynić, zmięła go w ręku niecierpliwie i wsunęła do kieszeni, poczem wyszła do przyległego pokoju, aby się rozmówić z nowym nabywcą, i wydać rzeczy tragarzom, ponieważ za godzinę miała wyjechać z Londynu.
Wśród takich zajęć czas szybko upływał, i nadeszła chwila gdzie wyruszyć w drogę należało.
Klaudja zapomniała o bruljonie listu i wychodząc z pokoju gotowa do odjazdu, wraz z wydobytą z kieszeni chusteczką wyrzuciła to tyle kompromitujące ją pismo.
Zwinięta kulka papieru potoczyła się pod stojącą w kącie umywalnię i ukryła przed badawczym wzrokiem hotelowej służby, przeglądającej pokój po odjeździe podróżnych.
Wsiadłszy na statek pani Dick-Thorn przypomniała sobie o tym liście, ale go naprożno w kieszeni szukała.
W pierwszej chwili przeraziło ją to niesłychanie, lecz wkrótce tłumaczyć sobie zaczęła, że ta kartka, skreślona niezrozumiale i bez podpisu, niemoże w żadnym razie stać się zgubnym dla niej dowodem.
Przypuszczała, że służba hotelowa, gdyby ją nawet znalazła, nieznając francuzkiego języka, nie zrobi z niej żadnego użytku, a gdyby ów świstek dostał się w ręce jakiego cudzoziemca, niemógłby on nic dojść również z owych kabalistycznych wyrazów, zrozumiałych jedynie dla Jerzego de la Tour-Vandieu.
Uspokoiwszy się przeto zupełnie, nie myślała już o pozostawionym świstku papieru, układając w myślach szczegóły mającej się rozpocząć kampanji.
Po odjeździe Klaudji zajął pokój po niej jakiś podróżny z Southampton, który spóźniwszy się na statek, zmuszonym był do dnia następnego pozostać w Londynie.
Tym podróżnym był znany nam Ireneusz Moulin.
Rozlokowawszy się w owym hotelowym numerze, spostrzegł leżącą pod umywalnią gałkę papierową, a potrzebując właśnie kawałka papieru do zapalenia fajki, podniósł go i skręcał w ręku bezwiednie, odczytując skreślone na nim francuzkie wyrazy. Niezrozumiała ta korespondencja, zwróciła jego uwagę, rozwinął przeto kartkę, wyprostował, przeczytał raz i drugi, niepojmując zamieszczonych na niej wyrazów.
Nagle jasne światło zabłysło w jego umyśle.
Nie ulegało wątpliwości, że osoba pisząca tę kartkę była wtajemniczona w szczegóły zbrodni, dokonanej na moście de Neuilly, a może nawet i brała czynny w niej udział.
Wyjaśniwszy te dawno minione wypadki, powróćmy na plac Królewski do mieszkania Ireneusza Moulin.
Po uporządkowaniu papierów pozostało mu jeszcze umieszczenie pieniędzy. Zdjąwszy więc z siebie zawieszoną na szyji pod ubraniem torebkę, wyjął z niej paczkę banknotów, i kilka rulonów złota.
Wsunąwszy takowe do bocznej szuflady biurka, resztę papierowych pieniędzy schował do kieszeni.
— Nierozważnie byłoby, — rzekł do siebie, — przechowywać w domu cały mój kapitalik. W razie ognia lub kradzieży pozostałbym bez grosza. Trzy tysiące franków w złocie, jakie odłożyłem wystarczą mi na pół roku co najmniej. Bilety bankowe wymienię na procentujące papiery i umieszczę je w jakiem bezpiecznem miejscu. Dlaczegóż bym i ja niemiał spróbować spokojnego życia kapitalistów po latach ciężkiej i mozolnej pracy?... Wszak mówią, że to szczyt szczęścia... Zobaczymy!...
Po śniadaniu udał się do wekslarza gdzie za czterdzieści tysięcy franków zakupił pięcioprocentowe pożyczki.
Zostawmy tego zacnego pracownika, ażeby zajrzeć do mieszkania wdowy Leroyer i umierającego jej syna.
Smutne przewidywania doktora Edmunda Loriot, nie sprawdziły się jeszcze. Chory przepędził noc spokojnie i ujrzał wschodzące słońce nad ranem.
Przepisane lekarstwo skutkowało widocznie. Biedny męczennik czuł się rzeźwiejszym i o wiele mniej kaszlał. W tem niepojętem polepszeniu doczekał niedzieli, jakkolwiek doktór nie łudził się nadzieją uratowania młodzieńca.
— Opóźniłem tylko chwilę zgonu... myślał w duchu Loriot, — dolałem kilka kropel oliwy do gasnącej lampy. Jest to krótka zwłoka jak zwykle u suchotników, po której śmierć następuje niechybnie.
Mimo to zapisał nowe lekarstwo, bardziej jeszcze wzmacniające.
Następny dzień przeminął spokojnie, za nadejściem jednak nocy stan chorego znacznie się pogorszył. Biedny młodzieniec czuł już wyraźnie zbliżającą się chwilę zgonu. Nie obawiał się śmierci, lecz przerażała go myśl o strasznej rozpaczy siostry i matki ukochanej, jakie pozostawi po sobie.
Życie nie nęciło go ku sobie. Było ono dla niego nieprzerwanem pasmem cierpień fizycznych i moralnych. Obawiał się wszelako, że śmierć jego będzie ostatecznym ciosem dla matki zbolałej, że siostra jego wówczas pozostanie samą na świecie, bez pomocy i opieki.
Myśl jego w tej strasznej chwili zwracała się bezustannie ku tym dwom sierotom, jakie pozostawiał osamotnionemi w cierpieniu i niedostatku.
Zaświtał chmurny poniedziałkowy poranek, jak gdyby dzieląc smutek dwóch nieszczęśliwych kobiet.
Z pierwszym dnia brzaskiem syn pani Leroyer przywołał matkę do siebie.
— Czego żądasz? zapytała z przytłumionym łkaniem.
— Wszystko o com prosił, wypełnić przyrzekłaś, odrzekł przyciszonym głosem, — zechciej zadość uczynić jednej jeszcze proźbie... Radbym się wyspowiadać, potrzebuję tej religijnej pociechy, w ostatnich chwilach mojego życia. Sprowadźcie mi zatem księdza.
Pani Leroyer wyszła ażeby spełnić życzenie umierającego, a w kilka chwil później kapłan krzepił młodzieńca na tę ostatnią podróż słowami wiary i ufności w miłosierdzie Boże.
Około południa przybył Edmund Loriot.
Za pierwszym rzutem oka odgadł, iż nic już nie jest w stanie ocalić chorego. Zapisał jednak receptę dla zaspokojenia i pocieszenia zrozpaczonej matki. Bertę zaś ostrzedz postanowił o mogącej lada chwila nastąpić katastrofie.
— Pomnij pani żeś przyrzekła zawiadomić mnie o chwili zgonu brata, — rzekł do niej. — W tyle bolesnych okolicznościach potrzebować panie będziecie życzliwej dłoni przyjaciela.
Dziewczę zrozumiało znaczenie owych wyrazów. Podziękowała młodemu doktorowi niemym uściśnieniem ręki, tłumiąc łzy, jakie się jej gwałtem do oczu cisnęły.
Loriot cierpiał niewysłowienie po nad temi dwiema osieroconemi kobietami. Cóż jednak mógł uczynić? Nauka i wszelkie jego wysiłki daremnemi się okazały wobec wyższych Stwórcy wyroków.
Pani Leroyer starała się ukrywać boleść, szarpiącą jej duszę. Wobec umierającego syna, wszystkie jej dawne rany serca poczęły się krwawić na nowo. Przyrzekła jednak choremu, że stanie mężna do walki z nieszczęsną swą dolą, przysięgła, że przed Bertą ukryje w tajemnicy, gnębiącą ich niezasłużenie hańbę rodową, należało dotrzymać przyrzeczenia.
Z ostatnim brzaskiem dnia chylącego się ku zmierzchowi, siły zaczęły opuszczać umierającego. Mgła niewidzialna wzrok mu przysłaniała, matkę i siostrę stojące przy sobie widział już tylko jak po za gęstą zasłoną.
Zimny pot spływał mu z czoła kroplami, nieubłagana śmierć zbliżała się szybko.
Matka wraz z córką pochylone nad łóżkiem, śledziły każdy ruch, każde spojrzenie nieszczęśliwego.
Nagle wyciągnął do nich wychudzone dłonie, jak gdyby pragnął w owym ostatnim uścisku połączyć te dwie tak drogie dla siebie istoty. Przyciągnął do ust ręce matki szepcąc zaledwie dosłyszanym głosem;
— Żegnam cię matko!... żegnam siostro moja!... Matko pamiętaj o przysiędze!... I głowa jego osunęła się na poduszki, a obie ręce opadły wzdłuż ciała bezwładnie.
Krzyk rozpaczliwy wybiegł z piersi obu kobiet. Nieszczęśliwa matka okrywała pocałunkami martwe zwłoki syna, chcąc teraz pieszczotami powrócić mu życie. Berta upadła na kolana modląc się ze łkaniem.
Cios mimo że przewidziany od dawna zdawał się odejmować zmysły tym dwom osieroconym istotom. Pani Leroyer powtarzała jedne i te same wyrazy:
— Synu!... mój synu... straciłam cię więc na wieki!
W tym stanie przesiedziały parę godzin, z wlepionym wzrokiem w marmurowo bladą twarz zmarłego, aż wreszcie boleść ustąpiła miejsce cichej rozpaczy.
Wdowa przygarnęła córkę do siebie.
— Chodź dziecię moje!... wyszepnęła łzawo. — Niechaj uczuję w twoim uścisku że jeszcze mam żyć dla kogo na świecie. Pozostałyśmy dwie osamotnione... sieroty wśród ludzi!... Trzeba nam się uzbroić w wielką siłę i odwagę na tę bolesną pielgrzymkę!...
Berta rzuciła się w objęcia matki, zaklinając ażeby zechciała się uspokoić. Pani Leroyer przyciskając do piersi to jedyne pozostałe jej dziecię, nie była w stanie pośród łkań głośnych przemówić, wreszcie zapanowawszy nad sobą.
— Córko moja!... — wyrzekła, doktór Loriot prawdziwą był dla nas opatrznością, dając niezliczone dowody swojej życzliwości, wypada zawiadomić go o tem, co nastąpiło. Idź więc z tą bolesną wiadomością.
— Jakto... zostawić matko cię samą? — pytała Berta z obawą.
— Nie będę samą... Mam jeszcze przy sobie kochanego mojego syna... Idź więc i nie troszcz się o mnie. Dla pospiechu wsiądź w dorożkę, a wracając, przywieź z sobą gromnicę.
Dziewczę posłuszne woli matki, wybiegło z mieszkania.
Zaledwie drzwi jednak zamknęły się za nią, wdowa przystąpiła do łoża zmarłego.
— Synu mój ukochany! — zaczęła; — połączyłeś się ze swoim ojcem, nie zdoławszy pośród tylu trudów i zabiegów oczyścić tak niesłusznie zhańbionego jego nazwiska. Na mnie więc teraz przechodzi spuścizna twych dążeń, ja mam dokonać dzieła które śmierć tobie wytrąciła z ręki. Pójdę w twe ślady z wiarą i ufnością w miłosierdzie Boże. Czy jednak dojdę do celu?... Tylekroć razy przy wspólnych usiłowaniach traciliśmy odwagę, widząc zawiedzionemi nasze nadzieje... Cóż sama teraz zdziałać zdołam, bez poparcia i przewodnika w tej tak zaciemnionej sprawie? Ufam jedynie w twą pomoc tam... z wysoka i tę tak niezmienną sprawiedliwość Bożą!...
Ucałowawszy skostniałe już ręce i wynędzniałą twarz jedynaka, wśród rozdzierających łkań wyszła do przyległego pokoju.
— Trzeba korzystać z nieobecności Berty, — mówiła, — i wyszukać potrzebnych mi jutro papierów do sporządzenia aktu zejścia.
Wydobyła z szafy hebanową szkatułkę, a otworzywszy ją kluczykiem zawieszonym na szyji, przeglądała pożółkłe już dokumenty, odkładając te które potrzebnemi jej być miały. Schowawszy je do kieszeni, zamknęła na klucz ową skarbnicę tej tak bolesnej tajemnicy rodzinnej.
Pozostawała jeszcze nieszczęśliwej wdowie do spełnienia najcięższa część zadania.
Pragnęła sama ubrać swego syna na tę ostatnią podróż, pragnęła, ażeby jej macierzyńska ręka dopełniła ową pośmiertną obsługę.
Pomimo łez i łkań, ustroiła zmarłego w szaty godowe, wpatrując się w tę tak anielsko spokojną twarz jego, jaką już po raz ostatni oglądać jej było wolno, poczem padła na kolana przygnębiona boleścią.
Berta tymczasem wybiegła na ulicę, bezprzytomna prawie, nieodpowiadając na liczne zapytania sąsiadek, których | nawet niesłyszała. Jedna myśl tylko zajmowała umysł dziewczęcia to jest jak najrychlejszego powrotu do matki, o którą tak była niespokojną.
Szczęściem, przed bramą domu znalazła dorożkę, w którą wskoczywszy, kazała jechać na ulicę Cuvier, numer dziewiąty do mieszkania doktora Edmunda Loriot.
Pomimo szybkiej jazdy, wydawała się ona biednej dziewczynie tak wolną, że co chwila nagliła woźnicę o pośpiech.
Nie zastanowiwszy się nad krokiem, jaki czyniła obecnie, nie pojmując całej drażliwości swojego położenia, pamiętała tylko, że doktór jej powiedział:
— Zechciej mnie pani zawiadomić... a matka dodała:
— Powiedz mu że wszystko skończone!...
Posłuszna tym dwom tak drogim dla siebie życzeniom, spieszyła je wypełnić, a razem powracać co rychlej do zrozpaczonej swej matki.
Zatrzymali się nakoniec przed mieszkaniem doktora.
Znając już tylokrotnie odbytą tam drogę, wbiegła szybko po schodach, dzwoniąc do drzwi gwałtownie. Rozgniewana służąca wybiegła chcąc ją strofować za hałaśliwe zachowanie się, gdy tuż po za nią okazał się Edmund Loriot.
— Doktorze!... doktorze!... mój brat nie żyje!... wołała z rozpaczą.
Edmund nie pytając o więcej, przeprowadził zapłakane dziewczę do swego gabinetu.
Nie próbował jej uspokajać, wiedząc dobrze, iż w tak ciężkim strapieniu łzy tylko ulgę przynieść są w stanie.
— Starałem się, — rzekł do niej, — oddawna panią przygotować do tego bolesnego ciosu. Podzielam cierpienie pani i dobrze je rozumiem, wszak z drugiej strony muszę zwrócić jej uwagę, że zbytnie poddawanie się boleści przekonywa o słabości charakteru, a razem ujemnie może wpłynąć na jej zdrowie, a więc zaklinam, uspokój się pani.
— Ach! czyż to możebne?
— Powinno być możebnem, ze względu na matkę. Ona niewątpliwie cięższym dotkniętą jest ciosem, bo wraz z synem składa do grobu wszelką nadzieję, całe szczęście swoje. Przytem zdrowie jej jest tak wątłe, że obecne bolesne przejście może źle bardzo na nią oddziałać. O niej więc przedewszystkiem myśleć pani powinnaś. Należy więc ukrywać swą rozpacz aby pozornym spokojem podtrzymać jej siły. Sądzę, iż pani zrozumiałaś mnie, panno Berto?
— Tak; i przyrzekam walczyć z boleścią, o ile siły dozwolą, jakkolwiek po usłyszanych od pana szczegółach, przyłącza się nowa boleść bo obawa o zdrowie ukochanej matki!...
— Nie trwóż się pani, będę czuwał po nad nią z synowską pieczołowitością. Wszystko to czem bogata nauka i doświadczenie, przyzwę na pomoc, by matkę dla pani zachować w jak najdłuższe lata.
— Niech panu Bóg to wynagrodzi, doktorze.
— Nie należało pani dziś pozostawiać w osamotnieniu pani Monestier, — mówił Edmund dalej.
— Życzyłeś pan sobie bym go natychmiast powiadomiła o śmierci brata, matka moja również tego pragnęła.
— Pojedziemy więc razem teraz do niej.
— Najchętniej... ale spieszmy się...
— Pragnąłbym jednak przed tem zadać pani kilka zapytań...
— Zapytań, dotyczących mojego brata?
— Nie pani!... zapytań co do twojej przyszłości...
Berta zadrżała. Ów tak rozkoszny dla wielu młodych dziewcząt zwrot do przyszłości, jej tylko smutne nasuwał myśli. Niepokój o życie brata, obecna nadmierna boleść przygłuszały chwilowo wszelkie inne uczucia, jakie zapytanie doktora zbudziło teraz w jej sercu. Cóż z resztą powiedzieć mogła o swojej przyszłości?... Nic, oprócz tego, że pracować będzie musiała na wyżywienie matki i siebie, tak, jak poprzednio jej brat na nich obie pracował.
— Posłuchaj mnie pani... — rzekł, ujmując jej rękę Edmund, — i odpowiedz szczerze, bez wybiegów i fałszywego wstydu, tak, jakbyś powierzała tajemnicę swej duszy najszczerszemu przyjacielowi. Wszak pani wierzysz w moją życzliwość?..
— Wierzę! — odpowiedziała bez wahania. — Będę względem pana tak szczerą, jak bym nią była w obec mojego brata.
Pomimo takiego zapewnienia, młody doktór nie zdobył się zaraz na zapytanie. Lękał się zrazić do siebie Bertę, a mimo to poznać pragnął obecne położenie tych kobiet. Jego zakłopotanie dawało poznać, że szuka właściwych wyrazów, aż wreszcie:
— Panno Berto! — zagadnął, — wszak praca brata pani była jedynem waszem utrzymaniem?
Dziewczę zarumieniło się. To zapytanie uczynione pomimowolnie, trafiło w bolesną a niezabliźnioną jeszcze ranę jej serca.
— Tak doktorze, — odpowiedziała.
— Mój brat oddawał nam swój cały zarobek, niezatrzymując ani grosza dla siebie. Pensję swą przynosił matce najregularniej co dwa tygodnie, które przy moim zarobku szyciem i innemi robotami, wystarczała na skromne nasze utrzymanie. Żyliśmy oszczędnie, to prawda, ale nie zabrakło nam nigdy na chleb powszedni.
— A jakże było od czasu zasłabnięcia brata pani?
— Miałyśmy nieco zaoszczędzonych pieniędzy.
— Lecz przy tak długo trwającej chorobie, cały już zapas zapewne wyczerpanym został?
Pytanie to w nowy kłopot wprawiło dziewczynę. Była przekonana, że jedynie prawdziwa życzliwość skłania Edmunda do tego bolesnego badania, a mimo to bolało ją każde wymówione przezeń słowo.
Doktór spostrzegł walkę, jaką dziewczę staczało z sobą, wszakże nie zważając na to:
— Przebacz mi pani, — zaczął, — tę tak natrętną niedyskrecję z mej strony, i usprawiedliwić ją zechciej. Gdybyś pani wiedziała o ile mnie wasz los obchodzi... Gdybyś pojęła, jak was kocham serdecznie, to przebaczyłabyś pani może iż chcę cię wybadać!... Potrzebuję poznać wasze rzeczywiste położenie... Radbym wyjawić ci pani wszystko, co serce czuje i ile cierpi wraz z tobą, ale w tej smutnej dobie niezdołałbym odnaleźć stosownych ku temu wyrazów. Uczucia i myśli zamierają mi na ustach...
Berto, odpowiedz mi szczerze, ze względu na twoją matkę którą niedostatek zabić może... Powiedz, jakie wydatki choroba twojego brata pociągnęła za sobą... Czy wyczerpała wszystkie wasze fundusze?
— Tak; — wyszepnęła nieśmiało dziewczyna. — Jesteśmy obecnie bardzo biedne w domu, zaledwie kilka franków się znajdzie, tak iż nie będzie za co pochować zmarłego.
Tu ukryła twarz w dłoniach, zalewając się łzami.
— Nie płacz pani, błagam cię!... rzekł Edmund, — łzy twoje sprawiają mi wielką przykrość... Jeżeli ośmieliłem się zajrzeć w wasze domowe tajemnice, to z tej jedynie przyczyny żem pragnął posłyszeć od ciebie potwierdzenie moich domysłów. Przeczuwając ciężkie położenie wasze, radbym temu zapobiedz. Nie uważaj mnie pani odtąd za doktora, który leczył twojego brata, ale za człowieka, jaki pragnie być waszym przyjacielem. Chcę odtąd być twoim bratem, a matce twej, pani, zastąpić zmarłego jej syna.
Tu nagle przerwał, czując, że mógł był zdradzić z łatwością tajemnicę swojego serca, a chwila nie była stosowną ku temu.
— Przyjmujesz więc pani moją pomoc? — zapytał wzruszony.
— Przyjmuję... w imieniu mej matki!... — wyszepnęła Berta.
— Dzięki ci... dzięki! — odparł uszczęśliwiony.
— A teraz spieszmy do pani Monestier by ją uwolnić od tyle bolesnego osamotnienia. Ja zajmę się potrzebnemi formalnościami. Na matki zdrowie zgubnie by to oddziałać mogło, zwłaszcza przy tak nadwerężonych jej siłach. Każde wzruszenie skraca jej życie... Obawiam się tych chwil, jakie do pogrzebu przebyć będzie musiała.
— Doktorze! — wołało strwożone dziewczę, — ratuj ją ratuj!...
— Uczynię co tylko będzie w mej mocy... ale do tego potrzebuję współdziałania ze strony pani.
— Cóż więc mam czynić?
— Usuwać od niej nie cierpienia moralne, bo to jest niemożebnem, lecz troskę o byt materjałny. Trzeba nam ukryć przed panią Monestier że wszelkie fundusze są już wyczerpane. Radź pani w jaki to sposób uczynić?
— Najłatwiej... Od lat dwóch, ja sama zajmuję się prowadzeniem naszego małego gospodarstwa, i ja utrzymuję rachunki.
— Matka pani nigdy ich nie przegląda.
— Nigdy.
— Można więc będzie w błąd ją wprowadzić, — rzekł Edmund.
— W błąd wprowadzić?... Co pan mówisz? — powtórzyła Berta z oburzeniem.
— Nie tłumacz pani sobie w ujemny sposób słów mówił usprawiedliwiając się Loriot. Jeśli mówiłem o podstępie w tym razie, to dla tego iż tak niewinnego kłamstwa w celu uratowania komuś życia, za grzech nie uważam. A pragnąc przekonać matkę pani, że fundusz wasz jeszcze nie jest wyczerpanym, proszę o przyjęcie przez panią tego tysiąca franków tymczasowo, na najbardziej naglące potrzeby.
— Tysiąc franków!... — zawołało zdumione dziewczę — nigdy jeszcze tak wielkiej sumy niemiałam w mym ręku. Niemogę tak wielkiej kwoty przyjąć panie Edmundzie... Wezmę się do pracy. Podczas choroby brata musiałam porzucić wszystkie zajęcia... Dziś mam więcej wolnego czasu... Bóg mi dopomoże, i zdołam, mam nadzieję, swoim zarobkiem wyżywić matkę i siebie.
— Jakto... pani odrzucasz mą pomoc? — zawołał z obawą Loriot. Chcesz więc tem doprowadzić mnie do rozpaczy? Cóż uczyniłem takiego?... Za co mnie tak karzesz okrutnie?
— Poznałam dobrze panie Edmundzie twoje szlachetne serce i twoją dla nas życzliwość, — odparła Berta łagodnie. Niechcę cię przeto zasmucić odmową. Skorzystam więc z udzielonej mi dobrotliwie pożyczki, ale wezmę tylko niezbędnie potrzebną mi kwotę na oddanie ostatniej posługi mojemu bratu., Nie nalegaj pan o więcej... Pozostaw mi choć to wewnętrzne zadowolenie, że sama pracuję na utrzymanie mej matki.
— Zdaje się więc pani, że praca kobieca tak dobrze bywa wynagradzaną? — zapytał młody doktór. Za trud całego dnia i większą część nocy, mogłabyś pani po opłaceniu mieszkania, dać zaledwie swej matce suchy kawałek chleba.
Według mego zdania panno Berto, należy poświęcić miłość własną tam, gdzie chodzi o życie matki. Jeżeli pani nie chcesz ukryć przed panią Monestier pomocy jaką przyjmiesz odemnie, to za dni kilka ja sam jej o tem powiem, nadmieniając, że jedynie usilne z mej strony nalegania skłoniły panią do ustępstwa.
Przyjm pani zatem te tysiąc franków, zwrócisz mi je w niedługiej przyszłości...
Przekonywające słowa doktora trafiły do przekonania Berty. Słuchając jego harmonijnego głosu i patrząc na tę twarz szlachetną odmówić jego proźbie nie była w stanie. Zresztą przyznawała mu słuszność co do uwag o małych korzyściach z jej przyszłego zarobku. Czuła, że mimo całego wysiłku pracy niezdołałaby dać chorej matce takich wygód i pożywienia jakich wymagało jej zdrowie. Ta myśl najbardziej ją przerażała. Utracić jeszcze matkę, obecnie, byłoby dla niej szczytem niedoli.
Przyjmuję zatem doktorze twoją szlachetną pomoc; rzekła nieśmiało po chwili. To co uczynisz dziś dla nas, niech ci Bóg w przyszłości wynagrodzi!
Edmund uszczęśliwiony takim obrotem rzeczy, wyjął z pospiechem z szuflady rulon złota, a podając go dziewczęciu:
— Niech pani służy, — rzekł, — ta drobna sumka na osłodzenie trosk biednej matce...
— Dziękuję!... — szepnęła z zakłopotaniem.
— A teraz wybierajmy się w drogę!
W kwadrans później wchodzili oboje do mieszkania wdowy.
Pani Leroyer klęczała przy łożu na którym spoczywał w śnie wiecznym jej syn ukochany. Twarz biednej kobiety lubo trupio blada, zdawała się być spokojną, widniał na niej tylko wyraz nadmiernego cierpienia.
Wstawszy na powitanie przybyłych, zbliżyła się do Edmunda, a podając mu zlodowaciałą prawie swą rękę:
— Doktorze! wszystko skończone!... wyjęknęła z cicha.
Loriot przeraził się stanem zdrowia tej nieszczęśliwej. Śmierć moralna widocznie wyprzedziła już w niej śmierć fizyczną, lubo i ta ostatnia położyła już na tej biednej kobiecie swe piętno. Powiadamiając Bertę o chorobie matki, doktór nie zwiększał niebezpieczeństwa, ale przeciwnie, mniej powiedział niż było.
— Przybyłem, — zaczął po chwili. — ażeby panią wyręczyć... Pani jesteś mocno osłabioną... Parę godzin spoczynku pokrzepią twe siły. Zechciej zdać ten smutny obo- wiązek na mnie i na pannę Bertę, będziemy oboje czuwać przy zmarłym.
— Dzięki ci doktorze! — odparła z tym samym spokojem, dajesz nam dowody serdecznej życzliwości... Jestem ci za to niewymownie obowiązaną, lecz nadto się trwożysz o moje siły... Miejsce moje jest tu... przy tym śmiertelnym łożu... Nie oddalę się ztąd, dopóki mój syn nie opuści na zawsze tego mieszkania, w którem żył z nami tak długo.
— Nieśmiem sprzeciwiać się pani, rzekł Edmund, lecz w zamian za to, pozwolisz mi zająć się jutro od rana niezbędnemi przygotowaniami.
— Jakiemi przygotowaniami?
— Sporządzeniem aktu zejścia, zamówieniem nabożeństwa i karawanu, oraz całym pogrzebem.
— Również i za to zmuszoną jestem podziękować panu, zajmę się tem sama.
— Ależ zbyt słabe siły pani niedozwolą tego uczynić?...
— Bezsilność moja jest tylko pozorną...
— Jako przyjaciel, śmiem prosić o możliwe oszczędzanie zdrowia, jako doktór, zabraniam wysiłków bez jakich obejść się można. Chciej pani zwrócić uwagę iż życie twoje jest jedynym skarbem twej córki!...
— Bóg jest panem naszego przeznaczenia, — odparła ze stanowczością pani Leroyer, niechaj mną rządzi według świętej woli!... Spełnić swój obowiązek muszę do ostatka! Nie myśl pan jednak iż pomoc twoją odrzucam, — dodała po chwili; — owszem, przyjmuję ją z żywą wdzięcznością. Pozostań dziś z nami... Wyręczysz mnie w zajęciu któremu może bym niepodołała... Jesteśmy nazbyt ubogie, aby do małej garstki naszych znajomych rozesłać drukowane zaproszenia, a jednak pragnęłabym, aby koledzy i zwierzchnicy niegdyś mojego syna, którzy go tak kochali, mogli go odprowadzić na wiekuisty spoczynek! Zechciej pan zatem na- pisać kilka listów... będę ci za nie głęboko obowiązaną... Berta podyktuje panu nazwiska i adresy.
Doktór Loriot patrzył na mówiącą z podziwem i obawą. Ów spokój pozorny czyli raczej ta obojętność mocno go niepokoiły. Odgadywał straszną burzę wewnętrzną pod tą przybraną maską spokoju, i niemógł sobie wytłumaczyć, zkąd ta zbolała i złamana cierpieniem kobieta, czerpała siłę do opanowania swojej niemocy fizycznej i moralnej.
— Uczynię wszystko co pani rozkażesz, — odrzekł. — Proszę jednak w zamian o zażycie lekarstwa, jakie natychmiast zapiszę, a które pani znaczną przyniesie ulgę.
— Dobrze; — odpowiedziała z tym samym spokojem.
— Papier i pióro znajdziesz pan w drugim pokoju, — dodała Berta, i wyszła wraz z doktorem.
Zaledwie jednak przestąpili próg sąsiedniego gabinetu, dziewczę zatrzymało Edmunda.
— Na co to lekarstwo? — pytała z obawą. Miałożby mojej matce grozić jakie niebezpieczeństwo?
— Bynajmniej.
— Dla czego więc pan je zapisujesz?
— Aby uprzedzić mogącą wybuchnąć chorobę. Łatwiej zabezpieczyć się od cierpień, aniżeli je zwalczać.
Nie czekając na inne objaśnienia Berta pobiegła z receptą do apteki i w dziesięć minut później była już z powrotem.
Loriot wszedł do pokoju, w którym spoczywało ciało zmarłego i gdzie zastał panią Leroyer odmawiającą modlitwy przy świetle gromnicy, kupionej przez córkę.
Młody lekarz patrzył na nieszczęśliwą matkę z podziwem. Zdumiewała go podobna siła woli wobec takiego ogromu cierpień moralnych.
Odebrawszy z rąk przybyłego dziewczęcia flakonik z miksturą, sam podał pani Leroyer przeznaczoną dozę, którą wypiwszy bezmyślnie, poczęła w dalszym ciągu odmawiać modlitwy.
— Idźmy teraz pisać listy... szepnęła Berta podchodząc do doktora.
— Za chwilkę!... — odrzekł; — czekam na skutek mojego lekarstwa.
Niebawem ujrzeli panią Leroyer ze snem walczącą. Daremnie przecierała ociężałe powieki, daremnie otrzeźwić się usiłowała, głowa jej zaczęła się chylić to w jedną, to w drugą stronę, aż wreszcie opadła bezwiednie na tylną poręcz krzesła.
— Boże!... co się stało mej matce? — wołała przerażona Berta.
— Pst!... nie budź jej pani, — rzekł Edmund. — Jest to następstwem zużytego lekarstwa, jakie sprowadza sen pokrzepiający. Samo zniknięcie przykrych wrażeń przy czuwaniu nad zmarłym, będzie już dla niej ulgą zbawienną.
Zbudzi się z większemi siłami do walki. Podsuń pani cicho poduszkę pod jej ramiona.
Berta wypełniła zlecenie. Ułożywszy, jak było można najlepiej biedną matkę, przeszli oboje do przyległego pokoju dla pisania pogrzebowych zaproszeń. Rozumie się że w tych listach pisano o zmarłym jako o Ablu Monestier, ponieważ pod tem imieniem i nazwiskiem znanym był kolegom i zwierzchnikom swoim.
O godzinie trzeciej po północy, ukończyli swoje zajęcia.
— Zechciej pani teraz spocząć cośkolwiek, — rzekł Edmund do Berty. Ja będę czuwał przy mamie.
— Nie jestem znużoną, możemy więc razem czekać na jej przebudzenie.
Powrócili do sąsiedniego pokoju.
Pani Leroyer smaczno zasypiała. Przekonawszy się Berta iż matce nie grozi żadne niebezpieczeństwo, uklękła przy łożu brata zatopiona w modlitwie. Patrząc na nią Edmund, marzył o rozkosznej przyszłości.
Nadedniem sen pani Leroyer zaczął się stawać niespokojnym, dziewczę zerwawszy się, spoglądało z obawą na matkę, to na doktora.
— Obudzi się niezadługo, — rzekł Loriot.
O szóstej otworzyła oczy, spoglądając zdumiona że już dzień był biały.
— Spałam więc tak długo? zapytała. Jak mogliście na to pozwolić
— Cieszymy się, iż choć tym sposobem pokrzepiłaś pani swe siły.
— Rzeczywiście, czuję się być silniejszą, odpowiedziała.
Która też godzina?
— Po szóstej.
— Listy przygotowane?
— Tak, mamo... odparła Berta. Pan Edmund je pisał, ja adresowałam.
— Trzeba je oddać posłańcowi, niech zaraz rozniesie.
— Oddam mu przechodząc, — rzekł Loriot.
— Opuszczasz nas więc doktorze?
— Muszę... chorzy na mnie oczekują.
— Masz słuszność... Nieszczęścia czynią nas samolubami. Zatrzymałam pana, zapominając, że masz obowiązki do spełnienia. I mnie zarówno wyjść trzeba. Podaj mi Berto okrycie i kapelusz...
— Jakto... wychodzisz mamo?
— Trzeba pójść do biura pogrzebowego załatwić różne formalności.
— Pozwól pani raz jeszcze powtórzyć mą proźbę, — ozwał się Edmund, — pozwól ażebym ja ciebie zastąpił w tym razie.
— Nie, mój doktorze. Dzięki ci składam serdeczne, lecz tak jak wczoraj, stanowczo odmawiam. Jest to ostatnia przysługa, jaką oddaję mojemu synowi i dlatego niepozwolę się zastąpić nikomu.
Wszelkie naleganie okazałoby się tu daremnem. Zabrał więc Edmund tylko listy, obiecując w ciągu dnia przybyć tu jeszcze.
Pani Leroyer była wkrótce gotową do wyjścia. Schowała w kieszeń wydobyte ze szkatułki dnia poprzedniego familijne dokumenty, a zbliżając się do Berty:
— Chciałabym wiedzieć drogie dziecię, — zapytała, — ile nam jeszcze z tego ostatniego funduszu pozostało, ażeby do tego zastosować wydatki pogrzebowe. Radabym uczcić tego biedaka przyzwoitym pochowaniem zwłok jego, ale czy na to wystarczy? Powiedz mi ile jeszcze mamy w naszej biednej kasie?
— Około pięciuset franków... — odpowiedziało dziewczę z ukrytem wahaniem.
— Aż tyle? — zawołała wdowa, patrząc na Bertę z niedowierzaniem; — chyba się mylisz?
— Nie, mamo.
— Nieprzypuszczałam ażebyśmy tak były jeszcze bogate.
— Jakto dobrze mamo, nieprawdaż? że pozostało nam jeszcze tyle na obecne wydatki? — To mówiąc pokazała matce część sumki pożyczonej u Edmunda Loriot.
Zdziwiona pani Leroyer powtarzała uspokojona:
— Jak to dobrze!... jak to dobrze!...
Nagle wszelako zamilkła, jak gdyby coś przypomniawszy sobie.
— Nie trzeba jednak zapominać, — dodała, — że mamy jeszcze do spłacenia długi...
— Jakie długi?
— Niewypłaciłyśmy doktorowi honorarjum...
Berta mocno się zarumieniła?
— Doktór nic od nas nieprzyjmie, — wymknęła.
— Czy ci co o tem mówił?
— Tak, mamo.
— Ach! zawołała pani Leroyer z rozrzewnieniem. Opatrzność prawdziwie zesłała nam tego człowieka. Dzięki jego opiece i bezinteresowności, nasz biedny Abel będzie mógł mieć odpowiedni pogrzeb i skromny nagrobek przy którym pomodlić się będziemy mogły.
A wzniósłszy oczy i ręce ku niebu zawołała:
— Boże wszechmogący!... Boże miłosierdzia!... choć zsełasz na człowieka nieraz straszne utrapienia, koisz je innemi dobrodziejstwy!...
Po tej krótkiej, lecz rzewnej modlitwie zwróciła się do łoża, na którym spoczywało jej ukochane dziecko! Skostniałe członki zmarłego, zarysowały się wyraźnie pod białą osłoną.
Na ten widok opuściła ją odzyskana chwilowo moc ducha. Z rozdzierającym krzykiem rzuciła się na zwłoki syna całując je rozpaczliwie.
Berta podbiegła do niej.
— Matko? spójrz na mnie — wołała; — i zlituj się nademną. Zabijasz mnie swoją boleścią...
Pani Leroyer przycisnęła do serca swą córkę, a otarłszy łzy i uspokoiwszy się nieco zabrała leżące na stole pieniądze i wyszła na miasto.
Świeże powietrze orzeźwiło ją cośkolwiek, lecz nogi odmawiały posłuszeństwa. Wsiadła więc do stojącego w pobliżu fjakra, rozkazując się wieźć na plac świętego Sulpicjusza do właściwego cyrkułu.
Tam po parogodzinnem oczekiwaniu załatwiła nareszcie potrzebne formalności, i udała się na cmentarz Montparnasse dla zakupienia gruntu pod mogiłę. Za powrotem do domu uproszona przez Bertę, zjadła dla posilenia się parę łyżek polewki.
Po obiedzie przyszedł doktór Loriot, wnosząc wraz nieco pociechy dla obu zbolałych kobiet.
Pogrzeb miał odbyć się w piątek, o godzinie dziewiątej rano.
Ireneusz Moulin jak wiemy, oczekiwał dnia tego z gorączkową niecierpliwością. Urządził się już zupełnie w swem nowem mieszkaniu, a mając czas wolny wieczorem, zaszedł do kawiarni na placu Bastylji, by wypić filiżankę czarnej kawy i przeczytać gazety.
Przy kawie podano mu dzienniki. Wziął pierwszy z wierzchu. Była to Gazeta Codzienna.
Przebiegał wzrokiem obojętnie szpalty tego pisma, gdy nagle okrzyk przerażenia wybiegł z ust jego.
Przestraszeni goście tym niespodziewanym wybuchem trwogi zaczęli mu się bacznie przyglądać.
— To niepodobna... to musi być pomyłka!... — szeptał do siebie śmiertelnie pobladły. I po raz drugi odczytywał półgłosem:
— Też same imiona i nazwisko, powtarzał, te same lata... To dziwne!... Zaczynam się obawiać o jaką fatalność... Miałżeby los jeszcze prześladować i dzieci biednego męczennika? Czyliżbym po to wracał do Francji by odprowadzić na cmentarz zwłoki syna, któremu dla ojca przywożę rehabilitację? Ach! byłoby to ciosem nad miarę...
I odłożywszy na bok gazetę, zadumał się głęboko.
— Omyłka byłaby tu niemożliwą... mówił dalej. Muszę zbadać to wszystko dziś jeszcze.
Zaczął powtórnie przepatrywać gazetę. Wyczytał w niej, że nieboszczyk zamieszkiwał w szóstym cyrkule, ale nie było wzmianki o ulicy ani numeru domu w którym życie zakończył.
— Trzeba cierpliwie czekać do jutra, rzekł smutno. Jutro rano dowiem się o wszystkiem dziś, biura już pozamykane. Nikt niemógłby mnie objaśnić.
Przygnębiony, opuścił kawiarnię. Kilkogodzinna przechadzka na bulwarach, sprowadziła równowagę w jego umyśle. Wrócił do domu uspokojony, lecz przez noc całą spać niemógł.
Nazajutrz równo z dnia brzaskiem, Moulin był już na nogach. O siódmej wyszedł z domu, a dla pospiechu wsiadł do fjakra, który go zawiózł na plac świętego Sulpicjusza.
W biurze niebyło jeszcze nikogo. Woźni śmieli się z takiego porannego przybysza, upewniając że przed dziewiątą nie ujrzy żadnego z urzędników.
— Będę oczekiwał cierpliwie... powtarzał.
Chcąc skrócić czas sobie, wyszedł, a przechadzając się po placu świętego Sulpicjusza, spoglądał co chwila na zegarek, dziwiąc się, że szybkie zwykle wskazówki tak leniwie dziś się obracały.
Dziewiątą godzinę wreszcie wydzwonił zegar wieżowy.
Moulin nie czekając ostatniego uderzenia wbiegł do biura z pospiechem.
Kilka osób oczekiwało już tam na przyjście urzędników. Woźni okurzali stoły i krzesła.
Po upływie kwadransa zjawił się pierwszy dygnitarz w kapeluszu na głowie. Idąc, odczytywał trzymaną w ręku gazetę.
Nie zwracając uwagi na czekających interesantów, zdjął wolno z głowy kapelusz, złożył i wygładził ręką gazetę, wsunął ją pod marmurowy przycisk, poczem zdjąwszy z siebie palto, zawiesił je na gwoździu. Na wytarte swoje ubranie zaczął zaciągać kamletowe czarne rękawy, nie troszcząc się o niecierpliwość obecnych. Zapinał je zwolna przy ręku i wiązał powyżej łokcia z obojętnością anglika, bo w jego biurokratycznych pojęciach nic ważniejszego na tę chwilę nie było do spełnienia.
Ireneusz szalenie się niecierpliwił, oburzało go podobne lekceważenie interesantów przez człowieka któremu bądź co bądź płaciła administracja za wypełnianie skrupulatne obowiązków, i nieczekając na ukończenie tualety urzędnika, zbliżył się do niego, chcąc wyjawić powód przybycia.
— Proszę zaczekać!... rzekł przerywając mu oschle urzędnik.
— Ależ ja niemam czasu... rzecz nader ważna i pilna, odparł Moulin drżącym z gniewu głosem.
— Mówiłem, zaczekać proszę... powtórzył biurokrata.
Ireneusz czując że wybuchnąć może lada chwilę i popsuć tem całą sprawą, odszedł, czekając cierpliwie.
Urzędnik cyrkułowy usiadł tymczasem przy biurku na krześle, rozłożył swoje piśmienne przybory, rozłożył księgi regestrowe, a spoglądając przez ramię:
— Co pan sobie życzysz? zapytał nareszcie.
Moulin radby był odpowiedzieć:
„Trochę więcej grzeczności dla interesantów i wyrozumienia“.
Zastanowiwszy się jednak, że taka nauka na niewiele by się przydała nieokrzesanemu gburowi.
— Pragnę dowiedzieć się, — odrzekł, — o mieszkaniu pewnej osoby, której akt zejścia w tych dniach był tu spisywanym.
— To do mnie nie należy... — mruknął urzędnik, — udaj się pan do biura adresowego.
— Zdaje mi się, — począł surowo Moulin, — że przy dobrej woli mógłbyś mi pan udzielić pożądaną odpowiedź w tym względzie, nie narażając na chodzenie do biura adresowego, bo i toż biuro ztąd czerpie objaśnienia. Zechciej pan zatem nie przedłużać mojego oczekiwania, z uwagi że i ja również jak pan niemam czasu do stracenia.
Widoczna logika twierdzenia i podniesiony głos Ireneusza zbawiennie oddziałały na owego dygnitarza. Spojrzał na stojącego przed sobą interesanta, na obliczu którego nie malowała się bynajmniej łagodność w tej chwili.
— Proszę o nazwisko zmarłej osoby, — odrzekł.
— Ludwik Abel Leroyer.
— Kiedy zameldowano o zejściu?
— Niewiem tego. Wyczytałem tę wiadomość wczoraj wieczorem w Gazecie Codziennej, zkąd wnoszę, że musiano zameldować onegdaj lub wczoraj z rana.
Nie pytając o więcej, urzędnik zaczął przepatrywać rozłożoną przed sobą księgę regestrową.
— Jest... wyrzekł po chwili. Ludwik Abel Leroyer syn zmarłego Pawła Leroyer i Anieli z Simonet’ów.
— To! to! — zawołał Moulin.
— Zmarły zamieszkiwał przy ulicy Notre-Dame des Champs, numer 19, ciągnął dalej urzędnik.
— Może bym mógł jeszcze dowiedzieć się od pana o której godzinie odbędzie się pogrzeb? pytał Moulin.
— Powiedzą to panu w biurze pogrzebowym.
Przekonawszy się o nieszczęściu biednej rodziny, wyszedł zgnębiony Ireneusz, postanowiwszy bezzwłocznie udać się do biura pogrzebowego. W drodze wszelako rozmyślił się, że lepiej będzie pojechać do mieszkania wdowy i tam dowiedzieć się o szczegółach.
Wsiadłszy w dorożkę, kazał się wieść według wskazanego adresu.
Jadąc, przemyśliwał w jaki sposób ma się przedstawić pani Leroyer, która niewidząc go przez lat tyle, może i o nim zapomniała.
— Biedne sieroty! — powtarzał, — w jak wielce smutnych przyjdzie mi spotkać się z niemi okolicznościach!... przypomnieć im tę tak straszną przeszłość... Czyż będę miał odwagę mówić o ojcu niewinnie straconym w obec ciała syna którego mają złożyć do grobu? Nie!... byłoby to nazbyt okrutnem... Niewspomnę nic o przeszłości, do jutra to pozostawię... przekonam się tylko, czyli te dwie kobiety mieszkają pod wskaznym adresem!
Podczas gdy tak rozmyślał, dorożka przebyła krótką przestrzeń z placu świętego Sulpicjusza na ulicę Notre-Dame des Champs, i zatrzymała się nagle przed jakimś domem wspaniałym.
Moulin wyjrzał zdziwiony.
— Ależ to nie tu mój przyjacielu, — rzekł do woźnicy.
— Wiem panie, ale przed tamtą bramą stoi furgon pogrzebowy, na który ładują kir, katafalk i inne przyrządy kościelne. Bliżej podjechać niepodobna.
— Spóźniłem się więc!... wyszepnął Moulin. Wywieźli go już na cmentarz.
Mimo to wysiadł z doróżki i wszedł w głąb domu.
Odźwierna rozprawiała w bramie, otoczona kumoszkami. Ireneusz dosłyszał jej słowa.
— Ma się rozumieć iż żal takich ludzi, bo to ludzie serca. Mimo że nie bogaci, ale uczciwi i grzeczni.
— Gdzie tu mieszka pani Leroyer? — zapytał Moulin.
— Pani Leroyer? — powtórzyła zdziwiona, — nie... tu taka nie mieszka.
— Jakto? — zawołał, — wszakże to matka tego młodego człowieka, którego zwłoki wywieziono ztąd przed chwilą?
— Mylisz się pan... matka zmarłego nazywa się pani Monestier.
Przypomniał sobie Moulin w tej chwili o objaśnieniu posłańca, który go powiadomił, że pani Leroyer widocznie zmieniła nazwisko.
— Tak, w rzeczy samej, — odrzekł zmieszany, wieść o śmierci tego młodzieńca tak mnie przeraziła, że pomyliłem nazwisko, pragnę, abyś mi pani wskazała mieszkanie pani Monestier a nie Leroyer.
— A! to co innego. Jeżeli pan jednak pragnąłeś być na pogrzebie, toś się pan spóźnił. Przed kwadransem wyruszono na cmentarz.
— Niewiadomo pani na który?
— Na Montparnasse.
— Ale czy tu na pewno zamieszkiwała pani Monestier wraz z synem.
— Tak, z synem i córką. Straszno patrzeć na rozpacz obu tych kobiet! Nie dziwne... był to syn i brat wzorowy... Pracował na nie, nie bacząc na swe wątłe zdrowie... Co te dwie sieroty poczną teraz bez niego? Choroba ciągnęła się przez dwa miesiące, wydatki były duże, nie mówiąc o pogrzebie jaki kosztował z jakie paręset franków. Co poczną teraz te dwie osamotnione kobiety?
Moulin wysłuchawszy z wzruszeniem opowiadanie pożegnał odźwiernę i wyszedł z pospiechem.
— Gdzie panie pojedziemy teraz? — pytał oczekujący przed bramą dorożkarz.
— Na cmentarz Montparnasse, pędź, co koń wyskoczy, a skoro przyjedziemy na czas, dostaniesz hojny napiwek.
Woźnica zaciął konia, i w dziesięć minut później stanęli przed bramą cmentarza.
Ireneusz podszedł do grabarza, stojącego przy wejściu.
— Powiedz mi pan, — zapytał, czy orszak pogrzebowy odprowadzający zwłoki zmarłego Leroyer, wszedł już na cmentarz?
— Nie jeszcze. Oczekujemy właśnie na niego.
Moulin stanął przy bramie obok grabarza.
— Ztąd zobaczę je obie jak najlepiej, — rzekł do siebie. I zaczął się przechadzać po kamiennym chodniku.
W tej przechadzce zauważył stojących opodal trzech mężczyzn, którzy tak jak on widocznie na kogoś oczekiwali.
O naznaczonej godzinie wyruszył z domu orszak pogrzebowy, składający się przeważnie z kolegów i zwierzchników zmarłego młodzieńca. Kilka lokatorek z tegoż domu i parę rodzin z sąsiedztwa przyłączyło się do skromnego tego konduktu.
Doktór Loriot daremnie starał się nakłonić panią Leroyer i jej córkę, by nie odprowadzały ciała na cmentarz. Nie chciały ani słyszeć o tem.
Nieszczęśliwa matka okazywała się być spokojną dopóki, widziała przed sobą zwłoki ukochanego syna. Stała, jak posąg kamienny bez jęku i skargi, mimo że silna gorączka zawładnęła całym jej organizmem. Spojrzenie jej tylko świeciło jakimś niezwykłym blaskiem.
Gdy jednak miano zamykać trumnę, przebudziła się z tego odrętwienia i z okrzykiem rozpaczy rzuciła się na martwe ciało jedynaka, żegnając go po raz ostatni w życiu. Berta patrząc na boleść matki załamywała ręce.
—Widząc to wszystko Loriot, chciał usunąć obie kobiety od tak bolesnego widoku, ale i teraz nadaremnie. Wyjednał tylko od nich przyrzeczenie, że nie będą szły pieszo za pogrzebem, ale pojadą w wynajętej przezeń karecie.
Wyprzedźmy ich w tej smutnej pielgrzymce ku miejscu doczesnego spoczynku.
O godzinie ósmej z rana trzej mężczyźni przybyli przed bramę cmentarną, lecz każdy z innej strony.
Ostatni z nich ukazał się dobrze nam znany Theifer, inspektor oddziału policyjnego bezpieczeństwa ów posłuszny służalec księcia Jerzego de la Tour-Vandieu.
— Co każesz nam czynić inspektorze? — zapytał jeden z agentów, salutując po wojskowemu.
— Zadanie nader łatwe i proste. Staniecie oba po prawej stronie bramy, gdy ja się zatrzymam po lewej. Lepiej wszelako dla niezwracania uwagi abyście się przechadzali, nie tracąc mnie z oczu.
— Rozumiemy... — odpowiedzieli.
— W oznaczonym czasie, wyjdzie z bramy cmentarnej pewien jegomość i zamieni zemną słów kilka. Być może iż osobistość którą nam wypadnie przytrzymać będzie szła tuż przed nim. Otóż gdyby tak było, zbliżę się do niej. Skoro tylko spostrzeżecie mnie odchodzącym od kraty, podążcie za mną, czuwając, ażeby ptak niewymknął się nam z ręki.
— Dobrze panie.
— Jeszcze uwaga. Unikać wszelkiego zajścia jak najstaranniej. Im spokojniej się to odbędzie, tem lepiej. Rozumiecie mnie.
— Rozumiemy.
Stosownie do danych sobie poleceń, agenci rozstawili się w pewnej odległości, śledząc najmniejszy ruch swojego zwierzchnika.
W pięć minut później, przed bramę cmentarną zajechała kareta, Wysiadł z niej książę de la Tour-Vandieu. Po- mimo mieszczańskiego przebrania, poznać w nim łatwo było możnego arystokratę.
Theifer podszedł ku niemu z ukłonem głębokiego poszanowania.
— Nie straciłem, — rzekł, — ani minuty; czekam na rozkazy waszej książęcej mości...
— Oceniam pańską usłużność, — odparł Jerzy. — A gdzież są twoi pomocnicy panie Theifer.
— Stoją przy sztachetach na cmentarzu.
— Dobrze.
— Czy książę obmyślił już sposób w jaki mi wskaże tę tyle niebezpieczną osobistość?
— Nie jeszcze; ponieważ wszystko to zależy od jego znalezienia się na cmentarzu. Oczekuj pan zatem przy kracie.
— Dobrze; lecz w jaki sposób raczy mnie książę powiadomić, czy mam go przytrzymać natychmiast lub też udać się za nim do domu i tam dopiero dokonać aresztowania?
— W razie gdyby wypadło go zaraz ująć, zbliżę się do pana w kapeluszu na głowie, jeśli przeciwnie, wyjdę z cmentarza z odkrytą głową.
— Pomysł doskonały!...
— Liczę w zupełności na pana, panie Theifer. Niepożałujesz pan tej przysługi...
— Ach! czyliż rozkosz usłużenia waszej książęcej mości nie jest już dostateczną za wszystko nagrodą? — odrzekł z pochlebstwem Theifer.
Pan de la Tour-Vandieu uśmiechnął się ironicznie i po zamienieniu słów kilku pożegnał inspektora, udając się w głąb cmentarza, do swego wspaniałego rodzinnego grobowca.
Głęboka cichość panowała w owym przybytku śmierci. Ptastwo jedynie świegotało śląc pienia niby modły za zmarłych do stóp Najwyższego.
Pan de la Tour-Vandieu pogrążony w zadumie wsparł się o rosnący na grobie jego przodków wyniosły cyprys.
Jakie myśli przebiegały umysł tego potwornego zbrodniarza, trudno byłoby określić. Tysiące zamiarów mięszało się w jego głowie.
Myślał chwilami o nieszczęśliwym Pawle Leroyer, straconym niewinnie pod gilotyną, tej ofierze ludzkiej pomyłki, jaka krwią swoją zmyła jego zbrodnię.
Zatwardziały morderca nie żałował jednak swojego czynu, gotów był popełnić go powtórnie, gdyby nagrodą zań był mu spadek miljonowy i tytuł książęcy.
Jedno go tylko przerażało, a to wspomnienie, że po latach dwudziestu wypłynął z ciemności jakiś mściciel nieoczekiwany. Walczyć z nim postanowił, walczyć do ostatniego tchnienia, zmiażdżyć go i zgubić.
Miejsce wyrzutów sumienia jakich nie uczuwał ten zbrodniarz, zajęła obecnie trwoga i niewysłowiona obawa kary doczesnej, bojaźń tak straszna, iż zatrzymywała u niego regularne uderzenia serca, i trupią bladością powlekała mu policzki.
Wśród takich rozmyślań czas szybko upływał. Niezamącona cisza panowała pośród cmentarza. Nikt się nie zbliżał do tajemniczej mogiły.
Jerzy zaniepokojony o powodzenie ułożonego przez siebie planu, zaczął się niecierpliwić.
Spojrzał na zegarek. Wskazówki dosięgały w pół do dziewiątej.
— Wszak grabarz mówił wyraźnie, — wyszepnął do siebie, — „że w piątek pomiędzy ósmą a dziewiątą rano“. Nie dziwi mnie, że się kobieta z przyjściem spóźniła, ale dla czego ten człowiek który tak gorączkowo pragnął z nią się spotkać, nie zjawia się wcale? Jeśli nie przyjdzie, — dodał, z dzikim wyrazem w spojrzeniu, — jeśli odnalazł tę kobietę i powiadomił ją o swym odkryciu...
Tu przerwał; nieopisany przestrach malował się na jego twarzy. Myśl że ów wróg ukryty rozpoczął może już walkę, że w tej chwili właśnie może śmiertelny cios mu wymierza, zmieszała mu zmysły.
Stał wsparty o drzewo, marmurowo blady i drżał na całym ciele, a pooranemi na czole bruzdami spływały mu krople zimnego potu.
W takich katuszach doczekał dziewiątej godziny.
Na mogile Pawła Leroyer niebyło nikogo.
Męki Jerzego zwiększały się z każdą chwilą, mimo to postanowił oczekiwać jeszcze pół godziny.
— Wszystko stracone!... wyszepnął, — po upływie tego czasu. Nie ulega wątpliwości, że ci ludzie musieli spotkać się z sobą i działają na moją zgubę!... Co począć teraz?... co uczynić?... I zatopiony w dumaniu, szedł w stronę bramy cmentarza.
Było to właśnie w owej chwili, gdy Ireneusz spotkał trzech mężczyzn, przechadzających się przed sztachetami, w oczekiwaniu na pogrzeb Leroyer’a.
Niebawem ukazał się w oddaleniu karawan i garstka towarzyszących mu osób.
Moulin ze ściśnionem sercem podszedł ku orszakowi, upatrując między idącymi biednej matki zbolałej. Niedostrzegł wszakże jej wcale.
— Miałżebym się omylić? — zapytywał siebie.
— Może to inny jaki obcy pogrzeb?
Niepewność ta jego bardzo krótko trwała.
Karawan zatrzymał się przed cmentarną bramą, a z karety wysiadły dwie kobiety w żałobie i towarzyszący im młody mężczyzna.
Długie krepowe welony osłaniały im twarze, tak, że rysów rozeznać niepodobna było. Ireneusz przeczuł je raczej niż poznał.
Była to rzeczywiście pani Leroyer wraz z córką. Przeszły tuż koło niego.
Matka postępowała zwolna, ze spuszczoną głową, jak gdyby nieświadoma tego, co się w około niej dzieje. Berta płakała głośno zanosząc się łkaniem.
Moulin, wzruszony do głębi, przyłączył się do orszaku postępującego zwolna, główną aleją, do miejsca zakupionego na mogiłę.
Pani Leroyer nie mogąc zakupić gruntu na wieczyste czasy, opłaciła tylko na lat pięć, będąc pewną że przed ich upływem połączy się z ukochanymi i nie będzie ubolewała nad ich ubogiemi mogiłami.
W chwili, gdy skręcano w boczną aleję, z przeciwnej strony wyszedł jakiś mężczyzna i przystanął, przypatrując się konduktowi. Był to książę de la Tour-Vandieu.
Nagle drgnął, jakby pod tknięciem iskry elektrycznej. W gronie zebranych, dostrzegł tego samego człowieka, którego tak długo oczekiwał przy tajemniczym grobie.
— To on!... on!... szepnął uradowany. Za czyim on jednak idzie pogrzebem?.. Muszę się dowiedzieć. I przyłączył się do orszaku?
Wkrótce przybyli na miejsce.
Czterech grabarzów wspartych na szpadlach oczekiwało przy otwartym grobie. Ksiądz rozpoczął modlitwy za zmarłych.
Loriot podprowadził panią Leroyer wraz z Bertą nad brzeg otwartej mogiły. Po ukończeniu psalmów, obecni kropili trumnę święconą wodą, a następnie zaczęto ją zwolna spuszczać w głąb grobu.
Matka wraz z córką klęczały obok siebie. Boleść tamowała im oddech w piersiach.
W chwili, gdy pierwsze grudki rzucanej ziemi złowrogim echem odbijać się zaczęły o wieko trumny, nieszczęśliwa wdowa niebyła w stanie zapanować ponad ogromem swego cierpienia.
— Synu!... mój synu!... — jęczała rozpaczliwie, — wyciągając ręce ku tej nienasyconej nigdy ziemi, jaka za chwilę miała pochłonąć i ukryć szczątki jej ukochanego jedynaka.
Wszyscy obecni mieli łzy w oczach, a Berta walcząca dotąd mężnie z boleścią, zachwiała się i upadła w omdleniu u stóp matki.
Wyniesiono ją natychmiast z cmentarza, a Edmund Loriot zbliżył się do pani Leroyer.
— Pani! zaklinam, — rzekł, — zapanuj nad sobą!... Wszystko już skończone!... Odejdźmy ztąd, bo siły opuszczą panią lada chwila. Trzeba nam ratować pannę Bertę którą ztąd wyniesiono w omdleniu.
Nieszczęśliwa kobieta spojrzała błędnym wzrokiem na mówiącego, a zebrawszy przytomność, powstała z po nad mogiły.
— Troskasz się o mnie doktorze, — wyrzekła, — upewniam że więcej mam sił niż sądzisz. Łzy moje już więcej płynąć nie będą. Tyle ich wylałam w ciągu mego życia, że źródło ich wyschło na wieki. Idź pan do Berty i czuwaj po nad nią.
— Jakto... pani nie pójdziesz ze mną? zapytał zdumiony.
— Niemogę!
— Dla czego? — powiedz mi pani na Boga?
— Nie pytaj pan... powiedzieć niemogę... Com przyrzekła mojemu synowi, dopełnić to muszę!
— Ależ ja niemogę pani tu samej pozostawić... rzekł Loriot.
Pani Leroyer nie zważając na uwagi doktora uklękła przy świeżo zasypanej mogile. Jednocześnie jakiś mężczyzna zbliżył się do Edmunda.
— Bądź pan spokojny o panią Monestier, — rzekł z cicha. Będę czuwał po nad nią, nie oddalę się ani na chwilę.
Mężczyzną tym był Ireneusz Moulin, którego książę Jerzy stojący w pewnym oddaleniu śledził bezprzestannie.
Młody doktór spojrzał na mówiącego.
— Przyjmuję pańską pomoc, — odrzekł, — wyczytawszy zacne zamiary z jego szlachetnego oblicza. — Czuwaj pan nad tą nieszczęśliwą, ja muszę pójść ratować jej córkę.
Odchodząc, spojrzał raz jeszcze na panią Leroyer. Klęczała przy mogile, zatopiona w modlitwie z wyrazem bolesnej rezygnacji.
Uspokojony jej stanem, pożegnał Ireneusza uściśnieniem ręki, spiesząc do Berty.
Orszak pogrzebowy, złożywszy na mogile wieńce i kwiaty, rozszedł się zwolna.
Grabarze kończyli swoją żałobną robotę. Na środku mogiły wkopali czarny drewniany krzyż, zakupiony w przed dzień przez matkę zmarłego i przy grobie pozostały teraz tylko trzy osoby. Pani Leroyer modląca się ciągle, Ireneusz Moulin stojący po za nią i wreszcie książę Jerzy, ukryty po za drzewami sąsiedniego grobu.
— Kogo tu pochowano? — zapytywał siebie bezprzestannie.
Z miejsca na którym stał, niemógł dojrzeć czy na świeżo postawionym krzyżu wyryty był jaki napis. Powoli więc, z ostrożnością, właściwą jadowitym gadom, przesunął się między grobami i stanął na wprost krzyża, a wtedy ujrzał białemi literami wypisany ten jeden tylko wyraz:
Matka niezapomniała wypełnić proźby umierającego syna.
— Abel! — powtarzał książę, — to mnie nic nie powiadamia, nic nie objaśnia.
Widząc, że poprzednie stanowisko dogodniejszem dlań było, wrócił między krzewy, dając pilne baczenie na swoich wrogów.
Zaledwie ukryć się tam zdołał, pani Leroyer z ponad mogiły podniosła się zwolna, a kładąc na niej wieniec jaki z sobą przyniosła:
— Widzisz dziecko drogie, — wyrzekła łzawo, — widzisz, że matka spełnia każde z poleconych jej przez ciebie życzeń.
— Kto jest ta kobieta? — poszeptywał pan de la Tour-Vandieu.
Zbolała matka rzuciwszy ostatnie pożegnalne spojrzenie na mogiłę, wolnym, chwiejnym krokiem zwróciła się w jedną z bocznych alei... Ireneusz szedł za nią w pobliżu.
Jerzy prześlizgując się jak wąż wśród drzew i nagrobków, nie tracił ich z oczu na chwilę.
Po kilku minutach pani Leroyer zatrzymała się dla odpoczynku, a zarazem i zorjentowania czy właściwą drogę wybrała, poczem zwróciła się w poprzeczną aleję. Za nią uczynili to samo pan de la Tour-Vandieu i Moulin.
Na cmentarzu pusto było zupełnie, szczególnie w tej części, do której zdążała wdowa. Gdzie niegdzie tylko do- strzedz było można grabarza porządkującego mogiły, lub ogrodnika, sadzącego kwiaty.
Przyszedłszy do najdawniejszej części cmentarza a tem samem najbardziej zacienionej drzewami, pani Leroyer zatrzymała się wprost czarnej marmurowej płyty, noszącej znany nam napis:
Tam padła na kolana, a całując ów zimny kamień, zanosiła się od płaczu.
Pomimo zapewnienia danego Loriotowi że źródło łez wyschło w niej na wieki, wobec tej drugiej tak drogiej dla siebie mogiły, znalazł się jeszcze ich zapas obfity.
Ireneusz przewidywał że pani Leroyer uda się na grób swojego męża, dla księcia wszakże Jerzego była to przykra niespodzianka. Zbyt późno zrozumiał niebezpieczeństwo któremu niemógł zapobiedz.
To ona!... — szeptał do siebie, drżąc z przerażenia; — Ona!... wdowa po niewinnie skazanym... Ten człowiek idzie tuż za nią... Może już powiedział jej wszystko... Może już wie o istnieniu tego zgubnego dla mnie dokumentu.
Arystokratyczne palce księcia rwały na sobie ubranie, raniły piersi, a on nie czuł bólu w obec przejmującej go trwogi!
Wsunąwszy się między krzewy, okalające grób jego rodzinny, oczekiwał co nastąpi dalej. Z owej kryjówki mógł widzieć wszystko i słyszeć, nie będąc widzianym.
Pani Leroyer przyklęknąwszy na grobie, modliła się długo. Łzy spływały strumieniem po jej wynędzniałej twarzy. Widocznie jednak modlitwa krzepiła jej ducha, bo zwolna na jej obliczu zawidniał spokój i rezygnacja.
Po ukończeniu pacierzy, podniosła się zwolna a złożywszy przyniesiony wieniec na grobie, mówiła pół głosem.
— Przynoszę ci te kwiaty od mojego syna, który w ostatnich chwilach swojego życia jeszcze myślał o tobie... Po- łączyliście się już oba... Świat ten doczesny nie był właściwą ojczyzną dla tego anioła!.. Bóg mi go zabrał, aby powrócić go tobie... Przez lat dwadzieścia staraliśmy się usilnie wykryć zbrodniarzów, za których ty tak srodze odpokutowałeś... Bóg nie wysłuchał proźb naszych. Co teraz pocznę ja sama? Brak mi sił i środków ku dalszym poszukiwaniom.
Łkanie przerwało mowę nieszczęśliwej.
— Pawle mój!... — zawołała po chwili, ja jedna tylko znam tajemnicę twojego męczeństwa. Berta nie wie o niczem i nigdy się nie dowie!... Nie mogę się spodziewać, aby Bóg uczynił cud dla mnie i zesłał światło dla wykrycia prawdziwych winowajców. Nie zdołam więc nigdy za mego krótkiego już życia z niezasłużonej hańby oczyścić twego nazwiska. I to mnie gnębi... zabija!...
Książę Jerzy słuchał słów wdowy z nieopisaną trwogą.
— Nic jeszcze nie wie!... — poszeptywał: — lecz mściciel stoi tuż za nią... Pomoc o którą tak błaga, zesłały jej nieba.
Machinalnie zaczął szukać po kieszeniach rewolweru, którego nie miał przy sobie.
Owładnięty szałem, gotów był nowe popełnić morderstwa, by się uwolnić od strasznego widma oczekującej go kary.
Ireneusz tymczasem zbliżył się ku wdowie. Słyszał on wyraźnie każde jej słowo, a na ostatni wykrzyk zbolałego serca odrzekł łagodnie:
— Ufaj pani Bogu i nie trać nadziei w jego sprawiedliwość. Ja jestem przy tobie i pragnę ci w tej sprawie dopomódz.
Posłyszawszy to pan de la Tour-Vandieu omal nie runął na ziemię. Twarz jego straszny przedstawiała widok. Trupia bladość powlekała policzki, a oczy z dzikim wyrazem patrzyły przed siebie.
Podsunął się bliżej, aby nie stracić jednego słowa z rozpoczętej rozmowy.
Na głos Ireneusza pani Leroyer szybko się podniosła, a patrząc bystro na mówiącego:
— Kto pan jesteś? — zapytała, jaki powód nakłania pana do podsłuchiwania modłów nieszczęśliwej kobiety?
— Kto jestem? — odrzekł, zbliżając się do niej. Przypatrz mi się pani lepiej, i sięgnij myślą w przeszłość: Poznajesz mnie pani?
— Nie! nieznam pana, — odpowiedziała, bacznie się w niego wpatrując...
— Masz pani słuszność... żądam od ciebie zbyt wiele. Lata zmieniają człowieka, a upłynęło ich osiemnaście od chwili ostatniego naszego widzenia. Sądzę wszelako iż nazwisko moje przynajmniej nie będzie obcem dla pani. Jestem Ireneusz Moulin.
— Ireneusz Moulin? — powtórzyła, wzruszając ramionami.
— Nic ono pani nieprzypomina?
— Nic... wcale.
— Ta właśnie wiadomość była mi potrzebną!... wymruknął za krzakami książę Jerzy.
— Ha! zapomniałaś więc pani zapewne o tym małym sierocie, odparł smutno mechanik, — o owym chłopcu którego mąż pani, pan Paweł Leroyer przyjął do swoich warsztatów, znajdujących się natenczas przy kanale św. Marcina? Niepamiętasz więc wcale owego malca, któremu wraz z kęsem poży- wienia, podawaliście razem i pokarm duchowy, kształcąc jego umysł i serce? Niepamiętasz pani później owego młodzieńca, który na swoich rękach piastował twe dzieci, który je kochał, dotąd kocha i radby dla nich poświęcić swe życie?
Słowa te zbudziły w zbolałej kobiecie uśpione od dawna wspomnienie.
— Ireneusz?... — zawołała; — więc to ty jesteś?... ty... przyjacielu mój? Mój przybrany synu? Wybacz, żem ciebie z razu niepoznała... ale od twego wyjazdu tyle wycierpiałam... Wypłakałam tyle... Nie dziwne więc, że i pamięć moja osłabła.
— Wiem pani... wiem wszystko! — przerwał Moulin, wzruszony tym wybuchem macierzyńskiej dla siebie miłości.
— Znałeś mojego syna, — ciągnęła dalej, — kochałeś go tak, jak kochałeś jego ojca. Otóż to moje najdroższe dziecin spoczęło już w mogile nie osiągnąwszy jedynego celu do którego dążył w swem życiu, nieoczyściwszy z niezasłużonej hańby ojca, w którego niewinność ty niegdyś wierzyłeś.
— I wierzę!... — zawołał stanowczo Ireneusz, — alei niestety przybywam zapóźno, aby pocieszyć syna mojego dobroczyńcy. Dowody jakich on szukał nadaremnie, te dowody, ja mam dziś w swem ręku.
— Co mówisz? — wykrzyknęła pani Leroyer, — co mówisz na Boga?
— Mówię, że dowody, uniewinniające męża pani, są w mojem posiadaniu. Wybacz jeżeli moją obecnością i tem, co opowiedzieć ci pragnę, odnowię w twem sercu zbolałem straszne wspomnienia przeszłości. Wszak sądzę że lepiej pomówić o tem co nam jest droższem nad życie w obec tej mogiły, na grobowcu której będziemy mogli wypisać niezadługo:
Od tygodnia poszukuję cię pani po całym Paryżu, aby zawiadomić cię o tym dokumencie. Nie w naszej mocy jest wrócić życie tym, którzy pomarli, lecz w każdym razie możemy oczyścić ich pamięć.
— Próżne marzenia, mój chłopcze!... odrzekła pani Leroyer.
— Jakto? dlaczego pani powątpiewasz?... zapytał żywo Moulin.
— Dla tego że tych dowodów jakie byłyby nam potrzebne, nigdy nie odnajdziemy. Przez lat tyle pracowałam wraz z synem nad wykryciem prawdziwych zbrodniarzów nadaremnie. Ich ślad zaginął bezpowrotnie. Jak niegdyś policja, tak my dziś nic odkryć nie zdołamy. A więc powtarzam próżne marzenia!...
— Niech i tak będzie! — odparł Ireneusz. — Pozwolisz jegnak mi pani na tem tak zwanym przez ciebie „marzeniu“, opierać moje nadzieje.
— Niemam prawa zabraniać ci tego poczciwe ty dziecko; ale pomyśl jak bolesnym będzie znów dla nas ten zawód? Wierzysz więc że moglibyśmy wykryć prawdziwych winowajców?... masz nadzieję?...
— Więcej niż nadzieję... mam pewność!
— Moglibyśmy zatem oddać ich w ręce sprawiedliwości... zaprowadzić pod gilotynę?
— Nie pani, tego uczynić nie możemy. Sprawiedliwość ludzka dosięgnąć już ich nie zdoła. Przedawnienie sprawy osłania ich przed odpowiedzialnością sądową, ale nie uwalnia od ludzkiej pogardy i hańby. Tę karę właśnie na nich wymierzymy. Posłuży nam ona do oczyszczenia pamięci męża pani. Będziesz pani mogła natenczas ze wzniesionym czołem nosić nazwisko, z którym dziś ukrywać się musisz.
— Masz więc dowody te w ręku? Jesteś na tropie zbrodniarzów?
— Tak sądzę.
— Dowody niewinności Pawła w tej sprawie?
— Mam pani.
— Jakie?... powiedz mi na Boga!...
— Przed dwoma tygodniami w Londynie, dziwnym zrządzeniem losu, dostał mi się w ręce bruljon listu pisanego przez kobietę, w którym mówi ona o popełnionej zbrodni na moście de Neuilly, przypominając i inne szczegóły obok tego. Niewątpliwie ten list przeznaczonym był dla jednego ze wspólników zbrodni, lub wykonawcy morderstwa. Ale to jeszcze nie wszystka. Nową wskazówkę pozyskałem przed kilkoma dniami. Wspomnienie „Brunoy“ odbija się żywo w pamięci pewnej umysłowo chorej kobiety. Począłem i tu prowadzić badanie. Światło przedziera się ku nam z pośród ciemności.
Pani Leroyer, blada i drżąca słuchała opowiadania młodego mechanika. Pragnęła uwierzyć jego słowom: a lękała się nowego zawodu.
— Gdzież masz bruljon owego listu o którym mówisz, zapytała, — ten drogocenny dokument w jakim tak ważna dla nas wskazówka się mieści?
— Zostawiłem go w mieszkaniu, lecz dziś wieczorem złożę go w ręce pani. Będziemy poszukiwać razem jak niegdyś pani z swym synem poszukiwałaś. Wewnętrzne to przekonanie że cel osiągniętym być musi i cześć zwróconą zostanie zmarłemu, doda nam wytrwałości i siły. Mając już teraz przewodnią nić w ręku, możemy walczyć z tą mocną wiarą że sprawa nasza jest pewną.
— Ach! — wyszepnęła wdowa, — Bóg zseła mi pociechę w tobie mój synu, i osłodę mych cierpień. Dotknięta śmiertelnie podwójnym ciosem, upadam pod nadmiarem boleści! — Przed laty haniebna śmierć Pawła, zdruzgotała me życie!... Dziś, zgon jedynego syna rozdziera mi serce!... Wszystko już dla mnie skończyło się na ziemi... Jedyna nadzieja jaka mnie jeszcze utrzymuje, to rehabilitacja tej niewinnie zgładzonej ofiary!
Silne rozrzewnienie i tyle przebytych od dni kilku cierpień, wyczerpały siły biednej kobiety. Chwyciwszy się za serce, zachwiała się i gdyby niepodtrzymał jej był Ireneusz, mogłaby była roztrzaskać sobie głowę o wznoszący się opodal nagrobek.
— Wesprzyj się pani na mojem ramieniu, — mówił do niej Moulin z synowską tkliwością, odwiozę cię do mieszkania gdzie pod opieką panny Berty, odzyskasz siły i uspokojenie, sam zaś wrócę do siebie po ów dokument ażeby złożyć go pani.
I podtrzymując znękaną, szedł z nią ku cmentarnej bramie.
Książę Jerzy ukryty w zaroślach, nie stracił jednego słowa z wyż przytoczonej rozmowy. Z nieopisanem przerażeniem wybiegł ze swojej kryjówki, przeskakiwał leżące na ziemi przygotowane do nagrobków kamienie, podążając z pospiechem w stronę bramy do której przybiegł nareszcie.
Zobaczywszy go Theifer tak rozgorączkowanym, domyślał się iż zajść musiało coś niezwykłego na cmentarzu i nie czekając aż go książę zawoła, podszedł ku niemu.
— Co się stało? — zapytał.
— Nie mój kochany. Biegłem tylko aby cię powiadomić że on już idzie... Za chwilę wyjdzie z cmentarza.
— Sam?
— Nie! w towarzystwie kobiety w żałobie.
— Mamże go zatrzymać natychmiast?
— Ma się rozumieć!... Nie można przecie pozwolić aby ten nędznik dostał się do swego mieszkania.
— Czy wiadomo księciu gdzie on mieszka?
Jerzy przecząco potrząsnął głową.
— W takim razie lepiej byłoby może pozwolić mu wrócić do domu, i tam dopiero go przyaresztować?
— Nie! — odrzekł książę. W duchu zaś pomyślał:
— Mógłby jadąc z tą kobietą, podać jej swój adres, a dla mnie byłoby to zgubą. Zwracając się zaś do Theifera:
— Choć niewiem gdzie mieszka ten człowiek, — dodał głośno, — znam wszakże jego nazwisko. Jest to Ireneusz Moulin, mechanik przybyły z Londynu. Wiadomość ta była nam bardzo potrzebną, teraz rozpocząć możemy działanie.
Donieś mi pan natychmiast skoro tylko jego adres odnajdziesz.
— Niech wasza książęca mość będzie spokojnym, nieomieszkam stawić się wkrótce ze szczególnem sprawozdaniem.
Jednocześnie Jreneusz prowadzący panią Lerorey ukazał się na zakręcie alei. Spostrzegłszy go Jerzy wskazał Theiferowi, mówiąc półgłosem:
— Oto właśnie człowiek którego pan zatrzymasz.
— Ten, z czarną brodą?
— Tak, czyń pan swoją powinność bezzwłocznie.
Powiedziawszy to pan de la Tour-Vaudieu, zwrócił się ku wyjściu i za chwilę siedział już w oczekującej przed bramą dorożce.
Nie odjeżdżaj dopóki na ciebie nie zawołam, — rzekł do woźnicy zamykając drzwiczki.
Przebiegły ów zbrodniarz chciał się przekonać naocznie o dokonanem przyaresztowaniu. W tym celu uniósł nieco storu i patrzył na Theifera, który właśnie dawał znaki porozumiewające się swoim agentom.
Ireneusz tymczasem szedł spokojnie, prowadząc panią Leroyer i oglądał się za jakimkolwiekbądź wehikułem ażeby ją odwieźć do domu.
Po drugiej stronie drogi stało kilka dorożek.
Zaledwie jednak Moulin postąpił parę kroków, chcąc przejść w poprzek ulicę, Theifer zastąpił mu drogę.
Moulin przystanął zdumiony.
Theifer zbliżył się bardziej ku niemu a kładąc rękę na jego ramieniu, rzekł:
— W imieniu prawa aresztuję pana.
Pani Leroyer wydała okrzyk przerażenia, drganie nerwowe owładnęło całą jej istotą.
Ireneusz cofnął się zdziwiony. Spostrzegłszy jednak stojących przy Theiferze dwóch ludzi, zapanował wprędce nad sobą.
— Aresztujesz mnie pan? to dziwne, — odrzekł, odzyskując krew zimną. Jakkolwiek lubię żarty niekiedy, ten jednak niepodoba mi się wcale.
— Na nieszczęście tak nie jest, — odparł Theifer.
— Zapewne podobieństwo moje do jakiejś wskazanej panu osoby w błąd go wprowadza, — ciągnął dalej Moulin.
— Bynajmniej; pana właśnie poszukujemy.
— Mnie? — zapytał z widoczną trwogą mechanik.
— Tak; wszakże pan jesteś Ireneuszem Moulin, mechanikiem przybyłym z Londynu? Niech więc to panu posłuży za dowód, że nie zachodzi tu żadna pomyłka. Pana polecono nam zatrzymać.
Łatwo wyobrazić sobie można osłupienie Moulin’a. Zaledwie od dni kilku przybył do Paryża już uwięzionym zostaje i za co? z jakiej przyczyny? Oburzony tem, podniósł głos, gniewnie wołając:
— Co to ma znaczyć? O co mnie obwiniają? chcę wiedzieć natychmiast.
— Proszę się uspokoić!... — zawołał gwałtownie Theifer, — wszelkie skandale i krzyki na nic się nie zdadzą. Wszakże pan widzisz, że siła i prawo są po mojej stronie.
Trzeba się poddać losowi niema rady! Pani Leroyer widząc pomięszanie biednego mechanika, pocieszać go zaczęła.
— Mój drogi chłopcze, — rzekła z tkliwością, — wypełnij proszę żądanie tych panów. Upewniam cię że to pomyłka, jaka wkrótce wyjaśnioną zostanie. Nie stawiaj oporu, zaklinam!... Idź dobrowolnie z tymi panami którzy zatrzymując cię, spełniają tylko nakazaną im powinność i wracaj do mnie jaknajprędzej. Z niecierpliwością oczekiwać cię będę.
— Tak; — odrzekł uspokojony nieco Ireneusz, jestem przekonany, że to pomyłka. Sumienie mam czyste, nie obawiam się niczego. Wracaj pani do domu i oczekuj na mnie. Stawię się, skoro mnie tylko uwolnią, co mam nadzieję, nastąpi niebawem.
— A teraz pozwól mi pani ucałować twą rękę.
— Z całego serca, — odpowiedziała, tuląc ku piersiom głowę zacnego tego człowieka, który przed chwilą okazał jej tyle życzliwości i skrzepił zwątpiałą iskierkę nadziei.
Ocierając łzy z oczu, wsiadła do dorożki, ręką jeszcze żegnając pozostałego Moulina.
— Teraz panowie, — rzekł on, — jestem gotów pójść z wami. Być może, iż zapytanie moje będzie niedyskrecją w tym razie, wszak radbym wiedzieć, gdzie macie zamiar mnie zaprowadzić?
— Do najbliższego odwachu, a potem do prefektury policyjnej.
— Idźmy więc... — rzekł uwięziony. — Możecie być panowie spokojni, nie myśląc o ucieczce bynajmniej. Jestem tak pewny swej sprawy, iż niepogorszałbym jej niestosownym zachowaniem się.
Odprowadzono Moulin’a na odwach, znajdujący się przy rogatce du Maine. Theifer miał kilka powodów dla których niechciał stawiać obwinionego wprost do prefektury.
Przed wszystkiem należało mu wpisać nazwisko więźnia na rozkazie przyaresztowania, następnie potrzebował dowiedzieć się, gdzie mieszka Ireneusz, ażeby tę wiadomość sprzedać za grube pieniądze księciu de la Tour-Vandieu, a nakoniec musiał obmyśleć powód przyaresztowania i powód ten wymotywować starannie.
Pragnął zarobić przyobiecaną kwotę pieniędzy, lecz w każdym razie, o ile to było możebnem w zgodzie z swym własnem sumieniem i z jak najmniejszem narażeniem swojej osoby.
Książę Jerzy siedząc pod ten czas w karecie, uważał pilnie na wszystko co się działo.
Gdy się przekonał że Moulin uprowadzonym został przez Theifera, zapuścił odchyloną firankę u karety, wołając na stangreta:
— Jedź... na ulicę świętego Dominika.
W pół godziny później wchodził z dumnie wzniesioną głową do wspaniałego pałacowego przedsionku, sunąc między dwoma szeregami wygalonowanych lokai, oczekujących w kornej postawie na rozkazy możnego pana.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Przez cały czas tej przymusowej przechadzki do rogatki Maine, Ireneusz milczał, nieprzemówiwszy ani słowa.
Szedł ze spuszczoną głową, zatopiony w ponurem rozmyślaniu. Daremnie badał własne sumienie, nie znajdował w niem nic karygodnego. Nie pojmował zatem jaki mógł być powód tego nagłego przyaresztowania i za czyją winę przychodzi mu pokutować?
Przypomniał sobie wprawdzie, iż przed kilkoma dniami znajdował się w restauracji pod „Srebrnym krukiem“, w czasie najścia policji i że to wszystko może z tąd pochodzi?
— Ha! nie okradłem, ani zabiłem nikogo; — odpowiadał sobie w duchu, a jeśli mi trzeba będzie tłumaczyć zajście pod „Krukiem“, to powołam się na ojca Loupiat’a, który, mam nadzieję nie odmówi swojego poświadczenia, że jedynie chęć zobaczenia się z nim po tylu latach, powiodła mnie do jego knajpy. Karać mnie przecie za to nie będą żem stanął w obawie napastowanego komisarza, na nagrodę raczej zasłużyłem jak sądzę. Za co mnie jednak wsadzono do tego „ula“? — Jest w tem jakaś ukryta siła, która działa na moją zgubę. Nieznam teraz nikogo w Paryżu, i nikt mnie nie zna nawzajem, a jednak agent wymienił moje nazwisko?...
Tu zadumawszy, drgnął nagle.
Przyszły mu na myśl ostatnie wyrazy Theifera: „przybywasz pan z Londynu“. Słowa te roznieciły światło w jego umyśle.
Słyszał podówczas o różnych tajemnych stowarzyszeniach, dla których głównym siedliskiem były Włochy i Anglja, a szczególniej Londyn. Wiedział, iż zatrzymano przybywające z tych miejsc osobistości, zakłócające spokój społeczny.
— To jest zapewne przyczyna, mówił sobie, dla której mnie wzywają do prefektury. Dowiedziano się o moim nazwisku w hotelu „pod Blachą“ i śledzą mnie jako przybyłego z Londynu, a wreszcie zatrzymują, i to jeszcze w tak ważnej chwili gdym odnalazł tę nieszczęśliwą kobietę... Co począć, aby wywikłać się z tego najprędzej?
Niewątpliwie rozpoczną śledztwo, myślał po chwili zadumy. Będę zmuszony być może odwołać się do tych poczciwych Anglików u których w fabrykach pracowałem lat tyle. Oczekiwać wypadnie na odpowiedź, a biedna pani Leroyer w trwodze i niepokoju będzie dni spędzała, czekając na ów list przyobiecany przezemnie... I kto wie z resztą, czy prze- szukując moje mieszkanie nie zabiorą mi tego dokumentu na którym opieram wszystkie moje nadzieje?
Wyraz głębokiej rozpaczy zawidniał na twarzy zacnego człowieka. Tak pięknie osnute plany, niweczyła w jednej chwili ręka fatalności!
Odegnał ją wprędce.
— Nie!.. nie, nie upadajmy, pomyślał. Jeżeli panowie agenci nie mają adresu mego obecnego mieszkania, nie wydam go im dopóki ów cenny papier nie będzie się znajdował w ręku pani Leroyer. Jak się do tego wezmą, niewiem, lecz w każdym razie ufam w miłosierdzie Boże!
Wśród tych rozmyślań doszli do wskazanego odwachu.
— Wejdź pan! rzekł Theifer nakazująco.
Moulin wszedł bez oporu.
W pierwszej izbie ujrzał kilku żołnierzy.
Theifer przywołał dyżurnego oficera szepcąc coś z nim cicho, poczem zapytał:
— Macie oddzielny areszt?
— Mamy panie, odrzekł zapytany.
— A zatem, mówił dalej inspektor, przeprowadzić tego przybysza do kozy. Niech tam posiedzi dopóki go nie zawezwą.
Żołnierz przeprowadził Ireneusza do małej wązkiej i prawie ciemnej stancyjki, ponieważ małe tylko u góry okienko cokolwiek ją oświetlało.
— A teraz, zawołał Theifer, prosząc o atrament i pióro.
Podoficer wskazał ręką stojący na stole kałamarz i kilka piór popsutych.
Obok tych utensyljów pisarskich, leżała wielka zatłuszczona księga raportów, świadcząca swoim wyglądem o długoletnich latach służby.
Theifer zasiadł wygodnie przy stole rozłożył na nim księgę, a na niej białe arkusze z drukowanemi nagłówkami, jakie poprzednio wyjął ze swego portfelu.
Były to rozkazy aresztowania, podpisane przez władzę. Jeden z takich arkuszów zapełnił pismem według wzoru.
Najprzód umieścił tam swoje nazwisko jako agenta upoważnionego do działania a poniżej nazwisko aresztowanego, jego stan, i miejsce poprzedniego pobytu.
Po ukończeniu tych formalności, zabrał się do opracowania raportu, usprawiedliwiając w najlegalniejszy sposób przyaresztowanie które było największym bezprawiem jakiego mógł się dopuścić urzędnik policyjny.
Musimy tu załączyć niezbędne objaśnienie naszym czytelnikom.
Wiadomo iż w czasach wewnętrznych zaburzeń, każde państwo podwaja środki ostrożności. Nie dziw więc że i Francja przy licznej napływowej ludności musiała obmyśleć sposoby zapobiegające szerzącej się zarazie.
Wydawano więc w prefekturze zaufanym agentom rozkazy do przyaresztowania podejrzanych osobistości. I w rzeczy samej mała liczba owych wybranych urzędników policyjnych nadużyła położonego w nich zaufania.
Chciwy zysku Theifer, stanowił wyjątek w tym razie.
W raporcie swoim wymienił, że Ireneusz Moulin jako emisarjusz Włoski przybył do Londynu, gdzie w stosunkach zostawał z różnemi podejrzanemi osobistościami. Od czasu zaś przyjazdu do Paryża postępowanie jego zwracało na siebie uwagę policyi, ponieważ żył dostatnio, wygodnie, nic nie zarabiając i nie starając się o jakąkolwiek pracę.
Te komunały wystarczały naówczas do zarządzenia śledztwa i przytrzymania posądzonego.
Gdyby nawet śledztwo wykazało że obwinienie było bezzasadnem, Theifer w każdym razie zyskałby pochwałę za okazaną gorliwość, a Ireneusz odsiedziawszy czas jakiś w więzieniu, wypuszczonym by został.
Tego właśnie żądał książę de la Tour-Vandieu.
Po napisaniu raportu, zadowolony z siebie Theifer, rozłożył inny papier na stole, a umaczawszy pióro w kałamarzu rzekł do jednego z agentów:
— Przyprowadźcie mi więźnia... Odbędę z nim wstępne badanie.
Agent pobiegł szybko po Ireneusza, który oczekiwał w areszcie na dalsze rozwiązanie sprawy, zajmując się tymczasem nader ważną kwestją.
Zobaczmy jak zużytkował ten czas, w którym inspektor policji pisał na niego oskarżenie.
Po wejściu do owej celi dla uwięzionych, Moulin odetchnął swobodniej. Potrzebował obliczyć się ze swoją kasy, i w tym celu otworzył portmonetkę, a znalazłszy w niej sześćset franków banknotami, kilka sztuk złota i trochę drobnych pieniędzy, postanowił część tychże ukryć na wypadk rewizji.
Jeden bilet pięćset frankowy i drugi na sto franków, dały się złożyć bardzo ściśle, i pomieścić wygodnie w ukrytej kieszonce jaką mu zrobiono przed wyjazdem do Paryża w pasku od grubych eleganckich pantalonów.
Złoto i srebrną monetę, zostawił w portmonetce.
— Kto wie czyby mi pieniędzy nie zabrano? mówił sobie; a przecież i w więzieniu jeśli mnie do niego odprowadzą bez grosza zostać niemogę.
Załatwiwszy się w ten sposób z pieniędzmi, wyjął pęk kluczów z kieszeni, a przerzucając je zawołał nagle z trwogą:
— Jakaż fatalność, pozostawiłem od biurka klucz w zamku... Jakież karygodne moje roztargnienie!... Co począć je- żeli dostawszy się do mego mieszkania zabiorą mi ów drogocenny dokument wraz z innemi papierami?
Zadumał przez chwilę.
— Jedyny sposób nie udzielać im swego adresu jakoteż nie oddawać klucza od mieszkania. Któż mnie może zmusić ku temu? Schowam klucz tak dobrze iż nikt nieprzypuści ażebym go mógł mieć przy sobie.
Zdjąwszy z siebie palto, odpruł scyzorykiem kilka ściegów po odwrotnej stronie kołnierza i wsunął głęboko po za podszewkę niewielki kluczyk jaki mu w wilję dnia tego oddała odźwierna.
Obejrzawszy następnie swe dzieło, przekonał się że dokonywana zwykle przez policję pobieżna rewizja nie wykryje jego podstępu, ponieważ gruby angielski matarjał na paltocie, nie ugiął się za naciśnieniem.
W chwili gdy wdziawszy go na siebie zapinał ostatni guzik pod kołnierzem, ukazał się we drzwiach aresztu agent policyjny, i zaprowadził bezzwłocznie uwięzionego do Theifera.
Wszedłszy tam Moulin, czekał w milczeniu.
— Zbliż się pan!... zawołał inspektor.
Ireneusz postąpił parę kroków naprzód.
— Nazywam się pan Ireneusz Moulin? zapytał szorstko.
— Wszak pan wiesz o tem tak dobrze jak ja, odparł oschle mechanik. Niemam zamiaru wypierać się swego nazwiska, gdybyś go pan jednak zapomniał zechciej spojrzeć na rozkaz przyaresztowania, jaki masz przy sobie.
— Niepogorszaj pan swojej sprawy zuchwałemi odpowiedziami!... zawołał w oburzeniu Theifer.
— Mocno żałuję iż niepodoba się panu mój sposób mówienia, odrzekł ironicznie mechanik, ale mimo to nie obiecuję poprawy. Dla uniknienia więc nieporozumień radziłbym panu nie badać mnie wcale a odesłać tam, gdziem się znajdować powinien.
— Właśnie, znajdziesz się pan tam, gdzie być powinieneś, odparł gniewnie Theifer, i nie dla przyjemności ale z urzędu pytać cię o wszystko muszę.
Odpowiadaj więc jak należy, radzę to we własnym pańskim interesie. Przybywasz pan z Londynu?
— Jużeś mnie pan raz zapytywał o to w chwili przyaresztowania, odparł cierpko Ireneusz.
Potwierdziłem, co dowodzi żeś pan był dobrze poinformowanym.
Inspektor zmarszczył czoło, spoglądając z pod oka na mówiącego.
— Do czego doprowadzi ta zwada? zapytał po chwili.
— To nie zwada, bynajmniej... Udowadniam tylko że się pan pytasz powtórnie o jedno i toż samo a mnie to nudzi, pana męczy, nieprzynosząc żadnemu z nas pożytku.
Theifer niecierpliwił się widocznie.
— Gdzie pan mieszkasz? Krzyknął gwałtownie.
— Gdzie mieszkam? powtórzył Moulin, sądzę że pan o tem najlepiej powinieneś wiedzieć.
— Odpowiadać proszę na pytania, a niewdawać się w dyskusję... wrzasnął zaledwie hamując się inspektor.
— Jeżeli pan niewiesz gdzie mieszkam, ciągnął z obojętnością mechanik, to ja bezwarunkowo panu tej kwestyi nie załatwię. Szukaj pan... wszakże to wasze rzemiosło...
Theifer zerwawszy się z krzesła spojrzał na obwinionego tak przeszywającym wzrokiem, że każdy inny w jego miejscu zląkł by się tej strasznej lubo niemej groźby.
— Jak widzę, zawołał, postanowiłeś pan dzisiaj wyprowadzić mnie z granic cierpliwości?...
— Postanowiłem tylko zachować się we właściwym sobie stanowisku, i powstrzymać pana gdybyś chciał o swoim zapomnieć odrzekł Moulin... Jesteś pan zapewne agentem bezpieczeństwa, mimo że nie widziałem pańskiej nominacyi. Otrzymałeś pan rozkaz przytrzymania mnie... Niewiedziałem i tego, lecz wierzę panu na słowo. Wypełniając polecenie zwierzchników, zatrzymujesz mnie na środku drogi... Niemam i to do pana urazy. Każdy albowiem spełniać musi sumiennie swoje obowiązki. Jeżeli policja popełniła pomyłkę, to nie pańska w tem wina... Gdybyś pan nawet był sam przyszedł, bez pomocników, nie stawiał bym panu oporu, przez poszanowanie dla władzy, jaką pan przedstawiasz... Lecz sądzę, że nikt panu nie dał upoważnienia do badania mnie? Należy to bowiem do komisarza, policji, sędziego śledczego, lub prokuratora... Tym z chęcią odpowiadać będę. Pan zaś chcesz popełnić nadużycie...
Zaprowadź mnie pan przed tego, który z urzędu badać mnie będzie. Niechaj się dowiem o co mnie obwiniają, a wtedy odpowiadać będę.
Zrozumiałeś pan co mówię, nieprawdaż? A więc zaniechaj wszelkich zapytań, bo uprzedzam, że odtąd odpowiadać wcale nie będę.
— Jednym słowem nie chcesz mi pan podać swego adresu? — rzekł łagodniejąc Theifer.
— Tak.
— Strzeż się!... Odmowa taka może zaszkodzić wielce pańskiej sprawie. Namyśl się póki czas jeszcze...
— Zbyteczne naleganie, odparł spokojnie Ireneusz, nie powiem ani słowa.
Rozwścieczony Theifer nie zdołał już zapanować nad sobą.
— Przekonam pana, że uledz mi musisz!... zawołał tupiąc nogami. Znajdujesz się w mej mocy. Rozkażę by dokonano u ciebie rewizji.
— Będzie to brutalne, ale mimo to prawne, odrzekł spokojnie Moulin. Będąc moim panem obecnie, uczynić to możesz, a nawet przyznam zadziwiłoby mnie, gdybyś tego nie zrobił... Szukaj więc gdy wola...
Theifer nie posiadał się ze złości jaka objawiała się u niego wykrzywianiem twarzy i takim jąkaniem się przy wymawianiu wyrazów, że nieraz zrozumieć było trudno co mówi.
Strasznym był ów służalec księcia Jerzego w tej chwili.
W zwykłych okolicznościach życia, gdy mówił spokojnie, jąkanie to dostrzedz się nie dawało prawie, zwłaszcza w chwilach gdy mu wypadło odpowiadać z obowiązku służbowego, lub gdy zapytywał się o co urywanemi zdaniami.
Znając tę swoją wadę, przemawiał do podwładnych krótko, treściwie, co wytwarzało szorstkość a nawet brutalność w jego wysłowieniu. Drganie zaś nerwowe jakiemu podlegał w chwilach silnego rozdrażnienia, objawiało się u niego, w wykrzywianiu konwulsyjnym ust i oczów.
Wobec oporu Ireneusza, i jego szyderczych odpowiedzi, z pod drgających powiek inspektora, padały, piorunujące spojrzenia, czego niedostrzegł Moulin nie patrzący na niego.
— Szukaj pan gdy wola!... powtórzył. Jestem spokojny, to co pan znajdziesz u mnie w kieszeniach, niepogorszy mojej sprawy.
— Zobaczymy... wykrzyknął Theifer a zwracając się do jednego z agentów: Przeszukać areszt szczegółowo, zawołał, może on tam co ukrył, a ty, rzekł do drugiego zrewiduj jego kieszenie.
— Ułatwię mu robotę; ozwał się Ireneusz. Oto pęk kluczów.
— Od pańskich rzeczy? zapytał Theifer.
— Od moich czy cudzych, to pana obchodzić nie powinno... O to jest moja portmonetka. Znajdziesz pan w niej sześćdziesiąt siedem franków, sześćdziesiąt centymów i sprzączkę od szelek.
— Bez żartów i szyderstw!... wykrzyknął rozwścieczony Theifer, szarpiąc gwałtownie ręką za ramię Ireneusza.
Mechanik wybuchnął oburzeniem.
— Ostrożnie... ostrzegam!... zawołał, zgrzytnąwszy zębami. Pozwalam panu wojować językiem, ile się tylko podoba... lecz wara... ręce radzę trzymać przy sobie. Jestem z natury powściągliwy i spokojny, dopóki mnie ktoś niepodrażni; lecz w rozjątrzeniu tracę władzę panowania nad sobą. Ze względu więc na nas obu, radzę ograniczyć się panu na wypełnieniu tylko tego co panu służy z urzędu.
— Masz pan jakie papiery? zapytał Theifer opamiętawszy się nieco.
— Ma się rozumieć że je mam.
— A gdzież są one?
— Nie przy mnie, napewno. Nieprzewidując że zostanę aresztowanym nie mogłem się w nie zaopatrzyć.
— Przekonamy się o tem; odparł inspektor i zaczął pomagać agentom w przeszukiwaniu uwięzionego, który pomimo przykrego wrażenia jakie mu to wszystko sprawiało,: starał się zachować krew zimną. Lękał się tylko by przy tak subtelnej rewizji, wytrawne pałce agentów nie natrafiły na klucz ukryty albo banknoty.
Skończyło się jednak wszystko na strachu, mimo że Theifer dokładał wszelkich usiłowań ażeby odnaleść jakie papiery lub cośkolwiek bądź kompromitującego coby mogło zgubić pochwyconą przezeń ofiarę.
Niepomyślny skutek poszukiwań, zmartwił głęboko inspektora, sprowadzając na jego oblicze owo nerwowe drganie, tak niemiłe dla patrzących.
Najbardziej jednak trapił go upór mechanika w udzieleniu adresu, skutkiem czego nie mógł go przesłać księciu de la Tour-Vandieu, którego gorączkową niecierpliwość wyobrażał sobie w tym razie.
— Niema sposobu na tego hultaja, myślał patrząc na Ireneusza. Mądry szpak, nie zdradzi się niczem. Chce mówić, ale dopiero wobec sędziego, na to zaś potrzeba czekać dni kilka, a kto wie czy i natenczas nie odmówi objaśnień? Książę musi czekać... niema rady! Bądź co bądź jednak ten człowiek nie jest dlań teraz niebezpiecznym skoro pod kluczem pozostaje.
Dalszy ciąg tych rozmyślań, przerwało wejście agenta, który powrócił przeszukawszy wszystkie kąty aresztu. Pomimo najskrupulatniejszej rewizji, nie odnalazł coby mogło rzucić na więźnia jakąkolwiek poszlakę.
— Teraz, rzekł Theifer zwracając się do podoficera proszę mi przysłać czterech żołnierzy którzyby odprowadzili uwięzionego do prefektury.
Podoficer wydał stosowne rozkazy, podczas czego Ireneusz sięgnął po swoje pieniądze ułożone na stole.
— Dość tych mistyfikacji, rzekł, zabieram moją własność, nie mogąc pozostać bez grosza.
— Pieniądze będą zwrócone panu w prefekturze, jeśli uznają to za rzecz stosowną, odparł Theifer, zgarniając do swojej kieszeni własność Moulin’a. Jednocześnie we drzwiach ukazali się żołnierze przeznaczeni do eskorty z bagnetami w ręku.
Myśl o przechodzeniu ulic Paryża pieszo pod strażą, w dzień biały, mroziła krew w żyłach biednego Ireneusza.
Wyobrażał sobie jak tłumy ulicznej gawiedzi będą biegły za nim z obelżywym naigrawaniem.
— Czyby nie można było odbyć tej drogi dorożką? zapytał korniej Theifera. Czyż dla pilnowania mnie nie wystarczą pańscy pomocnicy? Na co koniecznie żołnierze?
— Ha! jeśli pan pragniesz dla siebie dogodności to trzeba za nią zapłacić...
— Najchętniej! bylebyś pan zgodził się na to.
— Żądanie pańskie nie jest objęte zakazem, a tem samem dozwolone, rzekł Theifer, nie stawiam więc przeszkody.
We trzy kwadranse później, po dopełnieniu liczonych formalności, Moulin znalazł się pod kluczem, w oddzielnej izbie jaką mu udzielono na jego żądanie ponieważ nie chciał siedzieć razem ze zbrodniarzami.
Theifer zaniósł osobiście swój raport komisarzowi dodając:
— Mam to przekonanie a nawet pewność, że złowiłem bardzo niebezpiecznego ptaka. Będzie to zapewne jeden z owych szkodliwych wichrzycieli jakich nadaremnie śledzimy. Sam upór w wyjawieniu adresu jego mieszkania, podaje go w podejrzenie. Gdyby nie poczuwał się do winy, wskazałby nam je od razu, lecz musi mieć tam ukryte jakieś ważne papiery, i dla tego tak uporczywie odmawia.
Komisarz potakująco poruszył głową, winszując Theiferowi takiej zdobyczy, i odesłał przedstawiony sobie raport do właściwego wydziału.
W epoce naszego opowiadania, biura sędziów śledczych, przepełnione były aktami oskarżeń, aresztowania bowiem tak szybko jedne po drugich następowały, że niepodobna było rozpatrzeć ich szczegółowo i przesłuchać obwinionych.
Wskutek takiego napływu, więźniowie najwięcej cierpieli, gdyż nieraz po kilka tygodni wyczekiwać musieli na badanie, po którym najczęściej ich uwalniano.
Papiery Moulin’a opatrzono kolejnym numerem, a jego samego przewieziono do więzienia św. Pelagji mimo usilnych protestacji i tłumaczeń.
— Zechciejciesz mi panowie powiedzieć przynajmniej o co mnie obwiniacie i za co zatrzymujecie?... wołał zrozpaczony. Daremno gubię się w myślach, i nic wynaleść nie jestem w stanie!...
Nie objaśniwszy go wcale, zachęcono tylko do cierpliwego oczekiwania kolei, jaka za parę tygodni nadejść miała.
Theifer widząc jaki obrót biorą rzeczy, postanowił powiadomić o tem pana de la Tour-Vandieu. W rzeczy samej aresztowanie Moulin’a chwilowo tylko uspokoiło obawy księcia Jerzego, który z chęcią byłby ofiarował znaczną część swojego majątku aby się tylko dowiedzieć o adresie mechanika.
Niestety jednak i on musiał się uzbroić w cierpliwość, oczekując na rezultat pierwszego badania o którym Theifer miał go natychmiast powiadomić.
— Niechajże książę będzie spokojnym, pocieszał swego protektora ów usłużny przyjaciel. Skoro tylko dowiemy się o adresie mieszkania mechanika, wyprzedzając sądową rewizję urządzimy ją tam na własną rękę.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Złamana strasznemi wrażeniami na pogrzebie syna, przerażona zaaresztowaniem Ireneusza, pani Leroyer bezprzytomna prawie wróciła na ulicę Notre-dames des Champs, gdzie doktór Loriot przy pomocy sąsiadek otrzeźwił leżącą w omdleniu Bertę.
Dziewczę z radością powitało matkę, lecz jakaż trwoga nią owładnęła skoro się przekonała, że pani Leroyer wskutek silnej gorączki nierozumiała tego co do niej mówiono, lecz wygłaszała bezustannie zdania odnoszące się do jakiegoś zajścia na cmentarzu o którym nikt nie wiedział.
Stan chorej z każdą chwilą stawał się groźniejszym. Doktór polecił natychmiast położyć ją w łóżko.
Skrupulatne zbadanie słabej nie uspokoiło go wcale. Wiemy że nieszczęśliwa żona Pawła Leroyer cierpiała od dawna na serce. Wypadki zaszłe w ciągu ostatnich kilku tygodni, podkopały do reszty jej zdrowie.
Niepodobna było łudzić się teraz jakąkolwiek bądź nadzieją. Anioł śmierci zbliżał się już do tego łoża boleści, tak jak przed kilkoma dniami zawitał do jedynego jej syna.
Katastrofa mogła nastąpić lada chwilę.
Edmund Loriot zapisał receptę, a przed wyjściem z mieszkania, przywołał do siebie Bertę.
— Przebacz pani, mówił do niej z cicha, przebacz że do twoich umartwień zmuszony jestem dodać jeszcze jedno, i to bardzo bolesne... Sumienie jednak milczeć mi niepozwala tam, gdzie wyjawić prawdę jest moim obowiązkiem. Trzeba natychmiast podać matce lekarstwo jakie tu przyślę z apteki. Ale to jeszcze nie wszystko. Trzeba otoczyć chorą najgłębsza ciszą i spokojem. Chorobliwa drażliwość systemu nerwowego, przybrała u niej zatrważające rozmiary... Najmniejsze wzruszenie zabić ją może od razu. Czuwaj więc pani... czuwaj nieustannie... bo mówię jest to kwestja życia lub śmierci!...
— Będę czuwała, odpowiedziała Berta zaledwie dosłyszanym głosem, będę czuwała... przysięgam!...
— Trzeba ażebyś pani wezwała jaką kobietę do pomocy, rzekł Edmund.
— Na co? doktorze...
— Siły pani są wyczerpane... Potrzebujesz wypoczynku aby podołać temu ciężkiemu zadaniu.
Berta niezaprzeczała, czując aż nadto dobrze, że w słowach młodego doktora mieściła się pomoc i szczera dla niej życzliwość.
Czy ta kobieta która mi dzisiaj w trzeźwieniu pani niosła tak skuteczną pomoc, nie byłaby dla niej dogodną? pytał Edmund dalej.
— Owszem, myślałam właśnie o niej... Jest to poczciwa istota, która za małe wynagrodzenie zgodzi się chętnie na moją propozycję. Wypadnie mi ją zatrzymać przez dni kilka, bo w rzeczy samej czuję iż siły moje nie podołały by temu.
— Dobrze... teraz już będę spokojniejszym nieco. Zaklinam jednak panią, nie narażaj się tam gdzie tego nie okaże się konieczna potrzeba... Nie trwóż się przyszłością, i pomnij że masz we mnie przyjaciela, który każdej chwili jest gotów na twoje wezwanie.
— Wiem o tem, odparło dziewczę, ujmując rękę młodzieńca i ściskając ją serdecznie. Tyle nam pan dajesz dowodów swojej życzliwości, że powątpiewanie z naszej strony, byłoby nikczemną niewdzięcznością.
Edmund zapatrzony w pełne tkliwego wyrazu oczy Berty, uległ chwilowemu zapomnieniu się, a przysuwając ku sobie młodą dziewczynę, złożył pocałunek na jej stroskanym czole.
Berta zadrżała pod tą oznaką gorącego uczucia. Po raz to pierwszy w życiu, usta obcego mężczyzny dotknęły jej twarzy. Stała spłoniona, zmięszana, nie wiedząc co czynić. Wprawdzie, doznała w sercu tak błogiego uczucia, że ono zapomnieć jej dało o trudach i grożącem nieszczęściu. Wiedziała że jest kochaną, ale mimo to uczuwała się być zrażoną w swojej dziewiczej godności.
Edmund nie przewidywał, jak różnorodne myśli jego pocałunek obudził w duszy dziewczyny. Dostrzegł wprawdzie na jej twarzy wyraz głębokiego zmięszania, i tej pozornej niechęci, jaką zwykle młode dziewczęta karzą uko- chanych, i żałował swej zbytniej poufałości, a odgadując że to jego postąpienie nie podobało się Bercie, dla uniknięcia tłumaczeń, podszedł do pani Leroyer drzemiącej snem gorączkowym, i pożegnał Bertę obiecując powrócić wieczorem.
Idąc po schodach mówił sobie:
— Ona musi być moją żoną, przysięgam!
Tak upłynęło dni kilka.
Wynajęta przez Bertę kobieta, przychodziła na kilka godzin codziennie dla porządkowania mieszkania, i pomocy przy chorej.
Pani Leroyer przy niesłychanej pieczołowitości swej córki i staraniach doktora, żyła jeszcze, osłabienie jej wszakże doszło najwyższego stopnia. Całemi dniami prawie pozostawała w omdleniu i nieświadomości zaszłych wypadków.
Zwolna, jej myśli na jednnym przedmiocie zatrzymywać się poczęły. Powracała ciągle do Ireneusza Moulin i jego przyaresztowania, a razem do utraconej nadziei jaka ją miała utrzymać przy życiu.
Loriot domyślał się że wdowa ukrywa przed otaczającymi jakąś nurtującą ją tajemnicę, ale nie badał o nią chorej, będąc przekonanym iż nie wyjawi takowej.
Pozostawmy więc matkę wraz z córką oczekujące lepszej doli, a wróćmy do opuszczonego przez nas Jana-Czwartka.
∗
∗ ∗ |
Osiem dni upłynęło od chwili przytrzymania owego niegdyś wspólnika Klaudji Varni i księcia de la Tour-Vandieu.
Pierwsze czterdzieści osiem godzin, przepędził Jan-Czwartek w areszcie prefektury, niepodlegając wstępnemu badaniu po którym stosownie do uznania sędziów winowajcy odsełani bywają do jednego z rozlicznych więzień Paryzkich.
Ten czas zdawał mu się być wiecznością.
Jakkolwiek jego kolega były notarjusz powiadomił go o zaszłych wypadkach, niemógł wszelako odgadnąć o jaką kradzież oskarżył go Szpagat.
Trzeciego dnia nakoniec wezwany przed sędziego śledczego, dowiedział się o co chodzi. Niepomogły jego przysięgi i zaklinania się że tego nie popełnił, dowiódł iż podczas kradzieży dokonanej u zegarmistrza znajdował się w innym punkcie Paryża ponieważ jednak był już poprzednio za kradzież karany, nie uwolniono go, lecz śledztwo prowadzono dalej.
Było to nieprawne, lecz przyznać trzeba przezorne i logiczne postępowanie. Bo czyliż można wierzyć w niewinność recydywisty oskarżonego przez współtowarzysza?
Jan-Czwartek jak wiemy, popędliwego charakteru, żałował iż nie miał pod ręką Szpagata któremu rad był wymierzyć dobrą naukę, bez względu na pogorszenie swej sprawy.
Według objaśnień notarjusza przewieziono tego denuncjanta do Magdalenek.
Żywiąc w duszy niepowściągnioną zemstę, Czwartek błagał sędziego, aby go przeznaczono w toż samo miejsce, gdy jednak żądania winowajców nie bywają zwykle uwzgłędnianemi, odstawiono go do więzienia świętej Pelagji.
Przypominają sobie czytelnicy, że Szpagat znajdował się tam także. W chwili gdy Jan-Czwartek wchodził na dziedziniec przepełniony więźniami, pierwszą osobę jaką spostrzegł był ów Klaudjusz Landry, inaczej zwany Szpagatem.
I on poznawszy Jana cofnął się, i zadrżał.
Jan-Czwartek podszedł ku niemu uśmiechnięty. Wesołość jego wprowadziła w błąd rzezimieszka. Oczekiwał więc spokojnie na zbliżenie się współtowarzysza.
Jan mimo swej przerażającej chudości, obdarzony był niepospolitą siłą.
Podszedłszy do Szpagata wymierzył mu policzek tak mocno że krew buchnąwszy nosem, zbroczyła go całego. Ogłuszony tym ciosem Szpagat, stracił równowagę, i upadł jak długi na ziemię, nie pojmując, co się stało.
Zerwał się jednak prędko, i rozszalały z bólu i gniewu, rzucił się na swego przeciwnika.
Czwartek był na to przygotowanym, a korzystając z niefortunnej pozy Szpagata, przewrócił go po raz drugi, i wymierzając leżącemu na ziemi silne plagi.
Nadbiegli stróże więzienni, rozłączyli obu. Nieszczęśliwy pobity, odprowadzonym został do szpitala, Jana zaś zamknięto w oddzielnej celi.
Nie ubolewał nad swoim losem, ale układał plan dalszej zemsty przy pierwszym spotkaniu się ze swym antagonistą.
Nadzorca więzienia dowiedziawszy się o tej bójce, zażądał przeniesienia Szpagata do Magdalenek, dla uniknięcia na przyszłość podobnego zajścia.
Zmiany dokonano podczas tych dni, w których Jan-Czwartek siedział w areszcie zamknięty o chlebie i wodzie, p Ireneusz Moulin z aresztu przy prefekturze, dostał się również do więzienia Św. Pelagji.
Przy drugiej rewizji w sądowej kancelarji, oddał połowę zachowanych poprzednio pieniędzy pisarzowi, który przyrzekł mu wydawać takowe małemi kwotami na każde jego żądanie, i pytał zarazem czyliby nie życzył sobie mieć oddzielnej izby?
Moulin uprzejmie podziękował. Chciał zostać między więźniami, mając ku temu powody o jakich pomówiemy poniżej.
Zmieniwszy stu frankowy banknot w prefekturze na opłatę izby którą tam zajmował, schował kilka sztuk złota w znaną nam kryjówkę, a i klucz od mieszkania pozosta- wił za podszewką, w kołnierzu, żartując sobie z owej podwójnej rewizji, jaka wykryć tego nie zdołała.
Wyszedłszy na podwórze więzienia, Ireneusz doznał przykrego nadzwyczaj uczucia. Wstydził się sam siebie, dziwna nieśmiałość widzenia go krępowała.
Ponure twarze więźniów, podejrzane fizjognomje otaczających go wkoło ludzi, sprawiały na nim wrażenie zabójczych galer. Zdawało mu się że przeniesiony został na wygnanie, zkąd może nigdy już na świat niepowróci.
Jego eleganckie ubranie rażącą stanowiło sprzeczność z brudnymi łachmanami uwięzionego tłumu, i ta to właśnie odróżniająca go powierzchowność zgromadziła w około niego wszystkich prawie więźniów.
Jedni, prosili go o trochę tytuniu, drudzy o kilka groszy na wódkę, a inni o wiadomości ze świata. Wszyscy radzi byli się dowiedzieć za co tu osadzonym został? i pragnęli bliższe z nim zawrzeć stosunki.
Moulin mając już plan ułożony, i znając prawdę zawartą w dawnym przysłowiu: „Skoro wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one“, odpowiedział im jedną z owych na prędce osnutych bajek, a nieprzedstawiając go za wytrawnego rzezimieszka zostawiały pole domysłu i bujnej fantazji. Następnie zaprosił ich do więziennego sklepiku na przekąskę, czem zjednał sobie serca wszystkich współtowarzyszów niedoli.
Na nieszczęście biedny mechanik wkrótce się przekonał, że wprowadzenie w czyn tego planu było połączone z wieloma trudnościami, i narażało go na niebezpieczeństwo.
Otaczający go ludzie, zwolna się przed nim wywnętrzali, będąc przekonanymi że jego skromne i bojaźliwe zachowanie się było rzeczą udaną, i że mają do czynienia z wytrawnym rzezimieszkiem, chcącym ich w pole wyprowadzić. Uważali przeto, iż należy się im przedstawić z jaknajochydniejszej strony, ażeby zyskać uznanie wyżej stojącego mistrza.
Ukazaniem się swoim we właściwym świetle zamiast zjednać sobie, przerazili Moulina, który spostrzegł, iż przy takim wyuzdaniu i bezgranicznym cynizmie, szaleństwem byłoby powierzać im do spełnienia misję tak delikatnej natury.
W liście pisanym do pani Leroyer, musiałby podać adres swojego mieszkania, jak niemniej i objaśnić ją, że ów szacowny tyle dokument zachowanym był w szufladzie biurka, gdzie jak wiemy Moulin umieścił zarówno cały swój majątek.
Pierwszy lepszy z więźniów któremu powierzyłby do odniesienia ten list, przeczytać by go nieomieszkał, a korzystając z dokładnych w nim objaśnień, zamiast doręczyć go pani Leroyer, sam by się udał do wskazanego mieszkania, zabierając zeń wszystko coby się dało.
Podobne myśli tak zaprzątały umysł mechanika, iż po całych nocach sypiać nie mógł dumając nad sposobami porozumienia się z nieszczęśliwą wdową. Codziennie prawie zdarzała się ku temu sposobność, bo codzień po kilku więźniów wychodziło na wolność, wszak Ireneusz zdecydować się nie mógł na powierzenie tak ważnej tajemnicy w pierwsze lepsze ręce, mimo, iż czuł, że każda chwila opóźnienia zgubić go może.
Co mogła myśleć o nim pani Leroyer? Jak zniosła swą boleść przy trapiącej ją niepewności? Może posądzała go o działanie przeciw sobie... o należenie do jakiejś brudnej sprawy?... A miałaby ku temu dostateczny powód. Wszyscy przyaresztowani złodzieje mianują się być niewinnemi ofiarami.
A nietylko temi przypuszczeniami trapił się biedny Ireneusz. Wiedział od odźwiernej, że fundusze obu kobiet wyczerpały się zupełnie, któż im przyjdzie teraz z pomocą? Pracujący na matkę i siostrę Abel, spał snem wiekuistym w mogile. Jak więc poradzą sobie te dwie opuszczone sieroty?
Złowroga nędza lada chwila do nich zawita i teraz, właśnie gdy pragnął im przyjść z pomocą został pochwyconym i uwięzionym jakąś fatalną siłą.
Zgnębiony temi myślami, siedział dnia pewnego na odosobnionej ławce więziennego podwórza, gdy wejście nowej osobistości zwróciło jego uwagę.
Widziałem gdzieś tego człowieka, powtarzał w duchu, patrząc na wchodzącego, rysy jego twarzy są mi zkądsiś znane. Gdzieby to być mogło?
I przeszukując w myślach spostrzegł nagle, że ów przybysz podąża ku niemu z otwartemi rękoma wołając:
— A to spotkanie!... Wszak się nie mylę? Przed dwoma tygodniami pan byłeś pod „Srebrnym Krukiem“ w owej chwili gdy nastąpiło tam zejście policji. Piliśmy razem wino, jeżeli pan sobie przypominasz?
Owym nowo przybyłym był Jan — Czwartek, którego uwolniono z aresztu za pobicie Szpagata.
— Tak, byłem tam wtedy, odpowiedział Moulin. Poznałem pana natychmiast, gdyś wszedł na podwórze, ale nie mogłem sobie przypomnieć zkąd go znam?
— Cieszy mnie, że się z panem spotykam, ciągnął Czwartek.
— I mnie zarówno, chociaż mówiąc nawiasem wolałbym byśmy się gdzieindziej spotkali.
— Ha! trudno, trzeba być filozofem... Ja nim już jestem oddawna, Jan odrzekł.
— Zgadzam się na to pańskie zdanie, mimo, iż wątpię ażebyś pan zdołał wynaleść jakie nowe doktryny filozoficzne... A cóż się dzieje z ową osobą po której pan miałeś odziedziczyć majątek? dodał Moulin po chwili.
— Co się odwlecze, to nie uciecze, nie spotkam jej dziś, to spotkam ją później. Jest to kwestja czasu i cierpliwości.
— Jednym słowem nie tracisz pan nadziei?
— Bynajmniej... owszem, do czasu mego spotkania się z panem, jestem pewien, że majątek mnie nieominie.
— Winszuję zatem...
— Dzięki za dobre życzenie, a pomnij pan o mojej obietnicy, ja lubię dotrzymywać słowa... Jeżeli otrzymam spodziewane pieniądze, wyprawimy sobie kolacyjkę co się zowie!
Tu zamilkł, a po chwili:
— Gdybyś pan był zuchem o jakim ja myślę, zaczął na nowo, moglibyśmy działać wspólnie oba... No! ale przed wszystkiem powiedz mi pan za co cię tu osadzono? Cóżeś takiego zrobił do czarta?
— Nic, odrzekł Ireneusz, przysięgam niewiem za co mnie więżą...
— A to mi blaga! zawołał śmiejąc się Jan.
— Nie blaga lecz prawda, najczystsza prawda!
— To znaczy, iż pan masz tyle grzechów na sumieniu, że sam nie wiesz za który cię złowiono?
Moulin zrozumiał teraz, że Jan-Czwartek tak jak i wszyscy uważał go za złodzieja. Jakkolwiek była to wiel- ce niepochlebna opinja, postanowił jednak nie wyprowadzać go z błędu by zdobyć sobie jego zaufanie a w razie potrzeby i pomoc.
— Jest nieco w tem prawdy co pan mówisz, odrzekł po chwili zadumy. Nie byłem jeszcze badany, niewiem więc o co mnie oskarżono...
— Życzę, byś pan miał więcej szczęścia nademnie Jan odrzekł. Wyobraź pan sobie, mimo żem dowiódł świadkami, iż nie byłem obecny przy kradzieży, do której mnie wmięszał mój kolega.
— Pomówię z nim później, rzekł do Ireneusza. Od tygodnia nie miałem w ustach nic ciepłego; zamknięty o chlebie i wodzie, a takie pożywienie sam przyznasz licho pokrzepia żołądek.
— Pozostaw dla innych swą zupę, rzekł Moulin. Przyniosą mi zaraz śniadanie którym chętnie podzielę się z tobą. Później zaś dla lepszego pokrzepienia żołądka, kupię ci szklankę wina w sklepiku.
Na wspomnienie o takim śniadaniu, oczy Jana radością zabłysły.
— Rzeczywiście pan mnie zapraszasz na śniadanie? pytał z niedowierzaniem.
— Zapraszam z całego serca.
— Przyjmuję... przyjmuję z wdzięcznością!... odparł uradowany... Jestem bardzo biedny... Nie mogę sobie nic kupić w naszym sklepiku, gdzie za najmniejszą drobnostkę każą płacić potrójne ceny.
Gdy tak rozmawiali dało się słyszeć wołanie:
— Ireneusz Moulin!...
Mechanik zbliżył się do więziennego stróża, który mu podał koszyk zapełniony różnemi prowjantami przejrzanemi poprzednio w kancelarji.
Czwartek zacierał ręce z ukontentowania.
Ireneusz przywołał go do siebie, i siadłszy na jednej ławie, jeść razem zaczęli.
Jeżeli Moulin’a trapiły różne myśli w więzieniu do którego niewinnie został wtrąconym, to i druga z osób należąca do całej tej sprawy niezaznała również spokoju.
Mówimy tu o księciu de la Tour-Vandieu.
Powiadomiony przez Theifera o upornym milczeniu mechanika, nie mógł sobie wybaczyć zbytecznego pospiechu w przyaresztowaniu go przed cmentarzem. Lepiej byłoby dla księcia w rzeczy samej, gdyby Moulin nie wiedząc o grożącym sobie niebezpieczeństwie wskazał im był swój adres, którego teraz wyjawić nie chciał.
— Bądź co bądź, nadejdzie ta chwila, w której uwięziony będzie zmuszonym przerwać milczenie w jakim trwa dotąd, pocieszał się Jerzy...
Chodzi tylko o to czy na czas powiadomionym zostanę? Czy zdołam się wemknąć do jego mieszkania przed rewizją sądową, i zabrać ów papier przeklęty, jaki zagraża mojemu spokojowi i spędza mi sen z powiek.
Na samą myśl o chybieniu obietnicy uczynionej przez Theifera, książę bladł, i trząsł się jak w febrze.
Wydał polecenie usłużnemu inspektorowi ażeby pilnie baczył na mieszkanie pani Leroyer. To jednak do żadnego nie doprowadziło rezultatu, bo oprócz Edmunda Loriot, nikt do obu tych biednych kobiet nieprzychodził, natomiast Theifer dowiadywał się codzień w prefekturze, kiedy Ireneusz Moulin powołanym zostanie do badania?
Jedną i też samą odpowiedź mu udzielano, iż przy niezwykłym nawale spraw, trzymać się muszą kolei numerów.
Czując jak pomieniona zwłoka jest wielce ważną i niebezpieczną dla księcia de la Tour-Vandieu, gotów był dać znaczną sumę pieniędzy, byle tylko zmienić numer aktu oskarżenia. To jednak dokonać się nie dało.
W sobotę nakoniec dowiedział się, że w nadchodzący poniedziałek Moulin do indagacji wezwanym zostanie.
Z radosną tą wiadomością pobiegł co prędzej na ulicę Świętego Dominika.
Można byłoby sądzić że Theifer wypełniał ślepo polecenia księcia, niewchodząc w rozbieranie powodów swojego dobroczyńcy. Tak jednak nie było. Ów inspektor oddziału publicznego bezpieczeństwa, obdarzony rzadką bystrością umysłu i sprytem, odgadywał wiele.
Mimo że książę Jerzy nie powierzył mu swojej tajemnicy i obaw, ani dał poznać przewodniczego powodu dla którego pragnął przytrzymać Moulin’a, on jednak pojął od razu że skompromitowanie się polityczne ze strony mechanika, było tylko pozorem za którym ukrywała się inna bardzo ważna dla księcia przyczyna.
Znając od dawna rozwiązłą i hulaszczą młodość Jerzego, domyślał się że cała ta sprawa była zabytkiem z burzliwej przeszłości pana de la Tour-Vandieu, który obecnie prawie wcale nie wydalał się z domu, oczekując na Theifera, od którego spodziewał się ważnych wiadomości.
Przykazał swojemu kamerdynerowi aby o każdej dnia porze, a nawet wśród nocy, wprowadził inspektora skoro tenże przybędzie.
Gdy więc tylko Theifer ukazał się w pałacu, wprowadzono go do gabinetu Jerzego.
— I cóż tam słychać? zagadnął żywo, czy masz dla mnie panie Theifer jaką pomyślną wiadomość?
— Mam mości książę.
— Cóż takiego?
— Nasz mechanik staje w poniedziałek do pierwszego badania.
— A! jakże to wszystko powoli się wlecze!... odparł Jerzy z niezadowoleniem.
— Tak zrządziły okoliczności... musimy się z tem pogodzić. Można byłoby wprawdzie przyspieszyć sprawę powiadomiwszy sędziów że waszej książęcej mości wiele na pospiechu zależy, a książę nie życzył sobie tego.
— Tak, mój kochany, ale o jedno jeszcze jestem w obawie.
— O cóż takiego?
— Przychodzi mi na myśl czy czasem Moulin nie porozumiał się już z tą kobietą? Niech książę będzie spokojnym. Kazałem strzedz pilnie domu przy ulicy Notre-dame des Champs, i upewnić mogę że do tej chwili nikt obcy nie był u pani Monestier.
— Monestier? powtórzył Jerzy zdziwiony.
— Tak; pod tem nazwiskiem znaną tam jest ta rodzina. Jeden tylko doktór, odwiedza je codziennie. Ten który leczył syna, leczy teraz matką.
— Jest ona więc chorą?
— Umierającą!... Sąsiedzi mówią, że zaledwie dni kilka do życia jej pozostaje.
— Ha! gdybyż było to prawdą!... zawołał pomimowoli pan de la Tour-Vandieu i zamilkł. Jestżeś więc pewny panie Theifer, zaczął po chwili, że ani matka ani córka nie starały widzieć się z uwięzionym?
— Mogę zapewnić księcia, że nawet nie wiedzą gdzie on się znajduje? Żadna prośba o zezwolenie na widzenie się z nim nie była dotąd podawaną. Gdyby uczyniono jakiekolwiek bądź kroki w tym względzie, natychmiast księcia powiadomił bym o tem.
— Dziękuję ci za twą życzliwość panie Theifer. Jesteś roztropnym nad wyraz.
Przebiegły policjant spoglądał z pod oka na Jerzego.
— Czynię wszystko co jest w mojej mocy, odrzekł po chwili, czując, że wasza książęca mość narażoną jest na niebezpieczeństwo. Ta myśl pobudza mnie do czujności i poświęcenia.
Widząc pan de la Tour-Vandieu jaki obrót biorą rzeczy, postanowił zmienić dotychczasową taktykę.
— Masz słuszność, odrzekł. Niebezpieczeństwo poważne zagraża mi w istocie... Mógłbym drogo przypłacić, szalony wybryk młodości. Mam zaciętych wrogów gotowych do skorzystania z mego dawniejszego niedoświadczenia.
— Zwalczymy ich książę, paraliżując im plany.
— Czyś pan już robił poszukiwania o jakie pana prosiłem?
— Co do Klaudji Varni?
— Tak.
— Zarządziłem je.
— I cóżeś się pan dowiedział?
— Że wbrew twierdzeniu waszej książęcej mości żadna Klaudja Varni nie mieszka w Paryżu.
— A jam posądzał ją o zmowę z mojemi nieprzyjaciółmi odparł Jerzy.
— Nic nas nie upoważnia do takich wniosków.
— Wszak ona zamieszkiwała w Londynie?
— Tak, przed osiemnastoma laty wyjechała do Anglji, i odtąd zatraciliśmy zupełnie jej ślady.
— Od kogóż by więc pochodził ten list o którym mówił Ireneusz, ktoby go napisał, i kto jemu doręczył?
— Cierpliwości mości książę, dowiemy się o wszystkiem.
— W jaki sposób?
— Nasz uwięziony mechanik przybyły z Londynu nie może odmówić sędziemu śledczemu wyjawienie swojego adresu, chyba gdyby się zgodził na dożywotnie więzienie. Skoro się więc tylko dowiemy gdzie mieszka, udamy się tam aby uprzedzić rewizję sądową. Ale poważyłbym się zwrócić uwagę waszej książęcej mości na pewną drobną okoliczność...
— Na cóż takiego?
— Zdaje mi się, że dobrze byłoby ażeby książę na czas pewien wyjechał z Paryża...
— Co mówisz? zawołał Jerzy, zejść z placu boju przed bitwą?
— Nie dla cofnięcia się, bynajmniej, ale dla urządzenia strategicznego manewru. Jeżeli nieprzyjaciele których szukamy znajdują się w Paryżu, mogliby wobec rozpoczętej sprawy posunąć się do jakiego skandalu, od jakiego uchroni księcia chwilowe wydalenie się. Wszak wiemy, że nieobecność zmniejsza rozjątrzenie, łagodzi nienawiść...
— Zobaczę... rozważę to, odrzekł Jerzy. Ale przed wszystkiem, muszę sam, osobiście przeszukać mieszkanie Moulin’a.
— Wasza książęca mość niema dla mnie nowych poleceń?
— Nie, oprócz prośby ażebyś przyjął ten mały datek...
To mówiąc, podał Theiferowi dwa banknoty po tysiąc franków każdy.
Otrzymawszy je ów agent policyjny, drożył się nieco, ale o wiele mniej jak za pierwszym razem i wsunąwszy w kieszeń pieniądze, z ukłonami opuścił gabinet.
Przekonywamy się z powyższej rozmowy, że Jerzy de la Tour-Vandieu niezapomniał o Klaudji Varni, a raczej zaczął o niej myśleć na nowo. Odgadywał instynktownie, że ona wmięszaną zostanie do tajemnych knowań jego nieprzyjaciół. Wszak mimowolnie podała broń straszną w ręce Moulin’a w postaci strzępka bruljonu z tego listu.
Wiadomości przyniesione przez Theifera mimo, że dobre z pozoru, nie uspokoiły Jerzego.
Klaudja myślała również jak wiemy o swoim dawnym kochanku. Wiedziała, że książę zamieszkiwał ciągle w pałacu przy ulicy świętego Dominika, że posiadając miljony żył po magnacku, oraz, że poprawił się z dawniejszych hulaszczych obyczajów, zostawszy poważnym dyplomatą.
Te jednak szczegóły nie wystarczały dla pani Dick-Thorn. Potrzebowała ona wiadomości o życiu prywatnym księcia, o jego otoczeniu, a głównie o jego synu przybranym. Porozumiała się więc w tej sprawie z pewną pokątną agenturą, jaka za wysoką zapłatą trudniła się szpiegowaniem wybitniejszych osobistości.
Pewnego razu, udała się do znanej naówczas agencji „Roch i Fumel“, gdzie zażądano od niej na wstępie piędziesięciu luidorów i trzech dni czasu dla poczynienia odpowiednich kroków.
Przyjęła pomienione warunki, potrzebując wtajemniczyć się w życie Jerzego, za nim rozpocznie z nim walkę, i oczekiwała niecierpliwie na raport agenta.
Dom swój umeblowała wspaniale, postawiwszy go na stopie eleganckiego dobrobytu, ponieważ zamierzała wkrótce otworzyć swoje salony.
Kogo jednakże przyjmować by w nich miała, nie mając żadnych znajomości w Paryżu?
Otóż przezorna jak zwykle wyjeżdżając z Londynu zaopatrzyła się w listy rekomendacyjne do kilku znakomi- tych rodzin francuzkich, gdzie jej dobre znalezienie się, ogłada i inteligencja zdobyły uznanie. Prócz tego uroda i wdzięk młodziutkiej Oliwji, przywabiały młodzież oczekującą niecierpliwie zaproszenia.
Licząc więc na przyjmowanie gości w swoich salonach, Klaudja miała już ku temu gotowe plany, i utworzyła sobie na razie mimo że niewielkie, ale dobrane kółko przyjaciół.
By jednak utrzymać się na tej stopie na jakiej rozpoczęła swoją kampanję, brakło jej najważniejszej rzeczy, a to odpowiednich funduszów ku temu. Nie troskała się tem wszelako, przekonana, iż z nieprzebranych bogactw księcia de la Tour-Vandieu pełną ręką czerpać będzie mogła.
Z uśmiechem pełnym wesołości myślała o spotkaniu się ze swoim dawnym kochankiem, wyobrażając sobie jego twarz zalęknioną, i przestrach.
W kilka dni po jej bytności w agenturze Fumela przybył do pałacyku jakiś obcy mężczyzna, pragnąc się z nią widzieć natychmiast.
Podany przez służącego bilet wizytowy z napisem:
nie objaśnił jej wiele. Poniżej wszakże dojrzała drobniutki dopisek ołówkiem: „Z polecenia pana Fumel“.
— Wprowadzić tego pana do saloniku, rzekła do lokaja. Zaraz tam przybędę.
W kilka minut później, pani Dick-Thorn znalazła się wobec czterdziestoletniego mężczyzny bardzo pospolitej powierzchowności, której upiększyć nie zdołało ani eleganckie modne ubranie, ani wstążeczka orderowa przeciągnięta przez dziurkę od tużurka.
Ukłonił się niezręcznie oczekując na zapytanie.
— Przybywasz pan, zaczęła Klaudja, jako reprezentant agencji Roch i Fumel?
— Tak pani. Zaszczycony zostałem poleceniem mego zwierzchnika, ażeby zbadać kwestję o którą pani chodzi.
— Przynosisz mi pan zatem potrzebne objaśnienia?
— Nie inaczej.
— A więc?
— Rozpoczniemy od osoby księcia de la Tour-Vandieu, odrzekł Baltazar Samper.
— Dobrze.
— Uważałem, iż przedewszystkiem należy mi zbadać przeszłość tej osobistości. Ludziom chcącym poznać czyjeś życie, przeszłość tłumaczy nieraz teraźniejszość... Wszak miałem słuszność pani?
— Najzupełniej, odparła Klaudja... I cóżeś się pan dowiedział? dodała z ukrytą obawą?
— Nic tak dalece ważnego... Brak mi jeszcze wielu szczegółów.
Pani Dick-Thorn odetchnęła swobodnie.
— W każdym razie musiałeś pan coś zbadać skoro przychodzisz tu do mnie? Cóż więc takiego?
—Młodość księcia Jerzego de la Tour-Vandieu była niesłychanie burzliwą, odrzekł Samper. Kobiety w jego życiu odgrywały niepoślednią rolę, i mówią, że wpadł nakoniec w ręce pewnej ladacznicy Klaudji Varni, która nim całkowicie zawładnęła. Przebiegła i nikczemna ta kurtyzanka, rządziła nim samowładnie, rozporządzając jego majątkiem i posługując się nazwiskiem, aż wreszcie dla zaspokojenia swoich tysiącznych fantazji, przywiodła go do niesławy i nędzy.
Margrabia Jerzy byt już kompletnym bankrutem, gdy niespodziewana śmierć starszego brata zabitego w pojedynku, oddała mu w posiadanie miljonowy majątek.
— Cóż więcej? pytała najspokojniej Klaudja.
— Więcej szczegółów niewiem na teraz, rzekł Samper.
— Opowiadasz mi pan o teraźniejszości... Na ile więc oceniają obecny majątek księcia?
— Sukcesja po bracie w połączeniu ze spadkiem po wuju jego żony, przynosi mu rocznego procentu do czterystu tysięcy franków.
— Wspaniała cyfra, odrzekła pani Dick-Thorn. Na cóż książę wydaje tyle pieniędzy?
— Żyje okazale, otacza się wygodami. Wątpię jednakże ażeby na siebie samego wydawał cały roczny swój dochód. Mówią, że opanowała go żądza pozyskania dostojeństw i zaszczytów. Przyłączył się do stronników cesarstwa, za co otrzymał w nagrodę tytuł senatora, i podobno bardzo przychylnie jest widywanym na dworze, gdzie znaczne ma wpływy.
— Przyjmuje gości u siebie?
— Rzadko kiedy... Z konieczności tylko otwiera dla znajomych salony. Na stanowisku jakie zajmuje, bywa to niekiedy koniecznem.
— Utrzymuje zapewne liczną służbę?
— Bardzo liczną, są to jednak po większej części dawni słudzy jego rodziny.
— Niewiesz pan czy ma jaką kochankę? zapytała po chwili pani Dick-Thorn.
— Niema żadnej, uchodzi za człowieka bardzo moralnego; zresztą, od pół roku zaledwie owdowiał...
— Kochają też księcia jego podwładni?
— Bez wątpienia, lecz w każdym razie mniej niż jego syna Henryka, który swą wspaniałomyślnością czyni wiele dobrego.
— Ile ma lat ten przybrany syn jego?
— Dwadzieścia dwa lata.
Klaudja zadumała przez chwilę.
— Jak dawno ożenił się książę? zagadnęła.
— Lat temu osiemnaście.
— A więc to dziecko jest synem naturalnym księcia?
— Nie, pani, Jest to dziecko zaadoptowane przez pana de la Tour-Vandieu, dla pewnych widoków rodzinnych. Wuj żony księcia nie chciał nic udzielić ze swego miljonowego majątku dopóki małżonkowie Vandieu nie będą mieli prawego spadkobiercy. Gdy zaś to nie nastąpiło, stary hrabia zgodził się wreszcie na zaadoptowanie obcego dziecka.
— Zkąd jednak pochodzi to dziecko.
— Wzięto je z domu podrzutków.
— Nie jest to więc zapewne nic osobliwego, odparła Klaudja; próżniak, rozrzutnik, a może i nieuk...
— Przeciwnie pani, jest to młodzieniec wielkich zdolności. Jako przybrany syn księcia, posiadając do rozporządzenia wielki majątek, mimo to oddał się pracy adwokackiej, i jest dziś jednym z najbardziej wziętych prawników. Pod względem charakteru jako i zasad politycznych różnią się oba ze starym księciem... Mówią, że pan Henryk de la Tour-Vandieu ma wkrótce się żenić z córką hrabiego de Lilliers, bardzo bogatego człowieka, deputowanego.
Klaudja drgnęła pomimowolnie. Wiadomość ta widocznie krzyżowała jej plany.
— Jestżeś pan pewnym, ze to małżeństwo już postanowione? — zapytała żywo.
— Przeczyć nie mogę, odparł Baltazar. Tak mówią, powtarzam to co słyszałem.
— Jak na imię pannie de Lilliers?
— Izabella.
— Jest że ona ładną?
— Podobno bardzo piękna.
— A Henryk de la Tour-Vandieu jest w niej zakochany?
— Do szaleństwa!
— I panna odpłaca mu wzajemnością?
— Tak mówią.
— Gdzie mieszka hrabia de Lilliers?
— Przy ulicy świętego Florentyna.
— Masz pan stosunki ze służbą tego hrabiego?
— Nie inaczej. Pokojówka panny Izabelli dostarcza mi różnych wiadomości.
— Mógłbyś pan zatem w razie potrzeby liczyć na jej pomoc?
— Najzupełniej.
— To dobrze. Przejdźmy teraz do innych szczegółów. Byłeś pan w domu przy ulicy świętego Ludwika według zostawionego przezemnie adresu?
— Byłem.
— I cóżeś się pan dowiedział?
— Nic pomyślnego. Od lat dwudziestu po cztery razy zmieniano tam odźwiernych. Żaden z dawniejszych lokatorów już tam nie mieszka. Nikt nie mógł mnie objaśnić gdzie pani Amadis wraz z ową obłąkaną zamieszkują teraz, oraz czy żyją? To tylko pewna, że we wskazanym przez panią domu, nie znalazłem ich wcale.
— Wiele mi na tem zależy abyś się pan dowiedział o nich coś stanowczego, odpowiedziała pani Dick-Thorn. Potrzebuję wiedzieć co się z niemi stało?
— Będzie to zadanie trudne do spełnienia.
— Tym większa chwała jeśli się powiedzie. Niech mi pan w ciągu trzech dni przyniesie wiadomość, a podwoję zapłatę.
— Będę się starał usilnie zadowolnić panią.
— Liczę na to, mówiła Klaudja, a teraz proszę siądź pan przy moim biurku, i zechciej spisać to wszystko coś mi powiedział.
Na podwórzu więzienia świętej Pelagji, Jan-Czwartek z rozkoszą spożywał śniadanie Ireneusza Moulin, zasilając nim swój wygłodzony żołądek.
Dwie szklanki wina dozwolone więziennemi przepisami wzmocniły siły, i pobudziły humor rzezimieszka. Przyrzekł uroczyście, iż wywzajemniając się mechanikowi, zajmie się niezwłocznie jego interesem i jaknajlepiej go poprowadzi.
— Zaczekaj pan tu na mnie, rzekł do Ireneusza, pójdę po posłańca, i wrócę z nim razem.
Podwórze było niewielkie, Jan wkrótce spotkał tego, którego szukał.
— Dzień dobry Eugenjuszu, rzekł do owego handlarza teatralnemi biletami. Zechciej wyświadczyć przysługę jednemu „z naszych“ poczciwych chłopców, który ci za to ofiaruje luidora.
— Najchętniej! Z natury, jestem usłużnym, a cóż dopiero gdy sprawa poparła złotą, monetą. O cóż tu chodzi?
— Pójdź zemną do ogrzewalni, porozmawiamy swobodnie.
Izba przeznaczona do ogrzewania się dla więźniów, była to duża wygodna sala, z dębowemi do ścian poprzytwierdzanemi ławami. Na środku stał piec olbrzymi, otoczony zamkniętą na klucz kratą, do której wolny przystęp mieli tylko strażnicy.
Ciepły dzień jednak, nie sprowadził natenczas tu jeszcze nikogo. Jan zatem, a wraz z nim Moulin i Eugenjusz zasiedli w kącie do narady.
— Oto towarzysz o którym ci mówiłem, rzekł Czwartek wskazując Moulin’a.
— Przyjemnie mi, że mogę koledze być użytecznym, odparł Eugenjusz zwracając się do mechanika. Podobałeś mi się, wolę usłużyć tobie, niż innemu.
— Dziękuję, odparł Ireneusz z uśmiechem podając mu rękę, którą, tamten serdecznie uścisnął.
— Kiedy wychodzisz ztąd? zapytał Jan-Czwartek.
— Za trzy dni.
— Rano czy w wieczór?
— Rano... Ale dla czego o to mnie pytasz?
— Chcę bowiem ażebyś zabrał z sobą list i klucz dla doręczenia pewnej osobie.
— Dobrze... i cóż dalej?
— Odniesiesz ten list do wskazanego domu...
— Zgoda!... A więcej?
— Nic więcej... Oto wszystko czego od ciebie na teraz żądamy, dodał Moulin.
— Jeszcze słowo... zaczął Jan-Czwartek. Skoro pomyślnie załatwisz to polecenie, staraj się jakimkolwiek bądź sposobem przesłać nam tu paczkę tytuniu, co będzie znakiem żeś się dobrze sprawił.
— Bądź spokojny, odrzekł Eugenjusz. Oddam list i przyślę wam tytuń. Niewiem czy wiesz kolego dodał, zwracając się do Moulin’a, że ja tu się dostałem za kontrawencję, a nie za złodziejstwo?
— Wiem, że jesteś dobrym chłopcem, odparł mechanik, i dla tego z ufnością ci powiem, że od pomyślnego załatwienia tej przesyłki zależy spokój i szczęście bardzo nieszczęśliwej kobiety wraz z córką!... Zaniesiesz im więcej niż majątek, bo spokój i honor ich nazwiska. Spełnisz czyn zacny, szlachetny!...
— Dziękuję za położone we mnie zaufanie, odrzekł Eugenjusz. Teraz nie przyjmę już ofiarowanego mi przez was luidora. Nie chcę zapłaty za taką przysługę... I ja też potrafię zrobić coś uczciwego, nie żadając za to wynagrodzenia.
Ireneusz nalegał na przyjęcie obiecanego luidora, Eugenjusz obstawał przy swojem.
— Nie mówmy o tem proszę... wyrzekł nakoniec bo to nadaremnie. Jestem uparty jak muł... Zresztą, skoro się spotkamy kiedy na świecie co może nastąpić, zaprosisz mnie pan na śniadanie.
— Rachuj na to... zawołał mechanik. Obiecuję od dnia tego znakomite jedzenie!... Dwanaście tuzinów ostryg, i wina tyle ile wypijesz!...
— Zgoda! odrzekł Eugenjusz. Trzeba pomyśleć teraz o przechowaniu powierzonych mi przedmiotów bo wszak wiadomo, że tak przy wyjściu jak i przy wejściu rewidują nas tu nicponie. Nie można więc dać się złapać, byłby to wstyd nielada!
— Wszystko byłoby stracone! zawołał z obawą Moulin.
— Czy duży jest ten klucz?
— Przeciwnie bardzo mały, noszę go obecnie w kołnierzu mojego palta.
— Dobrze! — i ja tak zrobię; list zaś zaszyję w pasku od spodni. Dasz mi pan to wszystko pojutrze wieczorem by nas nie spotkano na rozmowie dnia tego gdy będę wychodził. Mogliby powziąść ztąd podejrzenia, i skrupulatnie mnie rewidować.
— Obiecujesz więc załatwić mi wszystko? pytał niedowierzająco Ireneusz.
— Natychmiast po wyjściu z więzienia, przyrzekam!
— Dziękuję ci!... W wilję dnia będziesz miał doręczone wszystko.
Od owej chwili Jan-Czwartek stał się nierozłącznym towarzyszem Moulin’a, jadał razem z nim obiad, tak jak i śniadanie, z różnicą, że porcje teraz bywały podwójne zatem pożywniejsze.
W sypialni, los także połączył ich obu. Łóżka ich niemal stykały się z sobą.
— Zaręczasz mi więc za uczciwość tego człowieka, pytał Jana-Mechanik.
— Jak za siebie! odparł rzezimieszek.
Dziwnie zaiste brzmiało to zapewnienie w ustach człowieka uwięzionego za złodziejstwo. Ireneusz był jednak wprawnym fizjonomistą wyczytał z twarzy Jana, że jego słowa nie zawierały w sobie zdrady ani podejścia.
Czwartek zasnął wkrótce. Moulin wszakże spać nie mógł. Układał w myślach treść listu, w jakim najkrócej rad był wypowiedzieć wszystko co mu na sercu leżało. Nazajutrz wstawszy bardzo rano. poszedł do więziennego sklepiku dla zakupienia papieru, piór i atramentu, a umieściwszy się w pustej ogrzewalni, ukląkł przy bocznej ławce i zaczął list pisać drobnym, ścisłym, charakterem.
Podajemy go jako niezbędny dokument w dalszym biegu naszego opowiadania.
„Zamknięty w więzieniu siedzę do obecnej chwili nie wiedząc o przyczynie mego zaaresztowania. Domyślam się tylko, iż chodzi tu o przestępstwo do jakiego nie poczuwam się wcale, nie mając zwyczaju mięszania się w nienależące do mnie sprawy.
„Od czasu rozstania się z panią na cmentarzu, przemyśliwałem nad sposobami przesłania Jej listu, i dziś zaledwie zdarzyła mi się ku temu sposobność. Pragnąłem uspokoić panią co do siebie i dać Jej możność do rozpoczęcia dzieła rehabilitacji zmarłego, bez mojego współdziałania.
„Potrzeba zatem łaskawa pani zabrać do siebie ten papier jaknajprędzej, również i pieniądze jakie znajdują, się w tej samej szufladzie ponieważ przy badaniu jakie nastąpi lada chwila, będę zmuszony wyjawić adres mojego mieszkania. Zarządzą tam poszukiwania. Nie życzył bym sobie ażeby ten mały kapitalik jaki posiadam dostał się w obce ręce, lub został opieczętowany. Tyle bowiem byłoby potem formalności do spełnienia, że zabrałoby mi to czas tak drogi dla nas na daremne bieganie. Lepiej zatem usunąć to, co usuniętem być może.
„Jednocześnie z tym listem przesyłam pani klucz od mego mieszkania, które się znajduje na Placu Królewskim. Numer domu 24, łatwy do zapamiętania, ponieważ pani mieszkałaś tam kiedyś.
„Wchodzi się głównemi wschodami, na czwarte piętro, a potem skręcić trzeba na prawo.
„Wybierz się pani koniecznie tego samego wieczora w którym list odbierzesz. Nie pytaj o nic odźwiernej, gdyż to kobieta ciekawa i gadatliwa. Idź śmiało, wprost do mieszkania. Na wypadek gdyby odźwierna panią zapytała do kogo idziesz, powiedz, że do pani Langlois, utrzymującej szwalnię bielizny, na trzecim piętrze.
„Bramy domu nie zamykają, przed godziną dziesiątą, wieczorem.
„Uzbrój się pani zatem w niezbędną odwagę, jakiej cel tej wycieczki dodać ci powinien.
„A teraz żegnając Cię kochana pani, zostaję z synowskim przywiązaniem
Po nakreśleniu tego listu, zadowolony z siebie mechanik przeczytał go raz jeszcze a uznawszy, że był jasno, treściwie napisany wsunął go w kopertę i zakleił. i położył adres:
Jednocześnie posłyszał zbliżające się kroki a zaledwie zdołał schować list do kieszeni, Jan-Czwartek ukazał się we drzwiach.
— To ty?... zawołał uspokajając się Moulin. Właśnie skończyłem mój list.
— To dobrze... Widzę, że ostro bierzesz się do tej sprawy.
— Wolę ukończyć nie zwlekając. Będę spokojniejszym czując list w kieszeni. Pomyśl, że chodzi tu o szczęście i honor dwóch osieroconych kobiet?
— A twój list wróci im to wszystko?
— Doda otuchy, i nadziei. Będą oczekiwały cierpliwie na moje uwolnienie.
— Liczysz więc na to, że cię uwolnią?
— Jestem tego pewny. Nic nie mam na sumieniu... nic najzupełniej.
— To jeszcze nie dowód...
Ireneusz przypomniał sobie biednego Pawła Leroyer.
Moulin polubił Jana-Czwartka, powziął do niego nawet pewne zaufanie, nie o tyle jednak aby mu się zwierzać ze wszystkich trosk swoich i opowiadać o własnych na przyszłość zamiarach.
Gdy wypadło mówić o tem baczył na każdy wyraz aby się nie zdradzić przed bardzo domyślnym na tym punkcie współtowarzyszem.
Jan natomiast opowiadał mu szczegółowo o swojej przeszłości i teraźniejszości, uczuwał bowiem do Ireneusza jedną z owych nieokreślonych sympatji jakiej nic wytłumaczyć nie jest w stanie. Uważał jednak Moulin’a za zręcznego „frajera“, jakiego postanowił w przyszłości zaciągnąć pod swoje sztandary, ażeby wraz z nim pracować nad ową tajemniczą sprawą, mającą w krótkim czasie przekształcić go w miljonera.
— Gdyby tak szczęście chociaż raz w życiu nam zajaśniało rzekł pewnego razu do Ireneusza, i razem nas obu badano, a potem uwolniono razem, zaprosił bym cię kolego na doskonałe śniadanie, wywzajemniając się za wszystko to co dla mnie czynisz. Spłaciłbym zaciągnięty dług u ciebie z lichwiarskim procentem.
— Nie masz za co być tak dalece wdzięcznym, odrzekł mechanik. Te drobnostki jakie odemnie przyjmujesz, niewarte nawet wspomnienia. Zresztą przyznam ci, że nie zwykłem robić czegoś bez wyrachowania. Możesz mi być kiedyś potrzebnym.
— I ty mnie zarówno. Lecz o ileż bym się cieszył gdybyśmy oba kiedyś doszli do pieniędzy i to przy moim staraniu.
Moulin roześmiał się wesoło.
Myślisz więc ciągle o swojej sukcesji? zapytał po chwili
. — Więcej niż kiedykolwiek. A warta ona tego, przysięgam! Czas jednak wyznać, że to nie spadku tak oczekuję niecierpliwie.
— A czegóż? — Urządzę na wielką skalę „wyzyskiwanie“, wyszepnął tajemniczo Czwartek pochylając się ku współtowarzyszowi.
— Wyzyskiwanie? powtórzył z oburzeniem Ireneusz.
— A cóż cię to tak zadziwia? Obawiasz się może ażeby mnie powtórnie nie wsadzono do tej „pułapki?“ Bądź spokojny!... Za nim bym ja tu się dostał, cienko by śpiewali moi „wybrani“. Tak, przyjacielu!... Nie dosyć, że oni obsypią mnie pieniędzmi, których mówiąc między nami zawsze będę miał za mało ale jeszcze nie wolno im będzie skrzywić się!... Z pokorą łagodnych baranków muszą się strzydz pozwolić nie mruknąwszy słowa!...
— Naprowadza mnie to na domysł, że musisz posiadać jakąś ważną tajemnicę rodzinną?
— Tak; bardzo ważną... ale więcej ci już nie powiem. To jedno tylko nadmienię, ciągnął Jan dalej, że mógłbyś być mi w tej sprawie wielce pożytecznym. Masz eleganckie ubranie, postawę prawdziwego dżentlemena, słowem zarys człowieka z wyższego towarzystwa. Znam ja się na tem!... Tych właśnie przymiotów brak mi zupełnie. A i maszynka twoja z językiem, chodzi na dobrych zawiasach... Co zaś do zręcznego zlepiania zdań wielkokwiatowych, to mógłbyś być moim nauczycielem!... A trzeba ci wiedzieć, że tego głównie będę potrzebował przy rozpoczęciu tej sprawy... Zresztą, pomówimy jeszcze o tem. Przed wszystkiem zobaczymy czy wypuszczą nas obu razem.
Ireneusz nie chcąc zrazić do siebie Jana, potakiwał mu w jego zapatrywaniach. W duchu zaś przemyśliwał jaka by to być mogła tajemnica mogąca przynosić tak kolosalne zy- ski bez narażenia osobistości dopuszczającej się wyzyskiwania?
Jan-Czwartek lubił bardzo wino, i z tą swoją słabością nie ukrywał się przed Moulin’em. Mechanik więc postanowił zużytkować na swoją korzyść to jego upodobanie, i buteleczką smacznego płynu rozwiązać wstrzemięźliwy język rzezimieszka. Długo jednakże wypadło mu czekać na tę sposobność, ponieważ prawa więzienne nie dozwalały na libacje takiego rodzaju.
— O ile zbadałem, mówił sobie Moulin, mam do czynienia z wytrawnym przestępcą... ze złodziejem z profesji. Nie może on być tym za kogo się przedstawiał w dniu naszego poznania pod „Srebrnym Krukiem“. Jest to recydywista którego przeszłość musi być bardzo ciekawa. Wybadam go kiedy...
Nazajutrz wezwano Jana-Czwartka do sądu, zkąd wrócił nad wieczorem.
Moulin przywykły do jego towarzystwa i opowiadań jakie mu czas skracały, oczekiwał na niego niecierpliwie.
— Jakże poszło? zagadnął wchodzącego.
— Dobrze, i nie dobrze... odparł rzezimieszek.
— Co przez to rozumiesz?
— Przedstawiłem świadków, którzy zeznali, że w dniu dokonanej kradzieży przez tego nikczemnika Szpagata, byłem nieobecny w Paryżu. Znajdowałem się w Pantin zkąd dopiero nazajutrz wróciłem.
— W takim razie twoje uwolnienie jest pewnem?
— Nie... niestety!...
— Dla czego? Dla tego, że będąc już raz notowanym i karanym, sędziowie mówią sobie: „Jeżeli on tu nie pełnił kradzieży, mógł ją dokonać gdzieindziej... nie zaszkodzi zatrzymać go pod kluczem“. Owóż potrzebowałbym adwokata, który by mi wyjednał uwolnienie dowiódłszy, że jestem niewinny jak nowonarodzone dziecię.
— Wszakże was z urzędu bronią adwokaci?
Jan wzruszył ramionami.
— Adwokat z urzędu, zaczął z pogardą, to zepsuty ananas, który choć pachnie z daleka zużytkować się nie da. Lepiej stokroć bronić się samemu, niż liczyć na takie poparcie.
— Wolno ci w każdym razie wziąść sobie innego.
Jan-Czwartek roześmiał się głośno.
— Dobra rada... zawołał. Nędzny, drugorzędny adwokacina, za zwykłą obronę, bierze co najmniej od sześćdziesięciu do osiemdziesięciu franków... a moje fundusze redukują się obecnie do zera!...
— Jest i na to sposób...
— Jaki.. ciekawym?
— Mam zamiar zamówić dla siebie adwokata, odparł Ireneusz. Poproszę go aby i twojej podjął się sprawy... Zapłacę za dwie obrony.
— Jakto... zrobił byś to dla mnie?... wykrzyknął z radością Jan-Czwartek.
— Niewątpliwie... jeżeli sobie tego życzysz.
— A więc, zawołał Jan z rozrzewnieniem odtąd duszą i ciałem należę do ciebie. Gdybyś kiedykolwiek potrzebował mojej pomocy, rozporządzaj mną jak zechcesz. Z chęcią poświęcę ci życie!...
Mówiąc to, ściskał obie ręce mechanika.
— Ale, powiedz mi też, zapytał po chwili o którym myślisz adwokacie? Czy masz już upatrzonego?
— Nie!... Jest na to jeszcze dość czasu.
— Lepiej naradzić się zaraz. Mówię ci, że adwokat, to sprzęt niezbędny dla więźnia. On cię nauczy jak masz się tłumaczyć... powiadomi jak sędziowie zapatrują na twoją sprawę... a nakoniec, pokrzepi cię nadzieją. Jabym radził zawezwać jaknajprędzej adwokata.
— Dobrze... lecz pierwej trzeba się od kogoś dowiedzieć jakie są ku temu do spełnienia formalności?
— To najłatwiejsza!... Jest tu pomiędzy nami pewien młodzieniec z bardzo porządnej rodziny skompromitowany trochę w jakiejś sprawie z brylantami. Miewa on codziennie audjencje z adwokatem, o którego adres zapytać go możemy.
— Znasz tego młodzieńca?
— Nie rozmawiałem z nim nigdy, ale zapoznać się łatwo.
— Postaraj się więc o to.
Ów młody człowiek o którym była mowa, bardzo przyzwoicie na pozór wyglądał. Na jego twarzy lubo nie widniała inteligencja, przebijała jednak dobroć i moralne przygnębienie.
Wymagania kochanki, i wrodzona słabość charakteru, popchnęły go na zgubną drogę. Osadzony obecnie w więzieniu św. Pelagji, za kilka dni miał zasiąść na ławie oskarżonych.
Do obecnej chwili wolno mu było zajmować osobną izbę, z której dwa razy dziennie dla użycia świeżego powietrza wychodząc używał przechadzki po podwórzu. Unikał wszelako naówczas starannie zetknięcia się z towarzyszami niedoli.
Jan-Czwartek pociągnąwszy z sobą Moulin’a, zatrzymał się wraz z nim przed samotnie spacerującym młodzieńcem.
— Wybacz pan, zaczął, uchylając czapki, wybacz, że moją prośbą śmiem mu być natrętnym, ale pragnąłbym pozyskać od niego pewne objaśnienie.
— O co chodzi? zapytał ozięble młody człowiek.
— Mój towarzysz, którego pan tu widzisz lada dzień przed sędziego powołanym zostanie.
— A zatem?...
— Otóż dowiedziawszy się, żeś pan powierzył swoją obronę któremuś z adwokatów, przyszliśmy prosić o adres tegoż, co mam nadzieję odmówionem nam nie zostanie.
— Adres dać mogę, odparł więzień, lecz wątpię czy ten adwokat podejmie się waszej sprawy. Sprobować jednak nie zawadzi.
To mówiąc z wypchanego papierami pugilaresu, wyjął bilet wizytowy, i podał go Janowi.
Rzuciwszy nań oczyma Czwartek, drgnął cały, i stanął w osłupieniu. Na jego twarzy ukazał się wyraz najwyższego zdumienia. Przeczytał bowiem następujące wyrazy:
ADWOKAT
— Co pana tak zadziwiło? pytał młodzieniec widząc zmięszanie Jana.
— Nie... nie! — wyszepnął Czwartek, któremu ręce drżały jak w febrze. Nazwisko pańskiego adwokata jest mi zkądsiś znane...
— I cóż z tego?
— Znam blizko rodzinę panów de la Tour-Vandieu, słyszałem o nich wiele, a niewiedziałem dotąd, że między niemi jest prawnik.
— Jest, jak pan widzisz.
— Czy to sam książę de la Tour-Vaudieu jest adwokatem? pytał Jan dalej.
— Nie; to syn jego. Jest wprawdzie margrabią, ale nie używa tego tytułu.
— Jego syn?... powtórzył Jan. Dziękuję najmocniej za objaśnienie. Mój towarzysz zgłosi się do niego. I ukłoniwszy się, opuścili młodzieńca.
Ireneusz nie pojmował przyczyny pomięszania Jana.
— Zechciejże mi wytłumaczyć powód twojego przerażenia, mówił do Czwartka wracając. Cóż cię tak przestraszyło?
— Wybacz, ale powiedzieć nie mogę w tej chwili, odparł Jan w zadumie. To tylko ci wyznam, iż jakiś niepojęty zbieg okoliczności podał mi w rękę ten bilet.
— Dziwne to w rzeczy samej, odparł Ireneusz, a w duchu myślał: Przysiągłbym, że rodzina książąt de la Tour-Vandieu wmieszana jest w tę tajemnicę.
— Opowiem ci to wszystko później, Jan dodał.
Nazajutrz wieczorem, Eugenjusz podszedł do Moulin’a.
— Masz pan wszystko gotowem dla mnie do zabrania? zapytał po cichu.
— Mam.
— Idźmy więc do ogrzewalni, tam pomówimy swobodniej. Oddasz mi swój depozyt, i objaśnisz co i jak mam robić.
— Dobrze; idźmy zaraz.
Ireneusz poprzedniej nocy wyjął klucz z kołnierza, i trzymał go w pogotowiu, a teraz nieznacznie wraz z listem, wsunął w kieszeń usłużnego towarzysza.
— Gdzież mam to zanieść? pytał Eugenjusz.
— Na ulicę Notre-dame des Champs, numer 19. Adres dla pamięci wypisałem na kopercie.
— A jeśli mnie o co pytać będą, cóż mam odpowiedzieć?
— Te tylko dwa wyrazy: „Odwagi i nadziei“. Ale bądź bacznym, niepomyl się. W mieszkaniu zastaniesz dwie kobiety, matkę i córkę. Samej tylko matce oddaj do rąk ten list i klucz.
— Rozumiem.
— Jeżeli kiedy w przyszłości, dodał mechanik ściskając rękę Eugenjusza zapotrzebujesz pomocy, zwróć się śmiało do Ireneusza Moulin, który ci nigdy nie zapomni dzisiejszej przysługi.
— Dobrze; bądź pan spokojnym. Sprawię się jak należy.
— O której godzinie jutro ztąd wychodzisz?
— O ósmej rano. Około dziewiątej, będę na ulicy Notre-dame des Champs, a o jedenastej odbierzesz pan przesłany sobie tytuń.
Po powtórnych wzajemnych podziękowaniach rozeszli się do swoich sypialni.
Ireneusz przez całą noc nie zamknął oka. Za nadejściem dnia dopiero, zadrzemnął cokolwiek.
O ósmej wezwano Eugenjusza do kancelarji.
Z niewysłowioną trwogą oczekiwał biedny mechanik rezultatu dokonanej przy więźniu rewizji. Za lada otwarciem drzwi, zrywał się, sądząc, że po niego przychodzą.
Minęło wpół do dziewiątej, minęła dziewiąta. Uspokojony teraz, połączył się myślą z wypuszczonym więźniem, i krok za krokiem nieomal towarzyszył mu w pochodzie.
O tej godzinie, myślał, Eugenjusz dochodzi do ulicy Notre-dame des Champs. Teraz pddaje list zapewne... Za dwie godziny powinienem otrzymać tytuń. Jakąż ulgę natenczas uczuje w swym sercu!...
Wśród takich rozmyślań Moulin’a wszedł na podwórze więzienne dozorca z papierami w ręku. Wszyscy więźniowie go otoczyli czekając na rozkazy.
Dozorca wywoływał ich po nazwisku, na co każdy z nich obowiązanym był odpowiedzieć. Do liczby tychże należał Ireneusz.
Za godzinę wezwani zostaniecie do badania, mówił dozorca. Bądźcie więc gotowemi.
— Nareszcie, dowiem się przecie z jakiego powodu mnie zatrzymano? pomyślał Moulin. Oby tylko moja paczka z tytuniem przed tem nadeszła. Inaczej nie mógłbym wyjawić mego adresu, i pogorszyłbym tem fatalnie swoję sprawę, wprowadzając sędziego w podejrzenie, iż muszę mieć jakieś ważne ukryte papiery, dla których trwam w moim uporze.
— Nad czem tak rozmyślasz?... zapytał Czwartek widząc głęboką zadumę mechanika.
— Niepokoi mnie brak wiadomości od naszego wysłańca.
— A to zkąd? — wszak niema jeszcze dziesiątej.
— To prawda... ale w oczekiwaniu czas powoli upływa.
Nie dziwna! Łatwo wytłumaczyć niepokój Moulin’a, spodziewał się bowiem co chwila, iż go zawezwą do badania, a odpowiedzi jego zatem i wolność zależały od wiadomości jaką otrzymać miał od Eugenjusza.
Gdyby list wraz z kluczem nie doszły rąk pani Leroyer, Ireneusz nie mógłby natenczas wyjawić swego adresu. Wtedy to jako włóczęga nie mający stałego zamieszkania, zostałby surowo karanym.
Gdyby jednakże wiedział napewno, że list znajduje się już w posiadaniu wdowy, i że ona wieczorem pójdzie do jego mieszkania po ów tyle szacowny dokument, wówczas mógłby wskazać swój adres, gdyż najrychlejsza nawet rewizja nie zdołałaby uprzedzić pani Leroyer.
Oto powód dla którego Ireneusz Moulin z gorączkową niecierpliwością oczekiwał nadesłania sobie paczki tytuniu.
Przezorny Theifer jak wiemy, ustawił swoich agentów w blizkości domu zamieszkiwanego przez panią Monestier. Zadanie to ułatwiał mu wielce znajdujący się tamże na parterze handel win.
Nazajutrz po zaaresztowaniu Ireneusza zgłosił się do tegoż handlu jakiś mężczyzna, chcąc zawrzeć umowę z kupcem o pozwolenie ustawienia stolika przed sklepem z przyrządami do czyszczenia obuwia. Gdy propozycję swą poparł zapłaceniem z góry półrocznej dzierżawy, umowa dokonaną została.
Był to właśnie jeden z agentów Theifera, podczas gdy drugi pozostał w bramie pilnując wnętrza domu. Spełniali oni nakazaną sobie czynność przez inspektora.
Jerzy de la Tour-Vandieu, podsłuchując jak sobie przypominamy rozmowy na cmentarzu, dowiedział się o mieszkaniu pani Leroyer, a zakomunikowawszy tę wiadomość Theiferowi, nakazał mu pilnie śledzić wszystkich wchodzących i wychodzących z tego domu.
Inspektor rozstawszy się z księciem pojechał pod wskazany adres z gotowym już planem.
Wszedłszy do stancyjki odźwiernej, z tajemniczą miną zażądał z nią pomówienia na osobności.
Zaniepokojona tym wstępem kobieta, przymknęła drzwi do drugiej stancyjki, zapytując w czem może mu służyć?
— Możesz mi pani dopomódz w bardzo ważnej spławie ujęcia podejrzanej osobistości, jednego z wichrzycieli przybyłego z Londynu. Jestem policyjnym agentem.
— Boże!... zawołała przestraszona kobiteta. policja!... Mieliżbyśmy więc przechowywać w naszym domu takich ludzi?
— Milcz pani!... zawołał z udanym przestrachem Theifer. Jedno nierozważne słowo zniweczyć może, wszystkie nasze plany. Najmniejsza drobnostka ostrzedz może tych nędzników aby się mieli na baczności.
— A więc na pewno my ich tu mamy? pytała przerażona przyciszonym głosem.
— Tak... lecz ani słowa więcej!...
— Cóż więc mam czynić? Czego pan żądasz odemnie.
Theifer wydobył pugilares, a z niego bilet bankowy.
— Znasz pani ten papierek? zapytał.
— Któżby go nie znał? To banknot stu frankowy!
— Chcesz nań pani zarobić?
— Zarobić sto franków? a któżby tego nie chciał mój Boże!
— W takim razie, musisz mi być zupełnie posłuszną.
— Rozkazuj pan!... Uczynię wszystko co zechcesz!
— Masz pani męża?
— Niemam... Od lat trzech owdowiałam. Niemam nikogo, jestem samotną.
— Ale może masz krewnych?
— Mam brata.
— Czem on się zajmuje?
— Mieszka w Troyes, w Szampanji, jest robotnikiem w fabryce czapek wełnianych.
— W jakim jest wieku ten człowiek?
— Obecnie ma lat pięćdziesiąt.
— Odwiedza panią niekiedy?
— Dotąd nigdy jeszcze... Nie był ani razu.
— Niezna go zatem żaden z mieszkańców tego domu?
— Zkąd by kto mógł znać, gdy nie przyjeżdża do Paryża? Od lat piętnastu nie widziałam go wcale.
— Dobrze! — Wszystko to posłużyć mi może.
— Nawet mój brat? zapytała z obawą odźwierna.
— Tak, nawet i wasz brat.
— A w jaki sposób to się ułoży?
— W sposób bardzo prosty. Skoro tylko ztąd wyjdę zaczniesz rozpowiadać pani wszystkim lokatorom, że jutro rano przyjedzie brat w odwiedziny do pani na dni kilka.
— Ależ przekonają się, że to będzie kłamstwo!... odpowiedziała z niechęcią kobieta. Mój brat nie może ani na chwilę opuścić fabryki, zatem nie przyjedzie.
— Wiem o tem dobrze.
— A więc po co mówić takie rzeczy, jakie nie nastąpią.
— Owśzem, sprawdzi się to w zupełności, z różnicą, że w miejsce brata pani, przyjedzie agent bezpieczeństwa publicznego, odrzekł z uśmiechem Theifer. Upewniam panią, że będzie wyglądał na wieśniaka. Przyjmiesz go pani serdecznie jak brata, i umieścisz w swoim mieszkaniu. Stęskniony do siostry po tak długim niewidzeniu nieodstąpi jej na chwilę. Będzie siedział ciągle z nią w bramie, pilnie zważając na każdego z wchodzących i wychodzących z tego domu.
— Litościwy Boże!... zawołała odźwierna załamując ręce, toć widać wszyscy nasi lokatorowie są ludźmi podejrzanemi, a wydają się być z pozoru tacy spokojni... tacy uczciwi!...
— Nie pytaj pani o więcej... pamiętaj, że rozmowa w tym przedmiocie jest ci najsurowiej wzbronioną!...
— Ale potrzeba powiadomić o tem właściciela domu?
— Niech Bóg uchowa!... Właściciel wiedzieć o tem nie powinien.
— A gdzież będzie nocował ten agent?
— Ma się rozumieć, że w waszej izbie. Masz pani drugą stancyjkę, i tam na dni kilka przenieść się musisz.
— Poręczam za nieposzlakowane obyczaje mojego agenta, zawołał śmiejąc się Theifer. Na noc zostawisz go pani w tej tu pierwszej izbie, Nie zadziwi to nikogo, boć przecie brat mając w Paryżu zamieszkałą siostrę, nie będzie szukał przytułku u obcych ludzi.
— A któż będzie otwierał bramę w nocy?
— Ma się rozumieć, że on!... Dlatego się przecie tutaj umieści, ażeby widział każdego z wchodzących do domu. Dasz mu pani także listę lokatorów. No! jakże zgadzasz się pani na te warunki?
— A dostanę stu frankówkę?
— Natychmiast!... a oprócz tego gratyfikację w tym dniu w którym ów mniemany brat pani wyjedzie z powrotem do Troges.
Zgadzam się na wszystko!...
— Ale ostrzegam... tajemnicę ścisłą zachować potrzeba!
— Bądź pan spokojnym... Będę milczący jak te wypchane kanarki co stoją pod kloszem.
Theifer podał chciwie czyhającej kobiecie stu frankowy banknot, jaki z gorączkową niecierpliwością wsunęła do kieszeni.
— A więc umowa zawarta? pytał Theifer.
— Tak panie. Oczekuję na przybycie mojego brata Klaudjusza Piigal, i zajmę się natychmiast przyrządzeniem dla niego wygodnego pomieszczenia.
W godzinę po odejściu inspektora, cały dom już wiedział o radości odźwiernej, do której miał nazajutrz przyjechać brat dawno niewidziany.
Z nadejściem poranku, stanęła przed domem dorożka wyładowana prowjantami, z której wysiadł jakiś wieśniak. Ujrzawszy odźwierną, rzucił się na szyję tej zaimprowizowanej swej siostrze, ściskając ją serdecznie. Tak to wszystko zrobionem było zręcznie i składnie, że odźwierna rozpłakała się przy powitaniu.
Wyobrażała sobie, że widzi swojego brata, i przez długi czas utulić się w płaczu nie mogła.
We dwie godziny, pod jakimżeś zmyślonym pozorem zawitał Theifer, i zastał wszystko w porządku, tak jak sobie życzył.
Zrobiono zasadzkę z właściwą policjantom przebiegłością. Gdyby jaka obca osoba pragnęła odwiedzić panią Monestier, puszczono by ją na górę, lecz ostrzeżony wnet o tem agent stojący przed bramą śledził by ją przy wyjściu.
Niestety jednak, tak jak powiedział Theifer księciu Jerzemu, żywy duch oprócz doktora Edmunda Loriot nie przychodził do pani Monestier.
Odźwierna dotrzymała słowa; milczała jak kamień. Nikt nie domyślał się, że ów spokojny dom przy ulicy Notre-dame des Champs przemieniony został w pułapkę.
Tegoż dnia właśnie w którym uwolniono Eugenjusza z więzienia, agenci jak zwykle stali na czatach. Żadne ważniejsze zdarzenie nie zakłóciło dotąd spokoju.
Eugenjusz o godzinie ósmej rano, udał się wprost na przedmieście Saint-Germain, do dziewiątej stanął na wprost domu wskazanego adresem przez mechanika.
Zatrzymał się tu chwilę.
— Powiedziano mi, mówił do siebie, że w moim ręku spoczywa szczęście i honor dwóch kobiet... Muszą to być więc szczegóły wielkiej wagi w tym liście. Ireneusz polecił mi go oddać matce a nie młodej dziewczynie jej córce...
Lecz na nieszczęście zapomniałem na którym piętrze mieszka tu pani Monestier, a nieradbym pytać o to odźwiernej. Trzeba w inny jakiś sposób nagrodzić moją nieuwagę.
I przeszedł w poprzek ulicę z zamiarem wejścia w głąb bramy.
Nagle spostrzegł przed handlem win siedzącego mężczyznę z przyborami do czyszczenia zabłoconego obuwia przechodniom. Jeden rzut oka ostrzegł go dostatecznie o niebezpieczeństwie. Cofnął się w oka mgnieniu na przeciwległy trotoar.
— Do pioruna! zawołał, ja się nie mylę!... Ów spokojnie siedzący czyściciel, nie jest tym za kogo pragnie uchodzić... Jest to znany mi dobrze agent policyjny, który wieczorami czatował pod teatrem na takich jak ja przestępców. Co on tu jednak robi? Na kogo zakłada sidła? W każdym razie teraz bardziej niż kiedykolwiek na ostrożności mieć mi się potrzeba.
Niechcąc wszelako uchodzić z placu walki przed rozpoczętą kampanją, Eugenjusz wydobył tytuń z kieszeni, a skręcając niby papierosa przypatrywał się uważnie temu mniemanemu czyścicielowi butów.
Za chwilę potem, z bramy tegoż samego domu, wyszedł jakiś tłusty wieśniak, i rozpoczął pogawędkę z przebranym agentem.
Wysłaniec Ireneusza Moulin, omal nie krzyknął z przestrachu, w owym wieśniaku albowiem poznał drugiego policyjnego agenta.
— Tego już za wiele!... mruknął pół głosem. Dom jest strzeżony istnie jak kasa ogniotrwała. Byłożby to w celu przeszkodzenia mojej wizycie? Kto wie?... Co począć zatem? Gdyby mnie spostrzegli, przepadło wszystko!
I szybkim krokiem skręcił w ulicę de Rennes.
Uszedłszy kawałek drogi, zatrzymał się znowu.
— Co zrobić z tą powierzoną mi przesyłką? zapytał siebie. Przyrzekłem, że dziś nieodmiennie doręczę list i klucz tym nieszczęśliwym kobietom. Miałżebym z przestrachu zniżyć się do nikczemności. I czegóż zresztą mogę się obawiać? Że znam tych dwóch agentów, to jeszcze nie dowód ażeby i oni mnie znali!... Zresztą i na nich można znaleźć sposób... Trzeba się nad tem zastanowić.
Zdecydowawszy się powrócić pod № 19. Eugenjusz nie namyślał się dłużej. Wolnym krokiem wszedł na ulicę Notre-Dame.
Grubego wieśniaka już nie było, drugi tylko agent siedział przed sklepem paląc fajkę.
Eugenjusz spojrzał w górę, chcąc się przypatrzeć oknom pierwszego i drugiego piętra, i dostrzegł w jednym z nich wystawioną kartę w rodzaju szyldu z napisem:
Krawiec męzki.
— Otóż mam sposób!... zawołał uradowany, i śmiało wszedłszy w bramę skręcał już na wschody gdy ostry głos jakiś zawołał?
— Hej!... hej!... gdzie to idziecie i po co?... Do kogo macie interes?
Eugenjusz obróciwszy się, spotkał oko w oko z owym wieśniakiem, którego widział przed chwilą.
— Gdzie idę? powtórzył ze stanowczością w głosie, do krawca... do pana Labrouillat, jeżeli pan o tem chcesz wiedzieć.
Odpowiedź ta zadowolniła w zupełności przebranego agenta.
— To dobrze, odrzekł, ale należy panu o tem wiedzieć, że gdy się wchodzi do prywatnego domu potrzeba opowiedzieć się odźwiernemu.
Eugenjusz nie słuchając gderania, biegł po wschodach o ile mu sił starczyło, i wkrótce znalazł się na trzecim piętrze.
Na jednych z dwojga drzwi przybita była tabliczka z napisem: „Labrouillat“.
— Zadzwonię tu... rzekł sobie; w takich domach wszyscy się znają nawzajem. Wskażą, mi adres tej pani, której przesyłkę oddać muszę.
Pociągnął za dzwonek. Młoda panienka we drzwiach się ukazała pytając:
— Co pan sobie życzy?
— Chciałbym dowiedzieć się gdzie mieszka pani Monestier... Może tutaj?
— Nie panie; tu mieszka mój ojciec, Labrouillat, krawiec. Pani Monestier zaś mieszka tu, obok.
— Dziękuję za objaśnienie.
Postąpiwszy parę kroków, Eugenjusz miał już zadzwonić, gdy drzwi zwolna otwarto, a w nich ukazała się Berta w grubej żałobie.
— Czy pan do nas ma interes? zapytała, spostrzegłszy nieznanego sobie mężczyznę.
— Tak, do pani Monestier.
— Zatem wejść proszę, dodała cofając się w głąb pokoju.
Eugenjusz wszedł nieśmiało.
— O co chodzi? zapytała, widząc, że przybyły nie śpieszy się z objaśnieniem.
— Pragnąłbym widzieć się z panią Monestier, odrzekł przypomniawszy sobie polecenie Ireneusza.
— Możebym ja mogła zastąpić moją matkę?
— Nie pani... Muszę koniecznie widzieć się z samą panią Monestier.
— Matka moja jest ciężko chora, i zdaje mi się śpi teraz...
Pani Leroyor posłyszała w drugim pokoju głos obcy.
— Berto, kto przyszedł? zapytała, czy doktór?...
— Moja matka już nie śpi, wyrzekło dziewczę do przybyłego. Zechciej pan chwilę zaczekać, powiadomię ją o tem.
I weszła do sypialni oznajmując matce o przybyciu jakiegoś nieznajomego, który koniecznie pragnie z nią się widzieć.
Pani Leroyer pomyślała natychmiast o Ireneuszu Moulin.
— Przyprowadź go tu coprędzej, odpowiedziała.
Eugenjusz po wejściu do sypialni, ujrzał umierającą już prawie kobietę, tak białą jak poduszki na których spoczywała.
— Pan życzyłeś, widzieć się zemną? zapytała wdowa słabym głosem.
— Tak pani... Chciałbym pomówić z nią bez świadków.
— Moja córka więc obecną być przy tem nie może?
— Nie pani... odrzekł wysłaniec Moulin’a.
— Dla czego taki surowy nakaz?
— Nie wiem... tak mi polecono uczynić. Nie moja to zresztą tajemnica...
— A więc wychodzę... ozwała się Berta, mocno zdziwiona zachowaniem się nieznajomego.
— Otóż jesteśmy sami, zaczęła pani Leroyer. Jaki interes sprowadza pana tu do mnie? Kto pana przysyła?
— Ireneusz Moulin.
Zamglone spojrzenie chorej, żywym ogniem zabłysło.
— Jest więc już wolnym? zapytała.
— Nie pani. Gdyby był wolnym, sam by tu przyszedł. Polecił mi tylko oddać do rąk pani dwie rzeczy...
— Cóż takiego?
— List i klucz... Ot! wszystko.
To mówiąc Eugenjusz zbliżył się do łóżka na którym spoczywała dogorywająca już pani Leroyer, i podał jej powierzone sobie przedmioty.
— Dziękuję panu!... odparła drżącym głosem. Niech ci Bóg wynagrodzi.
— Ireneusz polecił mi jeszcze dodać pani, że „nadzieja i odwaga nie powinny jej odstępować na chwilę!“ Teraz wypełniwszy dane mi polecenie, czuję się w obowiązku ostrzedz panią o pewnym grożącem jej niebezpieczeństwie...
— O jakiem niebezpieczeństwie? zapytała z trwogą.
— Ten dom jest pilnie strzeżony przez policyjnych agentów. Jeden przebrany za wieśniaka, siedzi w izbie odźwiernego, drugi, przed tym tu domem, ustawił pozornie stolik z przyrządami do czyszczenia obuwia. Zkąd i dla czego to wszystko, objaśnić panią nie umiem. Wolałem ostrzedz wszelako, ażebyście się panie miały na baczności. A teraz żegnam. I z niskim ukłonem, opuścił pokój chorej.
Berta przeprowadziła go do drzwi, a pożegnawszy i ją ukłonem, zbiegł ze schodów z lekkim sercem, zadowolony tak pomyślnie załatwionym zleceniem.
Wyszedłszy na ulicę, wstąpił do najbliższego sklepu, aby się dowiedzieć która godzina.
— Dziewiąta minut trzydzieści pięć, rzekł, spojrzawszy na zegar. Niemam już wiele czasu do stracenia. Wolę nawet dla uspokojenia tego nieboraka wydać pieniądze na dorożkę, niż mu kazać wyczekiwać w obawie i niepewności tak długo.
Z tą myślą pobiegł na ulicę de Piennes, gdzie spotkał wolną dorożkę.
— Czy zawieziecie mnie w ciągu dwudziestu minut do więzienia świętej Pelagji? pytał woźnicy.
— We dwadzieścia minut!... to trochę za ciężko...
— Dam dwadzieścia sous na piwo.
— Siadaj pan... spróbujemy.
— Zatrzymacie się jednak przed pierwszą dystrybucją, mówił dalej Eugenjusz. Poczęstuję was cygarem.
— Zgoda. Znam jedną mającą dobry towar, przy ulicy Vaugirard. I w kilka minut stanął przed sklepem.
— Spiesz się pan, mówił do swego pasażera, byśmy nie chybili umowie.
Eugenjusz wrócił niebawem z paczką tytuniu dla mechanika i dwoma cygarami, przeznaczając, jedno dla woźnicy drugie dla siebie.
Popędziwszy kłusem, na dwie minuty przed dziesiątą, stanęli na wprost więzienia, i po zapłaceniu woźnicy, jego pasażer zdążał ku bramie wchodowej, gdzie przystanął oczekując.
Ireneusz tymczasem pewien, że już posełki na czas nie otrzyma, pogodził się z swym losem. Ze spuszczoną głową, i tysiącem smutnych myśli przechodził korytarz więzienny dążąc do kancelarji, dla dopełnienia niektórych koniecznych formalności.
Poraz drugi wywoływano ich po nazwisku, a potem prowadzono do więziennego wozu. Eugenjusz stojący w pobliżu bramy, patrzył na to wszystko.
Nagle, chcąc zwrócić na siebie uwagę klasnął głośno.
Moulin przechodząc właśnie koło niego, obejrzał się, i dostrzegł wzniesioną w górę jakąś rękę z paczką tytuniu.
Jaki ciężar ubył z jego przygniecionej rozpaczą piersi, trudno opowiedzieć. Wszystko już bowiem teraz było na dobrej drodze. Nie obawiając się podstępu, mógł podać adres swojego mieszkania i żądać uniewinnienia.
Po napełnieniu więźniami wozu, zamknięto go szczelnie. Dwóch żandarmów eskortowało wehikuł, prowadząc go tło pałacu Sprawiedliwości.
Wtedy to dopiero Eugenjusz oddał dozorcy paczkę tytuniu dla Moulina.
∗
∗ ∗ |
Wiemy, że Theifer po ostatniej rozmowie z księciem de la Tour-Vandieu, po kilka razy dziennie zachodził do pałacu Sprawiedliwości, i do prefektury. Zostawszy ślepym narzędziem w ręku Jerzego, pragnął wywiązać się z przyjętych na siebie zobowiązań.
Żyjąc w blizkich stosunkach z urzędnikami, o wszystkiem mógł się dowiedzieć, i zażądał listy wezwanych do badania winowajców, w której z radością dojrzał upragnione przez siebie nazwisko.
Po przeczytaniu, odsunął papier obojętnie z pozoru, a przeszedłszy do swego gabinetu usiadł przy biórku, i nakreślił list tej treści:
„Znana nam sprawa, jest na dobrej drodze; sądzę, iż w dniu dzisiejszym będę mógł udzielić stanowczych wiadomości.
„Pokornie zatem upraszam, ażeby wasza książęca mość raczył na mnie oczekiwać w poobiednich godzinach. Tymczasem łączę wyrazy głębokiego szacunku, i zupełnej gotowości, z jaką zostaję do usług pańskich
Po odczytaniu tego krótkiego bileciku, zadowolony z siebie, opieczętował kopertę, a położywszy adres, wyszedł z biura aby powierzyć ów list posłańcowi.
— Mój chłopcze, rzekł do niego, trzeba natychmiast odnieść to pismo.
— A gdzie... panie?
— Na ulicę świętego Dominika, № 10. Oddasz ten list odźwiernemu pałacu, z zaleceniem aby co rychlej doręczono go księciu.
— Dobrze to wszystko, ale kto mi za mój kurs zapłaci? pytał posłaniec, bo chociaż to idzie się do księcia...
— Ja, mój kochany, przerwał Theifer. Spraw się dobrze... Masz oto dwadzieścia sous.
Posłaniec zadowolony, wyruszył w drogę.
— Teraz, bacznie wszystkiego pilnować trzeba, rzekł do siebie Theifer.
Powiadomiony szczegółowo o porządku zachowywanym przy badaniu, jakoteż o godzinie przybyciu woza więziennego, stał na podwórzu prefektury, chcąc się naocznie przekonać o obecności Ireneusza.
Wkrótce z zakrytego wehikułu, poczęli wysiadać więźniowie, jakich przeprowadzano kolejno do sali nazwanej: „pułapką“, a ztamtąd dopiero stosownie do życzenia sędziego przywoływano ich do badania.
Upewniwszy się Theifer co do obecności Moulin’a stał jeszcze chwilę na podwórzu, obliczając możliwe korzyści ze zwierzeń mechanika.
— Jeżeli sędzia śledczy będzie miał spryt, mówił sobie, to jeszcze dziś przed wieczorem powinien mieć w ręku adres obwinionego.
Nie będziemy szczegółowo opisywali więzienia „Conciergerie“ i licznych labiryntów pałacu Sprawiedliwości, powiemy tylko, że owa „pułapka“, składała się z trzech dużych sal ciemnych i wilgotnych, gdzie kamienne ławy i stoły zastępowały umeblowanie. Dozwolonem tam było oczekującym więźniom palić cygara, jeść i pić ile tylko chcieli, rozumie się za własne pieniądze.
Jakiś przemyślny handlarz, urządził tam bufet, z którego ciągnął olbrzymie zyski, gdyż najubożsi nawet więź- niowie zostawiali u niego resztki swoich pieniędzy, nie mówiąc o bogatszych którzy najczęściej po dokonanym badaniu, wracali na wpół pijani do swoich wozów więziennych.
Ireneusz Moulin kazał sobie zarówno podać śniadanie, a zjadłszy je z dobrym apetytem, pokrzepił wraz z ciałem i upadającego swojego ducha.
Czas niesłychanie wolno upływał naszemu mechanikowi, dopiero około czwartej po południu wezwano go do badania.
Pod eskortą dwóch uzbrojonych żandarmów przeprowadzonym został przez liczne schody i korytarze, do gabinetu sędziego śledczego pana Camus-Bressoles.
Zastał owego prawnika siedzącego przy biurku, tyłem do światła, tak, że jego twarz pozostawała w głębokiem półcieniu. Na oblicze Ireneusza padało za to całe światło z okna, tak, iż najdrobniejsze nawet przelotne uczucie odbijające się we wzroku jako naturalnym zwierciadle duszy, dostrzedz było można.
Przy bocznym stoliku, siedział pisarz sądowy notujący zeznania obwinionych.
Ireneusz wszedłszy do gabinetu, ukłonił się z właściwą sobie swobodą. Przekonany o swojej niewinności nie obawiał się niczego, wiedząc zaś że pani Leroyer zabierze wieczorem z mieszkania pieniądze wraz z ową szacowną kopją listu, postanowił odpowiadać szczerze na zapytania, a w razie potrzeby podać i swój adres. Nie mając powodów do ukrywania się, mógł prawdę wyjawić.
— Imię wasze? pytał na wstępie sędzia.
— Ireneusz Moulin.
— Miejsce urodzenia?
— Paryż. Ulica św. Antoniego, № 185.
— Wiek?
Moulin podał datę swojego urodzenia.
— Czem się zajmujesz? pytał sędzia dalej.
— Jestem mechanikiem.
— Masz rodzinę?
— Niemam nikogo... ani blizkich, ani dalekich krewnych.
— Przybywasz z Londynu?
— Tak panie... czyli raczej z Portsmuth.
— W każdym razie, przejeżdżałeś przez Londyn?
— Byłem tam tylko kilka godzin. Stałem w hotelu Kasterbury, oczekując na statek parowy. W Portsmuth przebywałem przez lat osiemnaście, w ostatnich latach zamianowano mnie nadzorcą fabryki.
— Ciągle pracowałeś w jednej i tejże samej fabryce przez lat osiemnaście?
— Tak panie.
— A dla czego opuściłeś to miejsce?
— Zwierzchnik mój umarł, a z nowym zgodzić się nie mogłem.
— Czem się zajmowałeś w poza obowiązkowych godzinach pracy?
— Czytywałem panie... pracowałem nad własnym ukształceniem, uczyłem się mechaniku. W naszym zawodzie pracować dużo i kształcić się trzeba.
— Bywałeś w Portsmouth na zebraniach emigrantów francuzkich?
— Bywałem!... ale rzadko kiedy. Byłem wszystkiego trzy czy cztery razy. To o czem tam mówiono, nie zajmowało mnie wcale.
— Uwierzywszy temu co mówisz, można by sądzić, że kwestje polityczne nie obchodzą cię zupełnie?
— Tak panie... a ponieważ tam wyłącznie tylko o tem rozprawiano, przestałem uczęszczać na te zebrania. Pomienione kwestje rozdrażniają mi nerwy.
Sędzia śledczy, przypatrywał się bacznie Ireneuszowi, na którego poczciwej twarzy malował się głęboki spokój ducha. Jasno błękitne oczy mechanika patrzyły pogodnie w oblicze pana Bressoles.
— W tych zebraniach przyjmowali udział i Włosi zapewne? pytał podsądnego dalej.
— Tak panie, odparł Moulin.
— Jak wielu ich tam bywało?
— Około dziesięciu lub dwunastu.
— Znałeś osobiście niektórych?
— Znałem... Nie żyłem jednak z niemi w żadnych bliższych stosunkach. Nasza znajomość kończyła się przy butelce porteru, w jakiej podrzędnej restauracji.
Ireneusz nie namyślał się po nad odpowiedziami. Mówił prawdę, same mu one więc do ust płynęły.
— Proszę mówić wolniej!... zawołał sędzia. Nie staraj się oszołomić mnie zbytecznym napływem wyrazów, bo to nadaremne!...
Moulin zmieszał się nie wiedząc co mu czynić wypada.
— A zatem, przyznajesz się do stosunków z Orsinim Brussonim, Benedettim, i tym podobnemi? ciągnął dalej sędzia.
— Niech Bóg uchowa! zawołał przerażony Ireneusz. Mówiłem panu i powtarzam, że to była tylko przelotna znajomość przy kuflu piwa.
— Nie zaprzeczysz jednak, że oni żyli w przyjaźni z emigracją francuzką?
— Tego nie wiem panie czy poza obrębem knajpy widywali się gdzieindziej? Nie mogę zatem twierdzić, ani zaprzeczać.
— Znałeś wszelako ich zapatrywania się i zasady?
— Nie ukrywali się z niemi.
— I ty zapewne także myślałeś jak oni?
— Nie panie! Praca jest wyłącznym celem mojego życia. Polityka mnie nudzi, a w dodatku czuję wstręt do wszelkich nieporządków i zaburzeń ulicznych, bo przy takim stanie rzeczy zamykają fabryki, i robotnikom grozi śmierć głodowa.
— Czy o wyjeździe swoim do Francji mówiłeś komu w Portsmouth?
— Mówiłem mojemu zwierzchnikowi, z którym uregulować musiałem rachunki, mówiłem i kolegom, z któremi wypadało się pożegnać.
— A Włochom mówiłeś?
Ireneusz zamilkł, szukając w pamięci czy z którym ze znajomych sobie Włochów rozmawiał w tej kwestyi?
— Namyślasz się nad odpowiedzią, co znaczy że kłamiesz; zawołał surowo sędzia.
— Nie panie! odrzekł mechanik. Zawahałem się, dla tego, że chcę powiedzieć prawdę. Nie przypominam sobie czylim o moim wyjeździe któremu z nich powiedział. Zresztą, nie miałem powodu do ukrywania się z podróżą.
— Po co przybyłeś do Paryża?
— Przed wszystkim, pragnąłem ujrzeć mój kraj rodzinny, a następnie szukać w nim pracy. Polubiłem mój zawód, i własnym ziomkom radbym nim być użytecznym. Jestem za młody jeszcze ażeby wypoczywać.
— Nie miałeś innego celu?
— Nie panie.
— To fałsz! krzyknął gwałtownie sędzia.
Ireneuszowi wszystka krew napłynęła do twarzy.
— Lecz panie... zaczął się tłumaczyć.
Pan de Bresolles nakazał mu milczenie.
— Przybywszy do Paryża, nie szukałeś pracy! zawołał, ale chodziłeś od domu do domu po różnych dzielnicach miasta, szukając niby jakiejś rodziny co było zręcznie obmyślonym pozorem. Rzeczywiście zaś, szukałeś swoich wspólników...
Moulin zdumiony tak szczegółowym sprawozdaniem policji, nie starał się już zapierać.
— Tak; odrzekł, chodziłem w rzeczy samej przez dni kilka po mieście.
— I roznosiłeś umówione hasło?... dodał sędzia.
— Roznosiłem hasło? powtórzył zdumiony mechanik. Nic nie rozumiem o czem pan sędzia mówi, i nie wiem o co jestem posądzony?...
— Udajesz że nie wiesz... odparł Camus de Bresolles.
— Przysięgam na Boga, że o niczem nie wiem!...
— Nie spodziewałem się z twej strony takiej bezczelności!
— Raczej nie wiadomości panie sędzio.
— A zatem, dowiedz się, że jesteś oskarżony o tajemne knowania polityczne...
Ireneusz przeczuwał, że jakąś sprawę w tem rodzaju przyczepiono do niego, lecz nigdy się niespodziewał tak strasznego zarzutu.
Przez kilka sekund stał jak skamieniały, aż wreszcie zapanowawszy nad sobą.
— Ja miałbym mieszać się w podobne rzeczy? zawołał ja?... zajęty wyłącznie mą pracą? Podobne oskarżenie jest szaleństwem, jeśli nie jest najwyższą podłością!
— Przekonaj mnie zatem, że jesteś niewinnym, złóż dowody żeś nie miał szkodliwych zamiarów...
— W jaki sposób dowieść tego mogę?
— Określając wyraźnie cel twego przyjazdu do Paryża.
— Miałem już honor powiedzieć panu, że szukałem pracy, zajęcia...
— Podaj mi adresy tych fabryk w których czyniłeś odpowiednie kroki...
Ireneusz nieprzewidział tego zapytania. Nie mogąc się bronić wobec potępiających go okoliczności; milczał, smutno opuściwszy głowę w oczekiwaniu na dalsze badanie.
— Widzisz? zawołał sędzia tryumfująco.
Radzę ci zatem, zmień przyjęty system postępowania, bo ten do niczego nie doprowadzi. Na pierwsze lepsze zapytanie, braknie ci odpowiedzi... Przyznajesz się więc do wspólnictwa w tajemnych knowaniach?
— Zaprzeczam temu jaknajmocniej!
— Słowem, że nie masz nic na sumieniu?
— Nic... nic! zupełnie!
— I zapewne uwięziono cię, przez pomyłkę?
— Tak jest... przysięgam! Sędzia badał już teraz Moulin’a z widoczną ironją, a ten odpowiadał w całej prostocie ducha, mimo, że coraz więcej czuł się zmieszanym i niespokojnym.
— Skoro tak byłeś pewny swojej niewinności badał dalej pan Bresolles, i nic nie miałeś do ukrywania przed policją, dla czego nie chciałeś odpowiadać na pytania inspektora publicznego bezpieczeństwa pana Theifer który cię pierwszy przyaresztował? Zapewne dlatego, że schwytany niespodziewanie, nie miałeś jeszcze natenczas przygotowanych odpowiedzi?
— Dlatego nieodpowiadałem wysłanemu po mnie agentowi, że nie uznawałem ażeby miał prawo mnie badać.
— Ale tego prawa sądzę mnie niezaprzeczysz?
— Bezwątpienia.
— Otóż jeżeli nie należysz do żadnych potajemnych stowarzyszeń, i nie wdajesz się w politykę, to żądam abyś wyjawił mi powód dla jakiego chodziłeś po domach w różnych dzielnicach miasta?
— W interesie familijnym? powtórzył sędzia, a w jednej ze swych poprzednich odpowiedzi powiedziałeś mi, że nie masz nikogo z krewnych na świecie?
— Powiedziałem, to prawda... zapomniawszy dodać, że jest rodzina, która mimo, że mnie z nią, nie łączą żadne związki krwi, mimo to nie mniej jest ona mi drogą, Ojciec tej rodziny przytulił mnie niegdyś i otoczył tkliwą opieką gdym został opuszczonym sierotą... Człowiek ten umarł, zostawiwszy żonę i dzieci w niedostatku. Szukałem ich przeto, pragnąc choć późno spłacić mój dług wdzięczności.
— I znalazłeś tę rodzinę?
Mechanik poraz drugi zawahał się z odpowiedzią. Wmięszanie pani Leroyer do mającego się rozpocząć dzieła rehabilitacji jej męża, mogło być nader niebezpieczne. Zresztą, śmiertelną chorobą dotknięta ta kobieta, może przypłaciła by życiem, gdyby do wszystkich utrapień policja zaczęła ją niepokoić. A i przed Bertą należało ukrywać to, co było dotąd dla niej tajemnicą.
Wyjawienie zatem prawdy przed sędzią, byłoby błędem nie do wybaczenia.
Sprawiedliwość o pomyłkę pomówioną być nie chce. W samym więc zarodku zniszczonoby wszelkie usiłowania do wykrycia winnych i przekonania ogółu, że wyroki ludzkie nie zawsze bywają sprawiedliwe.
Wszystko to lotem błyskawicy przebiegło przez umysł Moulin’a.
— Panie! rzekł do sędziego, nie badaj mnie proszę w tych szczegółach... Z rodziną tą łączy się tajemnica, która nie będąc moją, wyjawioną być nie może!... Przysięgam panie na honor uczciwego człowieka, a że nim jestem, przekonasz się niezadługo, że powyższa tajemnica niema nic, wspólnego z rzuconym na mnie posądzeniem. Idzie tam tylko o honor rodziny... Mamże więc prawo rzec choć jedno słowo jakieby naruszyło ten honor? Nie!... tego nigdy nie uczynię!... Co zaś do mego oskarżenia, jest ono tak potwornem i nieprawdopodobnem, że nawet uniewinniać się nie widzę potrzeby.
Piszcie panowie do Portsmuth, gdziem przeżył lat osiemnaście, kochany i szanowany, tak przez zwierzchników jak i kolegów. Odpowiedzą, panom, że Ireneusz Moulin był porządnym człowiekiem, pracowitym robotnikiem i spokojnym członkiem społeczeństwa! Tak panie zajmując się sumiennie wydzieloną mi pracą, nie mogłem należeć do żadnych tajnych stowarzyszeń i zebrań. Polityka jest dla mnie rzeczą obcą zupełnie. Badajcie panowie mą przeszłość, a jestem pewny, że żadna hańbiąca plama nie ukaże się na moim nazwisku.
Skończywszy mówić, mechanik założył ręce na piersiach i z podniesioną głową oczekiwał na dalsze zapytania sędziego.
Prawnicy jak wiadomo, nie łatwo poddają się wzruszeniu, i nie tak łatwo wierzą w słowa obwinionego. Nie dziwna; całe tłumy łotrów przesuwających się w gabinetach sędziów śledczych, mają tylko na celu okłamywanie ich przez zręcznie ułożone z cechą prawdopodobieństwa okoliczności.
Sędziowie bywają codziennie widzami zręcznie odegrywanych komedji, łez, oburzenia, przygotowanej zawczasu rozpaczy, i niesłusznie prześladowanej niewinności. A dodać trzeba, że powyższe komedje odgrywają najczęściej bardzo zdolni artyści.
Następstwo tego, bywa nader przykre dla rzeczy samej niewinnie posądzonego. Taki sędzia jego słowom nie wierzy, o wszystkiem powątpiewa z obawy, aby nie pozwolić się oszukać pierwszemu lepszemu nędznikowi.
Głos wszakże Ireneusza, tchnął taką prawdą, taką szczerością wyznania, że Bresoles od niepamiętnych już cza- sów poraz pierwszy zaczął powątpiewać o prawdzie oskarżenia, Będąc wszelako prawnikiem ze krwi i kości, nie chciał iść odrazu za głosem wewnętrznego przekonania dopóki nie wyciągnie jeszcze kilku szczegółów z podsądnego.
— Dla czego odmawiałeś stanowczo udzielenia swego adresu aresztującemu cię agentowi? — zapytał po chwili.
— Dla tego samego powodu, dla którego nie chciałem mu odpowiadać. Przywłaszczał sobie prawo jakie doń nie należało.
— A teraz, gdy się znajdujesz przedemną jako reprezentantem władzy, upoważnionym przez prawo, będziesz odpowiadał?
— Najchętniej panie sędzio.
— Podaj więc swój adres. Gdzie mieszkasz?
— Na placu Królewskim, № 24 na czwartym piętrze.
— Pod jakim nazwiskiem wynająłeś to mieszkanie?
— Ależ pod swoim własnym, pod nazwiskiem Ireneusza Moulin. Nie miałem zamiaru ukrywać się...
— Mieszkanie wynająłeś umeblowane?
— Nie panie... sam swoim kosztem umeblowałem.
Sędzia wziął w rękę pęczek kluczów leżących na stole, i pokazał je mechanikowi.
— To twoje klucze rzekł, ponieważ zostały znalezione podczas rewizji w twojej kieszeni.
— Przepraszam... odparł łagodnie Moulin, te klucze oddałem sam agentowi.
— Mniejsza z tem... lecz w każdym razie uznajesz je za swoje?
— Tak panie.
— A klucz od mieszkania znajduje się między niemi?
Na to pytanie Ireneusz nie miał przygotowanej odpowiedzi. Przeczuł, że brak niewytłumaczony tego klucza, poda go znów w podejrzenie u sędziego. Milczał więc nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Czy nie rozumiesz mojego zapytania? krzyknął gwałtownie Camus-Bressoles. Zdaje się, że mówię jasno, dobitnie. Wskaż mi klucz od swego mieszkania.
— Niema go tu, między niemi, odparł przyciszonym głosem mechanik.
— Może pozostawiłeś u odźwiernej?
— Nie, panie.
— Cóżeś więc z nim zrobił? Zapewne w jakimś ważnym celu pozbyłeś się tego klucza?
— Zgubiłem go.
— Gdzie... kiedy?
— W chwili przyaresztowania.
— Nie był więc założony na tym kółku wraz z innemi kluczami?
— Owszem panie sędzio... miałem go w kieszeni.
Na ustach pana Bressoles ukazał się uśmiech niedowierzania.
— Jest to bardzo niezręczne tłómaczenie się z tej strony. Dziwi mnie, że się bierzesz na takie wykręty jak gdybyś nie wiedział, że nic nas nie wstrzyma od koniecznej w takich razach rewizji.
— Wiem o tem panie... ale i to wiem także, że w moim mieszkaniu nie znajdzie się nic takiego coby moją sprawę pogorszyć mogło.
— Liczysz na to, że dobrze schowane... nieprawdaż? rzekł ironicznie sędzia... Upewniam cię, że nasi agenci lepiej jeszcze szukać umieją.
— Nic nie znajdą... spokojny o to jestem.
— Zobaczymy!...
Moulin zaniepokojony przed chwilą, zaczął odzyskiwać dawną swobodę. Liczył bowiem na to, że dziś z powodu spóźnionej pory, już nie odbędą rewizji w jego mieszkaniu. Z konieczności zatem nazajutrz dopiero policja wybrać się tam będzie mogła. Tymczasem pani Leroyer usunie pieniądze, i ów szacowny bruljon listu.
Sędzia spojrzał na zegarek.
— Zobaczymy! — powtórzył raz drugi. W twojej obecności dokonają poszukiwania... Noc dzisiejsza może przyniesie ci dobrą radę, i natchnie chęcią wypowiedzenia wszystkiego o czem mówić nie chcesz, a co o wiele polepszyło by twoją sytuację.
Ireneusz zadrżał z radości.
— Nie omyliłem się!... pomyślał, jutro dopiero odbędzie się rewizja, a zatem wszystko ocalone!...
— Posłuchaj teraz własnego zeznania, rzekł Bressoles.
Pisarz sądowy zaczął odczytywać głośno zapytania sędziego i odpowiedzi mechanika.
— Podpisz teraz, rzekł sędzia.
Moulin wziął bez wahania pióro, i wypisał wyraźnie swoje imię i nazwisko, poczem odprowadzono go do „pułapki“.
Badanie trwało przeszło półtory godziny.
Zaledwie drzwi zamknęły się za nim, sędzia włożył protokół indagacyjny do pierwotnego badania Theifera, poczem na czystym arkuszu napisał następujące wyrazy:
„Dla poręczenia komisarzowi delegowanemu do spraw sądowych, i naczelnikowi publicznego bezpieczeństwa.
Poniżej zaś dodał:
„Odbyć jutro z rana rewizję w mieszkaniu Ireneusza Moulin, i w jego obecności. Zabrać wszystkie papiery, jak nie mniej i przedmioty podejrzane“.
Następnie, położył datę, podpisał, spiął agrafką papiery mechanika i zadzwonił na woźnego.
We drzwiach ukazał się urzędnik.
— Odesłać to natychmiast według adresu, rzekł do niego Bressoles.
Urzędnik zabrał podane sobie papiery.
— Dość już tego na dziś, rzekł do siebie sędzia. Trzeba iść na obiad. A zwracając się do swego pisarza, dodał:
— Jesteś wolnym panie Bubril. Wyjść możesz.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Wiemy, że Theifer nie opuszczał ani na chwilę pałacu Sprawiedliwości, włócząc się jak potępieniec po wszystkich przedsionkach i korytarzach gmachu, w oczekiwaniu gorączkowem na ukończenie sprawy Moulin’a.
Jako przewidujący i przezorny urzędnik policyjny, postanowił nieodwołalnie dnia tego za jaką bądź cenę dostać do ręki papiery mechanika, i skorzystać z nich o ile się da tylko.
Nakoniec spostrzegł Ireneusza przechodzącego w pobliżu siebie.
— Otóż się skończyło nareszcie!... wyszepnął. Trzeba się teraz dowiedzieć czy podał swój adres, i adres ten poznać jakprędzej!...
Theifer przechadzał się bez przerwy po rozległych korytarzach pałacu Sprawiedliwości, oczekując na przybycie pisarza pana Bressoles by od niego zasięgnąć potrzebnych sobie szczegółów co do sprawy Ireneusza.
Nagle posłyszał dzwonienie, otwarły się drzwi gabinetu sędziego, a z nich wybiegł szczupły małego wzrostu urzędnik, i z trzymanej w ręku pliki papierów, czytał arkusz papieru przytwierdzony z wierzchu.
Agent zatrzymał go w biegu.
— Jak się masz panie Lambert, zawołał. Dokąd tak śpieszysz?
— Niedaleko, odrzekł zagadniony. O ile sądzę, przygotowują dla pana robotę. Te papiery kazano mi doręczyć delegowanemu komisarzowi.
— A zkąd pan sądzisz, że to dla mnie robota?
— Ztąd, że nakazane dopełnić jutro rewizję.
— U kogo? zapytał Theifer z udanym przerażeniem.
— U niejakiego Ireneusza Moulin.
Wyraz nieopisanej radości zawidniał na twarzy inspektora.
— Wyznał widać wszystko! pomyślał. Za godzinę będę wiedział to co mi jest potrzebnem. Wszystko idzie dobrze jak z płatka!...
— Zejdziemy razem, bo i ja wychodzę, dodał głośno.
U drzwi gabinetu komisarza, pożegnał się z Lambertem, i wszedł do swego biura, jakie obok się znajdowało. Mógł teraz spokojnie oczekiwać na dalszy bieg sprawy, wiedząc przez jakie koleje przechodzić jej będzie trzeba.
Wiedział, że komisarz odeśle papiery na ręce naczelnika bezpieczeństwa, i że ten wyznaczy agenta do przeszukania rzeczy w mieszkaniu Moulin’a. Mimo to jednak zrywał się od biurka co chwila, i biegał po pokoju w nerwowym rozdrażnieniu. Pragnął co rychlej dowiedzieć się o wszystkiem.
— A jeżeli naczelnik wyznaczy którego z moich kolegów? zapytywał sam siebie, co począć wtedy? Będę musiał podstępem dowiadywać się o adresie tego przeklętego mechanika. A ileż doznam przed tem zmartwień i niepokoju?...
Po pół godzinnem oczekiwaniu, zjawił się wreszcie woźny z plikiem papierów, a zastawszy Theifera podszedł ku niemu.
— Chciałem prosić pana o doręczenie tych dokumentów naczelnikowi, rzekł, gdyż sam powracać muszę spieszno do komisarza.
— Najchętniej; odrzekł Theifer.
Po odejściu woźnego, spojrzał na akta, i przekonał się ku wielkiemu swemu zadowoleniu, że to były właśnie papiery Moulin’a.
— Traf, odgrywa dla mnie dzisiaj rolę Opatrzności rzekł, zacierając ręce. Los bardziej nam sprzyjać nie może!... I z wesołym na ustach uśmiechem zabrawszy przyniesione dokumenty, udał się z niemi do naczelnika publicznego bezpieczeństwa.
— Co pan sobie życzysz?... panie Theifer? — zapytał naczelnik.
— Przynoszę papiery od sędziego Camus-Bressoles, jakie już przeszły przez ręce delegowanego komisarza. Woźny nie mówił, że polecono dokonać rewizję w mieszkaniu zaaresztowanego przezemnie przed kilkoma dniami człowieka, który natenczas odmówił wyjawienia swego adresu.
— Ha! widać, że pan Bressoles znalazł sposób rozwiązania mu języka, odrzekł naczelnik. Już to przyznać trzeba, że on umie się znakomicie obchodzić z obwinionemi!... Zobaczmy co też z podsądnego wydobył?
Theifer z właściwą sobie uniżonością podał papiery, oczekując w milczeniu na dalsze rozkazy. Pragnął gorąco by jemu powierzono tę sprawę, a gdyby go pominięto, prosić o nią postanowił.
Naczelnik przebiegł szybko oczyma protokół.
— Ha! ha! — zawołał, podsądny miał stosunki z włoskiemi agitatorami zamieszkującemi w Londynie, widywał się z nimi... Dobrą rybę złowiłeś Theiferze... Winszuję ci... winszuję!...
Inspektor ukłonił się nisko, zaczerwieniony z radości. Szczęście sprzyjało mu zdumiewająco dnia tego. Będą mu zazdrościli, winszowali, obdarzą go gratyfikacją, a może nawet awansem! Jakież rozkoszne marzenia!...
— Łączyły go tam przyjazne stosunki z temi osobistościami należącemi do partji wichrzycieli... Widywał się z niemi... Ho!... ho! djabelnie zła sprawa!... mówił krzywiąc się naczelnik.
Czytał dalej papier w milczeniu, poczem zwróciwszy się do Theifera:
— Mimo to wszystko, rzekł, nie tęga musi to być głowa, gdy naciśnięty przez Bressol’a o powód przyjazdu do Paryża, użył niezręcznej wymówki. Tłumaczył się, że powrócenie honoru jakiejś rodzinie, której wymienić nie może, sprowadziło go do stolicy. Ubogim w pomysły jak widzę, jest ów pan mechanik.
Theifer słuchał z natężoną uwagą, i każde wyrzeczone słowo notował w pamięci.
Jutro zatem, mój inspektorze, ciągnął dalej naczelnik zamykając akta, zabierzecie więźnia od świętej Pelagji, i w jego obecności dokonacie rewizję. Zajmiesz się tem sam, osobiście, mój Theiferze.
— Dobrze panie.
— Wydam natychmiast rozkaz zabrania więźnia. Jutro z rana, o ósmej godzinie, przewieziesz dorożką Ireneusza Moulin do jego mieszkania położonego przy placu Królewskim pod № 24. Będę tam na was oczekiwał pomiędzy dziewiątą a dziesiątą rano.
Inspektor zaledwie zdołał ukryć nadmiar swojej radości.
— Wieź z sobą dwóch zdolnych agentów, dodał naczelnik podpisując upoważnienie.
— Rozumiem.
— Zanotowałeś sobie adres podsądnego? „Ireneusz Moulin, plac Królewski, numer 24?
— Nie wiem jednak na którym piętrze?
— To mniejsza... dopytać się łatwo.
— W rzeczy samej.
— Oto rozkaz... Strzeż pilnie przyłapanego ptaka. Jego zeznania, mogą nam być bardzo pożytecznemi w przyszłości...
— Niech pan naczelnik będzie spokojnym, odpowiadam za wszystko! I uszczęśliwiony tak pomyślnie dla siebie rozwiązującą się sprawą, opuścił gabinet swojego zwierzchnika.
Spojrzał na zegarek.
— Kwandrans na ósmą, rzekł, trzeba jechać natychmiast.
Wydał rozporządzenia dwom agentom, którzy mu mieli towarzyszyć nazajutrz do więzienia, i wyszedł z prefektury by wsiąść w dorożkę i podążyć coprędzej na ulicę św. Dominika do księcia de la Tour-Vandieu.
∗
∗ ∗ |
Pani Leroyer mocno zaciekawioną została listem nadesłanym przez Ireneusza, obok czego pewien poboczny szczegół mocno ją zaniepokoił.
Posłaniec Moulin’a powiedział, że dom w którym zamieszkiwała, strzeżony jest pilnie przez policyjnych agentów.
Jakim mógł być cel tej ostrożności, i przeciw komu wymierzonym został?
Berta zamknąwszy drzwi za nieznajomym wróciła do matki, również zaniepokojona tajemniczem zachowaniem się tego dobrego mężczyzny.
— Niechcąc ci mamo przeszkadzać, rzekła, usunęłam się na życzenie tego nieznajomego, mimo, że jego niezwykłe zachowanie się zatrwożyło mnie na razie. Lękam się czy nie przysłano ci mamo jakiej złej, lub nie potrzebnej wiadomości?
— Uspokój się... odparła wdowa. Przeciwnie bowiem, nadesłano mi promyk nadziei.
— Czy podobna?
— Upewniam cię drogie dziecko. A będę cię mogła lepiej jeszcze objaśnić, skoro powtórnie odczytam ten list.
— Mamże cię znowu pozostawić samą?
— Niepotrzeba. Zostań i przygotuj mi tymczasem lekarstwo.
Chora mówiła tak przyciszonym głosem, że zaledwie dosłyszeć ją było można. Z dniem każdym ta biedna kobieta, owa prawdziwa „Mater dolorosa“ traciła coraz więcej sił, codziennie posuwała się bliżej do mogiły, a mimo to Edmund Loriot nie tracił nadziei.
— Trochę szczęścia i spokoju, myślał, ocalić ją może.
Berta przygotowywała lekarstwo, podczas gdy matka czytała list Ireneusza pochłaniając prawie każde przezeń nakreślone słowo.
Skończywszy na podpisie, zaczęła go odczytywać na nowo. Poraz pierwszy od tylu tygodni, wyraz radości zapromieniał na obliczu nieszczęśliwej. Lekki rumieniec okrasił wdzięcznie jej twarz wybladłą, Przypomniała sobie, iż przed kilkunastoma laty mieszkała w tymże samym domu przy Królewskim placu, Tam przyszły na świat jej ukochane dzieci.
Ten zbieg okoliczności zdawał się dla niej być dobrą wróżbą.
Berta dostrzegła zmianę zaszłą w matki usposobieniu.
— Droga mamo! zawołała, okrywając ją pocałunkami, widzę, iż w rzeczy samej otrzymałaś jakąś dobrą wiadomość?
— Tak, dziecię.
— Wybacz moją ciekawość, ale od kogo ten list?
— Od Ireneusza Moulin.
— Od tego o którym mi opowiadałaś przed paroma dniami? Wszak to ten którym opiekował się nasz ojciec, a on teraz chce nam się za to wywdzięczyć?... ten, którego spotkałaś mamo na cmentarzu?
— Ten sam, moje dziecię; odpowiedziała wdowa, której wspomnienie cmentarza znów smutne nasunęło myśli.
— Pozwolisz mi przeczytać ten list? pytało dziewczę.
Pani Leroyer przecząco potrząsnęła głową.
Wiemy dla czego Berta nie mogła dostać tego listu do ręki. Nie nalegała też więcej ale po chwili zapytała:
— Czy i tego nie mogłabym wiedzieć co ów pan Moulin pisze tak pomyślnego?
— Żąda odemnie wyświadczenia pewnej przysługi...
— I to tak mamę uszczęśliwia? odparła zdumiona.
— Tak moje dziecko. Będę się czuła bardzo zadowoloną gdy zadość uczynię prośbie tego zacnego a prawdziwie kochającego nas człowieka. Przed laty, gdy był podrastającym chłopcem, uważałam go za trzecie swe dziecko. Ciebie szczególniej. Berto, kochał on bardzo... piastował cię i usypiał niejednokrotnie na swoim ręku.
Berta wierzyła ślepo w każde słowo matki, lecz poraz pierwszy w życiu niedowierzać zaczęła temu co od niej usłyszała. Zdawało się jej, że pani Leroyer ukrywa jakąś tajemnicę.
— Dla czego jednak on list przysyła, zamiast zobaczyć się z tobą mamo? zagadnęła po chwili.
— Dla tego, że wyjść nie może.
— A któż mu zabrania? wszak mówiłaś, że jest obecnym w Paryżu?...
— Jest... ale go uwięziono.
— Jakto?... siedzi w więzieniu? zawołało z przestrachem dziewczę. O cóż go obwiniono?
— Sam nie wie... Przysięgłabym, że go niewinnie oskarżono!...
— I zkąd tak nagle?
— Zatrzymano go w mojej obecności, w chwili gdyśmy wyszli razem poza cmentarną bramę. Miał zamiar odwieść mnie tutaj, i poznać się z tobą.
— Ależ to straszne!... moja mamo, odparła Berta. Jakże ty znowu zatrwożyć się musiałaś! i nic o tem nie nadmieniłaś?...
— Byłam przekonaną, tak jak i on sam zarówno, że policja popełniła omyłkę, którą sprostuje niebawem. Czekałem codziennie na jego przybycie i dla tego ci nic nie mówiłam o tym smutnym wypadku.
— A więc nie uwolniono go dotąd?... Nie naprawiono pomyłki? O cóż jest oskarżonym?
— Do obecnej chwili nie był jeszcze badanym. Domyśla się tylko, że go wmięszano najniesłuszniej w jakąś polityczną sprawę.
Berta odetchnęła swobodniej.
— A!... obawiałam się, wyrzekła, czy ów wychowaniec mojego ojca nie dopuścił się jakiego hańbiącego czynu!...
— Hańbiącego czynu? powtórzyła pani Leroyer; nie!... Ireneusz do tego nie byłby zdolnym. Dość jest porozmawiać z nim, zobaczyć go nawet, by powziąść o nim jaknajlepsze wyobrażenie.
— Tak, w rzeczy samej, powinnam była o tem wiedzieć, skoro mi powiedziałaś na początku, że go kochasz, odparła Berta. Jakiej więc on żąda od ciebie przysługi?
— Prosi, bym usunęła przed poszukiwaniem policji, ważne jego papiery familijne, oraz pieniądze stanowiące jedyny jego majątek.
— W jakiż sposób myślisz załatwić to mamo?
— Wykonywując słowo w słowo jego zlecenie. Pójdę do jego mieszkania...
— Co? ty pójdziesz do niego mamo... będąc tak słabą?
— Dla czego nie? jeżeli tego wymaga koniecznie jego interes?... szeptała chora.
— Nie!... ty żartujesz mamo?... wołała Berta przystępując do łóżka zatrwożona.
Pani Leroyer przypomniała sobie w tej chwili o pilnujących dom agentach.
— Boże! a jednak nie mogę pozwolić by zginął!... niesprobowawszy podać mu pomocnej dłoni... wyjąknęła z cicha. Choćbym wiedziała, że się narażę na niebezpieczeństwo, pójdę!... skoro prosi mnie o to.
Dziewczę załamało ręce z rozpaczą.
— Matko! zawołała błagalnie, czyż możesz myśleć o wyjściu z domu, ty?... która od dni kilku nie możesz podnieść się z łóżka? Jestem pewną, że nie byłabyś w stanie przejść przez ten pokój, gdzież więc znalazłabyś siłę do wybrania się na miasto, może ztąd nawet daleko, do nieznanego sobie domu, do przeszukiwania obcych rzeczy i zabierania ich z sobą?... Matko!... błagam na klęczkach, zaniechaj tego zamiaru!... a gdyby moja prośba okazała się daremną, to odwołam się do doktora Loriot, któremu będziesz musiała być posłuszną.
— Milcz... milcz na Boga!... zawołała chora z przerażeniem.
— Dla czego mam milczeć?
— Dla tego, że tajemnica którą powierzył mi Ireneusz, nie może być nikomu wyjawioną. To czego on żąda odemnie, wypełnić muszę... Czy rozumiesz mnie?... „muszę“. Pójdę do jego mieszkania, choćbym wiedziała, że śmierć mnie spotka natychmiast!... Gdzie chodzi o spełnienie obowiązku, życie rachuje się za nic!...
Głos pani Leroyer zaledwie dosłyszany na początku rozmowy, wzmagał się w miarę wypowiadanych wyrazów. W oczach chorej błyszczało niezachwiane postanowienie.
Berta widząc opór matki, zaniechała daremnej walki, próbując teraz łagodnego przedstawienia i prośby.
— Ach! czyliż masz prawo utrzymywać mamo zaczęła po chwili, że twoje życie wobec wyidealizowanego jakiegoś obowiązku, za nic się liczyć powinno? Nie!... nigdy!... bo ono do mnie należy... do twej biednej córki któraby śmierci twojej nieprzeżyła. Ireneusz Moulin, jako wychowany przez ciebie, może być drogim sercu twojemu, może być szczerym i oddanym nam przyjacielem, lecz w każdym razie jest to obcy człowiek, dla którego nie godzi się poświęcać własnego życia i szczęścia swojego dziecka... Matko!... wysłuchaj mej prośby!... mówiła składając ręce, niedoprowadzaj mnie do rozpaczy... inaczej, musiałabym przestać wierzyć w twą miłość, i powziąść podejrzenie co do tej tajemniczej spraw dla której chcesz się poświęcić!...
Chora zadrżała na te wyrazy dziewczęcia, łzy z jej oczu strugą spłynęły, a przygarnąwszy Bertę ku sobie, okrywała ją pocałunkami.
Dziecko moje!... nie pytaj mnie o nic... wyszepnęła, bo nic ci wyjaśnić nie jestem w stanie!... Chciej tylko wierzyć, że ciebie jedną dziś kocham na świecie, i gdyby to było możebnem, zaniechałabym sprawy Ireneusza byleby ciebie zadowolnić. Lecz dziecię drogie dziś nie należę do siebie, rządzą mną okoliczności którym poddać się muszę. Boleję nad tem, że uczyniona przysięga zabrania mi wyjawić ci prawdę, a więc zaklinam na pamięć ojca twojego i naszego nieszczęśliwego Abla, nie pytaj o nic, i nie utrudniaj mi przez to dość i tak ciężkiego zadania!...
Wymawiając ostatnie słowa, pani Leroyer wybuchnęła płaczem.
— Dobrze mamo, odpowiedziało dziewczę, uczynię wszystko czego sobie życzysz, lecz pod warunkiem, że nie pójdziesz do Ireneusza Moulin.
— Pójdę!... zawołała chora, pójdę, nieodwołalnie... pójść muszę... kiedyś, później, może niezadługo... pojmiesz i usprawiedliwisz mój upór, teraz dla ciebie niezrozumiały!
— Nie zawsze mamo chęć jest wystarczającą, do działania... Potrzeba ku temu i odpowiednich sił fizycznych...
— Tych mi niezabraknie!... zawołała chora. Moje osłabienie nie jest tak wielkiem, jak sobie wyobrażasz. Według mnie, wola zastępuje siłę... przekonasz się o tem!
To mówiąc, odrzuciła nakrywającą ją kołdrę i w oka mgnieniu stanęła przy łóżku usiłując przejść przez pokój.
Daremnym jednak był jej wysiłek, zaledwie postąpiła parę kroków, nogi ugięły się pod nią, zawrót w głowie pozbawił ją równowagi, i gdyby nie nadbiegająca Berta, byłaby całym ciężarem runęła na ziemię. Opierając się na córce, zaledwie doszła do łóżka na którym legła bezsilna.
— Nie mogę!... zawołała z rozdzierającym jękiem, nie mogę!... Bóg mnie już opuścił!... niepodobna mi będzie spełnić tak świętego obowiązku! Ani chwili szczęścia przez życie!... ani iskry nadziei przy śmierci!... Rozpacz i cierpienie bez granic!... oto mój los... ma dola!...
Niepowstrzymane łkanie rozsadzało piersi nieszczęśliwej.
— Uspokój się mamo... zaklinam! wołała Berta. To czego ty dopełnić nie możesz, ja za ciebie uczynię.
Pani Leroyer wpatrywała się bystro w twarz mówiącego dziewczęcia.
— Ireneusz Moulin żąda od ciebie mamo byś zabrała z jego mieszkania ważne dokumenty familijne i pieniądze, wskaż mi jego adres, udziel potrzebne szczegóły, a zastąpię cię w tej czynności natychmiast.
— Ty!... dziecko moje?... tybyś to uczyniła?
— Dla czego nie? — Jestem dość silną i energiczną aby wypełnić zlecenie, przed którem ty mamo nawet pod grozą śmierci cofnąć się nie chciałaś!...
— A niebezpieczeństwo?
— Wszak i dla ciebie istniało ono...
— Ależ ty Berto jesteś tak młodą?
— Co znaczy wiek wobec nieszczęścia...
— Nie będziesz że się obawiała?
— Nie!... przysięgam na Boga! Zresztą, ta myśl, że wypełniam święty obowiązek, podtrzymywać mnie będzie.
— Niech się więc dzieje wola Boża!... wyjąknęła chora. Przyjmuję twoje poświęcenie... dziękuję ci z całego serca... i błogosławię!... dodała ze łzami.
— Mów mamo co trzeba uczynić? a wybiorę się natychmiast.
— Och! nie... nie zaraz... nie w tej chwili.
— Dla czego?
— Ireneusz zaleca, aby dopiero wieczorem udać się na plac Królewski.
Berta zadrżała strwożona wzmianką o nocnej wyprawie do nieznajomego domu, i obcego mieszkania. Starała się wszelako ukryć przenikającą ją obawę.
— Posłuchaj mnie drogie dziecię, zaczęła pani Leroyer, i zanotuj w pamięci każde moje słowo. Ireneusz mieszka pod № 24, przy placu Królewskim, w domu, w którym myśmy niegdyś zamieszkiwali. Byłaś natenczas bardzo jeszcze małą, ażeby to dziś sobie przypomnieć.
— Nic nie pamiętam, w rzeczy samej, odparło dziewczę.
— Jego mieszkanie znajduje się na czwartem piętrze, pierwsze drzwi na prawo... Oto klucz odeń.
— Cóż dalej? zagadnęła Berta, będę pamiętała, pierwsze drzwi na prawo.
— Musisz wybrać się tak, ażeby tam stanąć pomiędzy ósmą a dziewiątą wieczorem. Bramę domu zamykają dopiero po dziesiątej.
— Dobrze mamo; lecz jeśli odźwierny zatrzyma mnie i zapyta do kogo idę?
— Moulin przewidział ten wypadek, i powiadamia, że w razie potrzeby należy powiedzieć, że się idzie do szwaczki, pani Langlois, mieszkającej na czwartym piętrze. Wszak niezapomnisz tego nazwiska?
— Pani Langlois, powtórzyła Berta, nie zapomnę.
— Gdyby odźwiernego nie było w bramie, to dostaniesz się niepostrzeżona na wschody, gdyż o ile sobie przypominam jego stancyjka znajduje się przy wyjściu na podwórze.
— A dalej, co czynić trzeba?
— Wszedłszy na czwarte piętro, otworzysz pierwsze drzwi na lewo, tam zapalisz świecę, którą z sobą zabierzesz, i wejdziesz do sypialni. W stojącym tam biurku...
— A klucz od tego biurka przerwało dziewczę.
— Klucz zastaniesz w zamku. W jednej z szufladek po prawej stronie, znajdziesz kopertę z błękitnego papieru, czerwonym lakiem zapieczętowaną. Łatwo ją poznasz, bo zamiast adresu nakreślono na niej jeden tylko wyraz:
— „Sprawiedliwość“, powtórzyła Berta z pomimo wolnym drżeniem.
— Tak, moje dziecię.
— Cóż więcej?
— Następnie przeszukasz wszystkie szuflady zabierzesz pieniądze, i inne procentowe papiery jakie tylko znajdziesz. Moulin powierza w nasze ręce swój ciężką pracą zebrany kapitalik, strzeż się więc byś czego nie uroniła, a głównie pilnuj błękitnej koperty.
— Bądź spokojną mamo... załatwię wszystko jaknajlepiej. Cóż więcej jeszcze?
— Więcej już nic, drogie dziecię.
— A jeśli tam będą jeszcze jakie inne papiery?
— To je pozostawisz. Moulin nic o tem nie pisze. Powracaj tylko Berto ukochana, wracaj jaknajprędzej, bo każda chwila oczekiwania, wiekiem mi zdawać się będzie!...
Lecz powiedz mi mamo, czy tą ofiarą ocalimy przynajmniej Ireneusza od niebezpieczeństwa?
Ocalimy go moje dziecię! Skoro powrócisz bez wypadku, wówczas na klęczkach podziękuję Bogu za Jego miłosierną nad nami opiekę.
— Nie troskaj się mamo; ufam, iż Bóg czuwać nademną nieprzestanie.
— „Strzeżonego Pan Bóg strzeże“, mówi stare przysłowie; pilnuj się zatem, byś niezdradziła się jaką nieostrożnością.
— Upewniam, że wszystko pójdzie jaknajlepiej.
— Ale... i tu wychodząc, musisz się mieć na baczności...
— Jak to tu? powtórzyła Berta nierozumiejąc.
— Powiedziano mi, że policja ma nas na oku...
— Zkąd?... za co?
— Tego niewiem. Posłaniec Moulin’a mówił mi, że w bramie widział dwóch policyjnych agentów.
Berta przypomniała sobie natenczas, iż od dni kilku zauważyła jakiegoś nieznajomego mężczyznę w stancyjce odźwiernej, który mianując się jej bratem, zastępował ją z całą gorliwością. Nikt nie mógł wejść do domu bez wylegitymowania się gdzie, i do kogo idzie?
Zauważyła również, że ów mniemany brat odźwiernej, prowadził jakieś tajemnicze rozmowy z niedawno zainstalo- wanym przed domem czyścicielem obuwia. Zestawiwszy to wszystko w swoim umyśle, doszła do przekonania, że w istocie ten dom pilnie strzeżonym jest przez policję.
W rzeczy samej mamo; rzekła po chwili namysłu, prawdę ci powiedziano.
— Zauważyłaś więc coś i ty także? pytała z niepokojem wdowa.
— Tak, lecz nie umiałam sobie tego wytłumaczyć. Teraz pojmuję wszystko. Nas to szpiegują bezwątpienia!... Wiedząc o tem, że znasz mamo Ireneusza Moulin, ponieważ spotkałaś się z nim na cmentarzu, spodziewają się przy naszej pomocy odkryć tajemnicę więźnia.
— W takim razie, wszystko stracone!... zawołała pani Leroyer.
— Uspokójże się mamo!... pocieszała Berta. Załatwię jaknajlepiej poleconą mi sprawę, ponieważ ostrzeżona o niebezpieczeństwie, unikać go będę. Wyprowadzę w pole przebiegłych agentów, lecz jeśli dom przy placu Królewskim jest również strzeżonym, natenczas moje zadanie będzie o wiele trudniejszem.
— Oto się nie obawiaj; odpowiedziała wdowa. Ireneusz pisze, że nie wyjawił swojego adresu. Gdyby policja wiedziała, o jego mieszkaniu, nasza bytność naówczas byłaby tam zbyteczną.
— To prawda!... rzekła uspokojona dziewczyna. Pozwól mi więc teraz ucałować się mamo, i bądź dobrej myśli.
W chwili, gdy jej usta spoczęły na macierzyńskim czole, zadzwoniono w przedpokoju.
Pani Leroyer zdenerwowana chorobą, krzyknęła pomimowolnie, a mając na pamięci policyjnych agentów ukryła pod poduszkę list Ireneusza.
— Boże!... to pewno oni!... wyszepnęła.
— Kto? o kim mówisz mamo?
— O policyjnych agentach.
— Uspokój że się, i nie obawiaj się niczego, odparła Berta z uśmiechem. Pocóż by tu przyszli?... Zapomniałaś mamo, że to zwykła godzina odwiedzin naszego przyjaciela, doktora Loriot?
— Masz słuszność. Teraz już jestem spokojną lecz nie uwierzysz jak przeraziłam się w pierwszej chwili.
Berta pobiegła otworzyć. Przeczucie jej nie zawiodło. Edmund Loriot stał przed nią, uśmiechnięty, szczęśliwy.
— Jakże się miewa nasza droga pacjentka? zapytał, ściskając rączkę dziewczęcia.
— Duszność nie ustępuje.
— A osłabienie?
— Jednakie. Dziś próbowała podnieść się z łóżka, lecz omal nie zemdlała. Nawet jednej chwili nie może się utrzymać na nogach.
— Dawałaś pani przepisane przezemnie lekarstwo?
— Dawałam doktorze.
— Spodziewałem się lepszego skutku. Czy matka pani nie doznała od wczoraj jakich silniejszych wzruszeń?
Berta zawahała się z odpowiedzią, lecz przypomniawszy sobie zalecenie matki, a nie chcąc kłamać.
— Żadnych o ile sądzę... cichym wyszepnęła głosem.
— Czuwaj pani nad nią bezustannie; mówił młody lekarz, tylko bezwarunkowy spokój fizyczny i moralny, daje rękojmię jej uzdrowienia. Gdyby warunek ten nie był ściśle zastosowanym zapisywane przezemnie lekarstwa działać by przestały, i powrót do zdrowia stałby się wątpliwym, niezapominaj pani o tem...
— Pamiętam, i staram się do tego zastosować, odparła Berta z zakłopotaniem, które nie uszło uwagi Edmunda.
— Wydajesz mi się pani być dzisiaj jakąś pomięszaną, czy zaniepokojoną, rzekł młodzian bystro się w nią wpatrując.
— Bynajmniej doktorze... Jestem w swoim zwykłym usposobieniu.
— Wyznaj pani prawdę... czy nasza chora nie doznała jakich zabójczych wrażeń, których dla niej tak się obawiałem?
— Żadnych... upewniam. Nic podobnego nie miało miejsca... Zresztą, przekonaj się pan sam.
Głos biednej Berty drżał gdy to mówiła, pomięszanie jej coraz wyraźniej dostrzedz się dawało, Edmund spoglądał na nią zdumiony.
Wszedłszy do chorej, doznał nowego przykrego zdziwienia. Nie znalazł wprawdzie tego upadku sił o jakim wspominało dziewczę, przeciwnie, oczy pani Leroyer błyszczały niezwykłym ogniem, a na wybladłych policzkach, pojawił się dawno niewidziany rumieniec.
Wyciągnęła z uśmiechem rękę do wchodzącego.
— Czuję się dzisiaj o wiele lepiej doktorze, rzekła wzmocnionym głosem.
Przy powitaniu, ręka lekarza dotknęła pulsu chorej.
Jakież było jego przerażenie gdy znalazł go wskazującym stopień najwyższy gorączki.
— Musiało tu zajść coś niezwykłego, pomyślał, lecz jak się o tem dowiedzieć?
— Jakże pani spała tej nocy? zapytał.
— Lepiej niż zwykle. Kilka godzin spoczynku, pokrzepiło me siły.
— A sny były przyjemne?
— Nie pamiętam tego.
— Z rana, duszność była większa? badał dalej Edmund.
— Miałam jeden paroksyzm.
— Serce biło silniej niż zwykle?
— Nieco silniej...
— W chwili przebudzenia?
— Nie; później.
— Czemu pani przypisuje tę powiększoną duszność i bicie serca?
Pani Leroyer zawahała się tak jak Berta z odpowiedzią.
— Nie odgaduję wyraźnej przyczyny, odpowiedziała po chwili. Rozmawiałyśmy z Bertą o przeszłości, i te widać wspomnienia wywołały pogorszenie zdrowia.
— A! czyliż pani nie możesz się wstrzymać od wznawiania bólów minionych... zawołał Loriot. Czyliż nie czujesz, że każde takie wspomnienie opóźnia chwilę twojego wyzdrowienia? A sądzę, iż żyć byś pragnęła aby być świadkiem szczęścia swej córki?
— Przyrzekam ci posłuszeństwo doktorze, odpowiedziała chora, rozumie się o tyle o ile to odenmie będzie zależało. Nie zawsze bowiem jesteśmy panami naszych myśli i czynów.
Pani Leroyer nie zrozumiała rzeczywistego znaczenia wypowiedzianych przez Loriot’a wyrazów. Wzmianka „o szczęściu córki“, przebrzmiała dla niej niepostrzeżenie. Berta w zamian, odczuła wszystko co się w tych słowach mieściło, i twarz zarumienioną ukryła w dłoniach, zostając w takiej postawie do końca wizyty doktora.
Edmund zaś myślał:
— Tu dzieje się coś niezwykłego... Matka i córka są tak pomięszane... Cóż bym nie dał ażeby dowiedzieć się prawdy!...
Wiadomo, że zakochani bywają podejrzliwemi i skłonnemi do tysiącznych przypuszczeń, Loriot więc również bar- dzo się zaniepokoił, do czego jeszcze łączyła się i zazdrość. Berta w porozumieniu z matką, ukrywała coś przed nim, co dowodziło, że niema w nim zaufania. Osobie zaś którą się kocha wszystko się powierzyć powinno.
Oczewistem więc było, że Berta go nie kochała.
To dowodzenie logiczne na pozór, zaprowadziło na kręte manowce naszego doktora.
Czuł jakąś tajemnicę w powietrzu której mu nie chciano dowierzyć. Cierpiał niewymownie, a nie śmiał zapytać, by skrócić tym sposobem swoje męczarnie.
Ukrywając pożerający go niepokój, wziął w rękę kapelusz stojący na stoliku i zamierzał się pożegnać.
— Pan już odchodzisz? zapytała chora.
— Tak pani.
— I nie zapiszesz mi nic nowego?
— Do wieczora będziesz pani brała toż samo lekarstwo.
— A w nocy?
— Przyjdę jeszcze wieczorem, wówczas zobaczymy...
Matka z córką zamieniły wzajem znaczące spojrzenie. Wizyta doktora stawała na przeszkodzie ułożonemu planowi, należało więc jej niedopuścić. Lecz jak to uczynić?
— Zamierzasz pan odwiedzić nas jeszcze dziś wieczorem? zapytała Berta.
— Tak, odrzekł Loriot z nietajoną goryczą, jeżeli paniom nie będę natrętnym, albo w czem nieprzeszkodzę...
— Natrętnym nigdy pan nam być nie możesz, zawołało dziewczę, i sądzę, że pan jesteś o tem przekonany. Chodzi tylko o to, że potrzebuję wyjść dziś wieczorem dla odniesienia wykończonej roboty, na którą od dni kilku oczekują. Radabym być obecną przy pańskiej wizycie, a mimo najszczerszych chęci, wyjścia odłożyć nie mogę.
Mimo zręcznego upozorowania, Loriot odczuł i tu fałszywie brzmiącą nutę jakiejś tajemnicy.
— Dobrze to rozumiem... rzekł, głosem nad którym daremnie pragnął zapanować, moja bytność byłaby dziś paniom niedogodną... przyjdę więc jutro z rana. Tu ukłoniwszy się obu kobietom wyszedł, nie przemówiwszy już słowa.
W sercu Edmunda powstała teraz gwałtowna burza, z każdą chwilą, wzrastała zazdrość wiodąc szalone przypuszczenia. Bez wahania gotów był poświęcić rok życia byle istotnej dowiedzieć się prawdy. Zanadto jednak szanował Bertę aby się uciec do śledzenia jej lub szpiegowania.
Dziewczę zamknąwszy drzwi za doktorem, wróciło zgnębione do pokoju matki.
— W wielkiej byłam obawie, zaczęła pani Leroyer, byś się pomimowoli nie zdradziła, moje drogie dziecko.
— Starałam się zapanować nad sobą, choć jestem pewną, że Edmund dostrzegł moje pomięszanie, i odgadł, że kłamię...
— Takie kłamstwo nie jest grzechem, i nie przynosi ci ujmy, odparła matka. Popełniłaś je w szlachetnym celu, znaglona zacnemi pobudkami, sumienie zatem nic ci wyrzucać nie powinno.
Berta siedząc w milczeniu rozmyślała:
— Nasz doktór był bardzo smutnym wychodząc od nas... Nie sumienie, lecz serce moje cierpi nad popełnionym czynem!...
Dalsze dnia tego godziny, ciągnęły się żółwim krokiem dla obu tych kobiet. Z niecierpliwością oczekiwały nadejścia chwili wskazanej przez Ireneusza do tajemniczej wyprawy.
Nadszedł nakoniec wieczór. Uderzyła siódma potem wpół do ósmej.
Niebo pokryło się chmurami. W powietrzu czuć było nadchodzącą burzę.
Berta nie mogąc się doczekać naznaczonej godziny, wcześnie już wdziała kapelusz, i owinęła się szalem.
W owej to właśnie chwili, Theifer wysiadał z dorożki jaka go przewiozła z prefektury na ulicę św. Dominika do pałacu księcia de la Tour-Vandieu.
Zaledwie przestąpił próg wjazdowej bramy, wygalonowany szwajcar zbliżył się ku niemu, a poznawszy w nim widzianego już po kilkakrotnie interesanta, powiadomił, że książę jest w domu, i właśnie kończy jeść obiad.
— Mniejsza z tem, odrzekł przybyły, książę o każdej dnia porze gotów jest mnie przyjąć, chodzi tu bowiem o nader ważną sprawę, proszę więc zanieść natychmiast ten bilet na górę.
Po upływie kilku minut, powrócił szwajcar, a wraz z nim kamerdyner, który przeprowadził Theifera do książęcego gabinetu.
— Od chwili odebrania od pana listu, rzekł Jerzy po przywitaniu, czekam jak na rozpalonych węglach. Jakże tam idzie nasza sprawa?
— Nadspodziewanie dobrze.
— Więzień podał swój adres sędziemu?
— Podał.
— Gdzież mieszka?
— Przy placu Królewskim № 24.
— Wszak do tej pory nie dokonano tanm jeszcze rewizji?
— Nie, mości książę. Jutro z rana dopiero w obecności Ireneusza Moulin, ma nastąpić zejście policji.
— Trzeba nam więc dziś w wieczór wziąść się do dzieła.
— I ja tak sądzę, śpieszyłem bez straty czasu by o tem donieść księciu.
— Jestem gotów zaraz iść z panem. Pewien tylko szczegół trochę mnie niepokoi...
— Cóż takiego? jeśli spytać wolno?
— Przemyśliwam jakim sposobem dostaniemy się do mieszkania tego człowieka, nie mając klucza do drzwi?...
Theifer uśmiechnął się żartobliwie.
— Przeszkoda łatwa do usunięcia, odrzekł. Wstąpimy po drodze do mnie, zkąd zabiorę pewne narzędzia jakie nam ułatwią zadanie.
— Czy pan znasz ten domu przy placu Królewskim?
— Nieznam go wcale.
— To być może, iż nas nie wpuszczą do bramy?
— Niech wasza książęca mość będzie spokojnym. Znajdę sposób uśpienia podejrzeń odźwiernego. Wiem, że mieszkanie mechanika znajduje się na czwartym piętrze, wiadomość ta wystarczy nam obu.
— Sądzisz pan zatem, że trzeba jechać natychmiast?
— Tak, książę, bo chciałbym ażebyśmy przybyli na miejsce pomiędzy dziewiątą a dziesiątą godziną.
Jerzy spojrzał na swoją postać odbijającą się w stojącem zwierciadle.
— Czy nie lepiej byłoby, zapytał, zmienić mój ubiór na tę wyprawę?
— Być może... rzekł agent, choć moim zdaniem książę powinien wyjść z pałacu w zwykłym swym stroju, by nie obudzać podejrzeń wśród służby. Najlepiej więc będzie gdy wasza książęca mość zaszczyci moją skromną siedzibę swoją obecnością i tam dokonana przebrania. Biorę na siebie dostarczenie garnituru i innych potrzebnych przedmiotów, a upewniam, że z pod mojej ręki wasza książęca mość wyjdzie zmienionym do niepoznania.
— Na wszystko znajdujesz w mgnieniu oka dobrą radę, jesteś nieocenionym Theiferze!... zawołał Jerzy uradowany.
— Jest to niezbędną koniecznością mojego rzemiosła, odparł skromnie agent. Gdyby mi nawet brakło tej zdolności, to niewygasła wdzięczność dla księcia natchnęła by mnie w tym razie dobrym pomysłem.
— Będę się starał wynagrodzić ci to wszystko, odparł Jerzy, a teraz powiedz mi co słychać na ulicy Notre-Dame des Champs?
— Matka coraz szybciej zbliża się do grobu...
— Twoi agenci czuwają tam ciągle?
— Tak, ale po naszym powrocie z Królewskiego placu, zamierzam usunąć ich ztamtąd, ponieważ przekonałem się, że jest zbytecznem śledzenie tych obu kobiet.
Tak rozmawiając Jerzy, wdziewał palto i kapelusz, i wsuwał w kieszeń nabity rewolwer.
— Jestem gotów, rzekł, możemy jechać.
Zbliżyli się ku drzwiom, gdy Theifer zatrzymał pana de la Tour-Vandieu.
— Wasza książęca mość zapomniał o pewnej ważnej okoliczności, wyszepnął z cicha, o jakiej nadmieniał mi kiedyś... Mamy nadzieję odnaleść kompromitujące papiery w mieszkaniu obwinionego... Gdybyśmy wypadkiem nic odkryć nie zdołali, jak zaradzić temu na razie? Należało by mieć przygotowany jakikolwiek dokument, którego wsunięcie między papiery mechanika świadczyłoby o jego winie...
— Pomyślałem już o tem, rzekł Jerzy. Mam przy sobie wszystko czego potrzeba.
— A zatem, idźmy.
Ukrytemi schodami wyszli z gabinetu na podwórze, a ztamtąd na ulicę świętego Dominika.
Dorożka Theifera oczekiwała przy chodniku. Jerzy wsiadł w nią szybko, a inspektor zajął miejsce na przednim siedzeniu i kazał woźnicy jechać na ulicę Ludwika Filipa, gdzie w jednym z najnędzniejszych domów zajmował brudne i ciasne mieszkanie na trzeciem piętrze od podwórza.
Ten dom nie posiadał odźwiernego, co właśnie skłoniło Theifera do ulokowania się w nim. Właściciel małego sklepiku załatwiał formalności z lokatorami z których każdy miał klucz oddzielny od drzwi wejściowych.
Głoszono, że ów sklepikarz utrzymywanym był kosztem prefektury, a roznoszący ową wiadomość nie rozsiewali jak się zdawało jej bezpodstawnie.
Po zapłaceniu dorożkarza Theifer, otworzył kluczem drzwi wejścia, a zapaliwszy latarkę poprzednio już przygotowaną, przyświecał nią księciu w ciemnym korytarzu, pełnym błota w zimie, a śmieci i kurzu podczas lata.
Na końcu tego korytarza znajdowały się schody prowadzące na piętro.
Od chwili wyjścia z pałacu, oba z księciem nie przemówili do siebie ani słowa, i w milczeniu weszli na wschody. Theifer otworzywszy drzwi swego mieszkania, usunął się na bok z poszanowaniem przepuszczając przed sobą pana de la Tour-Vandieu, który ze wstrętem przestąpił próg tego brudnego zakątka.
Pierwsza izba była zupełnie pustą, lecz w drugiej za to dziwny przedstawił się widok.
Na wieszadłach przez całą długość ściany, wisiały najróżnorodniejsze ubrania, tak jak w sklepie ze starą garderobą. Na pułkach i stołach stały całe stosy flaszeczek, pudełek i słoików z kosmetykami i teatralnemi przyborami.
Między ubiorami dostrzedz było można strój włościański, świąteczny ubiór rzemieślnika, zabrudzony kaftan węglarza, oprócz publicznego posłańca, łachmany żebraka, księżą sutannę i mundur żołnierza.
Nad każdym z takich kostjumów, wisiała odpowiednia peruka, wąsy i broda. Prócz tego na stole biało lakierowanym, leżało kilkanaście peruk różnego kształtu i barwy.
Pod oknem stała toaleta z wielkim zwierciadłem, na której wśród blanszów, różów i czernideł, różnej wielkości szczotek i grzebyków, niepodobna było dojrzeć pustego miejsca.
W tym to przybytku, przebiegły Theifer przerabiał i charakteryzował twarz swoją, ilekroć tego okazała się potrzeba. A przyznać trzeba, że posiadał w tej mierze niesłychanie artystyczną, wprawę!
Książę de la Tour-Vandieu pomimo wewnętrznego wstrętu, przyglądał się temu wszystkiemu ze szczególniejszą uwagą.
Inspektor spostrzegł badawczy wzrok Jerzego.
— W porządku mój cały arsenał!... wyrzekł z zadowoleniem. Któryż ubiór wasza książęca mość wybiera dla siebie?
— Radź mi sam... mój Theiferze.
— Oto strój mieszczański wcale jeszcze nie używany. Mógłby go książę przywdziać bez obawy.
— Zgoda! odparł Jerzy.
Po dokonanej przemianie, nikt by nie był poznał możnego pana w tym skromnym ubiorze. Był to mieszczanin w całym znaczeniu tego wyrazu, mieszczanin ze krwi i kości. Theifer zaś zmienił swoje ubranie na stary wytarty paltot, a nowy cylinder na wypłowiały kapelusz filcowy. Dodawszy do tego wąsy i brodę, zmienił się do niepoznania.
— Mogę upewnić waszą książęcą mość, wyrzekł z zadowoleniem, iż w tym kostiumie niktby go niepoznał.
Poprawiwszy jeszcze ostatnie szczegóły w toalecie Jerzego, wyjął pęk wytrychów z szuflady i wsunął je w kieszeń.
— Masz więc już wszystko co ci potrzeba? zapytał pan de la Tour-Vandieu.
— Mam... możemy wyruszyć w drogę.
— Dla czegoś odesłał dorożkę?
— Przezorność tak nakazywała. Niedaleko ztąd na plac Królewski, a o wiele będzie bezpieczniej przybyć tam pieszo.
— Ha! skoro tak sądzisz, to idźmy.
Wkrótce znaleźli się na ulicy.
Niebo jeszcze bardziej pokryło się chmurami. Dął wiatr zachodni podnosząc tumany kurzawy. W oddaleniu słychać było złowrogie wycie burzy, która lada chwila wybuchnąć miała nad Paryżem.
— Zdaje się, że burza nadchodzi, rzekł Jerzy. Pogoda nam nie sprzyja. Czas fatalny!...
— Ale dogodny dla nas; odparł Theifer. Radbym przyśpieszyć tę burzę. Przy wielkich atmosferycznych wstrząśnieniach, wszyscy siedzą w domach zatykając uszy. Można natenczas swobodnie robić co się komu podoba.
Książę przyznał słuszność logicznemu dowodzeniu agenta, a oczekując na spodziewaną pomoc niebios, kroczył wraz z nim wolno do oznaczonego miejsca.
Upłynęło kilka minut. Przewidywana burza szybko nadbiegała.
Spotykani przechodnie biegli do domów z pośpiechem, aby się ukryć przed zawieszoną nad ich głowami ulewą. Tumany piasku i kurzu oczy zasypywały. Przy olśniewających błyskawicach bladły światła gazowych latarni, huk grzmotów zagłuszał turkot powozów i dorożek.
Mimo to wszystko, książę de la Tour-Vandieu szedł nieustraszony, w towarzystwie wiernego sobie Theifera.
∗
∗ ∗ |
Dawna nasza znajoma pani Amadis, z nadbiegłą szybko starością, wyrzekła się wszelkich światowych zabaw w których niegdyś tak przewodniczyć lubiła. Salony jej zapełniane dawniej mięszaną nieco publiką, dziś stały pustkami.
Nie wydawała już balów ani rautów, zadawalniając się teraz tygodniowemi przyjęciami, na których odpowiednie jej wiekiem osoby odwiedzały ją niekiedy. Resztę pozostałego czasu rozdzielała między czytywanie romansów i pielęgnowanie Estery, którą uważała za córkę powierzoną swej pieczy, a którą otaczała wyznać trzeba macierzyńską tkliwością.
Na punkcie uwielbiania romantycznych przygód różnych bohaterów książkowych pani Amadis nie zmieniła się wcale. Z jednakim zapałem rozczulała się nad utworami nowych autorów jakkolwiek wierną pozostała legjonowi starych romansopisarzów.
Obok tego, namiętnie lubiąc muzykę, co tydzień musiała być obecną w teatrze. Nie abonowała już loży pierwszego piętra, gdzie dawniej wystawiała na pokaz swe wdzięki i jaskrawe toalety, lecz zajmowała ciemną lożę parterową z której niewidziana przysłuchiwała się pięknym arjom Hugonotów, Żydówki, Roberta djabła i Wilhelma Tell’a.
Ze wszystkich jednakże oper najbardziej lubiła „Niemą z Portici“, jako wspomnienie tkliwej nieszczęśliwej miłości Zygmunta de la Tour-Vandieu, i czarownie pięknej córki kapitana Dérieux.
Pierwsze spotkanie tych dwojga młodych ludzi miało właśnie miejsce w teatrze na przedstawieniu tej opery.
Estera nuciła nieraz całe ustępy z tego pięknego dzieła Aubera, a gdy wypadkiem napadło chorobliwe rozdrażnienie, pani Amadis uspokajała je śpiewając (najczęściej fałszywie) główny motyw z tejże opery.
Jadąc do teatru, zabierała z sobą Esterę, która przez cały czas przedstawienia siedziała spokojnie, jak gdyby tonąc we wspomnieniach minionej swojej szczęśliwej przeszłości.
Dnia tego w którym Ireneusz Moulin za pośrednictwem Eugenjusza przesłał list pani Leroyer, było nieznośnie go- rąco. Atmosfera przepełniona elektrycznością, zwiastowała burzę.
Ten anormalny wybryk natury w spóźnionej porze roku, źle oddziaływał na usposobienie Estery. Od rana, dziwnie była wzburzoną, i zagniewaną. Nerwowe dreszcze wstrząsały jej wątłym ciałem, oczy zwykle łagodne, przybrały jakiś dziki wyraz, usta szeptały niezrozumiałe zdania, wśród których dawały się dosłyszeć słowa: „Zygmunt... Brunoy... mój syn“.
Od kilku miesięcy stan chorej polepszył się o wiele, i dawno już niedostrzeżono takiej gwałtownej zmiany.
Pani Amadis nie przeraziła się tem jednakże, lecz ów paroksyzm chorej zwalczyć postanowiła za pomocą muzyki ulubionej opery.
— Ach! zawołała, gdyby to dziś przedstawiano w teatrze „Niemą z Portici“, o jakże czuła bym się szczęśliwą!... Byłoby to jedynym lekarstwem dla mej biednej chorej!
Nieszczęściem jednak, grano Roberta djabła.
— To nieodpowiednie dla Estery, mówiła do siebie. Zakonnice, duchy jakie się tam ukazują, djabeł z całym swoim orszakiem, wreszcie piekielne ognie i cmentarz, źle na nią oddziałać by mogły. Ja nawet sama, która na nerwy użalać się nie mogę, doznaję pewnej trwogi, a cóż dopiero tak chora jak ona?
Przerwała rozmyślanie nucąc jak zwykle fałszywie:
„Królu piekieł, ja wzywam cię
To ja“.
„Potępieniec jak ty!...
— Nie... nie! — to nie wesołe!... dodała; albo ta arja:
„Wy którzy spoczywacie tu
„Wiecznym snem złożeni
„Powstańcie wraz!...
— Nie! w żaden sposób zabrać dziś nie mogę z sobą Estery na to przedstawienie. Mogłoby jej to zaszkodzić, zwłaszcza przy obecnym nieusposobieniu. Sama wszelako niemam powodu odmawiać sobie tej przyjemności. Jeżeli więc moja chora uspokoi się nieco, pojadę do teatru. Uwielbiam Roberta djabła!... Zresztą, zobaczymy wieczorem. Tymczasem każę przyśpieszyć obiad, ażeby w każdym razie nie stracić uwertury.
Wydawszy odpowiednie rozporządzenia, pani Amadis przeszła do chorej, i zastała ją przeglądającą książkę z obrazkami.
Przerzucając karty bezwiednie jedną po drugiej, gniotła je i niszczyła z dziecięcą nieświadomością.
Wdowa zbliżywszy się, dotknęła z lekka jej ramienia.
Estera drgnęła gwałtownie, i z niezwykłą złością zwróciła się do niepokojącej ją osobistości. Poznawszy jednak swoją opiekunkę, uśmiechnął się z lekka, nie wypuszczając z rąk książki.
— Jakże się miewasz dziś drogie dziecię?... moja ty księżno... pytała z przymileniem wdowa w oczy jej spoglądając.
Ilekroć razy znalazły się same, pani Amadis używała tego tytułu mówiąc do Estery, tytułu wreszcie z prawa jej przynależnego. Wymawiając wyraz „księżno“, czuła się dumną ze swej protegowanej.
Estera jednak nie odpowiedziała ani słowa, trudno było przeniknąć to jej milczenie i odgadnąć czy niezrozumiała zwróconych do niej wyrazów, lub zatopiona we własnych myślach nie słyszała ich wcale.
W chwili obecnej, całą jej uwagę pochłaniał większych rozmiarów rysunek w książce, któremu przypatrywała się z gorączkową ciekawością.
Nagle zerwała się z krzesła, a podniosłszy w górę książkę, podbiegła ku pani Amadis błędnym patrząc w nią wzrokiem.
— Co ona tam znalazła?... pomyślała wdowa, i głośno dodała:
— Pokaż drogie dziecię ten obrazek... pokaż go swej przyjaciółce... I pochyliła się ku obłąkanej nie spuszczającej na chwilę oczu z kart otwartej księgi.
Wyraz tych oczu był przerażający zdawało się, że lada chwila wyjdą z osady. Usta chorej szeptały przytem jakieś niezrozumiałe słowa.
Znać było po ściągniętych brwiach i dziko patrzącym wzroku, że w głowie nieszczęśliwej jakaś ciężka odbywała się praca. Narysowana w książce illustracja, budziła widocznie w jej umyśle z dawna uśpioną inteligencję.
— Boże!... zawołała pani Amadis, spojrzawszy w otwartą książkę. Boże miłosierny!... to istny obraz tej strasznej sceny nocnej... Zdaje mi się spojrzawszy, że jestem tam jeszcze... Dreszcz straszny na samo wspomnienie wstrząsa mną od stóp do głowy!...
Rysunek który tak silnie oddziałał na obie kobiety, przedstawiał wnętrze bogatej sypialni.
Przy łożu zarzuconym w nieładzie spadającą kołdrą stała przechylona kolebka ze śpiącą dzieciną. Przed kolebką młoda kobieta w bieliznę tylko odziana, walczyła z mężczyzną odstręczającej powierzchowności, pragnąc jak gdyby własnym ciałem zasłonić tę drogą, sobie istotę przed zemstą srogiego napastnika. W drugim końcu sypialni stała o wiele starsza kobieta w niemej rozpaczy załamując ręce, skamieniała z przerażenia, niezdolna do niesienia jakiejbądźkolwiek pomocy.
Pomieniony rysunek, dziwnym zbiegiem okoliczności, przypominał jaknajdokładniej scenę napadu Jerzego de la Tour-Vandieu i owo właśnie wspomnienie budziło uśpiony rozum Estery.
— Ach! co ja pocznę z nią teraz?... wołała przerażona pani Amadis. Ten przeklęty obrazek przypomniał jej widocznie ową noc straszną. Wywoła to nowy atak nerwowy... Zkąd ona wydostała tę fatalną książkę?...
Podeszła zwolna do obłąkanej chcąc ją jej odebrać, lecz chora niedopuściła tego powtarzając pół głosem:
— Brunoy... wiesz pani?... Brunoy... willa... zbrodniarze napadną... strzeż się dziecko... och! dziecko... ratuj moje dziecko!...
To mówiąc, przedarła na wpół trzymaną w ręku książkę, obrazek odrzuciła zdaleka a chodząc szybko po pokoju, powtarzała:
— Brunoy... Brunoy... zbrodniarze!...
Od czasu do czasu, zatrzymywała się nagle wówczas jej wzrok przybierał wyraz przerażający a ręce rzucane w powietrze, zdawały się odpychać jakieś fantastyczne widma.
Pani Amadis stała w osłupieniu patrząc na tę scenę, bo od lat kilku Estera nie podlegała podobnym paroksyzmom.
— Co ja z nią pocznę?... powtarzała z rozpaczą, co ja z nią pocznę?... nieszczęśliwa!...
Chora tymczasem zdawała się z wolna uspokajać. Bujne jej włosy w owej bezmyślnej bieganinie, uwolnione z krępujących je splotów jak gdyby złotym płaszczem owinęły jej postać. Zatrzymała się na środku pokoju jak posąg wykuty z kamienia, zapatrzona w jakiś niewidzialny przedmiot, i nagle z jej ust pół otwartych zaczęły się wydobywać cicho jej ulubione tony, jakie rozpłynęły się w znaną a tak często przez nią wyśpiewywaną arję z „Niemej z Portici“.
Był to uspokajający objaw dla pani Amadis, gdyż zwykle śpiew u obłąkanej poprzedzał obezwładnienie, i oznajmiał koniec nerwowego paroksyzmu.
— Gdybyż chciała zasnąć cokolwiek, pomyślała wdowa, znacznie by ją to pokrzepiło. Parę godzin spoczynki:, wzmogłoby jej siły. Obudziła by się spokojną, jak przedtem.
Estera jak gdyby odgadując myśli swej opiekunki, zbliżyła się do szezlongu, i położyła na nim, nieprzerywając śpiewania.
Pani Amadis uspokojona stanem chorej, kazała pośpieszać z obiadem i mieć zaprzężony powóz, na wpół do ósmej.
Wiemy, że niechciała stracić jednego tonu z uwertury Roberta djabła.
O godzinie szóstej, zasiadła do obiadu przed tem jednakże odwiedziła Esterę w jej pokoju. Chora leżała jak przed tem, nucąc teraz pół senna swoją ulubioną arję.
Lekarze w takich razach zalecali spokój i odosobnienie.
Przywykła do podobnych scen pani Amadis ucałowała chorą, i zjadła z apetytem podany sobie obiad.
O siódmej wsiadła do karety, przykazawszy pokojówce aby na chwilę nie opuszczała chorej.
Marjetta przeznaczoną była wyłącznie do usług obłąkanej, ale jak zwykle młode dziewczęta, lekceważyła przyjęty obowiązek, i mimo uroczystych zapewnień, iż na krok nie odstąpi chorej, układała sobie tajemnie inne zamiary.
Owóż zaledwie pani Amadis odjechała, pokojówka zaczęła się przygotowywać do wyjścia.
Od pewnego czasu, zawiązała znajomość ze strażakiem z sąsiednich koszar, a wiadomo jak owi dzielni chłopacy niebezpiecznemi bywają dla młodych cór Ewy. I Marjetta przeto jak inne, uległa czarowi miłości, przed którą nie broniło jej doświadczenie. Kochając wybranego, pragnęła go poślubić, do czego i on nakłaniał się początkowo.
Wkrótce jednakże, przemogła lekkomyślność i znana niestałość młodzieńca. Strażak zaniedbywał ją widocznie, w obejściu był chłodniejszym, jego wizyty mniej często następowały.
Miłość własna dziewczyny cierpiała na równi z jej sercem. Pragnęła odkryć istotną, prawdę, i w tym celu naznaczyła schadzkę ukochanemu właśnie na wieczór dzisiejszy.
Łatwo pojąć jak nie w porę wypadło jej czuwanie przy chorej pani.
Dla uspokojenia głosu sumienia szepcącego jej, że źle uczyni wychodząc wieczorem, odpowiadała sobie:
— Ha!... trudno!... Niepodobna poświęcać własnego szczęścia dla cudzego kaprysu... Nasza warjatka nie jest dziś gorzej słabą jak zwykle. Mój Franek będzie na mnie oczekiwał pod piątą arkadą. Nie mogę zostawiać go w niepewności. Wiem, że gdyby się starsza pani dowiedziała o tem, miałabym hałas nielada. Lecz któż jej to powie? Chora wiedzieć nie będzie, że pozostawię ją samą... Odźwierna nie spostrzeże mnie wychodzącej, a za nim bramę zamkną o dziesiątej, powrócę, bo pani przyjedzie z teatru o jedenastej. Wszystko więc dobrze się złoży.
O ósmej, Marjetta weszła do kuchni, gdzie była zebraną reszta służby.
— Możecie iść spać, lub wyjść gdzie na parę godzin, rzekła do nich, ja będę czuwała przy chorej.
Korzystając z jej grzeczności, kucharka i młodsza o dziewiątej udały się na spoczynek. Służący pojechał z panią Amadis do teatru, pokojówka była więc pewną, że jej nikt szpiegować nie będzie.
Przed wyjściem z domu, weszła do pokoju Estery.
Zastała ją leżącą nieruchomie na szezlongu na którym spoczywała od południa.
— To dobrze!... rzekła z zadowoleniem. Jestem pewna, że do jutra rana nieporuszy się z miejsca. Mogę bezpiecznie wyjść na godzinę, lecz przed tem zgaszę światło, mogłaby bowiem cały dom spalić. Pani Estera może i po ciemku śpiewać swoją piosenkę.
I nie zważając, że chorą pozostawia w ciemności, zadmuchnęła lampę, i wybiegła na oznaczoną schadzkę.
W tejże chwili właśnie, zawieszona od kilku godzin burza po nad Paryżem, wybuchła z całą gwałtownością. Szalony huragan łamał i wyrywał drzewa, pędząc przed sobą tumany piasku i kurzawy. Ponury łoskot, stawał się coraz częstszym i bliższym, a silne uderzenia gromów następujących bez przerwy wstrząsały kamienicami, jak gdyby podczas przejścia ciężkiej artylerji puszczonej galopem.
Ten chaos atmosferyczny zbudził obłąkaną z pół uśpienia w jakim się znajdowała. Zerwawszy się, wyprostowała, i zaczęła przysłuchiwać.
Nowa błyskawica objęła szeroką przestrzeń, oświecając jej pokój, z którego dwa okna wychodziły na plac Królewski.
Estera stojąc nieruchomie, śledziła oślepiające światła jakie szybko po sobie następowały, poprzedzane hukiem grzmotów. Możnaby sądzić, iż znajdowała przyjemność w przypatrywaniu się tym konwulsyjnym drganiom przyrody, mimo, że sama drżała na całym ciele.
Po niejakim czasie, zbliżyła się do okna, a wsparłszy na szybie rozpalone czoło, patrzyła ciekawie na szalejący huragan, jaki przyginał do
ziemi wierzchołki wyniosłych drzew rosnących na placu.
Powróćmy do mieszkania pani Leroyer, przy ulicy Notre-Dame des Champs. Berta widziała również gromadzące się chmury, brzemienne piorunami, nie zdołało to jednak zachwiać jej w zamiarze wycieczki do mieszkania Ireneusza Moulin.
Wdowa po skazańcu, z oczyma wlepionemi w cyferblat ściennego zegara, czuła zarówno zbliżającą się burzę.
— Jak ty zdołasz przedostać się tam drogie dziecię? zagadnęła; nawałnica się zbliża...
— Przemyśliwam właśnie po nad tem, odparło dziewczę, lecz czynność ta jaką mam do spełnienia, odłożoną zapewne być nie może?
— Nie! moje dziecko; list Ireneusza jest naglący. Dziś w wieczór działać potrzeba... jutro, byłoby może za późno.
Berta spojrzała na zegar.
— W pół do dziewiątej, wyszepnęła, czas w drogę.
— Weźmiesz zapewne dorożkę?...
— Tak; kurs za odległy do przebycia pieszo.
— Nie wsiadaj jednak w powóz przed domem, ażeby nie dać sposobności do śledzenia cię, przestrzegała matka.
— Wiem o tem... bądź mamo spokojną.
— I nie zajeżdżaj przed dom Ireneusza...
— Będę pamiętała.
Berta jak wiemy, zakwefiona czarnym welonem i owinięta szalem, była gotową do podróży.
— Spiesz się moje dziecię, mówiła pani Leroyer powstając z łóżka, ażeby usiąść na fotelu. Pojmujesz z jaką niecierpliwością będę na ciebie oczekiwała. Uściskaj mnie... i idź!... Niech cię Bóg prowadzi... Odwagi i męstwa!
— I ciebie proszę, bądź mamo odważną, odpowiedziało dziewczę, okrywając pocałunkami ręce biednej matki. Cierpliwości, i dobrej myśli; — wrócę niezadługo.
— Nie zapomniałaś wziąść klucza?
— Mam go w kieszeni.
— Czwarte piętro... drzwi na prawo... pamiętaj?...
— Pomnę o wszystkiem.
Berta wyszedłszy z mieszkania, zeszła cicho ze schodów, aby nie zwracać na siebie uwagi, ale nie mogła uniknąć przejścia koło stancyjki odźwiernej.
Drzwi tej stancyjki były na roścież otwarte z przyczyny panującego w niej gorąca. Odźwierna jedząc obiad ze swym mniemanym bratem spostrzegła przechodzącą.
— A gdzież to panienka idzie w taką niepogodę? zapytała.
— Do apteki... po lekarstwo dla mamy...
— Nie lepiej więc mamie?
— Nie! niestety...
— Ach! to źle... bardzo mnie to smuci, mruczała odźwierna.
Dziewczę wychodząc, spojrzała badawczo na około siebie. Stojący przed bramą agent, palił fajkę, nie zwracając uwagi na to co się na dworze dzieje.
Wicher dął silnie. Przytłumiony odgłos grzmotu, odpowiadał mu zdala.
Uszedłszy kilkanaście kroków, Berta zatrzymała się na chodniku, oczekując na przejeżdżającą dorożkę, która by ją dowiozła do stacji Montparnasse, i wkrótce spostrzegła zbliżające się dwie czerwone latarnie.
— Pojedziecie ze mną przyjacielu? zapytała nadjeżdżającego.
Woźnica zatrzymawszy się, spojrzał.
— Nie jestem wprawdzie zajęty, odrzekł, ale djabelna niepogoda, radbym ażeby moje szkapy wypoczęły trochę.
— Zawieź mnie pan... zawieź! prosiła dziewczyna błagalnie. Burza nadchodzi, nie znajdę dorożki... Muszę odbyć ten kurs w nader ważnej sprawie, i to jak najprędzej, a już jest bardzo późno!...
Błyskawica oświetliła w tej chwili oblicze proszącej.
— Jakież piękne dziewczę! — pomyślał uśmiechając się woźnica.
— Ha! skoro tu chodzi o tak pilny i ważny interes dodał głośno, siadaj panienka. Możesz mi zaufać, w całym Paryżu znają moją trzynastkę... Popędzę szkapy, abyś nie narzekała, że z mojej winy spóźniłaś się na umówioną schadzkę. Gdzież mam jechać?
— Na plac Królewski, odpowiedziała, nie wiele rozumiejąc gadulstwa Loriot’a a tem bardziej nieprzypuszczając ażeby ów woźnica był wujem ukochanego przez nią Edmunda.
— Plac Królewski, powtórzył Piotr, to kawał drogi, no! ale się przecież jakoś zajedzie... Numer domu?
Dziewczę przypomniawszy sobie przestrogę matki, podało numer 18.
Konie Piotra Loriot jakkolwiek zmęczone, rączo jednak biegły przed burzą.
— Otóż jesteśmy na miejscu! — zawołał dorożkarz.
Berta wysiadła.
Grube krople deszczu spadać zaczęły. Błyskawice rozdzierające obłoki pozwoliły jak wśród dnia białego rozróżnić rysy dziewczęcia.
Loriot cmoknął językiem na wzór smakosza poszeptując:
— Siarczyście ładna!... jak mi Bóg miły! O! ja znam się na tem, wożąc od lat dwudziestu całe tuziny pań i panienek...
— Należy mi się trzydzieści sous za kurs, panieneczko, dodał głośno, a na piwo, co łaska...
— Ale ja was radabym zatrzymać... odparła Berta.
— Zatem panienka chce wynająć na godziny?
— Tak; na godziny.
— Trzeba mi to było powiedzieć... A jakże długo panienka pozostawać tam będzie?
— Około dwudziestu minut. A potem odwieziecie mnie tam zkąd wyjechaliśmy.
— No! to proszę iść i śpieszyć się, bo będziemy mieli potop... Za trzy minuty lać pocznie jak z cebra.
Córka pani Leroyer pobiegła w stronę domu oznaczonego dwudziestym czwartym numerem.
— Założyłbym się, pomrukiwał Loriot, że idzie na spotkanie ładnego młodzieńca. Zakochane dziewczęta mają djabelnie twardą skórę. Pobiegną na schadzkę choćby kamienny deszcz padał!
Nawałnica wybuchła z całą potęgą, woda płynęła z niebios strumieniem przy akompanjamencie grzmotów i błyskawic. Widząc to Loriot, ponakrywał swoje konie grubemi derkami, podniósł na uszy pelerynę od płaszcza, i stanął chroniąc się pod arkadami.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Estera stała w tymże samym miejscu gdzie ją pozostawiliśmy, przy oknie swego pokoju. Po chwili, poruszyła się jak gdyby chcąc wyjrzeć na plac Królewski, ale jej czoło oparło się o szybę.
Jakaś czarna postać zatrzymująca się wprost domu na chodniku, zwróciła jej uwagę. Gdy owa postać zniknęła, obłąkana zapadła znów w swoją nieruchomość.
Tą postacią była Berta, która przeszła w poprzek ulicę by wejść do domu zamieszkałego przez Ireneusza.
Brama była otwartą. Wszedłszy w nią dziewczę, zwróciło się pod sklepienie prowadzące do wschodów, gdzie przystanęła drżąc z lekka.
Głośne wybuchy śmiechu obiły się o jej uszy, lecz jednocześnie uspokoiła się w prędce.
Śmiech ten pochodził ze stancyjki odźwiernego. Pani Bijon przyjmowała swoich przyjaciół, a szalejąca na dworze ulewa nie przeszkadzała hałaśliwej wesołości zebranych.
Dziewczę z sercem ściśnionym obawą, wsunęła się cicho na wschody, drżące jej nogi uginały się pod ciężarem ciała, tak, iż zmuszoną była opierać się co chwila o poręcz.
Potrzebowała kilku minut czasu, aby dojść na czwarte piętro do wskazanego mieszkania przez Ireneusza Moulin.
Wyjąwszy tani klucz z kieszeni, wręczony przez Eugenjusza, obejrzała się poza siebie dla upewnienia czy jej kto nie śledzi, i włożyła klucz w zamek drzwi znajdujących się na prawo.
Burza dosięgnęła w tym czasie najwyższego szczytu potęgi, ryjąc pochód nieokreślony. Dachówki i gonty odrywane z dachów, fruwały jak piłki, a tłukąc się, rozbryzgiwały jak kartacze na ulicznym bruku. Kilka kominów zawaliło się, grożąc śmiercią przechodniom.
Drzewa na placu Królewskim trzeszczały, łamane na części, a liście ich unosiły się w powietrzu jak stado rozpierzchłych wróbli.
Wicher wciskał się w głąb domów najlepiej opatrzonych, wyjąc i rycząc naprzemiany.
Estera ciągle patrzyła, z czołem opartym na szybie, nucąc smutnym głosem swą zwykłą piosenkę. Skierowała teraz całą swoją uwagę na dwóch ludzi stojących naprzeciw niej na chodniku, pod gazową latarnią, której płomieniem przeciąg wichru powiewał na wszystkie strony.
Ci dwaj mężczyźni rozpatrywali dom bacznie nie zważając na potoki zalewającego ich deszczem. Jeden z nich miał na sobie ubiór robotnika, drugi, nieco staranniejsze ubranie.
Byli to jak łatwo odgadnąć, Jerzy de la Tour-Vandieu, i Theifer.
Błyskawica rozwidniła horyzont, stawiając w płomiennym blasku ich twarze.
Estera wydała krzyk głuchy, a drżąc nerwowo, skupiła całą swą baczność.
Obaj mężczyźni przeszli na drugą stronę ulicy, jak to przed kilkoma minutami uczyniła Berta.
Obłąkana śledziła ich poruszenia dopóki z oczu jej niezniknęli. Odeszła wtedy od okna, idąc ku drzwiom swego pokoju. Córka pani Leroyer wchodziła właśnie natenczas do mieszkania Ireneusza, zamknąwszy drzwi szczelnie za sobą. Biedne dziewczę, przejęte było nawskroś nieznaną dotąd obawą.
Gdyby przez jaki zbieg fatalnych okoliczności spotkano ją w nocy, u nieznajomego w opustoszałym mieszkaniu, posądzona o złodziejstwo jakież by usprawiedliwienie dać mogła?
Siłą woli starała się wydalić ze swego umysłu tak zatrważające przypuszczenia, a zebrawszy cale męztwo, wydobyła z kieszeni świecę, zapałki, i roznieciła światło.
Spojrzawszy po pokoju, nie dostrzegła w nim tajemniczego biurka.
— Jest ono zapewne w sypialni, pomyślała, i zwróciła się w stronę drzwi oszklonych.
Otworzywszy je znalazła się w garderobie zostawionej opróżnionemi walizami, i porozwieszanym na ścianach ubraniem, nakrytym starannie osłoną z zielonego kitaju. Zamknęła je z pośpiechem, chcąc otworzyć inne z prawej strony, i już położyła rękę na klamce, gdy dobiegł ją szmer jak gdyby klucza lub wytrychu wkładanego w zamek od sieni.
Zachwiała się śmiertelnie pobladła, szepcąc:
— Zginęłam!...
Szmer nie ustawał. Słyszała wyraźnie jak ktoś usiłował otworzyć drzwi wejścia.
Obawa zguby, nasunęła jej przezorność instynktową. Pobiegła szybko do opuszczonej przed chwilą garderoby otworzyła ją, a zgasiwszy świecę, ukryła się na wpół martwa, poza wiszące ubrania, nakryte spadającą do ziemi firanką.
Szmer przy drzwiach ucichł zupełnie.
Usłyszała skrzypnięcie zawias i zaniknięcie drzwi. Dobiegł ją odgłos przyciszonego stąpania.
— Kto może przybywać tu bez światła? zapytywała siebie. To nie Ireneusz, ponieważ on znajduje się w więzieniu. Widocznie ci, którzy tu weszli, muszą być złodziejami...
Cichy szept w przyległym pokoju, przerwał jej rozmyślania.
— Masz z sobą latarkę? pytał nieznany głos.
— Zawsze noszę ją z sobą gdy wypada w nocy pracować.
— Zaświeć więc...
Światło zabłysło.
Berta rozsunąwszy nieco ubrania, zrobiła sobie maleńki otwór pomiędzy niemi, przez który zobaczyła dwóch mężczyzn. Jeden z nich stał zwrócony do niej plecami, podczas gdy drugi, rozglądał się badawczo po pokoju. Tym to ostatnim właśnie był Jerzy de la Tour-Vandieu.
Dziewczę przypatrując mu się pilnie, zauważyło dziwną sprzeczność, pomiędzy ogólną dystynkcją jego postaci, a pospolitem niemal ubogiem ubraniem jakie miał na sobie!
— Kto są ci ludzie? powtórnie pomyślała.
— Idźmyż do owego tajemniczego biurka, rzekł tenże mężczyzna.
— Do biurka!... wyszepnęła, a więc muszą to być złodzieje, lub przyszli dla przywłaszczenia sobie tego listu po który ja przybyłam...
Cofnęła się i ukryła poza zapuszczoną firankę powstrzymując oddech, ponieważ Theifer otworzył nagle drzwi od garderoby.
— To nie tu!... rzekł zamykając drzwi napowrót; i zwrócił się do sypialnego pokoju.
Berta będąc pewną, że nie została spostrzeżoną, wychyliła się, patrząc przez szklanne drzwi ciemnego gabinetu, na dalsze postępowanie przybyłych. Dostrzegła biurko stojąca przy ścianie, naprzeciw. Pilnie zachowywała w pamięć każde słowo rozmowy tych ludzi.
— Otóż ów sprzęt tyle nam potrzebny, rzekł agent. Znajdziemy w nim wszystko!...
— To wątpliwe... mruknął Jerzy.
— Dla czego?
— Ponieważ klucz tkwi w zamku... Dowód, że niema w szufladzie nic tak ważnego.
— Zostawił klucz przez roztargnienie. Wszak nieraz pozostawiamy w dorożce paczki biletów bankowych?
— Ha! zobaczymy!... Tu Jerzy opuścił ruchomy blat biurka, i Berta spostrzegła garść złota rozrzucone na wierzchu.
— Pieniędzy zatem szukają, pomyślała, widocznie to złodzieje, gdyby mnie spostrzegli, byłabym zgubioną. Zabili by mnie na pewno!
Mogła była uciec w owej chwili, ale ciekawość przykuwała ją do miejsca. Ku wielkiemu zdumieniu dziewczęcia mniemani rabusie nie zdawali się zwracać uwagi na rozsypane złoto. Jerzy bezprzestannie otwierał szuflady po lewej stronie biurka, przeglądając wszystko szczegółowo, aż wreszcie przyszła kolej na prawą stronę tego sprzętu.
Za pierwszym rzutem oka w górną szufladę, drgnął Jerzy. Wyraz niewysłowionej radości zajaśniał na jego twarzy. Ujrzał kopertę błękitną, kwadratową z napisem:
Ten sam wyraz wyryty na grobowym kamieniu cmentarza Montparnasse, przekonywał, że pan de la Tour-Vandieu odnalazł przedmiot swych poszukiwań.
„Zadziwisz się zapewne, iż po dwudziestu latach odzywam się do ciebie, mimo zerwania wszelkich pomiędzy nami stosunków“.
„Powracam wkrótce do Paryża, i pragnę widzieć się z tobą. Sądzę, żeś niezapomniał o naszym przymierzu? Sądzę... lecz wszystko jest możebnem. Otóż gdyby wypadkiem niedopisała ci pamięć, dostateczne będą wspomnienia Placu Zgody, Zwodzonego mostu, Mostu de Neuilly i nocy z dnia 24 września, aby ci stawić przed oczy całą minioną przeszłość“.
„Mam nadzieję, iż nie będę zmuszoną uciekać się do tych wspomnień, abyś Klaudję dawniejszą swoją kochankę, przyjął jako swą starą przyjaciółkę...
— Ona... Klaudja?... zawołał głośno książę po odczytaniu listu. I ten papier znajdował się w rękach tego człowieka, który być może znał wartość jego?... Gdyby nie wypadek jaki przyszedł mi w pomoc, zostałbym zgubionym.
A zwracając się do inspektora policji:
— Zyskujesz pan niewygasłą mą wdzięczność, dodał. Nigdy nie zapomnę usługi jaką mi wyświadczyłeś!...
— Błogosławię okolicznościom jakie pozwoliły mi być użytecznym mojemu opiekunowi, odrzekł z pochlebstwem agent, pozwoliłbym jednak sobie zrobić pokorną uwagę, że czas upływa, zkąd przypominam Waszej książęcej mości o owej karteczce, jaka znaleziona w pokoju mechanika mogłaby go potępić bez odwołania!...
— Oto jest... rzekł pan de la Tour-Vandieu wyjął z pugilaresu bilet złożony we czworo, i wsuwając go w błękitną kopertę na miejsce wyjętego listu.
Berta nie straciła najmniejszego szczegółu z tej tak dziwnej sceny. Widząc jak Jerzy zabiera kopertę czerwonym lakiem zapieczętowaną, po którą z takim trudem zaledwie przyjść zdołała, omal nie krzyknęła z oburzenia i gnie- wu. Ogarnęło ją jakieś przygnębienie, ręce jej drżały, w gardle paliło i zasychało.
— Jest to nikczemna kradzież, pomyślała połączona z najwyższą podłością zamiany listu.
Theifer zbliżył się do księcia.
— Radziłbym nie zachowywać tego bruljonu, rzekł z cicha, może to grozić niebezpieczeństwem.
— Masz słuszność... dla tego go zniszczę. Tu otworzywszy latarkę, Jerzy zbliżył do świeczki brzeg papieru, który się zajął płomieniem.
Berta znająca wartość tego dokumentu, omal nie straciła przytomności, gdy nagle dziwne fantastyczne zjawisko przedstawiwszy się jej oczom powróciło biednemu dziewczęciu opuszczające ją siły.
Wiatr jęczał głucho na dworze, grom huczał, wstrząsając domem od fundamentów gdy nagle drzwi mieszkania Ireneusza otworzyły się z łoskotem, a w nich stanęła kobieta odziana białym długim penioarem z rozpuszczonemi włosami spadającemi falą na jej ramiona, i spojrzawszy obłędnym wzrokiem w około siebie, weszła do pokoju w którym znajdowali się dwaj nędznicy.
Ujrzawszy ją Jerzy, krzyknął zatrwożony, i pod wrażeniem tego strasznego widoku, zapomniał o palącej się kartce, której płomień dosięgał już jego palców.
Sparzony w rękę, upuścił na wpół zetlony papier, który zagasł dotknąwszy się podłogi. Theifer patrzył na to wszystko w osłupieniu, nie pojmując tyle dziwnych dla siebie wypadków.
— Zkąd u djabła wzięła się ta kobieta? wymruknął, tak podobna do warjatki?
Była to w rzeczy samej obłąkana, Estera, wdowa po Zygmuncie, księciu de la Tour-Vandieu.
— Człowiek z Brunoy!... zawołała strasznym głosem, zatrzymując się na środku pokoju, i wskazując na Jerzego, który pobladły z przerażenia cofnął się gwałtownie, a chwytając za ramię Theifera:
— Chodź... chodź... uciekajmy!... wyjąknął, to ona!... Nie mamy tu co robić... Uchodźmy co żywo, na Boga!
Estera stojąc nieruchomie jak posąg, powtarzała:
— To człowiek z Brunoy!... zbrodniarz!... morderca!
Agent wraz z Jerzym, dosięgnąwszy drzwi, wybiegli z pośpiechem, zapomniawszy zabrać latarki na biurku stojącej. Estera stała dalej, jak skamieniała, z wlepionemi oczyma, w leżący u jej nóg niedopalony papier jaki stanowił przed chwilą całą nadzieję Ireneusza Moulin i pociechę zrozpaczonej wdowy.
Po chwili, schyliła się bezmyślnie po niego, jak dziecko po nieznaną sobie zabawkę, a pochwyciwszy go z widoczną radością, ukryła na piersiach, uchodząc z tego obcego dla siebie mieszkania.
Berta pod wpływem przerażenia, drżała jak w febrze, zapytując siebie czyli to wszystko co widziała nie było tylko złudzeniem, i czyli dziwne wypadki na które patrzyła przed chwilą nie pozbawiły ją zmysłów?...
Te straszne myśli, ujawniły się na twarzy dziewczęcia, w jej oczach tyle było obłąkania ile we wzroku Estery, a przerażająca osłupiałość nadawała jej pozór posągu.
Ponura cisza nastąpiła po owym dramacie tajemniczym jaki się odbył w jej przytomności. Milczenie to oraz ponura samotność w jakiej się nagle znalazła przywróciły jej pamięć i świadomość siebie.
— Boże!, wyszepnęła ze łzami, dla czegóż jestem słabym dziewczęciem, niezdolnem do działania? Ci nikczemnicy w mojej obecności okradli Ireneusza, a ja skrępowana okolicznościami nie mogłam im przeszkodzić w dokonaniu zbrodni!... Jakże okropny cios poniesiesz matko moja posłyszawszy, iż tak niefortunnie dopełniłam poruczonego mi zlecenia.
Wyszedłszy z garderoby, zbliżyła się do biurka.
Było ono otwarte.
— Gdym nie mogła ocalić tego drogocennego dokumentu, szeptała z cicha, to ochronię przynajmniej ten jego drobny zasób pieniężny Ireneusza, i zniszczę ową, fałszywie podsuniętą kartkę jaka mogłaby go zgubić.
Przeszukawszy starannie szuflady, zabrała złoto, papiery bankowe, i kopertę ze złamaną pieczątką. Chciała następnie zgasić latarkę, ale zastanowiła się, że ci ludzie mogli by podpatrywać z ulicy, i znikające światło mogłoby nasunąć im podejrzenia. Pozostawiwszy ją zatem, odeszła.
Estera wychodząc, nie zamknęła drzwi za sobą, Berta więc ułatwione miała zadanie. By jednak nie narażać resztek mienia mechanika na ostateczną grabież, zamknęła na klucz te drzwi od wejścia.
Głęboka cichość zaległa dom cały.
Gaz płonął pod sklepieniem sieni coraz ciemniej, w oczekiwaniu napowrót pani Amadis.
O dziesiątej stróż zamknął główna bramę.
Dziewczę schodząc zatrzymało się na ostatnim stopniu schodów, aby ochłonąć z wrażenia, i przytłumić silne bicie serca, poczem zawołała silnym głosem aby jej otworzono.
Drzwi uchylono natychmiast. Berta wybiegła na ulicę.
Burza ucichała w swojej gwałtowności. Milknął huk grzmotów, błyskawice bledszemi się stawały, ale deszcz padał ciągle, nie ustając na chwilę.
Wyszedłszy spojrzała Berta w około niespokojnym wzrokiem. Plac Królewski był zupełnie opustoszałym. Przez mgłę drżącego gazowego światła, ujrzała rysującą się dorożkę 13, jaka ją przywiozła, i oczekiwała na nią od godziny. Zwróciła się więc w tę stronę.
Piotr Loriot przechadzał się pod arkadami nieopodal swoich koni, które pospuszczały smutnie głowy pod nieustanną ulewą.
Spostrzegłszy nadchodzącą, mruknął niezadowolony:
— Do licha! moja panienko, sądziłem, że jestem wyprowadzony w pole, i że już panienka nie wróci!... Owe dwadzieścia minut, pomnożyły się w czwórnasób, widocznie... Czas ten panience być może, nie zdawał się być długim, ale ja nie mało sobie krwi napsułem patrząc jak moje biedne szkapy mokną na ulewie!... Nierozumiem jak można zapomnieć o przyjętym zobowiązaniu podczas takiej niepogody!...
— Wybacz pan... odpowiedziało dziewczę, jestem winną, w rzeczy samej, lecz zatrzymano mnie pomimo mej woli. Chciej jednak wierzyć, że na tem nie stracisz.
— O! nie dla tego to mówię, zawołał Piotr Loriot. Żal mi tylko moich biednych koni którym takie przemoknięcie zaszkodzić może. Szczęściem, że deszcz nie zbyt zimny. Siadaj więc panienka, postaramy się odzyskać czas stracony... Gdzie mam jechać?
— Na ulicę Notre-Dame des Champs.
— To prawie moja dzielnica!... Dobrze się składa. Koniom dziś wydam podwójną miarę obroku, i sądzę, że jutro będą zdrowe... Pod który numer mam zajechać?
— Dam znak gdy czas będzie stanąć.
— Niech i tak będzie.
Tak rozmawiając Piotr Loriot, zwijał przemokłe derki jakiemi konie były nakryte, schował je w walizkę powozu, usadowił się na koźle, wziął lejce, i puścił się w drogę.
Jerzy wraz ze swym towarzyszem Theiferem wydostawszy się z mieszkania Ireneusza, biegli po schodach z nie- słychaną szybkością, i nie zatrzymawszy się, aż w bramie, zaczęli nasłuchiwać.
Głęboki spokój panował w całym domu. Wyślizgnęli się więc cicho na ulicę zamknąwszy bramę za sobą.
— Śpieszmy!... wyszepnął Jerzy przytłumionym głosem, radbym się znaleść jaknajdalej od tego fatalnego domu. I zwróciwszy się w ulicę św. Antoniego biegł tak prędko, że agent lubo znacznie młodszy, zaledwie mu mógł nadążyć.
Dobiegli tak oba do ulicy Ludwika-Filipa gdzie pan de la Tour-Vandieu wstąpił do mieszkania Theifera dla dopełnienia zmiany ubrania.
Przez cały ten czas Jerzy zachowywał uparcie milczenie. Agent również się przebierając, patrzył z pod oka na swego towarzysza.
— Pozwoli sobie książę zadać jutro zapytanie? zagadnął wreszcie.
— Mów!... odrzekł zapytany.
— Co do tej kobiety obłąkanej... radbym wiedzieć....
— Co?... o czem?...
— Jest ona zapewne znaną księciu?
— Znam ją... w rzeczy samej, tę warjatkę. Zmięszałem się na jej widok, ponieważ byłem pewien, że z dawna nie żyje.
— Widząc zaniepokojenie waszej książęcej mości, musiałem mu towarzyszyć, źle jednak zrobiliśmy wychodząc tak spieszno...
— Dla czego?
— Należało nam drzwi zamknąć po wyjściu tej obłąkanej.
— To prawda...
— Lękam się czy ona niepoznała księcia...
— To niemożliwe... Jest ona oddawna warjatką, zawołał gwałtownie Jerzy. Czyż niesłyszałeś zresztą jak mnie nazywała mordercą? Dowodzi to niezbicie, iż majaczyła w przystępie obłędu.
Theifer milczał.
— Co się też z nią stało po naszym odejściu? zagadnął pan de la Tour-Vandieu.
— Rozlokowała się zapewne w mieszkaniu Ireneusza Moulin.
— Nie wiele mnie to zresztą obchodzi rzekł agent. Wkrótce o wszystkiem wiedzieć będziemy bo pan musisz być z urzędu obecnym przy śledztwie.
— Będę, nieodwołalnie, rzekł Theifer.
— I zawiadomisz mnie o przebiegu sprawy?...
— Natychmiast, skoro tylko wyjdę z Królewskiego placu.
— Obecnie, nie mówmy już o tej warjatce, mruknął ponuro Jerzy. Ważniejsza nasuwa się sprawa. W bruljonie tego spalonego listu wyczytałem, że osoba o jakiej panu mówiłem tylokrotnie, niejaka Klaudja Varni, ma w tych dniach przybyć do Paryża. Tem nam się zająć potrzeba. Jest dla mnie rzeczą nader ważną, ażebym został powiadomionym co rychlej o jej przybyciu.
— Stosownie do życzenia waszej książęcej mości każę rozciągnąć baczność po nad wszystkiemi hotelami w Paryżu, rzekł Theifer. Ta pani nie mając w mieście stałego mieszkania, będzie zmuszoną ulokować się w jednym z tych hoteli...
— Czyż jak uznasz za stosowne.
— A co się tyczy ulicy Notre-Dame des Champs? pytał agent.
— Nie warto tem się zajmować.
— Dziś w wieczór więc, odwołam ztamtąd moich ludzi?...
— Jestem zadowolony Theiferze z twojej gorliwości, mówił książę. Oddajesz mi wielkie usługi, przyjm zatem to małe wynagrodzenie jako zadatek przyszłego podziękowania. Tu wsunął w rękę agenta pugilares zawierający kilka biletów bankowych po 1,000 franków każdy.
Theifer go schował, nie oglądając, i zaczął się rozwodzić nad swoją gotowością do dalszych usług.
— Czuję się bardzo znużonym, rzekł Jerzy przerywając mu mowę, chciej postarać się dla mnie o powóz lub dorożkę, odwieziesz mnie na ulicę św. Dominika.
— Niechże się wasza książęca mość uspokoi biegnę natychmiast, odparł wychodząc agent ze służalczym pośpiechem.
Podczas gdy się to działo, Piotr Loriot chcąc jaknajprędzej powrócić do domu, popędzał swoje zmęczone szkapy.
Przy wjeździe na ulicę Notre-Dame des Champs na wprost domu pod 19 numerem Berta pociągnęła za sznurek. Woźnica zatrzymał konie. Dziewczę wysiadło z pośpiechem.
— Oto zapłata, rzekła, podając mu pieniądze.
Stryj Edmunda uchylił kapelusza.
— Dziękuję!... rzekł wesoło. Dawno już nie otrzymałem tak chojnego napiwku. Trzy franki!... to po królewsku. Mam nadzieję, iż przejeżdżając tędy, nieraz jeszcze zawiozę panienkę na schadzkę z ukochanym.
Berta nie słyszała prawie słów jego. Skołatany jej umysł, przedstawiał sobie bezprzestannie zbolałą matkę, której miała oznajmić straszną wiadomość o zniszczonym liście.
Biegła do domu z pośpiechem, do którego przez uchyloną bramę wsunęła się niepostrzeżenie.
Loriot tymczasem zawrócił, kierując zmęczone konie na upragniony spoczynek.
Pani Leroyer oczekiwała powrotu córki z nieopisaną obawą. To opóźnienie nasuwało nieszczęśliwej matce tysiące najstraszniejszych przypuszczeń. Starała się wynaleść powody jakie by Bertę zatrzymać mogły, ale niestety w miarę jak czas upływał, przekonywała się, że żaden z tychże nie mógł o tyle opóźnić powrotu dziewczęcia.
Była pewną, że jej jedyne pozostałe dziecię spotkało jakieś nieszczęście, lub też, że wpadła w zasadzkę policji czatującej przy mieszkaniu Ireneusza.
Wyrzucała sobie, że dla samolubnej żądzy oczyszczenia pamięci niewiernie straconego męża poświęciła własne swe dziecko.
Huragan szalejący na dworze, zwiększał jej trwogę. Zawlokła się do okna, a otworzywszy je, wyglądała na ciemną pustą ulicę, zalaną strumieniami deszczu.
Bezskuteczne oczekiwanie, podniecało jej stan gorączkowy. Schorzałe serce biednej uderzało z przerażającą szybkością. Duszność tamowała jej oddech. Po kilkakrotnie zdawało się nieszczęśliwej, że kończy już życie, i że nie ujrzy więcej jedynej swej córki!
— Boże! wołała w najwyższej rozpaczy, dozwól mi doczekać jej powrotu, dozwól ucałować i pobłogosławić to dziecię!...
Niepokój moralny w połączeniu z fizycznym cierpieniem sprowadził straszny atak nerwowy.
— Bóg nie wysłuchał mej prośby... wołała przerywanym głosem, czuję, że umieram!... Niech się więc stanie wola Stwórcy święta... Berta wróciwszy, zastanie tylko zimne me ciało!...
Tu padła bez przytomności na podłogę.
Długi czas leżąc nieruchoma, nareszcie otworzyła oczy. Była, jeszcze samą. Zegar wskazywał jedenastą przed północą.
— Oczekiwać dalej jej powrotu, szeptała, byłoby szaleństwem... Widocznie spotkało ją nieszczęście!...
Nagle posłyszała zatrzymującą się opodal na ulicy dorożkę, i poraz drugi zawlokła się do okna. Dostrzegła czer- wone latarnie powozu lecz w ciemności nie mogła rozeznać postaci wysiadającej osoby.
Dorożkarz zawróciwszy, zdążał w przeciwną stronę. Przygnębiona nowym zawodem, wróciła na fotel? Przysłuchując się najlżejszemu odgłosowi dobiegającem z ulicy, posłyszała lekkie i szybkie kroki na wschodach.
Oddech zatamował się w jej piersiach, nie śmiała nawet przypuszczać, że ujrzy swą Bertę, a jednak tak było.
Dziewczyna śmiertelnie blada, z rozrzuconym szalem, wpadła do pokoju.
Pani Leroyer wydała okrzyk przerażenia.
— Dziecko ukochane!... co znaczą te łzy... to twoja bladość?... pytała patrząc na zalane łzami oblicze dziewczęcia. Czy cię spotkało jakie nieszczęście? Mów... mów... na Boga.
Berta daremnie przemówić usiłowała, głos zamarł w jej piersiach.
— Berto!... wołała pani Leroyer odchodząc niemal od przytomności, mów!... odpowiadaj mi na Boga!... Przeraża mnie twoje milczenie... Jeszcze raz zaklinam, powiedz co się stało?
Dziewczę poraz drugi usiłowało przemówić, lecz i tym razem głos odmówił jej posłuszeństwa. Matka nie pojmując tego milczenia, poczęła ją rozpytywać z wrastającym niepokojem.
— Wracasz z Królewskiego placu?
— Dziewczyna skinęła głową potwierdzająco.
— Byłaś w mieszkaniu Ireneusza Moulin?
— Byłam; odpowiedziała zaledwie dosłyszanym głosem.
— Znalazłaś biurko?
— Znalazłam. — A kopję listu po którą, jeździłaś?
— Niemam jej!...
Pani Leroyer omal nie runęła na ziemię.
— Niemasz jej?... wykrzyknęła.
— Niemam matko.
— Cóż się z nią stało?
— Spalono ją!...
— Zkąd wiesz o tem?
— Widziałam naocznie.
Wdowa załamała ręce. Rozpacz jej nie miała granic. Głośne łkanie rozsadzało jej piersi.
— Niemasz jej?... wolała rozdzierającym głosem, dowód już nie istnieje!... Boże! to ostateczny cios dla mnie!...
Berta pod strasznym wrażeniem świeżo odbytej sceny na Królewskim placu, na wpół żywa zaledwie, przybyła na ulicę Notre-Dame des Champs, i w pierwszej chwili jak widzieliśmy, nie zdołała przemówić. Groźny wszelako stan matki, i bezgraniczna jej rozpacz, sprowadziły u biednej dziewczyny reakcję. Wobec omdlewającej matki, odzyskała dawną energję i siłę.
— Matko! wołała, otaczając ją pieszczotliwie ramionami, matko!... zaklinam, nie poddawaj się rozpaczy... Bądź odważną i silną, błagam cię o to!
— Będę usiłowała... odparła wdowa gasnącym głosem, ale opowiedz mi wszystko!... Cóż więc zaszło na placu Królewskim.
— Przerażające rzeczy!...
— Mów!... nic nie ukrywaj przedemną.
— Posłuchaj więc mamo. I drżącym głosem zaczęła opowiadać szczegółowo o znanych nam już wypadkach, których widownią było mieszkanie Ireneusza Moulin.
Pani Leroyer słuchała z przerażeniem: Cała jej uwaga, cała jej dusza skupiła się na ustach córki.
— A ta kobieta, ta obłąkana, czy uciekając zabrała z sobą szczątki tego zniszczonego listu? zapytała, gdy Berta skończyła opowiadanie.
— Tak, mamo.
— I nie usiłowałaś, jeżeli już nie odebrać jej tego papieru, to przynajmniej mieć ją na baczności?
— Strach obezwładnił mnie do tego stopnia, że nie byłam w stanie ruszyć się z miejsca.
— A ci dwaj ludzie, czy zabrali także pieniądze Ireneusza?
— Nie dotknęli ich wcale. Nie byli to pospolici złodzieje. Zabrałam wszystko, a również i tę kurtkę w otwartej kopercie jaką podsunął jeden z tych łotrów, a która jak mówili pomiędzy sobą, miała potępić Ireneusza bez odwołania.
To mówiąc Berta, wypróżniała kieszenie kładąc na siole sztuki złota i srebra, bilety bankowe, i inne wartościowe papiery pomięszane razem. Wyjęła potem z poza stanika kopertę z błękitnego papieru, noszącą napis: „Sprawiedliwość“, z której list wykradł nikczemnie Jerzy de la Tour-Vandieu, i podała ją matce mówiąc:
— Ta podsunięta przez nich kartka znajduje się tu wewnątrz.
Pani Leroyer śpiesznie wydobyła złożoną we czworo ćwiartkę welinowego papieru i czytać ją zaczęła.
— Ach! łotry!... zawołała, chcieli zgubić biednego Moulin’a. Ten list znaleziony w jego papierach stałby się dowodem zbrodniczego spisku, i poprowadził by go na śmierć niechybną!... Któż są ci ludzie... ci nieubłagani wrogowie naszego zacnego przyjaciela?
— Niewiem; odpowiedziało dziewczę, ale ich twarze wyryły się niezatarcie w mojej pamięci. Gdybym spotkała ich kiedy, choćby za lat dwadzieścia, poznam ich natychmiast!...
— Do jakiej klasy społeczeństwa mogli oni należeć?
— Jeden wyglądał na zbogaconego mieszczanina drugi był ubrany jak prosty robotnik. Mogło to jednak być tylko chwilowym przebraniem. On to czytając ów bruljon listu, powiedział: „Ta kobieta za przybyciem do Paryża straszy mnie odgrzebaniem przeszłości... I ten człowiek właśnie posiadał to pismo znając wartość jego!... Gdyby nie ów traf szczęśliwy, byłbym zgubionym!...
— On to powiedział? wykrzyknęła wdowa.
— Tak mamo! Jeśli niepowtórzyłam dosłownie tego co powiedział, to znaczenia zaręczam, nie zmieniłam wcale.
— Ha!... Ireneusz miał słuszność, ciągnęła dalej pani Leroyer. Nie mylił się pisząc o ważności tego listu. Oddając nam go, wiedział, że powierza skarb najdroższy!... Ten list ocaliłby mi życie, powrócił nadzieję... zmienił twą przyszłość, me dziecię... a teraz wszystko stracone! Ach! Bóg widocznie na nas się zagniewał... Jego klątwa ciąży nad nami!...
— Matko! czyż należy do tego stopnia rozpaczać i wątpić o miłosierdziu Boga? mówiło łagodnie dziewczę. Ireneusz zna z pewnością treść tego tak ważnego listu, on ci ją opowie skoro go uwolnią.
— Lecz za nim to nastąpi, ja umrę!... jęknęła wdowa boleśnie.
— Nie mów tego matko! zawołała Berta. Czyż chcesz odebrać mi odwagę, której tak potrzebuję? Dla czego mamy tracić nadzieję? Wiesz, że cię kocham z całej duszy... i wiesz zarazem, iż nie tylko przezemnie tak jesteś kochaną. Jest nas troje, którzy cię tak uwielbiamy... Ja, Ireneusz, i jeszcze ktoś trzeci... dodała filuternie.
— Ktoś trzeci? powtórzyła wdowa.
— Tak, nasz przyjaciel... który chociaż nie mógł uratować mego biednego brata, ciebie uzdrowi, bo mi to poprzysiągł!...
— Doktór Loriot?...
— Tak, matko.
— Masz słuszność, zacny człowiek... dzielne serce, i charakter szlachetny.
— Kocha on nas obie, tak jakby był twoim synem, i marzy jestem pewną ażeby mógł kiedyś nazwać cię swą matką.
— Mnie... swoją matką? wyjąknęła drżąco pani Leroyer.
— Tak, odpowiedziało dziewczę, mocno się rumieniąc. Dla czegóż cię tak dziwi mamo i mięsza owo wyznanie? Czyż wątpisz, ażeby on nie był dla ciebie najlepszym z synów. Och! będziemy z nim obie bardzo szczęśliwe!...
Pani Leroyer ukryła twarz w dłoniach jak gdyby dla rozpędzenia przygniatających ją myśli.
— Ach! wyszepnęła, lękam się zrozumieć tego co mówisz...
— Dla czego lękasz się matko zrozumieć?
— Czyż Edmund powiedział, że cię kocha...
— Wyraźnie, nie powiedział, ale daje mnie odgadnąć...
— A ty go kochasz? zapytała wdowa z obawą.
Berta milczała spuściwszy oczy, a silny rumieniec wystąpił na jej policzki.
— Mów... czy go kochasz? powtórzyła chora.
— A więc tak!... matko!... Kocham go z całej duszy, od czasu gdym poznała jego zacność, szlachetność, prawość charakteru, jego szczere oddanie się nam i poświęcenie dla mego brata w czasie choroby!...
— Ach! nieszczęśliwe dziecko!... wyjąknęła pani Leroyer złamanym głosem, wznosząc swe ręce drżące nad głowę. Widać, iż nie dość cierpiałam... Potrzeba było dla dopełnienia miary tego ostatniego ciosu!...
Berta znając przychylność matki dla młodego doktora, zdumioną została zasłyszanemi słowy.
— Co mówisz mamo? zapytała; ja cię zapewne nie zrozumiałam. Jakim sposobem miłość ku mnie Edmunda Loriot mogła by stać dla mnie powodem nieszczęścia a twego strapienia? Czyż nie byłabyś szczęśliwą widząc mnie żoną tego ze złotym sercem tak uczciwego człowieka?
— Złudne marzenia... szeptała chora. Sen niemożebny do urzeczywistnienia, trzeba go precz od siebie odpędzić.
— Dla czego matko?... Wytłumacz się na Boga!... Och! czyliż żądasz mej śmierci?
— Niestety! nie mogę ci tego wyjaśnić, biedne moje dziecko! Chciej tylko wierzyć, że szczęście o którem marzysz, nie jest dla ciebie przeznaczonem!... Biedna niewinna istoto, życie twoje związane jest z cierpieniem!... Jeden tylko człowiek mógłby zmienić twój los... lecz on jest więźniem, i kto wie czy go uwolnią? Jedna rzecz tylko mogłaby zmienić twą przyszłość... a to list, który Irenensz Moulin przechowywał w swym mieszkaniu. Los zawziął się na nas... stawia nam niepokonane trudności, widzisz sama!... Wszystko w około nas, rozpada się w gruzy... niszczeje! Pochyl więc głowę przed siłą przeznaczenia!... Wychyl do dna ten kielich goryczy odważnie... Nakaż milczenie swojemu sercu... Przytłum młodzieńcze pragnienia... Porzuć myśl o doktorze Loriot, którego żoną nigdy być nie możesz!
Wdowa mówiła szybko, jak w gorączce. Ciosy, które w tak krótkim czasie uderzały w nią bezprzestannie, wywołały w niej straszne nerwowe rozdrażnienie.
Wdowa zamilkła.
Berta udręczona ciężką zgryzotą, naciskała szybko bijące serce obiema rękami, poszeptując z cicha:
— Nie mogę więc być żoną doktora, Loriot... i dla czego to... dla czego?...
Och! matko jak możesz mówić mi coś podobnego bez wytłumaczenia powodów?... To nazbyt okrutnie.
— Nie badaj mnie w tym względzie, błagam cię!... odparła gasnącym głosem chora. Nie badaj!... bo ci nie mogę odpowiedzieć!
— Jakto? nie możesz objaśnić mnie matko jaka fatalna tajemnica niedozwala uczciwemu człowiekowi nadać mi swoje nazwisko?
— Nie mogę... to niepodobna!... jęknęła pani Leroyer.
— Co?! zawołała gwałtownie dziewczyna jak gdyby wpadając w obłęd. Uznajesz, że nie jestem godną Edmunda i nie wyjaśniasz dla czego? Ależ to straszne! Cóżem takiego uczyniła?
Pani Leroyer tracąc prawie przytomność, chciała uspokoić córkę, lecz ta z podniesioną głową, rozoginoną twarzą, pałającym wzrokiem mówiła dalej.
— Jeszcze raz pytam cóżem zrobiła takiego? Ja chcę to wiedzieć, czy słyszysz matko? Mów!... Czy życie moje zbrukała jaka nieznana mi plama? Czy choć cień najlżejszej niesławy padł na mój honor dziewiczy? Czyliż nie byłam zawsze posłusznem dzieckiem, siostrą kochającą?... Czyż godnie nie nosiłam nazwiska bez skazy, nazwiska mojego ojca?
Wdowa słuchała tych słów dziewczęcia z głową, spuszczoną na piersi, sercem ściśnionem boleścią. Każdy wyraz tego czystego dziecka padał kamieniem na jej pierś starganą. Gdy Berta wymieniła nazwisko swojego ojca, nie podobna jej było powstrzymać się dłużej i tracąc przytomność zmysłu, wyjąknęła słowa, które w minutę później rada byłaby cofnąć choć by za cenę krwi swojej!
— Niestety! biedne moje dziecko, szepnęła przerywanym głosem, nazwisko które nosisz, nie jest nazwiskiem twojego ojca!...
Wymówiwszy to, owładnięta przez ciężką duszność, pani Leroyer upadła na krzesło.
Berta rzuciła się przed nią na kolana.
— Coś wyrzekła matko?... co powiedziałaś? wołała.
— Wyświetliłam prawdę której żądałaś.
— Ja więc... ja nie noszę nazwiska mojego ojca?
Wdowa potrząsnęła głową.
— Matko!... zaczęło dziewczę łzawie, jest grzech, którego nie popełniłabym nigdy, a tym jest... zwątpienie o tobie. Mimo, że tak ciemnemi i niezrozumiałemi wyjaśniasz to wszystko mi słowy, jestem przekonana, że one kryją jakąś szlachetną i godną ciebie tajemnicę. Ale mam prawo i obowiązek, żądać od ciebie matko szczegółowego wytłumaczenia, jakie spodziewam się otrzymać, znając twą tkliwość i prawość. Za wiele powiedziałaś, ażeby módz się zatrzymać w połowie... Żądam więc rozwiązania tej ciemnej zagadki!
Czkawka podobna do czkawki konającego człowieka, podnosiła pierś chorej. Nieszczęśliwa kobieta oswobodziła ręce uwięzione w dłoniach Berty, a przykładając je do rozpalonego czoła w którym huczała burza pognębiających myśli, wyjąknęła zaledwie dosłyszanym głosem:
— Ach! dławi mnie ta tajemnica!... Synu!... przebacz mi mój synu!... Niemam sił dłużej już taić prawdy... Niemam do tego i prawa...
Przez kilka minut głośno płakała, łzy płynęły strumieniem po jej wychudzonej twarzy.
Uspokoiwszy się nieco zaczęła dalej:
— Słuchaj, drogie dziecko... wysłuchaj tej strasznej prawdy jakiej tak żądasz... Uzbrój się jednak w wielką od- wagę i siłę. Nazwisko jakie nosisz nie jest nazwiskiem twojego ojca. Twój ojciec nie zmarł zwykłą śmiercią.
Berta niedomyślała się jeszcze niczego, a mimo to zimny dreszcz wstrząsnął nią całą.
— Nie zmarł zwykłą śmiercią? powtórzyła głucho.
— Nie... dziecię.
— Jakim więc zginął sposobem?
— Na szafocie... pod gilotyną...
Dziewczę wydało jeden z tych strasznych okrzyków na jakie krew ścina się w żyłach. Nieruchomemi oczyma wpatrywała się w matkę, czekając dalszych objaśnień.
Pani Leroyer, mówić nie zaczynała; ciężko jej było rozkrwawiać na nowo zabliźnioną ranę.
— Na szafocie... pod gilotyną!... powtarzała Berta. Ależ na Boga za jaką zbrodnię?
Wdowa zerwała się z krzesła, jakby dotknięta rozpalonym żelazem.
— Za zbrodnię?... powtórzyła, twój ojciec mógłby popełnić zbrodnię?... Ten najszlachetniejszy, najzacniejszy człowiek?... Nie Berto!... nie zastanowiłaś się nad tem coś wyrzekła. Zginął niesłusznie, za cudzą winę... Rozumiesz to, zginął niewinny!
Dziewczę zgnębione poprzednim wyznaniem stało ja skamieniałe. Jej usta bezwiednie powtarzały:
— Zginął niewinnie!...
— A mimo to, osądzono go na śmierć... poczęła pani Leroyer. Wzniesiono rusztowanie przy rogatce św. Jakóba i pewnego poranku, wobec tłumu chciwej wrażeń gawiedzi głowa nieszczęśliwego spadła pod nożem gilotyny. Szalejąca z bólu i rozpaczy zaprowadziłam was oboje, ciebie wraz z małym twym bratem do stóp strasznego narzędzia kary. Pragnęłam ujrzeć raz jeszcze tego biednego męczennika a w waszych sercach rozniecić ogień zemsty i nienawiści, jakim byłam przepełnioną. Nazajutrz jednak żałowałam tego postąpienia. Byłaś natenczas Berto zbyt młodym dzieckiem aby zrozumieć mą rozpacz, i zapamiętać tę okropną chwilę. Abel był znacznie starszym od ciebie. Postanowiliśmy więc z nim oboje zatrzeć w twojej pamięci tę grozę wypadku, co nam się szczęśliwie udało... Obecnie wiesz już wszystko...
Módl się więc teraz za duszę tego, który był najzacniejszym z ojców!...
— Jak się nazywał mój ojciec... matko? pytała Berta wśród łkania.
— Paweł Leroyer.
Po tej rozdzierającej serca rozmowie, zapanowała głęboka cisza. Berta, klęcząc u stóp matki, zalewała się łzami, a nieszczęśliwa wdowa, z wzniesionemi w górę oczyma zasełała cichą modlitwę do Stwórcy, lub może błagała syna o przebaczenie za niedochowanie przysięgi.
— A teraz posłuchaj mnie jeszcze dziecko, rzekła do córki. Pozostaje mi wiele rzeczy do powierzenia tobie. Tajemnica jaką miałam zabrać z sobą do grobu; jest dla nas rzeczą wielkiej doniosłości.
Tu zaczęła opowiadać wiadome szczegóły o procesie i zawyrokowaniu Pawła Leroyer.
— Że nie był winnym, widzisz to sama, mówiła kończąc opowiadanie. Fatalność go prześladowała... Wszystko składało się na jego zgubę. Najprzód posiadanie pieniędzy, których pochodzenia nie mógł udowodnić, dalej jego ręce krwią poplamione, jego obecność na miejscu popełnionej zbrodni, jego zeznania o jękach wydobywających się z Sekwany.
Życie bez zmazy, życie pełne najuczciwszej pracy, nie zdołało go uchronić od potępienia. Przeszłość nieskalana, niedostatecznym była puklerzem aby osłonić twego biednego ojca przed fałszywemi pozorami zbrodni. Skazany przez zaślepionych sędziów, zginął na rusztowaniu wtedy gdy gdzieindziej szukać należało prawdziwych winowajców. Twój brat i ja poświęciliśmy temu odszukiwaniu całe nasze życie, zawsze jednakże nadaremnie!...
W chwili śmierci, Abel, zażądał odemnie przysięgi, bo i nadal poszukiwać ich nie przestanę. Przysięgłam chwilowo, zabłysła mi złudna nadzieja. Przyjaciel nieznany, czyli raczej dawno zapomniany, miał mi dostarczyć dowodów jakie Opatrzność złożyła w jego ręce. Ireneusz Moulin posiadał bruljon listu w którym wymieniono jednego z zabójców doktora Leroyer. Po ten to właśnie list jeździłaś teraz na plac Królewski.
— Ach! zawołała Berta, teraz pojmuję wszystko!
— Na nieszczęście jeden ze wspólników morderstwa, dowiedział się widocznie o istnieniu tego dowodu, ciągnęła dalej chora; zniszczono więc ten list, i kto wie czy nie zgubią lada dzień Ireneusza, tak, jak przed laty dwudziestu zgładzili twojego ojca. Pojmujesz teraz moją rozpacz i moje obawy? Wokoło mnie wszystko niszczeje i proch się rozpada. Nic już nie mam przed sobą... straciłam ostatni promyk nadziei!...
Dziewczyna zapatrzona w matkę, słuchała jej z wyraźną uwagą. Ostatni wykrzyk zawiedzionego macierzyńskiego serca, zabolał ją głęboko.
— Nic nie masz matko przed sobą? powtórzył z żalem, o mnie jak widzę zapominasz więc zupełnie?... Zapominasz, że tych zbrodniarzów jam naocznie widziała, że ich twarze na zawsze pozostaną w mojej pamięci, że poznam ich wszędzie!... Treść tego listu, Ireneusz; zapewne umie na pamięć, opowie ci ją więc skoro się z tobą zobaczy. Mam nadzieję, że go wkrótce uwolnią, a wtedy we dwoje rozpoczniemy dzieło rehabilitacyi, i może to co wam się nie powiodło, my szczęśliwie do skutku doprowadzimy. Jestem gotową na wszelkie poświęcenia, stanę do walki o cześć ojcowską odważnie, choćby w tej walce życie położyć mi przyszło!...
— Ach! dziecko ukochane... aby ci Bóg pobłogosławił!... zawołała z wzruszeniem pani Leroyer. I cóż zamyślasz uczynić?
— Pomszczę śmierć mojego ojca!
— Ależ to zadanie przechodzące twe siły!... Cóż zdołasz sama wobec tylu wrogów?...
— Sama, nic... bezwątpienia; ale przy pomocy Ireneusza Moulin, mogę zdziałać wiele. Czekać więc będę niecierpliwie na jego uwolnienie.
— Dobrze drogie dziecię!... Może nareszcie przyjdzie upragniona chwila wykrycia morderców, tak gorąco przezemnie wyczekiwana. Pójdziemy prosić o tę łaskę Boga, na mogile twojego ojca.
— Na grobie. ojca? pytała Berta z zdumieniem. Czyż ten grób istnieje?
— Tak.
— Gdzież on się znajduje?
— Na cmentarzu Montparnasse, w pobliżu grobu Abla.
— Jakąż nazwę wyryto na kamieniu?
— Żadnej. Jeden wyraz jest tam krwawemi zgłoskami wypisany, a mianowicie: „Sprawiedliwość“.
— Tak jak na kopercie którą przyniosłam od Ireneusza?
— Tak.
— Pokażesz mi więc matko ten grób tak drogi dla mojego serca.
— Najchętniej. Gdybym zaś zmarła nie doczekawszy tej chwili, Moulin będzie twoim przewodnikiem.
— Dla czego mówisz matko ciągle o śmierci? Czyż nie pojmujesz jaką mi boleść to sprawia?
— Ach! z każdą chwilą czuję uchodzące życie!... jęknięła wdowa. Tyle przecierpiałam, że nie mam już siły żyć dłużej!...
— Matko!... nie trać nadziei!... zawołała Berta. Dołożę wszelkich starań, by przy pomocy Ireneusza wykryć tych podłych zbrodniarzów, za których mój ojciec padł niewinnie ofiarą.
Pani Leroyer z westchnieniem opuściła głowę. Biedna kobieta w rzeczy samej zbierała ostatki sił. Była dogorywającą już prawie.
— Zasmuciłam cię drogie dziecko, zaczęła po chwili milczenia, przebacz mi... przebacz! Z roskoszą oddałabym życie, by cię uchronić od trosk i zawodów. Cierpię na równi z tobą, a milczeć mi jako matce, nie wolno. Posłuchaj więc... powinnaś zamknąć serce przed wszelkim uczuciem miłości, nie wolno ci jest marzyć o osobistem twem szczęściu, dopóki z głową do góry wzniesioną, pogodnym czołem, nie odzyskasz prawo do noszenia nazwiska swojego ojca. Chcąc zostać żoną doktora Loriot, należałoby ci przedewszystkiem odkryć mu naszą tajemnicę, i opowiedzieć wszystko!... Chcesz że to uczynić?
— Nigdy!... zawołała Berta. Mógłby rzucić cień podejrzenia na uczciwość mojego ojca a ja nigdy nie zniosłabym tego! Lepiej więc nie mówić mu o tem.
— Przebaczasz mi zatem swój smutek.
— Nic nie zawiniłaś względem mnie mamo, nie mam ci nic do przebaczenia. Mogę cię tylko uwielbiać i kochać bez granic!
Pani Leroyer chciała przycisnąć córkę do serca, lecz osłabionej tyloma ciężkiemi wrażeniami, zabrakło sił ku temu. Jej głowa opadła na poręcz krzesła, serce uderzać wolniej zaczęło, poraz drugi w ciągu godziny, straciła przytomność, padając w pół martwa prawie.
Berta z rozdzierającym krzykiem rzuciła się na ratunek matki, i w kilka minut ocuciła ją z omdlenia. Niebawem jednak rozwinęła się silna gorączka. Lekarstwo doktora Loriot wkrótce działać zaczęło. Nabrzękłe od łez powieki chorej, do snu się kleiły.
Wobec uśpionej matki, Berta pozostała sama. W sercu dziewczyny krwawy rozgrywał się dramat.
— Skończył się dla mnie mój sen roskoszny!... wyszepnęła. Moje marzenia i pragnienie miłości, muszę wyrwać z serca!... Nie dla mnie miłość... nie dla mnie spokój domowego ogniska. Mój ojciec krwią własną okupił winę innego...
a jednak zbrodniarz tamten żyje zapewne, i tryumfuje bezkarnie!... Mnie więc należy nie zasypiać zemsty, nie należy gnuśnieć w samolubnej roskoszy... Wyrzekam się więc wszystkiego dla ciebie mój ojcze!... wołała w najwyższej rozpaczy, wyrzekam się szczęścia... miłości... dopóki nie oczyszczę twojej pamięci, i niepowrócę czci twemu nazwisku!...
Długo siedziała zalana łzami, pogrążona w smutnej zadumie, aż wreszcie zbliżyła się do stolika na którym leżały rozrzucone pieniądze Ireneusza i ów podsunięty nikczemnie list Jerzego de la Tour-Vandieu.
— Schowam go... rzekła po krótkim namyśle. Kto wie czy nie będzie mi kiedy potrzebnym?... A teraz, wyczekuję tylko uwolnienia Moulina, aby co rychlej rozpocząwszy działanie, uspokoić mą matkę.
To mówiąc zgarniała w szufladę przedmioty leżące na stole.
— Ależ ja miałam szal spięty broszką!... nagle zawołała. Co się z nią stało?... czyżbym ją zgubiła w mieszkaniu Ireneusza?... lub może wypadła mi w dorożce? Jakąż to boleść sprawi mej matce!... W broszce była oprawną jedyna fotografia Abla!... Ach! ten wieczór fatalny, same tylko nieszczęścia na nas sprowadził!
I siadłszy w ciężkim smutku, nie zważała na upływające godziny, dopóki zegar bijący północ nie rozbudził jej z rozpaczliwej zadumy.
Zbliżywszy się do łoża matki, ucałowała jej rozpalone czoło, i nie rozebrawszy się nawet, złamana fizycznie i moralnie, rzuciła się na łóżko by zasnąć choć chwilę.
Powróćmy na plac Królewski, do Estery, wdowy, po księciu Zygmuncie de la Tour-Vandieu.
Obecność tej nieszczęśliwej obłąkanej w mieszkaniu Ireneusza, da łatwo się wytłumaczyć.
Wiemy o wrażeniu jakiego doznała, ujrzawszy przy świetle błyskawicy twarz Jerzego. Rozdrażniona stanem burzliwej atmosfery, i tegoż rana widzianym w książce rysunkiem, poznała w księciu tegoż samego mężczyznę, którego zwykle nazywała „Człowiekiem z Brunoy“, i którego rysy pomimo obłąkania, wyryły się głęboko w jej pamięci. Wiedziona tajemniczym instynktem, odgadywała w nim jedynego sprawcę swojego nieszczęścia, i jak wiemy, nie myliła się wcale.
Wyglądając oknem spostrzegła, że ten człowiek wszedł do domu w którym zamieszkiwała. Postanowiła przeto czatować na niego, i w tym celu pragnęła wydostać się na schody, lecz ciemność w jakiej pozostawiła ją Marjetta, utrudniała zadanie.
Idąc powoli, dostała się do przedpokoju, gdzie otworzywszy drzwi, wyszła na główne schody.
Światło lampy płonącej pod sklepieniem sieni, przyjemne na niej wywarło wrażenie, ale zarazem oderwało jej myśl od pierwotnie powziętego zamiaru. Przysłuchiwała się przez jakiś czas oddalającym się czyimś krokom w korytarzu, a potem bezmyślnie zaczęła wchodzić na wschody. Zapomniała w tej chwili zupełnie o celu swojej wycieczki.
Idąc tak zwolna, znalazła się wkrótce na czwartym piętrze. Dalej iść już gdzie nie miała. Gdyby nie to, byłaby szła ciągle dopóki nogi nie odmówiłyby jej posłuszeństwa. Powstrzymała się zatem.
Przedostające się światło przez uchylone drzwi od mieszkania Moulin’a, zwróciło jej uwagę. Zbliżyła się nasłuchując.
Cisza panowała zupełna.
Bez namysłu więc ujęła za klamkę i weszła do pokoju, gdzie spostrzegła Jerzego de la Tour-Vandieu wraz z towarzyszącym mu agentem. Wtedy to uśpiona inteligencja obłąkanej odzyskała swe prawa.
Estera wskazując na Jerzego wymówiła wyrazy, które takim strachem przejęły dawniejszego kochanka Klaudyi.
Wiadome nam jest zakończenie tej sceny. Wiemy jak Jerzy z Theiferem uciekali przed groźbą Estery o ile im sił starczyło, wiemy, jak obłąkana schowawszy resztkę niedopalonego papieru, wyszła z mieszkania Ireneusza.
Z tą samą nieświadomością z jaką wchodziła na wschody, zbiegła z nich z pośpiechem, a zamknąwszy drzwi za sobą, weszła do swego gabinetu, gdzie położywszy się, wkrótce zasnęła.
Marjetta wróciwszy ze swej wycieczki w doskonałym humorze, pełna nadziei przyszłego szczęścia, zapaliła światło, a rozbudziwszy obłąkaną, podała jej kolację.
Pani Amadis po powrocie z teatru zadowolona troskliwością pokojówki, pochwaliła, i wszystko wzięło jak najlepszy obrót.
Nikt niedomyślał się dziwnych wypadków jakich widownią był ów tak spokojny dom na placu Królewskim.
Estera przy rozbieraniu się znalazła w fałdach stanika niedopalony kawałek papieru, i bezmyślnie wrzuciła go w srebrną kasetkę zamknąwszy wieko takowej.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Inspektora znano w więzieniu, przeprowadzono go więc natychmiast do kancelaryi gdzie przedstawił przywiezione z sobą papiery.
— Dobrze, rzekł zarządzający, chciej pan zaczekać, sprowadzą panu zaraz uwięzionego.
W kilka minut potem, ukazał się we drzwiach Ireneusz Moulin.
Za pierwszym spojrzeniem mechanik poznał agenta, który go zatrzymał przy wyjściu z cmentarza Montparnasse.
— Jakto... znów pana przeznaczono mi za towarzysza? rzekł obrzucając go pogardliwym spojrzeniem. Pod pańską więc opieką mam się udać do swego mieszkania tak jak niegdyś do prefektury?
— Tak; udzielono mi ten zaszczyt, odparł Theifer ze złośliwym uśmiechem.
— Zaiste, sędziowie nie mogli zrobić lepszego wyboru!... dodał ironicznie Moulin.
— Starałem się o to, mówił dalej agent, ażeby powziąść naoczne przekonanie, czyli przy dokonywaniu rewizyi nie spokorniejesz pan cośkolwiek, pamiętam bowiem pańską zuchwałość w dniu przytrzymania... A teraz na początek proszę wyciągnąć ręce.
— Na co? pytał Ireneusz.
— Ażeby panu założono łańcuszki...
To mówiąc agent wydobywał z zadowoleniem z kieszeni narzędzia kary, na widok których Moulin drgnął gwałtownie cofając się wstecz.
— Mnie... kajdany?... zawołał, mnie... jak złodziejowi lub mordercy?
— Taki mam rozkaz!...
— Ależ to nikczemnie... niesłusznie... Ja protestuję!...
— Wolno panu... lecz ja w każdym razie mój obowiązek wypełnić muszę. Proszę się więc poddać!... zakończył szorstkim, stanowczym głosem.
Moulin zrozumiał że wszelki opór byłby tu daremnym i pogorszyłby sprawę przy tak ciężkim obwinieniu. Poddając się więc konieczności wyciągnął ręce na które Theifer z widoczną, radością sam zakładał owe haniebne narzędzia.
Chwila ta na biednym niewinnym mechaniku straszne sprawiła wrażenie. Rumieniec oblał mu twarz, łzy zabłysły pod powiekami. Nie zwracając na to uwagi, umieszczono go w dorożce, i ruszono w drogę.
Ireneusz wciśnięty w kąt powozu, — przez całą drogę nie przemówił ani słowa.
O w pół do dziewiątej stanęli na miejscu.
Odźwierna domu przy placu Królewskim pani Bijon, wiedziała o nieobecności nowego lokatora, ale nie przypuszczała na chwilę ażeby został uwięzionym. Przestrach jej był tak wielkim gdy zawezwano ją przed sędziego, że mówić zrazu nie mogła, zwolna dopiero język się jej rozwiązał to wszakże co wiedziała o swym lokatorze, nie mogło mu zaszkodzić.
Zeznała, że Moulin był bardzo porządnym i spokojnym człowiekiem, i że nigdy nie byłaby przypuściła aby należał do oszustów i złodziei...
— Bo też on nie jest ani oszustem, ani złodziejem!... odparł sędzia śledczy.
— Na Boga! wołała przerażona kobieta, zabił więc kogo?
— Nie oskarżają go o to...
— Za cóż więc został uwięzionym?
— Za inne nie mniej ważne sprawy.
Usłyszawszy to, wyobraziła sobie odźwierna, że ów mechanik był jakąś wysoką i bardzo groźną osobistością czuła się więc prawie dumną, że Ireneusz mieszkał w jej domu.
Niebawem wszedł Theifer, oznajmując, że przywiózł już więźnia, i oczekuje na dalsze rozkazy; a podczas tego Moulin pilnowany przez dwóch agentów w bramie oczekiwał.
Sprowadzono go natychmiast, i rozpoczęto poszukiwania.
Spostrzegłszy wchodzącego odźwierna, rzuciła się ku niemu za powitaniem, a pochwyciwszy za rękę, spostrzegła łańcuchy.
— Na Boga! w cóż to pana ubrano? krzyknęła usuwając się z przerażeniem.
— Ha! jak pani widzisz!... odrzekł z goryczą. Moulin, przystrojono mnie jak zbrodniarza!... a zwracając się do sędziego:
— Zaklinam pana na wszystko!... rzekł, oszczędź mi wstydu i poniżenia!... Przysięgam, że wam nie ucieknę!...
Sędzia polecił uwolnić ręce obwinionemu, co Theifer spełnić musiał, lubo z widoczną niechęcią.
— Czy zawezwano już ślusarza? pytał dalej sędzia.
— Do otworzenia drzwi?
— Tak; podsądny utrzymuje albowiem, że zgubił klucz od mieszkania.
— Wszakże dwa panu dałam panie Moulin.
— Drugi schowałem w biurko, odparł Ireneusz mówiła odźwierna.
Na dany znak przez Theifera, jeden z agentów pobiegł szybko, i wrócił w kilka minut wraz ze ślusarzem, z którym udano się razem na górę.
Theifer osłupiał prawie z podziwu zastawszy drzwi na klucz zamknięte. Gdy po otwarciu ich wytrychem, weszli wewnątrz mieszkania rzucił badawczym wzrokiem w około siebie. Moulin toż samo uczynił, i dostrzegł z wielką radością, że wchodzono tu, podczas jego nieobecności. Uchylone drzwi do garderoby, rozpraszały wszelką wątpliwość.
— A więc pani Leroyer, pomyślał, wypełniła punktualnie zlecenie, zabrała list i pieniądze.
Na twarzy mechanika, zajaśniała radość. Theifer dostrzegł tę zmianę, ale zbadać nie mógł przyczyny.
— Czy pan znasz cel naszej tutaj bytności? zapytał więźnia. Oskarżono pana o stosunki z wichrzycielami zamieszkałemi w Anglji i we Włoszech. Oszczędź nam pan więc daremnego trudu... Zjednaj sobie sędziego szczerem wyznaniem winy, a wszystko skończy się dobrze.
— Ależ na Boga!... odrzekł Ireneusz spokojnie, nie mogę w żaden sposób zadowolnić panów. To co mówiłem wczoraj sędziemu śledczemu, dziś panu powtórzę. Jestem ofiarą, jakiejś mistyfikacyi czy pomyłki nieodgadnionej dla mnie lecz nie mniej fałszywej. Sprawami tego rodzaju jak pan mówisz nie zajmowałem się nigdy, ani tu, ani za granicą, i nie należałem do żadnych pokutnych stowarzyszeń. Od lat osiemnastu jak opuściłem Paryż, nie zachowuję z nikim żadnych stosunków, ani prowadzę korespondencyi. Zadowolony z obecnego położenia rzeczy nie żywię niechęci dla nikogo. Oto najczystsza prawda!... Widzę wszelako, że mi panowie nie wierzycie. Oskarżenia dokonała widocznie jakaś przebiegła a wroga mi osobistość, która zestawiając fałszywe pozory zachwiała waszą wiarę, a mnie zgubić pragnęła. Chcecie panowie koniecznie dowieść mi kłamstwo?... nie jestem w stanie temu przeszkodzić... Szukajcie!... upewniam was jednak, iż nic nie znajdziecie takiego coby wasze podejrzenia potwierdzić mogło!...
— Gdzież są, pańskie papiery? zapytał komisarz.
— Te, które posiadam, a nie jest ich wiele, ułożone są, w szufladzie mojego biurka, w sypialnym pokoju.
— A gdzież ten pokój?
— Na prawo.
— Idźmy więc.
Theifer będąc pewnym, iż tam zastanie włożoną przez księcia Jerzego karteczkę, cieszył się mówiąc w myśli do siebie:
— Zobaczymy jaką, będziesz miał minę mój ty odważny rycerzu, skoro ci przeczytają znalezioną w twym własnym biurku pewną notatkę...
Weszli razem do sypialni mechanika. Szuflada w biurku była szeroko otwarta. Latarka pozostawiona przez agenta, stała na podniesionym blacie, świeczka w niej wypaliła się zupełnie.
Na ustach Ireneusza pojawił się uśmiech zadowolenia. Latarka ta bowiem nie będąca jego własnością, przekonywała dostatecznie o bytności tu pani Leroyer. Theifer natomiast, mocno się przeraził.
Nie dostrzegł już złota i banknotów, jakie widział dnia poprzedniego, i był przekonanym, że ta kobieta obłąkana zabrać je musiała.
— Jeśli zabrała pieniądze, myślał, mogła również zabrać i kopertę z wsuniętą w nią podstępnie karteczką.
Komisarz zbliżył się do biurka.
— Wszystkie szuflady pootwierane... rzekł do Ireneusza; czyś je pan tak pozostawił?
— Tak; odrzekł tenże najspokojniej.
Theifer osłupiał słysząc pomienioną, odpowiedź.
— Dla czego on kłamie? pomyślał, pamiętając dobrze, iż biurko było wczoraj zamknięte. A i latarka nie była jego własnością. Wszystkie te szczegóły jakie go zadziwić powinny, przyjmuje tak obojętnie... Co to znaczy? do czarta!...
Komisarz wraz z sędzią, zajęli się szczegółowym rozpatrywaniem papierów listów i rachunków. Ireneusz spoglą- dał na nich z uśmiechem, rzucając od czasu do czasu ironiczne spojrzenia na inspektora policji wpatrującego się bacznie w twarz mechanika ażeby z niej wyczytać cośkolwiek.
Obojętność Moulin’a doprowadzała go do rozpaczy. Gniewał się za swą niedomyślność sam na siebie.
— Przysiągłbym, że biurko było wczoraj zamknięte!... powtarzał sobie w myślach, jak niemniej, że widziałem w tej szufladzie rozsypane złoto i banknoty!... Ten nicpoń zauważył już na pewno nieobecność tych rzeczy, ale tego poznać nie daje. Jakaś w tem wszystkiem kryje się intryga!... Być może, iż kobieta, która nas wczoraj tak wystraszyła udawała tylko obłąkaną, a w rzeczywistości jest wspólniczką Moulin’a? A myśmy ją pozostawili tu samą!... Jakaż niedorzeczność... jaki idjotyzm!... Muszę powiadomić o wszystkiem księcia... Jego przestrach jest przyczyną tego. niepowodzenia naszych planów.
Przeszukanie pierwsze nie wykryło nic podejrzanego. Szukano dalej.
Już większą połowę papierów wyjęto z szuflady, w którą dnia poprzedniego Jerzy wsunął swoją oskarżającą karteczkę, a pomienionej koperty na jaką tak niecierpliwie oczekiwał Theifer, jeszcze nie napotkano.
Dokonana rewizja, wykazywała niewinność Ireneusza. Theifer wściekał się ze złości.
— Jest to widoczne, mówił do siebie, że owa warjatka odegrała tu znakomitą, rolę. Przysiągłbym, że jest tak zdrową, na umyśle, jak my oba z księciem. Ta to przeklęta wspólniczka Moulin’a usunęła błękitną kopertę... Co począć teraz? To mnie tylko pociesza, że więzień nie tak prędko uwolnionym zostanie. Przez ten czas, książę obmyśli inną pułapkę na niego.
Gdy tak rozmyślał Theifer sędzia wraz z komisarzem przeszukiwali inne sprzęty, nie ciesząc się otrzymanym rezultatem swych trudów.
— Papierów kompromitujących nikt na wierzchu nie trzyma, mówili do siebie. Każdy je chowa jaknajgłębiej. Nie zniechęcajmy się więc początkowym niepowodzeniem... Szukajmy dalej.
Tu zwrócili się do Ireneusza.
— Trwasz pan więc jeszcze w zamiarze utajenia prawdy? zagadnął go sędzia. Żądasz widocznie byśmy twoje mieszkanie przetrząsnęli od góry do dołu?
— Mówię panom poraz dziesiąty, odparł znudzony Moulin wciąż jednemi i temi samemi pytaniami, mówię, i powtarzam, iż nie mogę przyznać się do winy, której nie popełniłem. Chcecie więc panowie zmusić mnie do kłamstwa?...
lecz w takim razie daremno czas tracicie! Papiery jakie macie przed sobą, są jedynemi dokumentami które posiadam. Przysięgam, że innych nie znajdziecie!...
— Zobaczymy!... zawołał wzburzony sędzia. Szukajcie pilnie!... rzekł do agentów, szukajcie tak, by ani jedna skrytka nie uszła przed waszemi oczyma!...
Agenci z Theiferem na czele, rzucili się do dzieła okazując wobec sędziego swoją niezwykłą gorliwość.
Przetrząśnięto ciemną garderobę. W niektórych miejscach, odrywano nawet podłogę. Próbowano ścian i pieców, szukano w łóżku i innych sprzętach gospodarskich.
Po upływie godziny, zmęczeni agenci wrócili do sędziego z próżnemi rękoma. Kazano więc odwieść Ireneusza Moulin z powrotem do więzienia św. Pelagji.
Sędzia zamknął mieszkanie kluczem znalezionym w biurku obwinionego, a spisawszy protokół z rewizji jaka nic nie wykryła, zabrał z sobą ten papier jaki miał złożyć za przybyciem do prefektury w ręce sędziego śledczego Camus Bressoles’a.
Jednocześnie z wyżej opisanemi przez nas wypadkami, odbywała się inna, niemniej dziwna scena przy ulicy Notre-Dame des Champs w domu zamieszkałym przez panią Leroyer.
Od rana dnia tego, nie było tam już czyściciela obuwia, a i ów mniemany brat odźwiernej, znikł także bez śladu.
Doktór Loriot, po bezsennie spędzonej nocy wstał bardzo rano. Dziwne pomięszanie Berty zaniepokoiło go wielce, wiedział, że podany przez nią pozór odniesienia wykończonej roboty, był tylko zręcznie wynalezioną wymówką, dla nieprzyjęcia jego wieczornych odwiedzin. Nie podobna bowiem było przypuszczać, ażeby tam gdzie szło o zdrowie a może nawet i życie matki, podobna błahostka mogła tak ważną odgrywać rolę.
Edmund mylił się zatem licząc na miłość Berty dla siebie. Ona wyraźnie widzieć go nie chciała. Był dla niej niczem... był jej zupełnie obojętnym.
Wszedłszy na tor podobnie smutnych rozmyślań nie mógł zamknąć oczu na chwilę. Zwątpienie wkradło się do jego serca, z towarzyszącem mu zwykle w takich razach podejrzeniem. Setki najszaleńszych przypuszczeń snuły się po głowie młodzieńca, wśród których zasnąć nie mógł do rana.
Wstawszy bardzo wcześnie, postanowił udać się bezzwłocznie do pani Monestier w nadziei, iż może matka lub córka usprawiedliwią w czemkolwiek swoje wczorajsze postąpienie.
W pobliżu domu zamieszkiwanego przez obie kobiety, spostrzegł wolno jadący powóz którego woźnica rozglądał się na obie strony, jak gdyby poszukując czegoś.
Jakież było jego zdziwienie gdy w owym woźnicy poznał Piotra Loriot, i jego dorożkę № 13.
— Ach! to ty stryju!... zawołał podbiegając doń z wyciągniętą życzliwie ręką. Cóż ciebie w te strony tak rano sprowadza?
— Wlokę się jak widzisz, od bramy do bramy, od domu do domu.
— Szukasz kogo?
— Tak.
— Kogóż takiego?
— Pewnej panienki, czy pani...
— Która ci za kurs nie zapłaciła zapewne?
— Przeciwnie, wynagrodziła mnie wspaniale!... Dawno już nie otrzymałem takiego sutego napiwku.
— Czegóż więc chcesz od niej?
— Chcę jej zwrócić przedmiot pozostawiony w dorożce.
— Wszakże wiesz stryju zapewne, gdzieś ją zawiózł?
— Wiem, że kazała mi stanąć pod 15 numerem, ale tam nie weszła. Przemądre to ptaszę!... Wysiadłszy, szła jeszcze kawałek pieszo, i jeśli się nie mylę, wsunęła się do tego domu...
Tu wskazał ręką kamienicę oznaczoną dziewiętnastym numerem.
Młody doktór drgnął pomimowoli.
— Tu... mówisz? zapytał.
— Przysiągłbym... Dowiem się natychmiast. Lecz jak ty się miewasz mój chłopcze?
— Dobrze.
— Pobladłeś mi nieco... Pracujesz za wiele.
— Nie spałem dziś w nocy.
— Masz jakie zmartwienie.
— Bynajmniej...
— To dobrze... Dowód, że szczęście ci sprzyja... Lecz co tu robisz tak rano na ulicy Notre-Dame des Champs.
— Idę jak ty mój stryju pod 19.
— Masz tam kogo chorego?
— Tak; pewną ubogą kobietę...
— Którą masz nadzieję wyleczyć?
— Nieśmiem marzyć o tem... Trzebaby chyba cudu!
— Jak dawno chodzisz do tego domu?
— Od trzech miesięcy.
— To mógłbyś mnie może objaśnić co do osoby której poszukuję?
— Ale czy jesteś pewnym stryju, że ona tu mieszka?
— Dziwne zapytanie... Gdybym nie był pewnym nie udawał bym się do ciebie, ale do odźwiernego.
— Zkąd zabrałeś jej, stryju?
— Z ulicy de Rennes. Jest to młode dziewczę liczące najwyżej lat dziewiętnaście, piękna jak anioł ale tak piękna, że mnie staremu na jej widok serce gwałtownie uderzyło. Jasna blondynka, szczupła, blada, ubrana w grubą żałobę.
— Młoda blondynka... w grubej żałobie? pytał z widocznym niepokojem Edmund.
— Tak.
— Która mogła być godzina, gdy ją spotkałeś na ulicy de Rennes?
— Trzy kwandranse na dziewiątą, wskazywał zegar wieżowy. Lada chwila miała wybuchnąć burza. Wicher dął tak silny, iż zdawało się zerwie wierzchołek wzgórza Montmartre. Myślałem sobie nie potrzebuję tak znowu chciwie uganiać się za groszem, i miałem chęć wracać spokojnie do domu.
— Miałeś chęć stryju, aleś tego nie zrobił... dorzucił Edmund.
— Cóż chcesz mój chłopcze? odparł śmiejąc się Loriot. Dziewczyna była tak piękna, a tak tkliwie prosiła!... Mówiła, że ma bardzo daleki kurs do odbycia, w bardzo ważnej sprawie, że przy zbliżającej się burzy, nie dostanie innej dorożki. Domyśliłem się, że tam szło o jakąś naznaczoną, schadzkę, a ponieważ dla zakochanych jestem bardzo wyrozumiałym, powiedziałem jej, że ją zawiozę.
Każdy z wymówionych przez Piotra wyrazów ranił jak sztylet zbolałe serce Edmunda. Nie wiedział na pewno o kim stryj mówi, a jednak szarpało go przeczucie nieszczęścia.
— I gdzież zawiozłeś tą panią stryju? pytał, pokonywając wzruszenie.
— Na drugi koniec Paryża, aż na plac Królewski przy Marais. Kazała mi się zatrzymać pod 18-m numerem, ale widziałem, że weszła pod № 24. Kobiety mówię ci chłopcze, to chytre a przebiegłe istoty!...
— A długo tam bawiła?
— Ach! mój — kochany, nie wspominaj mi o tem!.. Byłem przekonany, że już niepowróci ta panna... Kląłem na czem świat stoi, patrząc jak moje szkapy mokły na takiej ulewie. Mnie deszcz nie dokuczał bom się schronił pod arkady, ale biedne moje koniska!.. Djabelnie długo siedziała tam owa dziewczyna.
Tu nagle przerwał spoglądając na synowca.
— Co ci się stało? zawołał, zbladłeś jak ściana... Gotówżeś zemdleć mi tu, jak kobieta?
— Uspokój się stryju, nic mi nie będzie, rzekł Edmund .Mów dalej... twoje opowiadanie bardzo mnie zajmuje. Odwiozłeś więc tutaj z powrotem tę panienkę?
— Tu, niezupełnie... gdyż tak samo jak na placu Królewskim, kazała mi się zatrzymać o kilka domów bliżej. Mając ją w podejrzeniu, śledziłem z daleka, i jestem pewien, że mieszka w tym domu.
— Pozostawiła jaki przedmiot w dorożce?
— Tak; broszkę z fotografją młodego chłopca. Chcesz ją zobaczyć?
— Radbym.
Piotr Loriot wyjął z kieszeni zawiniętą w papier starannie broszkę Berty z fotografią jej brata, i podał doktorowi, który rzucił na nią przelotne spojrzenie.
— Fakt nie ulega wątpliwości... wyszepnął do siebie młodzieniec. Zrozumiałem jest teraz dla mnie wczorajsze zakłopotanie matki i córki. Berta szła na oznaczoną schadzkę, łudząc mnie odnoszeniem roboty... A jam ją tak kochał!.. Tak jej wierzyłem!... Wiedząc żem oddał jej serce, przyszłość... i szczęście swoje, zdradziła mnie haniebnie!
Piotr Loriot widząc ów wybuch żalu siostrzeńca, stał przed nim osłupiały. Ostatnie słowa zbolałego, rzuciły niejakie światło na ciemną dotąd dla woźnicy zagadkę.
— Do pioruna!... zawołał, byłażby to więc taż sama dziewczyna Edmundzie, którą tak kochałeś, i o której mi często mówiłeś?... Taż sama, która tak niedawno straciła brata, i z tak bezprzykładną gorliwością pielęgnowała swą matkę?... Ta wreszcie, którą chciałaś poślubić?... Ależ to być nie może?
— Tak; to ona! wyszepnął zaledwie dosłyszanym głosem młody doktór.
— Wstrzymajże się na Boga!... wołał oburzony Piotr Loriot. Stoisz nad przepaścią człowieku! Dziewczyna która sama jedna w taką niepogodę, biegnie na plac Królewski, nie jest godną ciebie!... Umierającą matkę pozostawia samą, by zdala od niej rozweselić się chwilowo!... To nikczemne Edmundzie... To woła o pomstę do Boga!...
— Tak, w rzeczy samej... to niegodnie!... wyszepnął młodzieniec.
— Gdybym był wiedział to o czem wiem teraz, wołał zaperzony Loriot, upewniam cię, że nie ruszyłbym się był z miejsca. Bezwiednie przyczyniłem się do twego nieszczęścia!... Ale odwagi mój chłopcze... odwagi!
— Nie zbywa mi na niej stryju... upewniam!
— Upewniasz, a mimo to nie widzę jej wcale... Czyliż mężczyzna odważny, śmiało patrzący w oczy nieszczęściu, płakałby tak jak ty teraz?
Na te wyrazy Edmund zapanował nad sobą, a ocierając łzy na powiekach:
— Zechcesz że mi powierzyć stryju tę broszkę? zapytał. Radbym ją sam doręczyć właścicielce.
— Najchętniej!... Piotr odrzekł. Przyznaję, że jestem nawet z tego zadowolony, ponieważ przy mej wrodzonej gwałtowności mógłbym owej panience powiedzieć kilka słów gorzkiej prawdy. Wolę więc to co o niej myślę, ukryć w głębi serca. Weź ten nieszczęsny medaljon, a przedewszystkiem, idź posil się trochę, bo jesteś zapewne bez śniadania. Wierzaj mi, nie warto żałować takiej wietrznicy. No! a kiedyż się zobaczymy? dodał z ojcowską, tkliwością patrząc w oblicze swego wychowańca.
— Niezadługo, stryju.
— Zatem do widzenia... Bądź dobrej myśli!...
Tu uścisnąwszy rękę Edmunda, wgramolił się na swe dorożkarskie siedzenie, i ruszył kłusem z miejsca.
Młody doktór stał jeszcze chwilę zatopiony w myślach, wreszcie wszedł do domu.
Berta, pomimo strasznych wrażeń odniesionych dnia poprzedniego, wstała bardzo wcześnie, zaniepokojona o zdrowie matki którego stan w rzeczy samej był zatrważającym.
Pani Leroyer, spędziła noc w gorączce, ataki duszności przychodziły częściej i dłużej trwały, czem przerażone dziewczę oczekiwało niecierpliwie na przybycie doktora.
Dziewiątą wybił zegar wieżowy, gdy dzwonek zatętnił od strony przedpokoju.
Dziewczę pobiegło otworzyć.
Edmund mocno blady, ale spokojny z pozoru powitał ją obojętnym ukłonem. Serce dziewczyny ścisnęło się boleśnie na ten chłód tak serdecznego zwykle młodzieńca.
— Ach! gdybyś pan wiedział, zawołała, z jakim upragnieniem oczekuję na twoje przybycie!...
— Matce pani zatem jest gorzej?
— Zdaje się... niestety!
Loriot udał się bezzwłocznie do pokoju chorej. Zdumiony został straszną zmianą jaką cierpienie wyryło na obliczu wdowy.
Pani Leroyer wyciągnęła do niego rękę usiłując przemówić, duszność wszelako głos jej tamowała, serce biło gwałtownie, twarz pałała gorączką, a oczy świeciły niezwykłym blaskiem.
Puls badany przez Edmunda, świadczył o wielkich spustoszeniach wewnętrznych.
Młody doktór spojrzał z wyrazem wyrzutu na Bertę.
— Co się tu stało na Boga? zawołał, mów pani?...
— Nie... nie! usiłowała odpowiedzieć pani Leroyer, przestraszyła mnie ta wczorajsza burza.
Kłamstwo! pomyślał Edmund, radbym jednakże wiedzieć, czy ta kobieta działa wespół z córką, lub też jest przez nią oszukiwana? Rozmyślając po nad tem, przyłożył ucho do lewej strony piersi chorej i zaczął nasłuchiwać.
Niejednostajne uderzenia serca, świadczyły o gwałtownym postępie choroby, a tem samym o niemożebności uratowania nieszczęśliwej.
— Powiedz mi pani, zapytał, czy doznawałaś boleści w dalszych kończynach nóg, około kostek?
Chora odpowiedziała potwierdzająco.
Edmund odrzuciwszy kołdrę, obejrzał nogi cierpiącej; i znalazł je silnie opuchniętemi. Wszystko wróżyło rychły zgon nieszczęśliwej.
Pomimo całej boleści jaką mu sprawiło to potwierdzenie, synowiec Piotra Loriot usiłował zachować spokój pozorny.
Siłą woli powstrzymywał łzy jakie mu się do oczu cisnęły. Nakrywszy nogi chorej kołdrą, zwrócił się do Berty:
— Proszę przygotować dla mnie papier i pióro rzekł nakazująco napiszę receptę w sąsiednim pokoju.
Dziewczyna wyszła spełnić polecenie, przysłoniwszy oczy rękoma.
Słowa doktora krótkie i suche w miejscu jak to bywało pełnych serdecznego współczucia wyrazów, raniły boleśnie serce biednego dziewczęcia.
— Boże!... wyszepnęła, gniewa się widocznie za moje wyjście wczorajsze, czyż jednak mogłam postąpić inaczej? Trzeba nawyknąć do tej jego oziębłości dodała z westchnieniem, straszna tajemnica o jakiej wiedzieć nie powinien rozłącza nas z sobą na zawsze. Żegnajcie złote sny moje!... przebudzenie się zbliża!...
Podczas gdy Berta łzawo to powtarzała przygotowując papier i pióro, Edmund usiłował pocieszyć chorą.
— Wszystko zależeć będzie od skrupulatnego wykonania moich poleceń, zakończył, odpowiadając na pełne trwogi zapytania wdowy. Będziesz że pani w możności wykonać to co ci przepiszę
— Uczynię wszystko doktorze!...
— A więc zabraniam pani podnosić się z łóżka. Niewłaściwie postąpiłaś wczoraj, wstając i lękając się burzy. Byłem pewien, że pani posiadasz tyle odwagi, iż nie przestraszą cię grzmoty. Mam panią jednak za usprawiedliwioną... W mieszkaniu znajdowałaś się samą... Panna Berta nie powinna była opuszczać pani!...
— Berta była nieobecną przez czas bardzo krótki; wyszepnęła chora. Zadrzemnęłam nieco, a powrót jej mnie przebudził.
— Spała!... pomyślał doktór, wszystko zaczynam pojmować teraz!... Córka skorzystała ze snu matki, ażeby ją okłamać!... Powrócę wieczorem, dodał głośno, jeżeli panna Berta wyjść dzisiaj nie będzie potrzebowała.
— Nie! córka moja nigdzie nie wyjdzie... Będziemy na pana oczekiwały.
— Spocznij pani zatem spokojnie. Do rychłego widzenia... Receptę napiszę w drugim pokoju. I wyszedł.
— Pomimo wszelkich nad sobą wysiłków, wzruszenie go dławiło, niewysłowiony niepokój ściskał mu serce. Nie dziwna! Kochał Bertę tkliwie, kochał całą duszą, i teraz nawet nie przestał jej kochać, niestety!... Przeklinał jednak tę miłość, będąc przekonanym, że jego ideał nie zasługiwał nawet na szacunek.
Dziewczyna oczekiwała nań niecierpliwie niemniej wzruszona i niespokojna.
— Stan zdrowia mej matki jest niebezpiecznym, wszak prawda? zapytała drżąca, gdy Edmund ukazał się we drzwiach.
— Tak, bardzo niebezpiecznym, odrzekł, i nie będę ukrywał, że z tego powodu, ciężka moralna odpowiedzialność spada na panią!...
— Na mnie? zawołała Berta przestraszona.
— Nie inaczej.
— Z jakiej przyczyny?
— Ostrzegałem że najmniejsze wzruszenie może stać się powodem śmierci pani Monestier...
— A więc... szepnęła zaledwie dosłyszanym głosem.
— A więc, pomimo moich przestróg, chora doświadczyła wstrząśnięć moralnych jakie bardzo szkodliwie podziałały na jej zdrowie, a od pani zależało uchronić ją od takowych.
Dziewczyna milczała pochyliwszy głowę.
— Przypuszczając nawet, co, mi się nie zdaje być prawdopodobnem, że burza przestraszyła chorą, mówił Edmund dalej, to i w takim razie dostateczną byłaby obecność pani aby ją uspokoić... Pani jednakże nie było w domu!...
— Bardzo ważna przyczyna zmusiła mnie do wyjścia, wyjąknęło zmięszane dziewczę.
— W rzeczy samej... bardzo to ważna jakaś musiała być przyczyna która znagliła córkę do odstąpienia umierającej matki, odparł z szyderstwem Loriot. Wszakże powiadomiona przezenmie wiedziałaś pani, że jej nieobecność przy chorej, otwiera drogę wszystkim złym następstwom.
— Nieobecność moja trwała bardzo krótko...
— Tak... około trzech godzin.
Berta spojrzała zdumiona na mówiącego. Zkąd on mógł wiedzieć to, o czem jak sądziła nikt w świecie nie wiedział?
— Byłaś pani do tego stopnia roztargnioną wracając, mówił Edmund dalej, żeś pozostawiła w dorożce przedmiot bardzo drogi dla siebie, jaki ci zwracam obecnie.
Tu drżącą ręką podał dziewczęciu medaljon znaleziony przez Piotra Loriot w dorożce.
— Mój medaljon! zawołała Berta chwytając go żywo.
— Widzisz więc pani, że wiem o wszystkiem, ciągnął smutnie dalej. Wczoraj chciałaś mnie pani w błąd wprowadzić, opowiadając o jakiejś wykończonej na obstalunek pilnej robocie... Ja jednak mniej łatwowierny aniżeli jej matka, złudzić się nie dałem!...
— Jak to mam rozumieć... co znaczą te słowa? pytało spłonione oburzeniem dziewczę.
— Cóż bowiem ja mogę sądzić o młodej dziewczynie która na czas kilkogodzinny odstępuje umierającą matkę? kończył z westchnieniem. Bierze ona dorożkę, każe się wieść w oddaloną część miasta, gdzie obawiając się być śle- dzoną, podaje stangretowi niedokładny adres, i wślizguje się chyłkiem do innego domu. Tam spędza trzy godziny czasu, zapominając o całym świecie, o matce konającej prawie, i wszystkich ciążących na sobie obowiązkach!... Wracając, temiż samemi otacza się ostrożnościami, zamiast kazać zajechać przed dom przez siebie zamieszkiwany, każe się zatrzymać dorożce bliżej pod 15-ym numerem... Tak!... skoro się niema tajemnicy, na co te ostrożności? Jak możesz więc żądać pani ażebym ci wierzył?.
Berta słuchała nieruchoma jak posąg, z wlepionym spojrzeniem w młodzieńca, z przytłumionym oddechem. Silny rumieniec wystąpił na jej twarz bladą, podczas gdy mówił Edmund, a skoro zamilkł:
— Boże! zawołała, przykładając ręce do czoła z ruchem obłąkanej, ależ to straszne!... przerażające!... Oskarżają mnie... posądzają... i to on... on... właśnie!...
— A więc... tak! odrzekł Loriot, ja panią oskarżam... ja!... który cię kochałem... nad życie!... och!... wiesz o tem dobrze!... Ja!... który ci oddałem mą duszę, i marzyłem niestety w snach złudnych, o nadaniu ci mego nazwiska. Biedny zaślepieńcze!... budowałeś gmach swego szczęścia na piasku ruchomym, pierwszy podmuch wichru, rozsypał go w gruzy!...
— Boże!... mój Boże!... powtarzała Berta łkając boleśnie.
— To, co ja cierpię od kilku godzin, słowem wypowiedzieć się nie da, powtarzał smutno. Pani tego pojąć nie jesteś w stanie, a jednem słowem mogłabyś wszelkie rozpruszyć zwątpienie. Berto, zaklinam... powróć mi wiarę w siebie!... Często pozory mylą... Wytłumacz się, usprawiedliw, błagam cię o to!... Powiedz w jakim celu jeździłaś na plac Królewski wczoraj wieczorem?
Biedną dziewczynę łzy dławiły prawie. Nigdy położenie nie było straszniejszem. Zbolałe jej serce walczyło między miłością a obowiązkiem. Powinność, słowo dane matce, niedozwalało jej wyjawić Edmundowi rzeczywistego swego nazwiska, ani ciążącej na nim owej krwawej plamy. Tajemnica hańbiącej śmierci niewinnie straconego, zachowaną ściśle być powinna, aż do chwili powrócenia czci Pawłowi Leroyer.
Dobrze pojęła to Berta, i po chwili bohaterskiej walki samej z sobą:
— Niepodobna mi jest zadość uczynić pańskiemu żądaniu!... odpowiedziała. Moja godność osobista niepozwala mi się tłumaczyć przed tym kto ośmiela się rzucić cień podejrzenia na moje postępowanie...
— Takto? niechcesz więc pani mnie uspokoić, usunąć mego zwątpienia?
— Gardzę podobną nieufnością! odparła dumnie; zresztą na co by się przydało zwalczać ją słowami?
— Jeden wyraz... a rzucę się do nóg twoich błagając przebaczenia za moje chwilowe zwątpienie...
— Nie! tego wyrazu nie wymówię, wypraszać dla siebie ufności nie będę odpowiedziała. Podobnym obwinieniem wyrządziłeś mi pan zniewagę! Odmawiam wszelkich tłumaczeń. Wstydziłabym się sama przed sobą, gdybym zmuszoną była zwalczać pańskie haniebne posądzenia.
Edmund załamał ręce z rozpaczą.
— Nie kocha mnie!... nigdy nie kochała!... Wszystko dla mnie skończone!... zawołał.
Tu kilka słów wygłoszonych z rozdzierającym żalem, wstrząsnęły dziewczyną. Była gotową wyjawić już wszystko. Miłość chwilowo zwyciężyła obowiązek.
Otworzyła usta aby powiedzieć:
— Kochałam cię... i jestem godną twojej miłości... gdy głos pani Leroyer przyzywającej córkę do siebie dobiegł z drugiego pokoju.
— Idę mamo... idę! odpowiedziała: a zwracając się do młodego doktora:
— Jeżeli pan sądzisz, że straciłam prawo do jego szacunku, wyrzecze, nie w mojej mocy jest zadać mu fałsz w tym względzie, przyszłość niechaj go kiedyś inaczej przekona; na teraz proszę o uwolnienie mnie od wszelkich tłumaczeń i usprawiedliwiań.
Chłód wiejący z powyższych wyrazów i pogardliwe spojrzenie Berty, zachwiały biednym młodzieńcem.
— Zastosuję się do życzeń pani, rzekł cicho, a zatem nie zobaczymy się więcej!...
— Jakto? chcesz pan więc zapomnieć o mojej matce, w chwilach gdy walczy pomiędzy życiem a śmiercią, chcesz ją opuścić? pytała zatrwożona.
— Opuścić matkę pani? powtórzył Loriot; nie obawiaj się o to. Znam obowiązki mojego powołania, i potrafię do nich się zastosować. Możesz być pani spokojną, iż do ostatniej chwili nie odstąpię twej matki. Ale niestety krótko to trwać będzie.
— Co pan chcesz przez to rozumieć? zapytała Berta z przerażeniom.
— Chcę panią powiadomić, iż życie chorej zawisło na włosku prawie.
— To niepodobna!... Mówisz pan ażeby mnie tylko nastraszyć...
— Niech Bóg uchowa!... Nie byłbym zdolnym do podobnego okrucieństwa!...
— Albo też pan mylić się możesz. Toż to byłby dla mnie cios straszny! Po świeżym zgonie brata utracić matkę...
i zostać samej na świecie... zupełnie samej!... Nie! ja nie wierzę w pańską przepowiednię... Nie!... matki zdrowie nie jest do tego stopnia zachwianem...
— Obowiązkiem można było wyświetlić pani prawdę.
— Boże... mój Boże!... wołała z rozpaczą; tak niedawno jeszcze miałeś pan wszelką nadzieję!...
— Tak miałem ją... przyznaję, bo liczyłem na pomoc i opiekę ze strony pani. Rachuby mnie te zawiodły!... Depcząc moją miłość, zerwałaś jednocześnie nić na której zawisło życie twej matki!...
Ostatni był to cios dla nieszczęśliwej dziewczyny. Słowa Edmunda trafiły w jej serce zbolałe. Nie mogąc dłużej zapanować nad sobą, wybuchnęła łkaniem.
Młody doktór obojętny na pozór, pisał w milczeniu receptę.
— Oto lekarstwo, rzekł, wskazując Bercie papier leżący na stole. Przybędę wieczorem... I ukłoniwszy się z lekka, wyszedł z miną obrażonego w swojej godności człowieka.
Na schodach jednak, zmuszonym był się zatrzymać. Wzruszenie dławiło go prawie. Chwiał się na nogach jak człowiek pijany, chwytając za poręcz obiema rękami aż wreszcie łzy popłynęły mu z oczu.
Po doznanej ztąd uldze, wróciła moc charakteru.
— Nie umrę przecież z tej rany... wyszepnął, mimo, że ból jest straszny!... Cóż wszakże na to poradzić? Nie można żałować tego czem się pogardza... Zapomnę!...
Berta, pozostawszy samą, padła na kolana.
— Boże!... to nad moje siły!... wołała. Wszystko sprzysięgło się na mnie!... Moja matka umiera... a ten którego kocham nad życie, ośmiela się rzucić na mnie tak haniebne posądzenie!... Boże... zlituj się nademną!... bo upadam pod krzyżem jaki zesłałeś na moje słabe ramiona.
Pani Leroyer dosłyszawszy łkanie, przywołała córkę do siebie.
Otarłszy łzy z pośpiechem, Berta pobiegła do chorej.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Theifer niezapomniał o poleceniu księcia de la Tour-Vandieu, i po obiedzie w dniu dokonanej rewizji u Ireneusza, udał się na ulicę św. Dominika.
Jerzy oczekiwał nań niecierpliwie. Pragnął otrzymać co rychlej wiadomość o przebiegu sprawy licząc obok tego na informacje o owej warjatce która go takiego nabawiła przestrachu.
Mylił by się ten ktoby sądził, iż zbrodniarz ten był spokojnym; przeciwnie, jego trwoga i przerażenie wzrosły od wczoraj. Pocieszał się wprawdzie, że za pomocą podłożonej w biurku notatki obezwładnił i pozbył się na długo Moulin’a, lecz wyczytana wiadomość w bruljonie listu, niepokoiła go wielce. Klaudja Varni, jego dawna kochanka, wspólniczka zbrodni, jego duch piekieł, miała powrócić do Paryża.
Pragnęła, widocznie przywołaniem strasznej przeszłości, zmusić go do ustępstw, lub może nakłonić do nowych zbrodni. Z jej listu miał zamiar „wyzyskiwania“. A kto wie czyli już nie przybyła? i nie ustawia groźnych baterji do mającej rozpocząć się walki?
Uwolniony chwilowo Jerzy od jednego wroga miał przed sobą drugiego, stokroć groźniejszego. W jaki bowiem sposób prowadzić walkę z kobietą która przeżyła z nim wspólnie lat tyle, i znała najmniejszy szczegół z jego rozwięzłej młodości? Nie pozostawało jak wypełnić jej żądania, w których książę był pewnym, że chciwa zysku Klaudja ograniczać się nie będzie.
Zjawienie się obłąkanej Estery, przygnębiało zarówno skołatany umysł zbrodniarza lubo mniej o wiele niż mające nastąpić odwiedziny Klaudji, ponieważ wiedział, że z tamtej strony przynajmniej nie zagraża mu niebezpieczeństwo. Jedyną trwogę dla niego stanowiła. osobistość Klaudji Varni.
Był pewien, że upłynione lata nie zmniejszyły jej zamiłowania do intryg i szatańskich pomysłów, a obok tego wymagań zbytków i rozkoszy.
Jedyna wyższość jaką posiadał nad nią obecnie, było, iż szczęśliwym trafem został wcześnie powiadomionym o jej przybyciu przed wypowiedzeniem wojny. Mógł się więc przygotować do mającego podstępnie nastąpić wybuchu.
Theifera wprowadzono natychmiast do gabinetu pana de la Tour-Vandieu. Wyraz twarzy przybyłego nie był bynajmniej uspokajającym.
— Cóż, byłeś na placu Królewskim? żywo zapytał go książę.
— Byłem w towarzystwie komisarza i sędziego.
— Nie spostrzegli, że przed nimi ktoś dokonywał rewizji?
— Bynajmniej.
— Zatem jesteśmy w porządku.
— Niezupełnie!... odparł znacząco Theifer.
— Jakto... dla czego?
— Dla tego, że po naszym odejściu, inna nastąpiła wizyta w mieszkaniu mechanika.
— Inna wizyta? powtórzył z osłupieniem Jerzy.
— Tak, książę.
— Zkąd pan powziąłeś to przekonanie?
— Z bardzo prostego spostrzeżenia. Złoto, banknoty, i inne wartościowe papiery jakie widzieliśmy wczoraj w szufladzie, dziś znikły bez śladu.
— Ukradziono je?... zawołał Jerzy z trwogą.
— Tak, mości książę, jako też i włożoną przez nas notatkę do tej błękitnej koperty.
— I ta notatka zginęła?... wyszepnął z pognębieniem pan de la Tour-Vandieu.
— Zginęła, niestety! To też sprawa Ireneusza Moulin znacznie się polepszyła. Bo rzeczywiście ten człowiek nie jest winien wcale.
— A kogo posądzasz o usunięcie tych rzeczy?
— Ma się rozumieć tę jasnowłosą kobietę, która ośmieliła się z taką czelnością nazwać waszą — książęcą mość „mordercą“.
Jerzy wzruszył ramionami.
— Mylisz się; odrzekł, ta kobieta jest rzeczywiście warjatką.
— Warjatką? powtórzył Theifer! niepodobna mi w to uwierzyć. Wydała mi się zupełnie przytomną, posądzam ją o wspólnictwo z Moulin’em.
— Nierozsądne przypuszczenie.
— Nie; mości książę... oparte na dowodach!...
— Na jakich dowodach?
— Niech książę raczy posłuchać. Wczoraj, wszak prawda? zastaliśmy biurko mechanika na klucz zamknięte?...
— Tak.
— Otóż w pośpiechu i przestrachu, zostawiliśmy je otwartem, z powysuwanemi szufladami, a w dodatku na jednej z półeczek, zostawiłem palącą się latarkę.
— Rzeczywiście tak było.
— W jednej z tych szuflad otwartych, znajdowały się pieniądze, zapewne cały majątek mechanika.
— Cóż zatem?
— Otóż Ireneusz widział dziś otwarte biurko, widział brak pieniędzy, a najmniejszym gestem nie okazał swego zdziwienia. Zdawało mu się to być rzeczą zupełnie naturalną, jak gdyby zaprzedałą żoną. Ztąd wnosić wypada, że polecił jakiejś osobie dziś dla nas nieznanej, aby zabrała to wszystko do siebie. Któżby nią mógł być innym jak nie owa mniemana warjatka, której naszym tchórzostwem ułatwiliśmy jeszcze zadanie.
— Masz słuszność zupełną.
— Cieszę się, że wasza książęca mość podziela moje zapatrywania, odparł z ukłonem agent.
— Nie dowiedziałeś się czegoś o tej obłąkanej?
— Wiem niektóre bliższe szczegóły. Mieszka w tym samym domu gdzie Ireneusz Moulin, i uchodzi tam za warjatkę. W tem udawaniu musi być jakiś cel ukryty, o którym wkrótce się dowiem. Opiekuje się nią jakaś wiekowa osoba, daleka jej krewna, dziwaczka jak mówią do nieuwierzenia. Otóż właśnie wczoraj podobno, nie było jej w domu.
— A nazwisko tej damy wiekowej?
— Pani Amadis.
— Nie pomyliłem się więc... pomyślał Jerzy. W owej warjatce poznałem odrazu Esterę Derieux. Któż o tem cię powiadomił? dodał głośno.
— Odźwierna. Ale każda sprawa ma swoje dwie strony. Wyjawiłem księciu moje domysły, ależ i ja nie jestem nieomylny. Być bardzo może, iż ta jasnowłosa kobieta ma umysł w nienormalnym stanie, i że pomimowoli zaszła do mieszkania Moulin’a. W takim razie, należałoby nam przypuszczać istnienie jakiegoś nieznanego wspólnika który zaopatrzony kluczem przyszedł po naszym odejściu.
— Wszystko to jest możebnem. rzekł Jerzy po chwili namysłu. Lecz ktoby to mógł być? Kogo by wybrał mechanik do tak skutecznej dla siebie pomocy.
Pan de la Tour-Vandieu zadumał się głęboko a potem:
— Może to pani Leroyer? odrzekł.
— Niepodobna! odparł uśmiechnąwszy się Theifer. Ta kobieta jest umierającą!
— Może jej córka?
— Zbyt młode dziewczę. Zresztą agenci postawieni na czatach upewnili mnie, że wychodziła raz tylko wczoraj, i to po lekarstwo do apteki.
— Dziwne to... w rzeczy samej, wyszepnął Jerzy. Czyliż Klaudja Varni mogłaby działać w porozumieniu z Ireneuszem Moulin? Nie po tysiąc razy nie!... To być nie może!... Słowa tego człowieka podsłuchane na cmentarzu Montparnasse, upewniają, mnie, że on nie zna jej wcale.
Jakkolwiek Jerzy szeptał cicho te słowa, Theifer posłyszał je dobrze.
— Wasza książęca mość uważa więc stanowczo panią Varni za swoją nieprzyjaciółkę? zapytał przerywając.
— Niewątpliwie... i to za najgroźniejszego wroga?
— Pokonamy ją!
Pan de la Tour-Vandieu potrząsnął głową, z powątpiewaniem.
— Nie znasz Klaudji odrzekł. To co raz postanowi, wypełnić musi!... Cokolwiek bądź obmyśli, wykona, nie zrażając się przeszkodami.
— A więc to szatan w kobiecej postaci? zapytał Theifer z uśmiechem.
— Gorzej mówię ci niż szatan!... Jest to niezmordowana energja, oddana na usługi żelaznej woli i przebiegłości bez granic, pełnej piekielnych pomysłów!... Lękam się tej kobiety, mimo, że bojaźliwym nie jestem... Przekonasz się kiedyś Theiferze, iż ja przez nią, zgubionym zostanę!...
Przerażony temi złowrogo wygłoszonemi słowy drżał Jerzy jak w febrze.
Agent zdumiony tym niewidzianym dotąd stanem księcia patrzył na niego z pod oka, ukradkiem.
— Jeżeli wasza książęca mość. obawia się jakiego wybuchu, to niezaszkodziłoby może posłuchać mej rady, jaką miałem honor raz już udzielić.
— Jakiej rady?
— Należałoby księciu wyjechać z Paryża.
— Czyż to jest możebne?
— Dla czego nie? Ta nieobecność mogłaby się znacznie przedłużyć.
— Byłoby to najwyższym nierozsądkiem z mej strony. Zostawiłbym wolne pole mym wrogom. Działali by swobodnie na moją szkodę, nie znajdując nigdzie zapory.
— Tem lepiej... Działając albowiem, odsłonili by nam swe plany.
— I jakąż korzyść otrzymałbym z tego?
— Przekonanie, czego się obawiać należy.
— Na nic by mi się to nieprzydało, będąc nieobecnym w Paryżu. Gdyby mi nawet największe groziło niebezpieczeństwo, nie mógbym go usunąć.
— Słuszna uwaga, w rzeczy samej, rzekł Theifer. Nasuwa mi ona myśl inną, a mianowicie, iż książę nieopuszczając Paryża, mógłby rozpuścić wiadomość o swoim wyjeździe za granicę. Z ukrytego natenczas jakiego zakątka naszego miasta można by było śledzić nieprzyjaciół, i przysposabiać się do obrony. Jakże się podoba ten projekt waszej mości?
— Sposób nie zły... lecz czy możliwy do wykonania? Odbieram codziennie liczne korespondencje na które bezzwłocznie odpowiadać muszę...
— Czyż niema książę jakiego zaufanego sługi, któryby na oznaczone miejsce nadsełał przychodzące listy?
Jerzy przecząco potrząsnął głową.
— Nie wierzę, odrzekł, i nie ufam nikomu.
— Pomyślmy, może wynajdziemy sposób na taką drobnostkę, zaczął znowu Theifer.
Pan de la Tour-Vandieu zaczął szybkim krokiem przechadzać się po gabinecie, głęboko zadumany. Agent wodził za nim oczyma, jak kot czyhający na zdobycz.
Po chwili, Jerzy, zatrzymał się nagle.
— Znalazłem!... zawołał.
Theifer oczekiwał w milczeniu.
— Czy pan wiesz? zaczął książę, że mój pałacowy ogród rozciąga się do Uniwersyteckiej ulicy, i że w ogrodzie tym mam piękny pawilon?
— Wiem, odparł agent, ale oczekuję dalszego wyjaśnienia.
— A więc posłuchaj. Jeden z moich przodków miał czarownie piękną kochankę, którą ubóstwiał, a zmuszonym był ukrywać się z tem przed żoną. Kazał więc na końcu ogrodu wybudować pawilon, w którym ją umieścił. Korzystając z wyjazdu żony na czas dłuższy za granicę, wezwał umiejętnych robotników, którzy urządzili skryte przejście między pawilonem a jego gabinetem. To przejście dotąd istnieje, ja tylko je znam i posiadam klucz od niego. Czy pan rozumiesz teraz?
— Rozumiem... Książę chciałby zamieszkać w tym pawilonie.
— Tak; ale jest to za blizko mojego pałacu... Znają mnie w tej dzielnicy... Lecz z drugiej strony korzystając z tajemnego przejścia mógłbym co noc dostawać się do mego gabinetu i przeglądać korespondencje.
— Świetny pomysł! zawołał Theifer; ale o jednej rzeczy wasza książęca mość zapomina. Cóżby pomyślał ten człowiek któryby przynosił z poczty listy i gazety, a nie zastawał ich nazajutrz?
— To prawda!... odparł smutno Jerzy. Ciężka do zwalczenia przeszkoda.
— Możnaby się w ten sposób urządzić, rzekł agent po chwili namysłu. Wasza książęca mość mógłby parę razy na tydzień zakradać się w nocy do swego pałacu, przeczytać wszystkie listy, i napowrót zalepić je w kopertach. Nieobecność księcia będzie wszystkim wiadomą, a owa pani Klaudja Varni, nie da o ile sądzę długo oczekiwać na siebie. Jakże się podoba mój projekt?
— Nad wyraz!... Będę miał ustronne mieszkanie z którego rzadko kiedy na świat się wychyla. W zamian ty panie Theifer, będziesz mi donosił o wszystkiem.
— W dodatku, nauczę waszą książęcą mość robienia pewnej sztuki, którą nazywamy „charakteryzacją twarzy“, a która tak zmieni oblicze, że książę będzie mógł nawet wychodzić w dzień biały nie będąc poznanym.
— Wybornie!... zawołał z radością pan de la Tour-Vandieu. Idź pan zaraz i wynajmij u mego notarjusza pawilon przy Uniwersyteckiej ulicy, rozumie się pod fałszywym nazwiskiem, i zapłać z góry za sześć miesięcy.
— Jest to zupełnie niepotrzebnem. Do całej tej sprawy notarjusz mięszać się nie powinien, ani o niej wiedzieć. Gdyby o tem posłyszano, że pawilon jest wynajęty, nie jednemu przyszła by chętka zobaczenia nowego lokatora. Posunięto by się może nawet do szpiegowania... Ścisła tajemnica zachowaną tu być powinna.
— Masz słuszność zupełną.
— Czy ten pawilon jest umeblowany?
— Tak.
— Zrobimy więc z niego chwilowe schronienie gdyby okazała się tego potrzeba. A co do mieszkania, czy książę sobie życzy abym mu wynalazł takowe?
— Prosiłbym cię o to... ale w dzielnicy w której mnie nikt nie zna.
— Proszę więc rozgłosić między znajomemi o rychłym swoim wyjeździe za granicę. Ja dziś wieczór mieszkanie mieć będę.
— Theiferze... pomnij, że liczę na ciebie!...
— Słusznie mości książę, gdyż jestem mu duszą i ciałem oddany, służąc wiernie tej sprawie. To mówiąc z niskim ukłonem, wyszedł z gabinetu.
Po odejściu agenta, pan de la Tour-Vandieu zadzwonił na kamerdynera.
— Ferdynandzie! rzekł do wchodzącego sługi, zapakuj moje walizy... Wyjeżdżam na czas dłuższy.
Lokaj nawykły do biernego posłuszeństwa nie okazał wcale zdziwienia, zapytał tylko:
— Czy będę miał zaszczyt towarzyszyć waszej książęcej mości? i mam przygotować dla siebie rzeczy?
— Nie potrzeba, pojadę sam. Niech tylko wszystko będzie na jutro upakowanem.
Wyszedłszy na miasto Jerzy, udał się do swego bankiera, od którego wziął przekazy na różne zagraniczne banki, ztamtąd pojechał do kilku przyjaciół, rozgłaszając wszędzie o zamiarze rychłego swego wyjazdu. Dziwiono się wprawdzie tej opóźnionej nieco manji podróżowania, lecz każdy inaczej tłumaczył ją sobie.
Wiedziano, że książę był dobrze widzianym u dworu, nie wierzono więc w jego osobistą zachciankę, lecz przypuszczano, że wyjeżdża z jakąś powierzoną sobie misją, do Włoch zkąd coraz bardziej niepokojące nadchodziły wieści.
Henryk dowiedział się również od ojca swej narzeczonej, hrabiego de Liliers, u którego pan de la Tour-Vandieu był z pożegnaniem, o rychłym wyjeździe z Paryża swego przybranego rodzica.
Wieczorem dnia tego, spotkali się oba.
— Wyjeżdżasz ojcze zapytał.
— Tak.
— Pisuj choć do mnie.
— Wątpię czyli to będzie możebnem. Zbyt mało będę miał czasu.
— To może sobie życzysz abym ja pisywał do ciebie.
— Byłoby to daremnem rzekł Jerzy. Nie zatrzymując się nigdzie dłużej, nie odebrałbym żadnego z twych listów.
— Nie każesz więc ojcze przysełać sobie nadchodzącej korespondencji we wskazane miejsce? pytał młodzieniec.
— Nie!... proszę cię tylko aby codziennie składano listy i gazety na moim biurku. Po powrocie przejrzę wszystko razem.
Te lakoniczne odpowiedzi księcia, potwierdzały domysły ogółu.
Tegoż samego wieczora, pan de la Tour-Vandieu otrzymał list od Theifera zawierający te słowa:
„Oczekuję dziś na waszą książęcą mość o godzinie dziewiątej wieczorem, na rogu ulic Pot-de-Fer Saint Marcel i Mouffetard“.
— Doskonale! zawołał Jerzy, nie mógł odpowiedniejszego miejsca wynaleść; i o oznaczonej godzinie udał się na schadzkę zostawiając w oddaleniu dorożkę jaką przyjechał. Theifer już oczekiwał we wgłębieniu bramy.
— Niech wasza książęca mość raczy pójść za mną, rzekł cicho.
Ruszyli w drogę. Ulica Pot-de Fer, odpowiadała w zupełności wymaganiom księcia. Zabudowana samemi staremi domami, obróconemi dziś na użytek klasztorów, była przybytkiem spokoju i grobowej ciszy.
— Czy w tych stronach znalazłeś dla mnie mieszkanie? zapytał Jerzy.
— Tak, w kamienicy w której odźwiernym jest mój podwładny. Dom ten posiada tylko dwóch lokatorów, to jest waszą książęcą mość, i osiemdziesięcioletniego staruszka wraz z siostrą, który w niczem przeszkadzać nie będzie.
— Jest że to mieszkanie umeblowanem?
— Nie: ale jutro dostarczą potrzebne sprzęty. Nie będzie tam wprawdzie okazale, ale postaram się ażeby znośnie było przynajmniej. Odźwierna mogłaby przynosić obiad księciu z pobliskiej restauracji, i usługiwać w ciągu dnia całego. Sądzę, iż do pewnego stopnia zaufać jej można; nie wiem wszelako czy milczeć umie? Okna mieszkania wychodzą na ogrody i ulicę; obawiam się tylko czy wychodzenie na drugie piętro nie utrudni księcia zbytecznie? Zapłaciłem za kwartał z góry, i złożę pokwitowanie.
— Na jakie nazwisko zawarłeś umowę?
— Na nazwisko Fryderyka Bérard; agenta skupującego starożytności na wywóz za granicę. Uprzedzić jednak muszę, iż odźwierna w tym przyszłym swoim lokatorze podejrzywa policyjnego agenta.
— Agenta policyjnego, we mnie? powtórzył książę ze wstrętem.
Theifer szyderczo się uśmiechnął.
— Wszystkie drogi są dobre, które prowadzą do celu, odrzekł. To przekonanie odźwiernej ułatwić może księciu nie jedną trudną do zwyciężenia przeszkodę, z których najważniejszą jest możność częstego a coraz innego przebierania się, jakie dozwoli waszej książęcej mości chodzić po wszystkich dzielnicach Paryża bez obawy zostania poznanym.
Słowa agenta, przekonywająco oddziałały na pana de la Tour-Vandieu.
— Wszystko rozumnie obmyślałeś, zaczął po chwili, nie rozumiem tylko, na co wezwałeś mnie tu dzisiaj?
— Aby pokazać waszej książęcej mości mieszkanie, i przedstawić odźwierną. Radziłbym dla tych ludzi być bardzo szczodrobliwym...
— Bądź o to spokojny.
— Jeszcze jeden szczegół przedstawię waszej książęcej mości. W stosunkach zemną, niezbędną jest zmiana. Zmuszonym „będę nazywać księcia wprost po nazwisku.
— Wszak to wynika samo z siebie... Miałem ci o tem już dawno powiedzieć.
Tak rozmawiając, doszli do starego domu, o sześciu oknach frontowych, gdzie zatrzymał się Theifer.
— Jesteśmy w celu... rzekł.
Ciężki młotek poruszony ręką agenta, przywołał natychmiast odźwierną.
— Otóż pani Randeau, rzekł do niej, przybywam z moim przyjacielem panem Bérard, aby mu pokazać wynajęte dla niego mieszkanie.
— O! jestem pewną, że ten pan będzie bardzo zadowolonym, odpowiedziała. Przed kilkoma laty odnawiano pokoje, a kominki jak jestem odźwierną w tym domu, nie dymiły ani razu.
— Może nam pani zechcesz poświecić na wschody, rzekł Theifer.
— Natychmiast.
Tu zabrawszy klucz ze swojej stancyjki, szła pierwsza po brudnych wschodach, gdzie ani jedna lampka nie rozpraszała ciemności.
Na drugim piętrze zatrzymano się przed wysokiemi drzwiami. Otworzywszy je odźwierna weszła pierwsza, oświetlając niesioną w ręku lampką duże trzy pokoje.
Okna jadalni wychodziły na ogród zacieniony staremi rozłożystemi drzewami, których wierzchołki sięgały aż do drugiego piętra.
— Bardzo mi się tu podoba, rzekł Jerzy, lubię kwiaty i drzewa. Siedząc po całych dniach w domu, będę przynajmniej oddychał świeżem powietrzem.
— Byłem pewny, że będziesz zadowolonym, rzekł Theifer. Jutro przyniosą, ci meble, a pani Randeau jako porządna gospodyni, zajmie się ich ustawieniem i usługą u ciebie.
— Z całą gorliwością odparła kobieta. Jestem przekonaną, że pan na moją opieszałość uskarżać się nie będzie.
— Na początek, przyjm pani to odemnie, rzekł Jerzy, wsuwając w rękę odźwiernej luidora.
Pani Randeau oniemiała z podziwu, dziękowała za datek tak hojny z nieukrywaną radością i wręczając klucz od drzwi głównych swojemu nowemu lokatorowi.
— Oto klucz od drzwi frontowych, wyrzecze, możesz pan wchodzić i wychodzić kiedy się podoba. Nikt pana śledzić nie będzie, bo nie będziesz miał żadnych sąsiadów. Dzielnica jest spokojna, dom także. Nigdy nie zdarzyła się tu kradzież, ani pijatyka... Prawdziwy raj ziemski, przekonasz się pan o tem.
Nazajutrz około południa, mieszkanie Jerzego było już umeblowanem. O czwartej, kazał odwieść swe kufry na Ljońską drogę żelazną, a pożegnawszy się obojętnie z przybranym swym synem wsiadł do karety rozkazując podążać na stację.
Po zniesieniu kufrów do sali bagażów służba księcia wróciła do pałacu.
W pół godziny potem, pan de la Tour-Vandieu odebrał rzeczy ze stacyi, i w wynajętej dorożce przewiózł je do swego mieszkania przy ulicy Pot-de-Fer, gdzie odtąd się ulokował pod nazwiskiem Fryderyka Bérard.
Wróćmy do więzienia św. Pelagji.
Ireneusz Moulin nie był już więcej wzywanym do sędziego śledczego, i wywnioskował bardzo logicznie, iż mimo że w jego mieszkaniu nie znaleziono nic kompromitującego, to jego sprawa wszelako pójdzie zwykłym torem i będzie musiał raz jeszcze stanąć przed sądem.
Jan-Czwartek zachęcał mechanika do dotrzymania obietnicy, to jest do wezwania adwokata przeznaczonego im na obrońcę.
Ireneusz nie czuł do Jana tego instynktowego wstrętu, jaki uczuwał stykając się z innemi zbrodniarzami. Żyli obadwa z sobą w jaknajlepszej zgodzie, i ten rodzaj poufności jaka się wyradza w więzieniu, zwiększał się z dniem każdym.
Wiemy, że Ireneusz postanowił wybadać swego towarzysza co do jego przeszłości, i oczekiwał tylko sposobnej chwili ku temu. Tymczasem starał się zaskarbić jego życzliwość dla siebie. Prosił więc na jego żądanie, owego młodzieńca o którym poprzednio mówiliśmy, by go przywołał do pokoju adwokatów, skoro Henryk de la Tour-Vandieu przybędzie.
Młodzieniec ten, nazwiskiem Juljusz Renaudy, zastosował się do życzeń mechanika, i trzeciego dnia po skończonej naradzie ze swym adwokatem, powiadomił Ireneusza, że oczekuje na niego.
— Nie zapomnij że o mnie!... wołał za wychodzącym Jan-Czwartek.
— Bądź spokojnym, com przyrzekł, dotrzymam.
Po upływie dziesięciu minut, wprowadzono Moulin’a do Pokoju przeznaczonego dla adwokatów i ich klijentów, aby go przedstawić Henrykowi de la Tour-Vandieu.
— Pan jesteś Ireneuszem Moulin? zapytał go tenże.
— Tak panie.
— Pan to zobowiązałeś Renaudie’go by mnie zapytał czyli zechcę zająć się pańską sprawą?
— Ja panie.
— Za nim kazałem pana przywołać, dowiedziałem się w kancelarji o rodzaju pańskiego przewinienia. Jesteś pan oskarżonym w politycznych zawichrzeniach.
Ireneusz skinął głową potakująco.
— Jak wszyscy oskarżeni, mówił dalej młody adwokat, nie uważasz się pan za winnego?
— Tak jest, odpowiedział mechanik, jak wszyscy niesprawiedliwie posądzeni, a przekonani o swojej niewinności.
Henryk de la Tour-Vandieu spojrzał przenikliwie na mówiącego i dostrzegł w jego wzroku otwartość i szczerość .Ireneusz wydał mu się być sympatycznym człowiekiem, podobała mu się prostota jego odpowiedzi.
— Chcąc z pożytkiem poprowadzić pańską sprawę odrzekł, potrzeba mi poznać ciążące na panu podejrzenia. Muszę przeczytać akta dotyczące tej sprawy. Prawdopodonie zajmę się pańską obroną, lecz jest koniecznem ażebyś pan wyznał, mi prawdę, jasną, czystą prawdę.
— Panie!... zawołał mechanik, przysięgam, iż niemam nic do ukrywania.
— Nierozumiem adwokata, — mówił dalej Henryk, który wobec trybunału sędziów ucieka się do kłamstwa, w celu obrony swojego klijenta. Nie potrafiłbym nikogo przekonać nie będąc sam przedtem głęboko przekonany. Według mojego sposobu widzenia rzeczy, mój fach, który mi się jednym z najwznioślejszych być zdaje, nie jest fachem, ale zawodem kapłańskim... Siłą wykrętnej wymowy starać się obronić win- nego od zasłużonej kary, uważam za czyn niegodny, i niewłaściwy.
— Masz pan słuszność zupełną, odparł Ireneusz podzielam pańskie zapatrywania jakie mu zaszczyt przynoszą.
— Zechciej pan zatem wtajemniczyć mnie w krótkości w szczegóły swojego życia.
Moulin opowiedział o swoim pobycie w Anglji o przyjeździe do Paryża, i zaaresztowaniu go przy wyjściu z cmentarza Montparnasse, gdzie towarzyszył pogrzebowemu konduktowi. Nie mogąc jednakże wydać nie należącej do siebie tajemnicy, pokrył milczeniem wszystko co dotyczyło rodziny Leroyer.
Wymienił kolejno wypadki w których uczestnictwo zarzucił mu sędzia śledczy, i powtórzył swoje odpowiedzi udzielone temuż.
Opowiedział wreszcie o najściu policji na swoje mieszkanie, i ujemnym rezultacie tego najścia.
— Czy rzeczywiście zgubiłeś pan klucz od swego mieszkania? pytał adwokat.
— Tak panie; odrzekł Ireneusz, zmuszony do tego kłamstwa wiadomemi nam powodami.
— Jak dawno wyjechałeś pan pierwotnie z Paryża?
— Przed dwudziestoma laty.
— I przez cały ten czas aż do obecnej chwili przemieszkiwałeś w Portsmouth?
— Tak; nie wydalałem się ztamtąd wcale.
— Czy mógłbyś pan złożyć świadectwo firmy w której lat tyle pracowałeś?
— Miałem takie świadectwo, lecz zabrano mi je wraz z innemi papierami. Możnaby jednak otrzymać kopję, zażądawszy jej z Anglji.
— Jestżeś pan pewnym, że w pańskich papierach nie znaleziono nic kompromitującego?
— Nie mogli znaleść tego, czego nie było.
— Jak więc tłumaczyć sobie pańskie uwięzienie?
— Sam nie pojmuję tego.
— Nie podejrzywasz pan oskarżenia któregoś z nieprzyjaciół?
— Niemam nieprzyjaciół o których bym wiedział. Nie znam zresztą nikogo w Paryżu, prócz pewnej ubogiej wdowy, której zmarłego syna odprowadzając na cmentarz, spotkałem raz pierwszy po moim powrocie do Francji.
— Jak długo bawiłeś w Paryżu przed zaaresztowaniem?
— Niespełna tydzień.
— Czem pan się przez te dni zajmowałeś?
— Szukałem tej właśnie biednej kobiety. Jest to wdowa po moim pierwszym pryncypale.
— Nierozprawiałeś pan czasem głośno w kawiarniach o polityce?
— Nigdy!... ponieważ jak to mówiłem sędziemu śledczemu podobnemi kwestjami nie zajmuję się wcale. Zresztą, nie chodzę po kawiarniach i nie mam zwyczaju rozprawiać z nieznajomemi. Wszelako o ile sobie przypominam, pewnego wieczora znajdowałem się w zakładzie restauracyjnym pod „Srebrnym Krukiem“, utrzymywanym przez niejakiego Loupiat’a, mego dawnego znajomego... Tego to wieczora miałem szczęście uratować życie pewnemu komisarzowi policji.
— W jakich to było okolicznościach?
Ireneusz opowiedział wiadome nam już zdarzenie, jakie w krótkości notował młody adwokat w swoim pugilaresie.
— Jak się nazywa komisarz, zapytał, któremu pan oddałeś tę tak wielką przysługę?
— Niepomnę jego nazwiska, wiem tylko, że jest komisarzem w tamtym okręgu miasta.
— O nazwisku trzeba się będzie dowiedzieć, ponieważ prawdopodobnie zapotrzebujemy jego pomocy, rzekł Henryk. A teraz zejdę do kancelarji ażeby przejrzeć pańskie papiery.
— Dziękuję panie adwokacie, odparł Ireneusz. Pozwól pan dodać, że co do kwestji honorarjum możesz pan być zupełnie spokojnym; mam na to przygotowane pieniądze.
— Pomówiemy o tem później; przerwał Henryk z uśmiechem.
— Lecz jeszcze mam jedną prośbę do pana...
— Cóż takiego?
— Poważyłbym się prosić o wyświadczenie mi pewnej łaski...
— Jakiej?
Moulin zdawał się być zaambarasowanym.
— Mów pan... zobaczymy; nalegał Henryk. Może pan chciałbyś przedstawić mi kogoś któryby mógł poświadczyć za panem?
— Nie, panie adwokacie...
— A więc mów jasno, zgadywać nie umiem.
— Jest tu pewien więzień, zaczął Moulin, który mnie bardzo interesuje. Biedak ten, nie posiada i szeląga, a chciałby koniecznie być przez pana w sądzie bronionym. Przyrzekłem, że złożę za niego panu honorarjum.
— Jestże ten więzień równie jak pan obwinionym w kwestji politycznej?
— Bynajmniej.
— O cóż więc takiego?
— O kradzież... wyszepnął Moulin.
Henryk de la Tour-Vandieu okazał gest wstrętu.
— Jednakże, dodał z pośpiechem mechanik, przysięga, że jest niewinnym.
— A może na to złożyć dowody?
— Tak panie. Może dostarczyć świadków, i to wiarogodnych.
— Czy jest powtórnie karanym?
— Tego na pewno niewiem, lecz zdaje mi się że tak jest.
— A jak tłumaczy swoje zaaresztowanie?
— Mówi, że oskarżył go fałszywie przez zemstę, jeden z jego towarzyszów.
— Jak się nazywa ten więzień przez pana protegowany?
— Nazywa się Jan-Czwartek.
— Jest to przydomek czy nazwisko?
— Nazwisko, nie posiada innego będąc porzuconym sierotą... Znaleziono go w dniu świętego Jana, we Czwartek, w polu, nad rowem.
Słysząc to Henryk de la Tour-Vandieu drgnął lekko. I on wszakże mimo wysokiego jakie obecnie zajmował stanowiska, był wychowańcem domu podrzutków, człowiekiem bez nazwiska.
— Jest to okoliczność wiele łagodząca winę, w moim przekonaniu, rzekł do Ireneusza. Te nieszczęśliwe istoty przychodzące na świat z piętnem występku, nie spotykają nigdy dobrej rady, nie widzą dobrych przykładów!... Rzadko kiedy spotykają życzliwą rękę któraby niemi kierować zechciała, a nigdy kochającego serca!... Zobaczę się z pańskim protegowanym.
— Dziś... panie? Henryk spojrzał na zegarek.
— Tak, dzisiaj... odrzekł, każę go natychmiast przywołać.
— Wynagrodzenie za tę sprawę, raczy pan adwokat przyjąć odemnie.
— Dobrze... dobrze! — odparł uśmiechając się młodzieniec. Pomówimy o tem później. Możesz liczyć na mnie mój przyjacielu... Wydajesz mi się być uczciwym człowiekiem.
— Przekonam pana adwokata, iż w sądzie o mnie niepomylił się...
Henryk zadzwonił. We drzwiach ukazał się strażnik dla odprowadzenia Ireneusza.
— Pragnąłbym się widzieć z Janem-Czwartkiem: rzekł do niego młody adwokat.
— Przyprowadzę go natychmiast, odrzekł, i wyszedł z Moulin’em.
— Jestem pewny, rzekł do siebie Henryk po ich odejściu, że ten biedny człowiek jest ofiarą gorliwości policji. Agenci chcą się odznaczyć w swej służbie, za jaką bądź cenę. Mechanik ten przybył z Anglji, gdzie jest siedlisko wichrzycieli; czyż to nie dosyć ażeby wzbudzić podejrzenie? Aresztują go więc; jeśli okaże się winnym dobra z niego zdobycz, jeżeli nie, tem gorzej dla niego!... Ha! zapominacie, moi panowie, że tym nieszczęśliwym służy prawo obrony...
W tej chwili, drzwi otworzono. Strażnik wprowadził Jana-Czwartka.
— Oto więzień, z którym pan żądałeś się widzieć panie adwokacie, rzekł popychając Jana na środek sali, i zamykając drzwi za nim.
Jan-Czwartek ukłoniwszy się, podszedł do młodzieńca. Przypominamy sobie, że nazwisko adwokata wygłoszone przez Renaud’ego, mocno go zajęło. Pamiętał bowiem, że notarjusz „Gęsie pióro“, mówił o jakimś dygnitarzu noszącym to miano, który pisał list do niego, dwadzieścia lat temu, jaki według jego przekonania wywołał ową zbrodnię na moście de Neuilly.
Z zamiarem więc rozpoczęcia ukrytego śledztwa w tej sprawie, Jan-Czwartek uprosił Moulin’a o wezwanie tego a nie innego adwokata do wspólnej obrony ich obu.
Wchodząc w próg „parlatorjum“ stary rzezimieszek spojrzał bacznie na młodego adwokata, który również badawczo przyglądał się fizjognomji nowo przybyłego.
— Ma sprytną minę, pomyślał Jan-Czwartek. Podoba mi się ten człowiek!... I zaczął z układną grzecznością w te słowa:
— Wskutek przedstawienia mnie przez kolegę, raczyłeś pan zająć się moją sprawą, i kazałeś mnie tu przywołać. Jestem panu tak wdzięcznym panie adwokacie, że nie potrafię wyrazić słowami mojej wdzięczności, tak dla pana jako i Ireneusza Moulin, który wiedząc, że się znajduję, w kłopotliwem pieniężnym położeniu, zobowiązał się zaliczyć panu na mój rachunek wynagrodzenie. Jestem pewnym, że jeśli pan bronić mnie będziesz, zostanę uniewinnionym.
— Będę bronił, jeżeli się przekonam, iż rzeczywiście niezawiniłeś, odparł Henryk de la Tour-Vandieu. A teraz odpowiadaj szczerze na moje zapytania.
— Przysięgam że nic nie zataję!...
— Jesteś oskarżony o kradzież?
— Tak panie.
— Czy rzeczywiście nie zawiniłeś w tej sprawie?
— Nie zawiniłem, niesłusznie mnie oskarżono.
— Musiały być jednak jakieś powody do podobnego oskarżenia?
— Nie było żadnych.
— Może pozory świadczyły przeciw tobie?
— I to nie!... panie adwokacie. Nic nie było coby mnie mogło podać w podejrzenie, prócz denuncjacji pewnego łotra zwanego „Szpagatem“, który postanowił wsadzić mnie do więzienia ponieważ wyobraził sobie, że ja byłem powodem jego przyaresztowania.
— A czy byłbyś w stanie dowieść swej niewinności w tej sprawie.
— Tak; mogę przekonać sędziów, żem był natenczas nieobecnym w Paryżu, świadkowie to potwierdzą.
— Jeżeli tak, to moja pomoc nie jest ci potrzebną?
— Przeciwnie, pomoc pańska jest dla mnie niezbędną.
— Dla czego?
— Bo muszę wyznać że... że jestem recydywistą.
— Wiem o tem, odparł Henryk.
— I że... naturalnie, tłumaczył dalej Jan-Czwartek, jeżeli nie będę miał obrońcy, lub też dostanę obrońcę z urzędu, dla którego moja sprawa będzie zupełnie obojętną, chwycą mnie za kark tam w sądzie, mimo że czysty jestem jak śnieg i zawyrokują mnie na Bóg wie ile miesięcy Więzienia. Pan broniąc mnie, będziesz mógł przekonać sędziów, że chociaż człowiek raz zgrzeszy, nie idzie zatem, ażeby grzeszyć miał ciągle.
— Czy masz rodzinę?
— Niemam. a przynajmniej niewiem o żadnej. Podrzutek, znaleziony w polu, nad rowem, ani opieki, ani zachęty ku dobru... ani życzliwego serca. Takie fatalne położenie do złego tylko prowadzi. Pojmuje pan, że nie należałoby mnie potępiać ale raczej pożałować!...
— Nie potępiam cię wcale... i będę się starał ztąd cię wydobyć. Podaj mi nazwiska świadków na których zeznania chcesz się powołać.
— Już je zapisano panie adwokacie w protokole u sędziego śledczego.
— Dobrze; każę sobie przedstawić akta twej sprawy. Zrobię co tylko będzie w mej mocy, ale nie mogę taić przed tobą, że dawniejsza twa sprawa i wyrok skazujący cię na więzienie, będą wielką dla mnie przeszkodą w odpowiedzi na oskarżenia prokuratora.
— Ach! panie adwokacie, wyjąknął z wzruszeniem Jan-Czwartek, błagam... zaklinam... nie opuszczaj mnie pan!... Całą nadzieję pokładam w panu!... Wyjednaj mi uwolnienie... Ja bardzo potrzebuję być wolnym!...
Henryk de la Tour-Vandieu zdumiony dźwiękiem głosu z jakim Jan wymówił te słowa, spojrzał na niego uważnie.
— Tak bardzo potrzebujesz być wolnym? powtórzył. Sądzę, iż nie w żadnym występnym celu, nie dla tego naprzykład aby się zemścić po nad tym, który cię oskarżył?
Czwartek, jak wiemy był doświadczonym, zręcznym komedjantem. Wytrzymał z niezachwianym spokojem badawcze spojrzenie adwokata.
— Tak; nie dla złego czynu, potrzebuję wolności odrzekł, ale przeciwnie, dla spełnienia dobrego uczynku.
Henryk badał ciekawie fizjonomję więźnia.
— Mam temu wierzyć? odparł z niedowierzaniem.
— Upewniam pana adwokata.
— Jakiegoż rodzaju jest ten twój dobry uczynek?
— Opowiem panu wszystko, lecz przed tem pozwolisz mi pan zadać sobie kilka zapytań... Dajesz mi pan na to upoważnienie? Młodzieniec skinął głową potwierdzająco.
— Nieznam dobrze przepisów prawa, zaczął Jan-Czwartek, a potrzebowałbym dowiedzieć się co do pewnego punktu czy nie jestem w błędzie?
— Mów zatem.
— Objaśnij mnie pan czy prawo karze człowieka za zbrodnię popełnioną przed wieloma laty?
— Powiedz dokładnie przed iloma laty? bez tego bowiem objaśnić cię ściśle nie mogę.
— Zbrodnia o której mówię, popełnioną została przed dwudziestoma laty, i pociągnęła za sobą karę śmierci.
— Zdumiewa mię twoja nieśmiałość, rzekł Henryk. A więc posłuchaj. Kodeks karny powiada w rozdziale piątym, artykule 687, co następuje:
„Możność dochodzenia bądź na drodze cywilnej bądź na drodze karnej, zbrodni, pociągającej“ za sobą karę śmierci lub dożywotniego więzienia, jako też każdej innej zbrodni, zasługującej na więzienie i pozbawienie praw, ustaje po upływie lat dziesięciu, rachując od dnia w którym zbrodnia popełnioną została, jeżeli w tym przeciągu czasu nie były przedsiębrane żadne kroki prawne w celu poszukiwania i wyśledzenia sprawcy“.
Czy więc w wypadku o którym wspominasz nie było żadnego śledztwa ani poszukiwań?
— Nie było, panie adwokacie.
— Skoro tak, to zbrodniarz może być pewnym bezkarności.
— Jakto? nawet gdyby ujawniono i poparto dowodami spełnioną przezeń zbrodnię?
— Nawet i w takim razie.
— A jeżeli człowiek niewinny został zawyrokowanym i straconym w miejsce winowajcy?
— To nie zmienia prawa. Możnaby, rzecz pewna wydobyć na jaw przeszłość, i postarać się o oczyszczenie pamięci niewinnie potępionego, lecz prawdziwemu winowajcy nie będzie grozić żadna inna kara, prócz rozgłośnego skandalu.
Winien się okaże jedynie wobec sądu świata, ale nie będzie potrzebował obawiać się niczego prócz... hańby!...
— A gdyby zajmował świetne i bardzo wybitne stanowisko?
— Tem gorzej dla niego. Upadek byłby głośniejszy i cięższy. Ot! wszystko! Jan-Czwartek głęboko zadumał.
— A teraz, zaczął po chwili Henryk de la Tour-Vandieu, powiedz mi w jakim celu żądałeś powyższych objaśnień?
— Posłuchaj pan. Znam pewnego starego zbrodniarza, zajmującego w świecie wysokie stanowisko, miljonera, który stał się wspólnikiem morderstwa, i niewinnego człowieka wysłał pod gilotynę, ażeby zginął w jego miejsce
!... Skoro zostanę uwolnionym, pomszczę tę nieszczęśliwą ofiarę, odkrywając prawdziwego winowajcę, i udam się do pana o pomoc w osiągnięciu tego celu. Widzisz pan zatem, że tu chodzi o prawdziwie dobry uczynek.
— Kto wie czy będziesz go mógł dokonać? rzekł Henryk. Sumienie w takich razach bywa najsprawiedliwszym sędzią. Może przez te lat dwadzieścia dręczy ono zbrodniarza za popełnioną winę? W każdym razie, jeżeli po uwolnieniu zechcesz zasięgnąć mej rady, najchętniej ci takową udzielę.
— Wszak pan nazywasz się de la Tour-Vandieu? zapytał Jan-Czwartek.
— Tak: ale dla czego pytasz mnie o to?
— Wszak to rzecz prosta, mój Boże!... Radbym wiedzieć nazwisko mego szlachetnego obrońcy. Zresztą nazwisko pańskie, obcem mi nie jest. Byłżebyś pan krewnym księcia Zygmunta de la Tour-Vandieu?
— Był to mój stryj, ale już nie żyje.
— Wiem o tem... Byłem przy jego śmierci.
Henryk spojrzał na mówiącego z zdumieniem.
— Co?... byłeś przy zgonie księcia Zygmunta de la Tour-Vandieu? wykrzyknął.
— Tak, panie adwokacie... Znalazłem się tam przypadkowo... Stryj pański zginął w pojedynku. Przechodziłem właśnie przez lasek Winceński w chwili kiedy go raniono... Zbliżyłem się... Już konał!... Mogę poświadczyć, że to był dzielny i odważny człowiek!... Znałeś pan zapewne dobrze tego swojego stryja?
— Nie znałem go... wyszepnął młodzieniec.
— A można zapytać ile pan masz lat? badał dalej Czwartek.
Pytania te, męczyły i kłopotały Henryka.
— Mam lat dwadzieścia dwa, odrzekł pragnąc co rychlej ukończyć rozmowę.
— A lat dwadzieścia mija, jak książę Zygmunt zginął. Za małym pan byłeś, to prawda ażeby módz go zapamiętać... Lecz pański ojciec czy nie był on natenczas obecnym na placu walki?
— Mój ojciec mieszkał natenczas we Włoszech, i przyjechał wtedy do Francji w kilka miesięcy po śmierci stryja i babki mojej i przywiózł mnie wtedy z sobą do kraju.
Henryk zmieniał w ten sposób fakta dla uniknięcia tłumaczeń co do swojej pozycji jako podrzuconego niegdyś dziecka a obecnie przybranego syna Jerzego de la Tour-Vandieu.
Zawsze tak odpowiadał, ilekroć go pytano o szczegóły z jego dzieciństwa.
Ta jego odpowiedź zaniepokoiła Jana-Czwartka.
Jeżeli on powrócił wraz z ojcem do kraju, pomyślał sobie, dopiero po śmierci stryja, a więc to nie jego ojciec jest tą osobistością z Neuilly. Gęsie pióro sam nie wiedział co mówił o owym sławnym liście... Widocznie pomięszało mu się w głowie... Słowem, że z tego wszystkiego nic nie rozumiem.
— Dla czego mnie pytasz o to wszystko? zagadnął młodzieniec widząc zadumę Jana-Czwartka.
— Przepraszam najmocniej pana adwokata za moją śmiałość, odparł tenże. Nazwisko pańskie przywiodło mi na pamięć różne historje z dawnych czasów...
To mówiąc spojrzał na kapelusz Henryka.
Na widok pokrywającej go krepy, drgnął pomimowolnie.
— Pan w żałobie?... Czy pański ojciec umarł? pytał z niepokojem.
— Nie; odrzekł Henryk. Straciłem matkę.
— Przepraszam za nieprzyjemne być może panu zapytanie, chciej mi pan przebaczyć.
— Niemiłe dla mnie, zapewne... rzekł Henryk. Musiałeś jednak mieć jakiś powód ażeby mi je zadać, żądam więc byś mi wyjawił ten powód?
Jan okazał głębokie zakłopotanie.
— Żadnego panie nie miałem powodu, odrzekł, żadnego, upewniam... Wspomnienia przeszłości, nic więcej...
— Mówisz prawdę?
— Mogę panu dać za to moje... Chciał dodać słowo honoru, lecz przypomniawszy sobie swoje obecne położenie, i miejsce w którem się znajdował, nie dokończył rozpoczętego zdania.
Henryk podniósł się i zadzwonił na strażnika.
— Przejrzysz więc pan moje akta? zapytał błagalnie więzień.
— Wszak ci to przyrzekłem.
— I zobaczę pana niezadługo?
— I to obiecać ci mogę.
Strażnik odprowadził Czwartka do więzienia a Henryk wyszedł z gmachu świętej Pelagji zaciekawiony dziwnemi zapytaniami swego nowego klijenta.
Ów klijent ze swojej strony, był coraz niespokojniejszym.
— Jego matka umarła... mówił sobie, a on ma lat dwadzieścia dwa. Ojciec przywiózł go z Włoch, w kilka miesięcy po śmierci księcia Zygmunta... Miałżebym znajdować się na fałszywym tropie?... „Książę Z. de L. T. V.“ Wszakże te same litery notarjusz „Gęsie-Pióro“, wytłumaczył mi w ten sposób: „Zygmunt de la Tour-Vandieu“. Zdawało się, że to tak pasuje jak gdyby umyślnie zrobione, lecz w gruncie rzeczy co prawda, niczego to nie dowodzi; bo ileż to nazwisk we Francji zaczyna się od tych samych liter? Dopóki będę tu siedział, pod kluczem, niczego się niedowiem... Muszę być wolnym!... Muszę dostać kopję tego listu, który „Gęsie-Pióro“ zostawił w swoich manatkach przv ulicy de la Piegnie. Trzeba mi się także przekonać czy owa pani Dick-Thorn z Berlińskiej ulicy jest rzeczywiście ową trucicielką z Neuilly, czy i pod tym względem nie jestem w błędzie?
Jan-Czwartek zbity z tropu rozmową z Henrykiem, zaczynał wątpić o wszystkiem.
— No, i cóż? zapytał Ireneusz, widząc go wchodzącym, z pognębioną miną, przyjął twoją obronę?
— Będzie mnie bronił, i mam nadzieję, że mnie uwolni.
— A dla czego jesteś taki zmartwiony?
— Zdaje ci się!.. Przeciwnie, jestem uradowany... Zdaje mi się, że już trzymam w ręku klucz od więzienia, i jestem pewny, że go wkrótce mieć będę.
Czas upływał.
Dzień w którym Ireneusz Moulin, i Jan-Czwartek mieli stanąć wobec sędziów, nie był jeszcze urzędownie oznaczonym.
Książę Jerzy zajmował tymczasem ciągle, mieszkanie przy ulicy Pot-de-fer. Po kilkakrotnie wychodził ukradkiem i do swego pałacu przy ulicy św. Dominika dla przeczytania nadeszłych tam listów, które następnie w kopertach pozaklejał starannie.
Wszyscy byli przekonani, że pan de la Tour-Vandieu bawi poza granicami kraju.
Theifer nie mogąc odnaleść dawnej kochanki księcia, jakiej poszukiwał pod nazwiskiem Klaudji Varni, był pewien, że jej niema w Paryżu.
Odwoławszy swoich agentów czuwających nad mieszkaniem wdowy przy ulicy Notre-Dame des Champs, nie tracił go jednak z oczu, i przynosił zadawalniające wiadomości Jerzemu, wyczekującemu z upragnieniem chwili w której mu powiedzą: „Wdowa Leroyer umarła“.
Zdawało się bowiem temu zbrodniarzowi, że jej śmierć zdejmie przygniatający go ciężar. Córka Pawła Leroyer mało go obchodziła, a raczej nie obchodziła go wcale. Nie zwra- cał uwagi na to młode dziewczę, będąc najmocniej przekonanym, że skoro matka jej umrze, niebezpieczeństwo grozić mu przestanie. Wyobrażał sobie, że Berta będzie zmuszoną porzucić zamiary zemsty, i oczyszczenia pamięci niewinnie straconego ojca, nie mając silnego ramienia na jakim by wesprzeć się mogła, ani przewodnika któryby ją poprowadził.
Ireneusz Moulin, mógł by był wprawdzie podać rękę sierocie, i stać się jej przewodnikiem w tej sprawie, lecz został uwięzionym, i było prawdopodobnem, że będzie skazany, tak przynajmniej sądzili Jerzy z Theiferem.
Potępienie Ireneusza stało się jeszcze pewniejszem, po zamachu dokonanym na Napoleona III-go przy ulicy Le Peletier, gdzie tyle ofiar zginęło.
Uwięzienie Włocha Orsiniego, przybyłego z Anglji, którego znał Moulin, do czego się sam przyznał, pogorszało wielce na pozór sytuację mechanika. Łatwo było wplątać nieszczęśliwego w sprawę zdrady stanu ponieważ pozory świadczyły przeciw niemu, a własne jego zeznania podczas badań mocno go kompromitowały.
Stan zdrowia pani Leroyer, pogorszał się z dniem każdym.
Starania i troskliwość Edmunda Loriot bywającego u niej codziennie, a niekiedy i dwa razy na dzień, opóźniały tylko nieuniknioną, katastrofę.
Od czasu tej przykrej sceny, jakiej byliśmy świadkami, młody doktór zachowywał się względem Berty obojętnie, i przemawiał do niej tylko wtedy, gdy zachodziła potrzeba wydania poleceń dotyczących chorej. To udawanie ciążyło mu straszliwie, głęboka boleść szarpała mu serce, nie dając chwili spokoju dniem ani nocą. Cierpiał okrutnie...
Berta niesłusznie posądzona, a nie mogąca wyrzec i słowa na swoją obronę, niemniej od niego cierpiała, ale poczucie spełnionego obowiązku, krzepiło jej siły.
Pewnego dnia Edmund zdawał się być jeszcze smutniejszym i bardziej zgnębionym niż zwykle. Widział, że zbliża się, straszna chwila śmierci nieszczęśliwej wdowy, i przerażała go myśl o tym okrutnym ciosie jaki miał ugodzić w to biedne dziewczę.
Zdjęty litością, zapomniał chwilowo o swoim posądzeniu, i odprowadziwszy Bertę na stronę.
— Pani! rzekł drżącym głosem, niemam już żadnej nadziei uratowania twej matki!... Moim obowiązkiem jest przygotować cię do nieuniknionego nieszczęścia, jakie lada chwila spaść może.
— Boże!... zawołało dziewczę bledniejąc, a więc moja matka umiera?...
— Zostaniesz pani sierotą, mówił Edmund dalej, samotną, wśród świata... bez opieki... podpory... ach! czemuż muszę dodać, i bez przyjaciela!... A jednak uczucie głębokie, szlachetne, uczucie miłości bez granic, pragnąłem ci ofiarować, dla czegóżeś je odepchnęła? Radbym zapomnieć o tem, że odmówiłaś odpowiedzi na moje zapytanie... Ponawiam dziś tę samą prośbę i błagam odpowiedz mi tym razem!... Czyliż się nie dasz uprosić?... Niezechcesz usunąć niepewności jaka mnie udręcza?... niezechcesz powrócić spokoju mej duszy a nadziei sercu?... Berto!... ty którą nad wszystko ukochałem, i kocham jeszcze, miej litość nademną!... Bądź szczerą, nic nie ukrywaj, powiedz w jakim celu jeździłaś na plac Królewski?...
Gdy przestał mówić, dziewczyna uniosła pochyloną głowę na piersi, i głosem któremu napróżno nadać spokój usiłowała:
— Twoja boleść wstrząsa mną do głębi, wyszepnęła, a jednak i dziś zmuszoną jestem powtórzyć to, com powiedziała: „Jeżeli mi nie ufasz i sądzisz, że niegodną twego szacunku i miłości, zapomnijmy o sobie!... Cierpię nad tem niesłychanie, ale usprawiedliwiać się nie mogę... Nie mogę odpowiedzieć na twoje zapytanie.
Edmund z gestem rozpaczy pochwycił kapelusz i ukłoniwszy się w milczeniu, wyszedł chwiejąc się cały.
Gdy zamknął drzwi za sobą. Berta upadła na kolana, i ukrywszy twarz w dłoniach, zalewała się łzami. Konwulsyjne łkania rozrywały jej piersi.
Tego samego wieczora pani Leroyer zmarła w objęciach córki, która przysięgła umierającej poświęcić nawet i życie dla oczyszczenia pamięci ojca, nieszczęśliwego Pawła Leroyer, który zginął niewinnie na rusztowaniu.
Trzeciego dnia potem, sierota, odprowadziła śmiertelne szczątki matki na cmentarz Montparnasse, gdzie złożonemi zostały obok zwłok jej syna.
Wróciwszy z pogrzebu do osamotnionego mieszkania, dziewczynę straszna rozpacz ogarnęła.
— O! gdybyż Bóg miłosierny zechciał połączyć mnie co rychlej z memi drogiemi zmarłemi, mówiła zalewając się łzami. Na co mnie żyć dłużej? Nic mnie nie przywiązuje do tego świata, nic... oprócz tego zadania, którego wypełnienie przechodzi wątłe me siły!... Uczynię wszystko aby dotrzymać przysięgi, lecz czyliż skutek pomyślny jest w mojej mocy?
Orzeźwiła się nieco wspomniawszy o Ireneuszu Moulin. Rada była dowiedzieć się czy on zostanie w prędce uwolniony, i pomyślała o napisaniu do niego listu.
Obawa jednak aby go nie skompromitować powstrzymała ją od tego zamiaru. Przyszło jej na myśl ażeby go odwiedzić w więzieniu, lecz tenże sam powód, spełnić jej tego niedozwalał.
Biedna dziewczyna, z sercem zbolałem dotknięta w najdroższych uczuciach rodzinnych, w miłości, we wszystkich swoich nadziejach, oczekiwała już tylko na jedno teraz, a to, ażeby Ireneusz wyszedł z więzienia i ukazał się u niej.
Codziennie rano, kupowała numer Gazety pochłaniając doniesienia z rubryki sądowej, w nadziei spotkania w sprawozdaniach z procesów nazwisko Ireneusza, i codziennie spotykał ją zawód.
Usiłowała obok tego zatrzeć w pamięci wspomnienia o Edmundzie Loriot, którego ujrzeć już więcej nie miała nadziei, ale jej się to nie udawało. Postać zacnego młodzieńca zgnębionego rozpaczą jawiła się bezustannie przed jej oczyma.
Tydzień tak upłynął.
Dnia pewnego gdy siedząc pochylona nad haftem który jej palce bezwiednie wykonywały, ocierała łzy roszące jej lica, ktoś nagle do drzwi zadzwonił.
Pobiegła otworzyć.
Była to odźwierna, przynosząca list adresowany do zmarłej pani Monestier.
Berta pochwyciła go drżącą ręką.
Kto mógł pisać do zmarłej jej matki? Czyż jaka nowa zgryzota obciąży jej duszę i tak już nadmiar zbolałą?
Po wyjściu odźwiernej, rozpieczętowała list, a spojrzawszy na podpis, drgnęła spostrzegłszy nazwisko Moulin’a.
„Sprawa moja ma być jutro sądzoną na posiedzeniu siódmego Wydziału Sądu poprawczego.
„Gdybyś pani mogła przybyć jutro o jedenastej z rana do Pałacu Sprawiedliwości dowiedziałabyś się na miejscu czyli zostanę skazanym, lub też uwolnionym.
„Co bądź nastąpi, bądź pani pewną głębokiego szacunku z mej strony i najszczerszego poświęcenia wdzięcznego ci na zawsze przyjaciela
Berta zalała się łzami.
— Biedna matko!... wyszepnęła. Niedowiesz się już o losie swojego wychowańca na którego pomoc tyle rachowałaś!... Ja w twoim zastępstwie pójdę jutro na sprawę Moulin’a. Ubłagaj matko Wszechmocnego o zmiłowanie się nad niewinnym?... I uspokojona, zabrała się do pracy.
Słaby odblask nadziei, zajaśniał w ciemniach jej duszy.
Nazajutrz, o dziesiątej, udała się do Pałacu Sprawiedliwości i weszła głęboko wzruszona do sali siódmego Wydziału, gdzie znajdowała się już gromadka ciekawych, i kilku świadków wezwanych do spraw innych.
Usiadłszy tam na ławce oczekiwała.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Przed dziesiątą godziną z rana, furgon więzienny przywiózł od świętej Pelagji jedenastu więźniów, między któremi znajdowali się: Ireneusz Moulin, i Jan-Czwartek, który to ostatni miał stanąć przed piątym Wydziałem Sądu poprawczego.
Wszyscy ci więźniowie oczekiwali w sali nazwanej „Pułapką“.
Jan-Czwartek, był niespokojny, zły, i rozdrażniony, Ireneusz Moulin przeciwnie, uśmiechał się, oczekując swojej kolei. Widocznem było, że ufał w słuszność swej sprawy, i że ta ufność wzrastała w miarę, jak się zbliżała stanowcza chwila zawyrokowania.
Zbliżywszy się do swego towarzysza, położył rękę naj jego ramieniu.
— No cóż? zapytał widząc jego zły humor, widzę, że się obawiasz?
— Tak lękam się, w rzeczy samej, odparł rzezimieszek.
— A więc nie jesteś tak pewnym siebie jak przed tem?
— Nie jestem!... mruknął ponuro.
— Dla czego?
— Bo gnębią mnie złe przewidywania i cały świat czarno mi się przedstawia.
— Ale przecie nie popełniłeś kradzieży o której cię oskarżono?
— Co to znaczy!...
— Możesz się usprawiedliwić gdzie znajdowałeś się natenczas, masz wiarogodnych świadków do poparcia swej sprawy...
Jan-Czwartek wzruszył ramionami.
— Wszystkie te dowody, a „nic“ to jedno, jeżeli sędziowie nie zechcą wierzyć tym moim świadkom. Ten szelmowski poprzedni wyrok mnie zabija!... Po raz drugi już siedzę w więzieniu, i to mnie przestrasza!...
— No... no! nie trać odwagi, rzekł uśmiechając się Moulin. Mamy przed sobą jeszcze dużo czasu, możemy zjeść śniadanie.
— Dziękuję! — jeść mi się niechce.
— To może wypijesz szklankę wina?
— Wino czerwone, zgoda! To rozpędza smutne myśli.
Każdy z więźniów jakżeśmy o tem wspomnieli, miał prawo zażądać butelki wina w bufecie byle tylko za nią zapłacił.
Za pierwszą więc szklanką poszła druga a za drugą trzecia.
Przy trzeciej, Jan-Czwartek będący naczczo, a obok tego rozdrażniony niepokojem zaczął się ożywiać i rozweselać. Mimo, że mocną miał głowę, wino poszło mu do mózgu. Zrobił się tak rozmownym o ile był z początku milczącym, i Ireneusz pomyślał, iż może mu się uda wyciągnąć jaką ko- rzyść z tego podchmielenia, i wydobyć niektóre szczegóły z tajemnic starego złodzieja.
Postanowił więc po powrocie z sądu przypuścić szturm do niego, czyli zostanie uwolnionym, lub też skazanym.
We drzwiach ukazał się nadzorca ze strażnikami, i listą więźniów w ręku, wywołując Ireneusza Moulin, Jana-Czwartka i kilku innych.
— Idźmy śmiało! wymruknął Jan, którego oczy świeciły niezwykłym blaskiem. Trzeba mieć odwagę, i odpowiadać porządnie adwokatom.
Przy wyjściu z sali, spotkał swego dawnego kolegę Szpagata, i pogroził mu zaciśniętą pięścią.
— Poczekaj stary!... zawołał, to coś dostał odemnie, to tylko zaliczka... Nie stracisz na oczekiwaniu... Zapłacę ci mój dług cały, z procentami.
Więźniowie pod silną strażą, zostali wyprowadzeni z sali do różnych wydziałów gdzie miano ich sądzić.
Ireneusz jak wiemy, miał być sądzony w siódmym wydziale. Usiadłszy na wskazanym mu miejscu przez strażnika, spojrzał w około sali szukając wzrokiem pani Leroyer. Nie znalazł jej, lecz dostrzegł Bertę, i serce ścisnęło mu się boleśnie.
— Skoro ta biedna kobieta nie przyszła, pomyślał, musi być chora... bardzo chora!... a może już nawet nie żyje!...
Na tę myśl, kroplisty pot wystąpił mu na czoło.
Berta nie znała wcale Moulina. Jej oczy szukały między oskarżonemi, który z nich mógłby być Ireneuszem, i jej wzrok instynktownie zatrzymał się na nim.
Jakiś głos wewnętrzny szepnął jej:
— To on!... Lecz to przeczucie nie było jeszcze pewnością.
Ażeby stwierdzić swój domysł, oczekiwała aż pisarz wymieni z nazwiska każdego z oskarżonych.
Prócz wzroku Berty, inne jeszcze oczy były wlepione niezmiennie w Ireneusza Moulin, lecz jakże różnym był wyraz tych oczu!... Nienawiść błyszczała w tem spojrzeniu, podczas gdy młoda dziewczyna widziała w mechaniku, jedynego opiekuna i przyjaciela.
Ten który z taką zjadliwością wpatrywał się w Moulin’a, mógł mieć około lat sześćdziesiąt. Długa szpakowata broda, spadała mu na piersi, okulary niebieskie przysłaniały oczy.
Ubrany był porządnie, ale bez żadnej wykwintności, i niczem nie zwracał na siebie uwagi.
Ów człowiek tak zmieniony pod przebraniem, był to książę Jerzy de la Tour-Vandieu. Zawiadomiony przez swego powiernika, iż sprawa Ireneusza Moulin, uznana za niemającą żadnego związku z zamachem przy ulicy Le Pelletier będzie sądzona tego dnia na posiedzeniu siódmego wydziału, chciał być sam obecnym przy zawyrokowaniu.
Wielki niepokój miotał tym starym zbrodniarzem, pomimo wewnętrznego przekonania, że mechanik zostanie skazanym.
Woźny oznajmił o przybyciu grona sędziów. Wszyscy powstali z miejsc swoich, a sędziowie usiedli.
Miejsce oskarżającego z urzędu, zajął prawnik znany ze swojej surowości, którego jednak charakterowi nic zarzucić, nie było można.
Sześciu młodych adwokatów zasiadło na lawie obrońców.
Książę Jerzy spojrzał na nich od niechcenia, i zadrżał, brwi mu się ściągnęły, opuścił głowę na piersi, poznawszy w jednym z tych młodzieńców swego przybranego syna Henryka de la Tour-Vandieu.
— Ten szaleniec nigdy się nie poprawi!... wyszepnął z cicha. Zawsze będzie obrońcą wichrzycielów i szalbierzy! Jak to znać, że w nim obca krew płynie, choć moje nosi nazwisko... Ciekawym którego z tych ludzi będzie on dziś bronił?
Wywołano najprzód sprawę jakiegoś biedaka oskarżonego o drobne przestępstwo polityczne, wydanie rewolucyjnego okrzyku, wśród licznie zebranej publiki, co uczynił pod wpływem na zbyt obfitych libacji.
Po gwałtownem przemówieniu oskarżającego, i bezbarwnej obronie adwokata naznaczonego z urzędu, nieborak został skazanym na sześć miesięcy więzienia, dwadzieścia pięć franków kary, i koszta procesu.
Było to oburzającem!
Książę Jerzy zatarł ręce z zadowoleniem. Złośliwy uśmiech przebiegł po jego wązkich ustach ukrytych pod przyprawionemi wąsami.
— Dobrze wróży ta surowość, pomyślał. Prawdopodobnie Moulin skazanym zostanie na dwa lata więzienia.
Berta drżała z przerażenia, pomyślawszy o owym dokumencie oskarżającym mechaniku, wsuniętym do jego biurka przez tych dwóch nieznajomych, a zabranym przez nią.
— Gdyby ten papier wpadł był w ręce policji, mówiła sobie, Ireneusz został by zgubionym!... Boże! mój Boże... ratuj niewinnego! wyszepnęła.
Pierwsza sprawa została kończoną. Pisarz zawołał: „Ireneusz Moulin“.
Mechanik powstał spokojny, i zamienił znaczące spojrzenie ze swoim obrońcą.
Berta uczuła, że siły ją opuszczają. Nie zawiodło jej więc przeczucie, wskazując wychowańca jej ojca, przyjaciela matki, i obrońcę tej dobrej i szlachetnej sprawy!...
Wobec rozpoczynającego się sądu ponad Moulin’em, dreszcz nerwowy wstrząsnął Jerzym de la Tour-Vandieu, ręce mu drżały.
Prokurator przeczytał głośno akt oskarżenia. Akt ten oparty na denuncjacji Theifera był niesłychanie zręcznie napisanym. Stosunki Moulin’a z Orsinim podczas jego pobytu w Anglji, do czego się przyznał, były nader umiejętnie wyzyskanemi w tem akcie.
Rodzaj mimowolnego dreszczu przebiegł po zebranych, po odczytaniu go przez pisarza. Zdawało się wszystkim, że wina mechanika została dowiedzioną. Dziwiono się tylko dla czego stawiono go przed sądem policji poprawczej a nie przed trybunałem? Nikt nie wątpił, że wyrok surowy zapadnie.
Książę Jerzy rozpromieniony, ukrywał z trudnością swą radość.
Badanie się rozpoczęło.
Ireneusz ciągle spokojny i pewien siebie odpowiadał z godnością pochodzącą z poczucia własnej niewinności. Tłumaczenie jego było jasne i przekonywające. Czuć było oddźwięk prawdy w każdym jego słowie.
Różne a częstokroć podstępne zapytania prezydującego, nie były wstanie zmieszać go ani na chwilę. W owej szermierce pomiędzy nim a przedstawicielem prawa ani razu nie został draśniętym.
Zwrot dokonywał się wobec opinji publicznej.
Wielu z pośród słuchaczów. zaczęło nabierać przekonania, iż Ireneusz Moulin, mógł być niesłusznie posądzonym.
Książę Jerzy, nie uśmiechał się już teraz, głęboka zmarszczka zarysowała
się na jego czole.
— Ja mogę temu nędznikowi pozwalać na tłumaczenie się w taki sposób zapytywał siebie. Ci urzędnicy nie posiadają chyba rozumu, trzeba go było zaraz na początku zbić z tropu, i zmusić do milczenia.
Po badaniu trwającem blisko godzinę, nastąpiły wnioski prokuratora. Były one jak to przewidzieć się dało, surowe i pognębiające.
Prokurator rzucał gromy na owych ludzi niebezpiecznych, robiących sobie z zawichrzeń społecznych cel życia, rujnujących podstawy państwowe, rzucających się zuchwale na władzę, bez której kraj popadłby w chaos i zamięszanie; paraliżujących przemysł i handel, rozsiewających popłoch nietylko po miastach, ale i w ustronnych zakątach wiejskich, wystawiających wreszcie kraj za nieufność i podejrzenia całej Europy. Zakończając swą mowę, żądał najsurowszego zastosowania praw względem podsądnego.
Ta mowa napuszona, pełna pustych frazesów, zwiększyła niepokój Berty, a podziałała jak balsam gojący na rozdrażnione nerwy księcia Jerzego.
Spojrzenia wszystkich zwróconemi teraz były na Ireneusza Moulin, studjując bacznie jego fizjognomję. Nie widniał na niej najmniejszy ślad niepokoju; lekko szyderczy wyraz ożywił jego oblicze.
— Ileż to słów daremnie wygłoszonych z mojej przyczyny, myślał uśmiechając się. Niech sobie gadają, nie potrafią uczynić mnie winnym.
Obrońca ma głos, przemówił prezydujący.
Henryk de la Tour-Vandieu powstał z ławki.
Jerzy zbladł jak ściana, dreszcz wstrząsnął nim od stóp do głowy.
— On?... on!... wyszepnął. On obrońcą mojego śmiertelnego wroga?... Zgnębionym bez odwołania!...
Uniósł się na ławce by powstać, lecz sił mu zbrakło, upadł z ciężkością na miejsce.
Młody adwokat głos zabrał.
Obrona jego była krótka, ale logiczna i pełna zapału.
Unikając szczegółów któreby mogły zadrasnąć miłość własną prokuratora, wydobył prawdę z pod osłon, pod któ- remi ukryć ją usiłowano. Dowiódł, że fakta służące za podstawę oskarżenia, wylęgły się tylko w bujnej wyobraźni policyjnych agentów, pragnących bądź co bądź odznaczyć się zbytkiem gorliwości.
Przedstawił sądowi przeszłość Ireneusza Moulin, żyjącego od lat osiemnastu zdala Paryża. Opowiedział, jak będąc bardzo młodym jeszcze chłopcem przyjechał do Anglji, jak tam pracował gorliwie, robiąc wzorowe postępy, szanowany przez zwierzchników, kochany przez towarzyszów, słowem bez zarzutu pod każdym względem. Jak się zajmował tem tylko co miało związek z jego rzemiosłem, nie zajmując wcale polityką.
Nietylko to wszystko opowiedział, ale dowiódł tego co mówił, poparł świadectwami nadesłanemi z Portsmouth, poświadczonemi przez kogo należało.
Przedstawił również list komisarza policji któremu Ireneusz przed kilkoma tygodniami w zajściu pod „Srebrnym Krukiem“ uratował życie.
— Niewinność tego, którego mam zaszczyt bronić, jest tu widoczną panowie, zakończył. Niepodobna jej zaprzeczyć, każdy uznać ją musi, bo narzuca się ona każdemu. Odrzućcie więc te oskarżenia bezzasadne. Zniszczcie owe raporta policyjne, jakich nic niepotwierdza, a wszystkie dowody moralne obalają. Podsądny jest człowiekiem bez plamy, nie macie prawa wątpić o tem dłużej, żądam stanowczo jego uwolnienia.
Henryk de la Tour-Vandieu, usiadł po tej przemowie, uścisnąwszy poprzednio rękę oskarżonego, który mu oddał uścisk z całą serdecznością.
Szmer przychylny przebiegł po zgromadzeniu.
Prokurator nie żądał już głosu ażeby odpowiedzieć obrońcy.
Sąd wyszedł na naradę.
Biedna Berta drżała ze wzruszenia. Książę Jerzy chwycił konwulsyjnie za poręcze od ławki aby nie upaść.
Po dziesięciu minutach, prezydujący wręczył pisarzowi do odczytania wyrok uniewinniający Ireneusza Moulin, i polecający natychmiastowe wypuszczenie go na wolność.
Córka Pawła Leroyer wydała przytłumiony okrzyk, i pod nadmiarem wzruszeń zemdlała.
Otaczający pośpieszyli do niej z ratunkiem i wkrótce przywrócono jej przytomność.
Książę de la Tour-Vandieu wymknął się z sali niepostrzeżenie. z czołem zroszonem zimnym potem, z najczarniejszemi pzeczuciami w duszy.
Henryk nie domyślając się nawet że jego obrona miała za świadka przybranego ojca, przyjmował gorące powinszowania kolegów, poczem udał się do sali piątego wydziału, gdzie bronić miał sprawy Jana-Czwartka.
I tam zarówno okazał w całej pełni swe świetne zdolności, ale ów drugi klijent nieszczęściem znajdował się w położeniu mniej wzbudzającem współczucia i zainteresowania, to też okazało się niepodobieństwem pozyskać dlań zupełne uwolnienie.
Wpływ wymowy Henryka, mimo że nie uwieńczonej skutkiem pożądanym, nie mniej był świetnym.
Czwartkowi wygłoszono wyrok skazujący go tylko na osiem dni aresztu. Szpagat otrzymał dwa lata więzienia, i pięć lat policyjnego nadzoru.
Książę Jerzy wyszedł z gmachu prefektury nie domyślając się wcale, że w tej chwili właśnie, w piątym wydziale, sądzono sprawę człowieka, który groźniejszym mógł stać się dla niego wrogiem ponad Ireneusza Moulin, i że własny syn jego stawał w obronie tego indywiduum, jak już poprzednio bronił mechanika.
Nie przeczuwał ów stary zbrodniarz, że bliskim jest może dzień w którym Jan-Czwartek i Ireneusz Moulin połączy się przeciw niemu, w celu strasznego odwetu.
Berta po odzyskaniu przytomności dzięki troskliwym staraniom jakiemi ją otoczono, była w możności mimo że bardzo osłabiona, powrócić na ulicę Notre-Dame des Champs.
Poraz to pierwszy od śmierci matki w sercu sieroty zajaśniała jeśli nie radość to drobna iskierka nadziei.
Widziała, że będzie możliwem oczyścić pamięć i nazwisko ojca, to nazwisko, które było i jej własnem, a którego niedozwalała jej nosić obecnie pokrywająca je krwawa plama.
Młoda dziewczyna przywiązywała niezmierną ważność do tego uniewinnienia. Chodziło jej o coś więcej jeszcze, prócz uznania i ogłoszenia o powróceniu czci Pawłowi Leroyer, niesłusznie straconemu na rusztowaniu. Myślała przed wszystkiem o owej przeszłości, przeszłości tak odległej, nieznanej ogółowi, zapomnianej przez wszystkich... a obok tego, myślała i o swojej przyszłości.
Biedne dziewczę, chciało nakazać milczenie swojemu sercu, wyrwać zeń najmniejszy ślad zawiedzionej miłości.
Serce wszelako, niechciało słuchać jej rozkazów, niedozwalało zapomnieć. Przeciwnie teraz więcej niż kiedykolwiek kochała Edmunda Loriot, i poczynała rozumieć, iż nigdy kochać go nieprzestanie, pomimo wszelkich usiłowań do stłumienia tego uczucia.
Otóż gdyby udało się dowieść, że Paweł Leroyer zginął męczennikiem a nie zbrodniarzem. Berta nie mając już potrzeby do zachowywania tajemnicy, mogłaby opowiedzieć młodemu lekarzowi powód swojej bytności na placu Królewskim, i zostać żoną Edmunda, kochaną, kochającą, szczęśliwą!...
Tak!... wszystko to było możliwem, i nawet być mogło bliskim spełnienia.
Tego jeszcze wieczora, lub co najdalej nazajutrz, spodziewała się zobaczyć Ireneusza u siebie. Będzie więc mogła dowiedzieć się nareszcie, co zawierał ów list zniszczony?
Moulin zwierzy się jej bez wątpienia ze swoich zamiarów, i odtąd pójdą już razem ręka w rękę ku zamierzonemu celowi.
Zbytecznem byłoby opowiadać, jak uszczęśliwionym był Moulin ze swego uwolnienia. Pozostawała mu jeszcze jedna drobna formalność do wykonania, a to, wypisanie się z rejestrów więziennych.
— Dziś wieczorem, pojadę na ulicę Notre-Dame des Champs, pomyślał, a teraz najważniejszą rzeczą jest zobaczyć się z Janem-Czwartkiem, i wydobyć z niego tę tak starannie ukrywaną tajemnicę.
Oczekując na przybycie Jana, Ireneusz zaczął rozmyślać o Bercie, którą widział wśród zgromadzonych w sądowej sali, i która zapewne jak mniemał opowiedziała swej matce o szczęśliwym zakończeniu sprawy.
— Wdowa Leroyer musi być bardzo chorą, pomyślał, skoro nie przybyła na posiedzenie sądu, ależ jak mogła posłać w swoje miejsce córkę, która nic niewiedziała o szczegółach przeszłości?
Zaciekawiało to niezmiernie mechanika.
Pół godziny upłynęło. We drzwiach ukazał się Jan-Czwartek, prowadzony przez dwóch strażników.
Głowę miał spuszczoną na piersi, i fizjonomję bardzo stroskaną.
Ireneusz zbliżył się szybko ku niemu.
— Co znaczy ten smutek? zapytał; miał żebyś zostać skazanym?
— Tak mój kochany! Sędziowie nie mają wstydu ani poczucia litości! Skazano mnie.
— Na jak długo?
— Na osiem dni aresztu.
Ireneusz roześmiał się głośno.
— Ha! mruknął gniewnie Jan-Czwartek, przyjmujesz to widzę jako zabawkę?...
— Nie przeczę, bo przecież dni osiem prędko przeminą?...
— Jak komu... Lecz skoro się jest niewinnym, to i taka kara bardzo jest przykrą. No... a ty coś zyskał?
— Uwolnienie.
— Winszuję! Już ty to we wszystkiem masz szczęście. Cieszę się z tego, boś ty dobry chłopak, ale tak byłem pewny, że oba ztąd razem wyjdziemy...
— Zobaczymy się z sobą za tydzień.
— Prawda... ale to djabelnie długo cały tydzień!...
— Będziesz miał czas rozmyślać nad swoim dziedzictwem, wyszepnął znacząco Ireneusz.
— Myślę o nim od lat dwudziestu!... odparł Jan-Czwartek z westchnieniem, a nie lubię interesów, które się wloką tak długo. Ale... ale!... dodał, przed rozpoczęciem sądu ofiarowałeś mi śniadanie. Wtedy nie mógłbym nic połknąć, lecz teraz gdy jestem spokojniejszy, zjadłbym chętnie jaki kawałek mięsa, i popił go paroma szklankami wina.
— Chciałem właśnie ci to zaproponować, rzekł Moulin. Te badania, oskarżenia, obrony, wszystko to tak mnie wytrawiło, że chętnie dotrzymam ci towarzystwa.
Tu uderzył w kratę, rozkazując podać mięso i wino.
W pięć minut później, zasiedli oba na kamiennej ławce, a przed nimi stał półmisek naładowany mięsiwem, i dwie butelki wina.
Jan-Czwartek podchmielony rannemi libacjami, rozgorączkowany stawaniem przed sądem, podrażniony wyrokiem ośmiodniowego więzienia, miał głowę ociężałą i mówił z trudnością.
Zdawało mu się, że wino zdoła mu przywrócić równowagę, a zatem Ireneusz dolewał mu go bezustannie, a sam nic nie pił prawie, trącając się próżnym kieliszkiem ze swoim kolegą.
Po wypróżnieniu pierwszej butelki oczy starego rzezimieszka nagle się zaiskrzyły. Zrobił się rozmownym, wesołym.
— Miałeś słuszność przyjacielu, wybełkotał ochrypłym głosem, osiem dni, to fraszka!... to prędko przeminie, szczególnie jeżeli mi dasz trochę pieniędzy. Będę chodził do bufetu, dla skrócenia sobie czasu.
Ireneusz położył przed nim luidora.
— Masz! — odrzekł, ale to nie darowizna rozumiesz? tylko pożyczka. Oddasz mi jak zrobisz „interes“.
— „Interes!“ powtórzył Jan. Głupstwo!... Przecież i ty należysz do tego „interesu“. Jużem ci powiedział, że mi potrzeba właśnie takiego jak ty młodzieńca, w porządnym ubraniu, któryby się umiał gładko wysłowić, takiego jak ty, eleganta. Podzielimy się jak bracia... Skoro tylko odnajdę ową kobietę i tego jegomości, dosyć nam będzie powiedzieć: „Dawaj“, ażeby mieć pieniądze... Ho!... ho... to kura co będzie nam znosić złote jaja!...
Ireneusz spostrzegł, że Jan-Czwartek już „dojrzał“ należycie, i że nadeszła chwila zwierzeń.
— A ha!... odrzekł, to tam w grę wchodzi i jakiś jegomość?
— Rozumie się, że nie inaczej.
— Dotąd mówiłeś mi tylko o kobiecie?
Jan-Czwartek wychylił duszkiem szklankę napełnioną po brzegi, pokiwał głową, i zaczął:
— Mówiłem... i będę mówił o niej. Trudno, albowiem wszystko odrazu wypowiedzieć... Kobietę, znalazłem, i djabelnie by mnie to zdziwiło, gdyby mnie w tym razie spotkała pomyłka. Była to kiedyś śliczna dziewczyna, i do obecnej chwili nie zmieniła się prawie. Tak dobrze wygląda, że trudno mi uwierzyć aby to była ona. Chciałbym więc właśnie to sprawdzić. Tak samo i co do tego jegomości... Ale... ale!... znasz ty „notarjusza?“
— Nieznam.
— A „Gęsie-Pióro“.
— I tego nie znam.
— Bo gdybyś znał jednego, znał byś i drugiego jest to albowiem jeden i tenże sam człowiek... Otóż uważaj... mnie się zdaje, że notarjusz pomylił się co do tego jegomości. Tyle jest nazwisk jakie się zaczynają od tych samych liter, nieprawdaż? Zresztą, zobaczymy. Ja jego poznam, chociażby w piekle!... Miałem go właśnie przyłapać, gdy mnie przytrzymano... wskutek denuncjacji tego nicponia Szpagata. Nie ujdzie mu to na sucho... bądź pewny! Zresztą da się to jeszcze naprawić, niech tylko znam tego starego, to interes pójdzie jak z płatka!
Jan-Czwartek poczynał bredzić jak widzimy, pomimo to jednak, wśród bezładu myśli snujących się po jego oszołomionym mózgu, można było dopatrzeć ślad głównie ułożonego planu.
— A ha! — więc tu naprawdę chodzi o jakąś ważną tajemnicę? zapytał Ireneusz.
— Cicho!... nie gadaj tak głośno, załóż sobie knebelek na usta, mój stary... szepnął rzezimieszek. Tak!... chodzi tu o bardzo ważną tajemuicę, a chociaż nie można tych zbrodniarzów wsadzić do więzienia, bo odtąd minęło już lat dwadzieścia, będą się obawiali skandalu, bo to mówię ci wielcy panowie, i będą musieli tak tańczyć jak ja im zagram. Pamiętaj co mówię... Sam się przekonasz o prawdzie. Ha! ha dodał po chwili, zobaczysz jak będą w około mnie skakali!...
— Dwadzieścia lat mówisz, minęło!... powtórzył z niepokojem Moulin. A więc ta zbrodnia została popełnioną przed dwudziestoma laty?
— Tak; odrzekł głucho Jan-Czwartek, i na jego spochmurniałem obliczu zawidniał jakiś szczególny wyraz. Popełnili zbrodnię... Tu przerwał.
— Znasz sprawców tej zbrodni? badał dalej mechanik.
— Znam.
— I masz nadzieję, że ich odnajdziesz?
— Dotąd miałem nadzieję, teraz mam pewność!...
— I dość ci będzie jedno słowo powiedzieć ażeby ich opanować?
— Tak!... jedno słowo... tylko jedno wystarczy, i zaraz łańcuch na szyję!... Zobaczysz jak będą błagać na klęczkach!... Ha! są takie szczegóły w tej sprawie których słuchając dreszcz przebiega po skórze!... Są tacy ludzie, których jest spotkać niemiło zwłaszcza kiedy się myśli, że oni już nie żyją, bo im się wlało w gardziel kwartę arszeniku z winem, ażeby się ich pozbyć, rozumiesz?...
— Rozumiem!... odparł zasłuchany mechanik. Trzeba się tylko przekonać, czyli przypadkiem nie jesteś w błędzie, i czy ten wyraz którym masz pogrozić, nic nie utracił z swej mocy?
Jan-Czwartek wzruszył ramionami z gestem tak wyrazistym jakiego mógł by mu pozazdrościć nie jeden ze sławnych aktorów.
— Dość tego!... wybełkotał, bądź spokojny!... A teraz nalej mi jeszcze szklankę wina wypijemy za zdrowie naszego przyszłego majątku.
— Dobrze, wypijemy.. ale powiedz mi ów wyraz jaki nam ma sprowadzić ten majątek?
Stary złodziej spojrzał z nieufnością na mechanika i zdawał się odzyskiwać przytomność.
— Ty raczej mi powiedz, odrzekł, czy ci nie przyszła chętka mnie podejść, i oszukać na tym interesie? Może chcesz się dowiedzieć wszystkiego, aby samemu później skorzystać?
— Ha! jeżeli mi nie ufasz, odparł Moulin, nic nie mów... nienalegam; ale jest to bardzo nikczemnie z twej strony, i nigdym się niespodziewał tak podłego podejrzenia. Czyż ja nie jestem twoim prawdziwym przyjacielem? Czyliż ci nie udzielałem wszystkiego czego potrzebowałeś w więzieniu, nie żądając nic w zamian od ciebie? I teraz, czy ci nie dałem przed chwilą luidora?
— To prawda!... mruknął Jan-Czwartek; ale i Szpagat był także moim przyjacielem, a jednak mnie zdradził, zadenuncjował... i skazali mnie na osiem dni aresztu.
— Tak; to wszystko Szpagat ci zrobił, a ja ci dałem obrońcę, bez którego został byś skazanym nie na dni osiem, ale na osiem miesięcy, a może i na rok cały rzekł Moulin.
Niechcę się zbogacać twą krzywdą. Pytam cię dla tego, że i ja także wiem o pewnej zbrodni popełnionej przed laty dwudziestu, i mógłbym przysiądz, że pomieniona zbrodnia i ta o której ty mówisz, są jedną i tąż samą. Jestem pewien, że one łączą się z sobą, bo i ja także poszukuję winnych.
— Ty?! wybełkotał Jan, ty poszukujesz?...
— Tak; szukam...
— Żeby ich wsadzić do więzienia? Nic z tego!... Adwokat powiedział, że nastąpiło przedawnienie.
— Nie dla tego aby ich uwięzić, odrzekł mechanik, ale pociągnąć do odpowiedzialności.
— Nie kłamiesz?
— Przysięgam że mówię prawdę!
— No to zobaczymy!... Gdzie popełniono tę twoją zbrodnię?
Jan-Czwartek spojrzał z osłupieniem.
— Na moście de Neuilly? powtórzył przytłumionym głosem.
— Tak: odrzekł Ireneusz.
— A kiedy to było?
— W nocy, dnia 24 Września 1837 roku.
— W nocy... 24 Września... wyjąknął zbrodniarz. „Plac Zgody...“ „Most zwodzony“.
Na te wyrazy Moulin, zerwał się z ławki.
— Nie ulega już wątpliwości, pomyślał. „Plac Zgody“... „Most zwodzony“... te same nazwy zawiera w sobie bruljon listu. Czwartek więc zna tych nędzników, których ja szukam...
— Janie!... rzekł głośno, słuchaj i odpowiadaj mi.
Nieszczęściem stary rzezimieszek, doszedł do ostatnich granic opólstwa, pochylił się na kamienną ławkę, i chrapać zaczął.
Moulin potrząsnął nim silnie. Jan odpowiedział na to niewyraźnym mruknięciem.
— Bezprzytomny jak bydlę, pomyślał mechanik, nie jest w stanie zrozumieć czego chcę od niego. Dziś, nic się już nie dowiem, ale za tydzień będzie przecież wolnym. Wtedy wybadam go, i musi mi dać broń do walki i zwycięstwa.
Jan-Czwartek spał tak twardo, że jego chrapanie rozlegało się po całej „Pułapce“.
Przybyły strażnik spostrzegłszy opólstwo Czwartka, mocno się zaniepokoił.
Więzień będący pod jego nadzorem pijany!... Występek przeciw regulaminowi był wielki, i sprowadzić mógł zasłużoną karę. Przeklinał więc w myśli szynkarza, którego fałszowane wino tak uderzało do głowy.
Posiedzenia sądowe ukończonemi zostały. Nadeszli strażnicy ażeby zabrać skazanych i poodprowadzać ich do więzienia.
Jan-Czwartek nie mogąc ruszyć się o własnej sile, został wyniesionym z „Pułapki“, podczas gdy Ireneusz w towarzystwie policyjnego agenta jechał do świętej Pelagji, ażeby się wykreślić z więziennych rejestrów.
Z więzienia, kazał się zawieść prosto na ulicę Notre-Dame des Champs, w przekonaniu, że tam oczekują na niego niecierpliwie. Nieobecność pani Leroyer w sądzie, mocno go zaniepokoiła, chciał zatem przed udaniem się na górę zasięgnąć niektórych wiadomości, i w tym celu zatrzymał się przed stancyjką odźwiernej.
Powiadomiła go ona o smutnej rzeczywistości. Berta została sierotą.
Śmierć wdowy ugodziła ciężko w serce Ireneusza. Niweczyła ona jak sądził, wszystkie jego projekta, przynajmniej na teraz. A może, pomyślał, w chwili zgonu, uchyliła przed córką zasłonę ukrywającą tę krwawą przeszłość.
Gdyby umarła nic nie wyjawiwszy, byłoby to dowodem, że chciała zabrać z sobą do grobu ową tajemnicę. W takim razie, należałoby uszanować wolę nieszczęśliwej kobiety, i Moulin byłby zmuszonym zrzec się oczyszczenia pamięci Pawła Leroyer.
Przygnębiony temi myślami, wchodził zwolna po schodach, z pochyloną głową.
Przyszedłszy pode drzwi mieszkania sieroty przystanął i łzy otarł. Serce mu biło gwałtownie, silne wzruszenie dech mu tamowało.
Pociągnął lekko za dzwonek.
Szybkie kroki wewnątrz słyszeć się dały i Berta ukazała się we drzwiach.
Spojrzała szybko na stojącego przed sobą z odkrytą głową wyrytym smutkiem na twarzy.
— Pan wiesz o wszystkiem, nieprawdaż? zapytała. Moja matka... moja biedna matka nie żyje!... I zalała się łzami a łkanie gwałtowne wybiegło z jej piersi.
Ireneusz płakał także. Po chwili jednak zapanował nad swoim wzruszeniem i zbliżywszy się do dziewczyny, ujął jej ręce.
— Odwagi!... pani. rzekł, odwagi!... Wiem, że jej pani potrzebujesz wiele... Bóg ciężko doświadcza ciebie!
— Och! bardzo ciężko... powtórzyła Berta.
— Wszak jeśli teraźniejszość jest smutną, zaczął po chwili, przyszłość nam za to przynieść może pociechę.
— Przyszłość? odpowiedziała sierota z westchnieniem; ta przyszłość będzie pokryta żałobą, dopóki nie zostanie zmytą krwawa plama, która hańbą przeszłość okrywa.
Ireneusz spojrzał zdumiony.
— Dziwią pana moje słowa? zapytała Berta.
— Tak; bo nie wiedziałem... I przerwał niedokończywszy zdania.
— Niewiedziałeś pan że mi jest wiadomą ta okropna tajemnica? dokończyła dziewczyna. Moja matka czując zbliżającą się chwilę śmierci, opowiedziała mi wszystko... Nie mogąc pójść sama, złożona chorobą, mnie posłała do pańskiego mieszkania po kopję owego listu, w którym znalazłeś pan dowód, że mój ojciec postradał życie za zbrodnię przez innych spełnioną.
— Ten więc list, dzięki Bogu jest w pani rękach? wykrzyknął z radością mechanik. Za pomocą tego listu, odnajdziemy winnych... z tym listem w ręku będziemy mogli przekonać sędziów, o niewinności twojego ojca, zażądać powrócenia czci jego nazwisku, i otrzymać zadośćuczynienie; ale niestety prawdziwych sprawców zbrodni nie uda nam się postawić przed sądem, bo przedawnienie tej sprawy zapewnia im bezkarność!...
— Podczas tych słów Moulin’a Berta pochyliła smutnie! głowę.
— Tak... odpowiedziała, moglibyśmy to uczynić, gdybyśmy ten list mieli w posiadania.
— Pani więc go niemasz? zapytał żywo mechanik.
— Niemam.
— Cóż się z nim stało? Gdzie on jest...
— Spalono go w moich oczach, wyjąknęła z boleścią.
Ireneusz zbladł nagle.
— Spalono go?... powtórzył.
— Tak.
— Któż go spalił?
— Dwóch nędzników, którzy w chwilę po moim przyjściu dostali się do pańskiego mieszkania widocznie w tym celu ażeby wyszukać tego listu i zniszczyć go.
— Wiedzieli więc o jego istnieniu?
— Zapewne, bo poszli wprost do szuflady biurka w której był ukrytym.
— Boże!... co to wszystko znaczy? zawołał Moulin chwytając się za głowę. Zdaje mi się, że oszaleję:... Słucham a nic nie rozumiem... Wytłumacz mi to pan... Błagam opowiedz mi wszystko!...
Berta, przerywanym głosem, opowiedziała szczegóły znane już czytelnikom. Ireneusz słuchał z przerażeniem opowiadania o tym dziwnym dramacie odegranym w jego mieszkaniu.
— Dwóch ludzi?... wyjąknął po chwili; weszli oni do mnie, mówisz pani, i zabrali ten list?...
— Tak; i powtarzam panu, że naprzód wiedzieli gdzie szukać go mają.
— A pani nie znasz żadnego z tych mężczyzn?
— Żadnego.
— Nigdy ich pani nie widziałaś?
— Nigdy!...
— Ale poznać byś ich mogła?
— O! niezawodnie!... Nawet po dziesięciu latach, tak dobrze jak dziś!... Ich twarze wyryły się głęboko w mojej pamięci. Szczególniej pamiętam tego, który spalił list. On to musi być wspólnikiem kobiety od której ten list pochodził.
— Tak pani sądzisz?
— Przysięgłabym, że tak jest!... Jasno tego dowodzą wyrazy jakie wymówił po przeczytaniu tego tajemniczego listu. Był bladym, drżącym i szeptał zdławionym głosem: „Ona... w Paryżu?“ „I ten człowiek miał to w swoim ręku?... „Byłbym zgubionym gdyby nie ten traf szczęśliwy“.
— W istocie, odparł po namyśle Moulin ten nędznik musi być jej wspólnikiem lecz zkąd mógł wiedzieć, że kopja tego listu u mnie się znajduje? To pozostaje dla mnie zagadką nierozwiązalną.
— A może zrozumiesz to pan łatwiej po przeczytaniu tej kartki, jaką po spaleniu listu ten człowiek wsunął w błękitną kopertę?
— Kartkę tam wsunął? powtórzył Moulin.
— Tak; i gdybym jej była nie zabrała z sobą byłbyś pan zgubionym!...
— Gdzież jest ta kartka?
— Proszę... czytaj pan.
Mechanik przebiegł ją szybko oczyma i zbladł straszliwie.
— Ha! — masz pani słuszność!... wyrzekł po chwili. Tu już nie policja poprawcza lecz sądy przysięgłych byłyby mnie sądziły jako wspólnika Orsiniego. Ci nikczemnicy potrzebowali mnie zgubić, aby usunąć od twojej matki i obezwładnić w waszej sprawie. Mam nieprzyjaciół strasznych, nieubłaganych... bo wiedzą, że znam tajemnicę ich zbrodni!... Nie dadzą mi wytchnienia... wiem o tem!... Lecz gdzie ich szukać? Jak ich odnaleść? Ukrywają się w ciemnościach, i niemam sposobów do ich zwalczenia!... A! prawda, dodał po chwili, mam sprzymierzeńca... Mam Jana-Czwartka!...
— Jana-Czwartka? powtórzyła Berta.
— Tak!
— O kim pan mówisz?... Kto jest ten Jan-Czwartek.
— Wytłumaczę pani wszystko, ale muszę się trzymać jakiegokolwiek porządku. Środki do jakich uciekają się nasi wrogowie są dowodem, że chcą mnie zgubić, chociażby nawet najbardziej zbrodniczym sposobem. Widocznie więc wiedzą jaki jest mój cel i aby uniknąć otwartej walki chcą mnie się pozbyć... usunąć mnie. Otóż ta kartka podłożona przez nich, może stać się kiedyś groźną bronią na tych łotrów, którzy mi ją sami w ręce podali. Służy nam ona za ostrzeżenie... Miejmy się zatem na baczności, bo nieufność starczyć nam może za puklerz. Nie jesteśmy od nich silniejszemi, bądźmy więc zręczniejsi!...
— A teraz pomówmy o tej kobiecie, o której pani wspomniałaś, zaczął Ireneusz po chwili milczenia. Czy pani sądzisz, że ona jest — wspólniczką tych obu zbrodniarzów.
— Nie... nie! odpowie Berta. Jej dziwne zachowanie się i mowa, zdają się dowodzić, że jest obłąkaną.
— Obłąkaną? powtórzył Moulin.
— Zupełnie na to wygląda.
— Jest blondynką, wysokiego wzrostu, nie pierwszej młodości, ale jeszcze bardzo piękna?
— Opisałaś ją pani dokładnie.
— I cóż mówiła?
— Tego panu dosłownie powtórzyć nie mogę. Spostrzegłszy, że ci dwaj ludzie rabują pańskie biurko, zaczęła krzyczeć rozgniewana. Wymawiała szybko jakieś wyrazy bez związku, wśród których słowa: „Morderca“... i nazwa: „Brunoy“ powtarzały się ciągle.
— „Brunoy“! wykrzyknął Ireneusz. Wymawiała tę nazwę? A więc to ona!... Toż samo nazwisko uderzyło mnie gdy ją poraz pierwszy widziałem, i usłyszałem jej mowę.
— A więc pan ją znasz?
— Wiem tylko, że jest obłąkaną, i mieszka wraz ze starą kobietą która się nią opiekuje w tym domu, w którym, i ja mieszkam. Jestem pewien, że jakiś traf i obłąkanie sprowadziły ją do mego mieszkania.
— A domyślasz się pan dla czego jej ukazanie się tak przeraziło jednego z tych ludzi?
— Poznał ją bezwątpienia.
— Nie inaczej. Jego przestrach, niemniejszy był od mojego, gdy ta kobieta krzyczała: „Morderca“... „Morderca“... odpowiadał jej, ale nie mogłam dosłyszeć słów jego.
— I mówisz pani, zapytał Moulin, że ta obłąkana pozbierała resztki niedopalonego listu?
— Tak; i schowała je poza stanik.
— Dobrze jest wiedzieć ten szczegół. Przypuszczam, że te kawałki papieru na wpół strawione przez ogień, nie dadzą się złożyć w jednolitą całość, wszak nie należy nam zaniedbywać niczego. W każdym razie, dowiedzieć się muszę kto jest ta kobieta, i dla czego ta nazwa „Brunoy“ powraca jej wciąż na usta?
— A zatem ten list był niesłychanie ważnym, wszak prawda panie Moulin? zapytała Berta.
— Ma się rozumieć, bo był pisany własną ręką kobiety imieniem „Klaudja“ do wspólnika zbrodni.
— Przypominasz pan sobie co zawierał?
— Pamiętam co do słowa. Wszak go odczytywałem więcej niż sto razy.
— A nazwisko tego wspólnika nie było w nim wymienione?
— Nieszczęściem znajdowało się tam tylko imię chrzestne. Ha! gdyby było nazwisko, mielibyśmy już w ręku oboje nędzników, bo wszak Klaudja groziła temu człowiekowi mniej więcej w te słowa: „Przyjadę niezadługo do Paryża, i postanowiłam zobaczyć się z tobą... Miałżebyś zapomnieć o naszej umowie?... Nie sądzę. Gdyby cię jednak pamięć zawiodła, dość będzie dla przypomnienia przeszłości przytoczyć ci te słów kilka: „Plac Zgody“... „Most zwodzony“... „Most Neuilly“... „Noc dnia 24 Września 1837 r. Mniemam, że to będzie niepotrzebne... wszak prawda? Klaudja twoja dawna kochanka, będzie przyjęta przez ciebie jak stara, dobra przyjaciółka“.
— Powtarzam to wszystko z pamięci, dodał Ireneusz, wszak mogę zaręczyć, że mówię dokładnie. Ten list, był zbyt wyraźnym abym mógł powątpiewać o jego znaczeniu.
Chodziło widocznie o tę zbrodnię, której ofiarą padł dziadek pani, doktór Leroyer.
Berta głęboko westchnęła.
— I postradaliśmy dowód tak ważny!... odparła smutno. Ach! jakaż fatalność ściga nieszczęsną moją rodzinę!...
— Zwalczymy fatalność... Odwagi!... nadziei. List tak drogocenny przepadł nam wprawdzie, ale za to, mamy Jana-Czwartka.
— Któż jest ten Jan-Czwartek? zapytała Berta.
— Więzień.
Dziewczyna wzdrygnęła się ze wstrętem.
— Zrobiłem z nim znajomość w Batignolles w pewnej knajpie, mówił dalej mechanik, a potem spotkałem go poraz drugi w więzieniu świętej Pelagji.
— I pan zamierzasz wezwać pomocy takiego człowieka?
— Czemuż by nie? Czyliż potrzeba mieć koniecznie szacunek dla narzędzia którem się posługujemy?
— Czegóż więc pan spodziewasz się od niego?
— Bardzo wiele. Niektóre jego słowa naprowadzają mnie na domysł, że Jan-Czwartek posiada pewną tajemnicę, a pomiędzy tą naszą i jego tajemnicą, zachodzi pewien związek. Starałem się go wybadać, lecz miał się na baczności, i nie wydał się z niczem. Liczyłem na przyszłość, i lubo uważałem mego towarzysza za istotę godną pogardy, okazywałem mu wiele życzliwości i nie szczędziłem niczego, ażeby stać mu się pożytecznym. Znajdował się w więzieniu bez pieniędzy... Przychodziłem mu z pomocą, starając się wpoić weń przekonanie o ile jestem wart więcej od niego, tak, iż nareszcie zyskałem jego ufność zupełną. Doszedłem do zamierzonego celu...
— I cóż powiedział?
— Powiedział tyle, że moje domysły zamieniły się w pewność. Dziś jeszcze powtarzał mi też same słowa jakie były zamieszczone w liście, a które mówiłem pani przed chwilą. „Plac Zgody“... „Most zwodzony“... „Most Neuilly“... „Noc dnia 24 Września 1837 r.
— Ach! masz pan słuszność!... wykrzyknęła Berta, ten człowiek wie wszystko!
— Jestem przekonany, że zna morderców lekarza z Brunoy, potwierdził Ireneusz.
— Ale ich nie wymienił?
— Nie wie jak się nazywają, lecz poszukuje ich tak jak my poszukujemy, i na czas krótki przed uwięzieniem zdawało mu się, że spotkał tę kobietę wspólniczkę zbrodni, ową Klaudję, bezwątpięnia.
— Na jak długo skazany został ten Jan-Czwartek?
— Na osiem dni.
— A czy on nie wymknie się panu skoro go uwolnią?
— Tego się nie obawiam... Wyobraża on sobie, że będę mu potrzebnym do zdobycia wielkich pieniędzy, któremi przyobiecał podzielić, się zemną, dodał z uśmiechem Moulin.
— Z jakiegoż źródła te pieniądze mają wypłynąć?
— Z najochydniejszego, bo z „wyzyskiwania“. Posiadając tajemnicę morderców z mostu de Neuilly, chce ich odszukać, i kazać im drogo opłacać swoje milczenie. Rachuje na moją pomoc w wykonaniu tych niecnych zamiarów.
— Uważa więc pana za równego sobie nędznika? zapytała Berta.
— Bynajmniej. Poważa mnie wielce, jakby drugiego siebie. Moim postanowieniem było, udawać łotra, i pochwalać jego plany, bez tego bowiem straciłbym u niego zaufanie i nigdy nie zdołalibyśmy odkryć sprawców zbrodni. Jakże więc pochwalasz pani mój plan w tym razie?
— Pochwalam wszystko co doprowadzić mnie może do powrócenia czci mojemu ojcu.
— Będziemy o nią walczyli.
— Walka nieprzeraża mnie, upewniam, jestem odważna, lecz co innego mnie niepokoi...
— Cóż takiego?
— Podobna walka, to tak jak wojna. Powiadają, że pieniądz jest duszą wojny a ja jestem uboga, bardzo uboga!
— Jakto? zawołał mechanik. Czyżby skradziono pieniądze i papiery pozostawione w mem biurku?
— Nie; panie Ireueuszu, ocaliłam pański majątek, odpowiedziała dziewczyna. Jest u mnie wszystko w całości, i zaraz to panu powrócę.
— Ależ pani ten majątek jest tak dobrze pani własnością jak moją...
— Moją własnością?... A to z jakiego powodu
— Przedewszystkiem dla tego, że jestem pani przyjacielem, a powtóre, że to twój ojciec uczynił mnie tem czem jestem to jest uczciwym człowiekiem, zdolnym pracownikiem, bez niego, byłbym niczem na świecie. Możesz więc pani przyjąć odemnie tę pomoc, a przyjąć ją bez skrupułu.
Berta potrząsnęła głową przecząco.
— Brać pieniądze zdobyte ciężką pańską pracą, odparła, nie!... tego pan nie żądaj odemnie!
— A z czegóż pani żyć będziesz?
— Będę żyła jak pan żyłeś... Pracowałeś, i ja będę pracowała.
— Posłuchaj mnie pani, przemówił Ireneusz. Znamy się od dziś dopiero, ale mimo to jestem dawnym pani przyjacielem. Pomyśl, że dziewiętnaście lat temu nosiłem cię na moich rękach, huśtałem na moich kolanach... Wszakże to samo nadaje mi już pewne prawa... Uważaj mnie więc pani za swego brata... starszego brata!... Potrzebuję twojej pomocy dla wspólnej naszej sprawy, a nie będziesz mi mogła dopomódz jeśli jak dotąd zmuszoną będziesz zajmować się szyciem. Wszakże to jasne, nieprawdaż? Te pieniądze, które są u ciebie, zostaną tu aż do chwili w której oczyszczę pamięć mojego dobroczyńcy. Zostaną tu... przysięgam!... a jestem uparty jak muł!... Przyjmij więc pani tę współkę i bierz z tych pieniędzy ile tylko będziesz potrzebowała... jest to koniecznem dla powodzenia naszych planów! Zdobyłem tyle mą pracą, a jestem jeszcze niestary, oto dalej mogę pracować, i jak tylko wypełnimy nasze zadanie, zabiorę się na nowo do pracy, i zapełnię ten wyłom jaki teraz zrobimy. Wszak pani na to przystajesz?... Rzecz ułożona nieprawdaż?
Berta podała rękę Ireneuszowi, z oczyma pełnemi łez rozrzewnienia, szepcąc przytłumionym głosem:
— Ach! jakże słusznie mówiła mi matka. Jakżeś pan dobrym... szlachetnym!...
— Nie jestem lepszym od innych... Mam tylko dobrą pamięć, nic więcej! Zatem jesteśmy już w zgodzie?
— Skoro pan tak chcesz koniecznie...
— Weźmiesz pani do siebie jako depozyt te pieniądze?
— Ha! skoro to jest pańskim nieodwołalnym życzeniem.
— Tak; jest to moją niezmienną wolą i gdybym nie był tak smutnym, to myśl o tej współce rozweseliłaby mnie bardzo. A więc jesteśmy sprzymierzeńcami... a nawet więcej bo bratem i siostrą.
— To... to! — zawołała Berta, bratem i siostrą!... Jakże by pana był kochał ten mój drugi brat, biedny Abel!...
— Niewywołuj pani łez, proszę!.. wyjąknął Ireneusz ocierając oczy... Czasu na płacze nie mamy teraz. Nadeszła chwila działania. Potrzeba nam będzie żelaznej woli, i nerwów ze stali, a więc nie rozczulajmy się nadaremnie.
— Mimo to jednak zaprowadzisz mnie pan na grób mojego ojca, wyszepnęła Berta błagalnie, matka przyrzekła mi to umierając...
— Jutro, jeżeli pani zechcesz.
— I pozwolisz mi pan tam płakać?
— Będziemy płakać oboje, ale to już po raz ostatni!
— A więc... zaczął po chwili Ireneusz chcąc zmienić przedmiot rozmowy, będziesz pani moją kasjerką?
— Skoro pan tego żądasz... wyszepnęła Berta.
— Żądam nieodwołalnie. Pieniądze tu pewniejszemi będą niż u mnie w domu, gdzie policja już raz robiła rewizję, i może przyjść jej fantazja powtórzyć to jeszcze. Ale będziemy musieli często się widywać panno Berto.
— O! tak!....codziennie... codziennie!
— Nie inaczej; otóż byłbym bardzo szczęśliwy, gdybyś pani spełnić zechciała pewną moją prośbę.
— Przyrzekam to z góry... O cóż idzie
— Żebyś mi pani pozwoliła przychodzić tu na śniadanie i obiad?...
— Najchętniej.
— Będzie to dla nas dogodnie... a przytem i oszczędnie. Zaczniemy od jutra... Zgadzasz się pani?
— Bez kwestji. Jutro o jedenastej zastaniesz pan już gotowe śniadanie. Zjadłszy je, pójdziemy na cmentarz Montparnasse. Pomodliwszy się tam na grobie mojej biednej matki i brata, zaprowadzisz mnie pan na ten grób tajemniczy którego nigdy nie widziałam. Na grób drogiego męczennika który był ojcem moim.
— Zaprowadzę tam panią, odrzekł Moulin, ocierając oczy łzami zroszone; zaprowadzę cię moja siostro!
∗
∗ ∗ |
Theifer nie widział się z księciem de la Tour-Vandieu, od dnia wyroku wydanego przez siódmy wydział, a uwalniający całkowicie Ireneusza Moulin.
Wieczorem dnia tego, wracając do domu, spotkał właściciela sklepiku znanego nam już z tajnych stosunków z prefekturą, jaki w niektórych okolicznościach zastępował odźwiernego.
Tenże sklepikarz wręczył mu list przyniesiony przez posłańca, z podpisem Fryderyka Bérard, wzywający agenta ażeby przyszedł nazajutrz na ulicę Pot-de-Fer.
Stosownie do tego wezwania, Theifer udał się nazajutrz do księcia Jerzego. On sam otworzył mu drzwi, i agent zdumiony został zmianą jaka w ciągu czterdziestu ośmiu godzin zaszła na obliczu starca.
Dawny kochanek Klaudji Varni nosił na twarzy wyryte ślady gnębiących go trosk i niepokoju. Wydłużone rysy, śmiertelna bladość, zapadłe oczy, zdradzały jego męczarnie.
— Do czarta! opadły skrzydła jastrzębiowi, pomyślał Theifer składając ukłon pełen głębokiego poszanowania.
— Wasza książęca mość raczył mnie wezwać listem a więc przybyłem... dodał.
— Czy wiesz o fatalnym zakończeniu sprawy Ireneusza Moulin? zawołał gwałtownie Jerzy.
— Niestety... wiem o tem; odparł agent. Sędziowie siódmego wydziału wydali niesłuszny wyrok, ale uważam to za rzecz małej wagi, względnie do osobistej sprawy waszej książęcej mości.
— Jak to rozumiesz?
— Skoro chwilowe uwięzienie tego człowieka pozwoliło nam wejść do jego mieszkania i zniszczyć kompromitujący dokument, cóż nam przeszkadza teraz jego uwolnienie?...
— Szkodzi nam, i bardzo.
— Dla czego Ireneusz Moulin uwolniony teraz skoro pani Leroyer umarła miałby być dla nas niebezpiecznym?
— Niebezpieczniejszym jest niż kiedykolwiek.
— Pozwoli mi wasza książęca mość powtórzyć zapytanie, dla czego? Książę Jerzy skinął przyzwalająco poruszeniem głowy.
— Byłem więc chyba w błędzie, mówił dalej agent sądząc, że wszelkie niebezpieczeństwo usuniętem zostanie z chwilą zniszczenia listu i śmiercią wdowy Leroyer?
— Niebezpieczeństwo zmniejszyło się nieco, przyznaję, ponieważ ten list stanowił niezbity dowód popełnionego występku, w którym nic winien nie byłem, a za który musiałam być odpowiedzialnym, odparł Jerzy.
— A zatem skoro dowód nie istnieje, wasza książęca mość nie powinien obawiać się dochodzenia.
— Nie obawiałem się tego i pierwej, bo przedawnienie nastąpiło.
— Skutkiem czego więc ten niepokój waszej książęcej mości?
Pan de la Tour-Vandieu wzruszył ramionami.
— Zechciej że raz zrozumieć, odrzekł, że ja chcę mieć spokój zupełny. A mogę żyć spokojny będąc ciągle zagrożonym wybuchem skandalu, jaki może splamić moje nazwisko, i zepchnąć mnie z wysokiego stanowiska jakie obecnie zajmuję?
— Widzę z boleścią, że wasza książęca mość niema we mnie zaufania, rzekł Theifer.
— Co przez to rozumiesz?
— To, że wasza książęca mość posługuje się mną tylko jak gdyby martwem narzędziem, niedozwalając mi jasno rozejrzeć się w tej sprawie. Idę... nie wiedząc dokąd dążę? Nie znając tajemnicy szczegółowo nie mogę mieć rzecz naturalną jasnego sądu o stanie tej sprawy, a ztąd nie mogę udzielić pożytecznej rady. Przed kilkoma dniami, książę widział w owej Klaudji Varni jedynie groźną dla siebie nieprzyjaciółkę; dziś, znowu się wytwarzają nowe obawy. Zkąd i dlaczego?
Pan de la Tour-Vandieu, który upadł przed tem bezsilny na krzesło, wstał i zaczął się przechadzać wielkiemi krokami.
— Pytasz dla czego? powtórzył; dla tego żem się rozpatrzył lepiej i widzę rzeczy jak stoją. Klaudja Varni pozostawiona samej sobie nie będzie działać dla zemsty, ale dla korzyści. Skompromitowana zarówno jak ja, a nawet gorzej odemnie, zechce pieniędzy... Dawszy jej takowe, zmuszę ją do milczenia... Gdyby jednak nieszczęściem zawarła przymierze z Ireneuszem Moulin, Esterą lub z córką wdowy Leroyer, nie szłoby jej natenczas tylko o samą korzyść, albo o zemstę, i wtedy miałbym słuszny powód obawiać się najgorszych następstw.
— Zatem Klaudja Varni była... jakby tu powiedzieć była pańską wspólniczką w tej sprawie?
— Powiedz, współwinowajczynią, odrzekł Jerzy.
— Córka pani Leroyer, jest dzieckiem skazanego.
— Wszak dobrze wiesz o tem!...
— Przestrach złym bywa doradcą, Niedozwala on ropatrzeć się trzeźwo w położeniu. Tak i w tym razie. Jakże bowiem można przypuścić, ażeby ta występna kobieta mogła połączyć swą sprawę z sierotą po straconym, ja temu nie wierzę!... Klaudja Varni ma jedno prawdopodobnie na względzie, to jest własną korzyść, a nie wie nawet, że wasza książęca mość jest z innej strony zagrożonym.
— Niech i tak będzie!... ale temu jednak niezaprzeczysz, że Ireneusz Moulin którego cele są nam wiadome, może się połączyć z Bertą Leroyer i Esterą.
— Niechaj się książę nie lęka. O ile wiadomo traf tylko sprowadził Esterę do mieszkania mechanika.
— Mieszkając w tym samym domu, mogą się spotykać, jest to nawet prawdopodobne. Otóż z tego spotkania może wybuchnąć katastrofa jakiej się obawiam.
— Estera jest obłąkaną, a więc nic łatwiejszego, jak usunąć ją z drogi.
— Jakim sposobem?
— Za pomocą policji. Zmusić starą jej opiekunkę, panią Amadis by ją oddała do domu warjatów
— A czyż to da się uczynić?
— Jaknajlepiej. Prawo wydane co do obłąkanych jest niezmiernie elastyczne i dogodne. Mogę powiedzieć, że nigdy w żadnym razie prawo nie było względniejsze. Można je nagiąć do wszelkich okoliczności, prawdziwie jak siodło końskie na każdego konia dopasować można. Można je użyć w interesie publicznego porządku, i w swoim własnym interesie, jeżeli się ma wpływy i pieniądze. A zatem jeżeli ta warjatka niepokoi waszą książęcą mość, zobowiązuję się usunąć ją z drogi, i w ciągu trzech dni najdalej umieścić w domu obłąkanych.
— Zastanów się, czy nie za wiele obiecujesz Theiferze?
— Jestem pewien tego co mówię.
— Ależ prawo wymaga przeprowadzenia śledztwa.
— Wiem o tem.
— A więc?
— Więc cóż? Nakręca się prawo stosownie do potrzeby, i koniec na tem! Zresztą przeprowadzenie śledztwa nie jest tak trudną rzeczą, jeżeli się je samemu przeprowadzi. Dla przekonania waszej książęcej mości, potrzeba nie słów, lecz czynów. Proszę o rozkazy, a wszystko stanie się według pańskiej woli... Czy wasza książęca mość upoważnia mnie do działania?
— Upoważniam.
— Niechaj więc ta warjatka będzie uważana za nie istniejącą zupełnie. Dokonam tego najdalej w ciągu czterdziestu ośmiu godzin.
— Liczę na twoją gorliwość i zręczność, odparł Jerzy, ale nam pozostają jeszcze Ireneusz Moulin, i Berta Leroyer...
— Cóż oni zrobić mogą, bez porozumienia się z obłąkaną?
Pan de la Tonr-Vandieu zaczął się na nowo przechadzać po pokoju. Układał odpowiedź na dane sobie zapytanie, a odpowiedź była bardzo trudną.
Chciał wytłumaczyć agentowi nie zdradzając tajemnicy jakie niebezpieczeństwo dopatrywał w przymierzu Berty z Ireneuszem.
Theifer odgadywał myśli księcia po widocznym jego niepokoju.
— Sądzę, ozwał się wreszcie, że będę mógł sam odpowiedzieć na zadane przed chwilą waszej książęcej mości zapytanie.
Jerzy spojrzał bystro na mówiącego.
— Istniał dowód przeciw waszej książęcej mości, zaczął agent, tym dowodem był list napisany przez osobę któraby mogła jeśli nie zgubić, to wywołać skandal, ale która nie zrobi tego, gdyż uzna za korzystniejsze dla siebie czerpać pełnemi rękoma w kasie księcia de la Tour-Vandieu niż zaspokajać jakąś tam dawną urazę. Ireneusz Moulin z tym listem w ręku był groźnym, z chwilą zniszczenia listu, przestał być niebezpiecznym.
— Ale on pewnie pamięta każde słowo tego pisma? — wtrącił książę.
— Cóż z tego? odrzekł Theifer. Jakąż wartość może mieć twierdzenie niepoparte dowodami? Żadnej; i Moulin wie o tem tak dobrze jak my oba. Będzie więc milczał, nic nie przedsięweźmie; chyba jedynie spróbowałby się zbliżyć do Estery, gdyby miał nadzieję dowiedzenia się czegoś od niej.
Skoro ją jednak zamkniemy, to nie uda mu się z nią zobaczyć... Stosowne polecenia wydam komu należy. Zresztą, któż by tam dawał wiarę zeznaniom obłąkanej!...
— Ale ona może powrócić do zdrowia?
— To prawda. A więc trzeba ją umieścić jaknajprędzej w miejscu bezpiecznym. Nie należy gardzić żadnym środkiem ostrożności.
— A gdy ta stara opiekunka zechce się z nią widywać, jak zdołasz temu przeszkodzić?
— Zrobię tak, że nie będzie wiedziała dokąd Esterę zawiozą. Zresztą ta stara to już trochę zdziecinniała. Dość ją będzie nastraszyć aby porzuciła zamiar dowiadywania się o swoją protegowaną.
Jerzy de la Tour-Vandieu skinął głową na znak potwierdzenia.
— Co zaś do Ireneusza Moulin, mówił dalej Theifer, przypuściwszy nawet gdyby odrazu nieporzucił zamiarów jakie do niczego go niedoprowadzą, trzeba pozwolić mu iść naprzód, i nic przeciw niemu nie działać a tylko patrzeć bacznie jak się będzie borykał z przeszkodami, któremi zasiejemy mu drogę.
— Masz słuszność rzekł książę; ale cóż poczniemy z Klaudją Varni?
— Niema jej z pewnością w Paryżu, jestem przekonany. Moi agenci są na czatach, i tropią jak dobre psy myśliwskie. Nie odnaleźli nic dotąd, a zatem jej niema. Zresztą, każę prowadzić dalej poszukiwania. Skoro się tylko dowiemy, że przyjechała do Paryża, przesłana jej z pańskiej strony pewna kwota pieniężna uwolni nas od niej.
— A jakże masz zamiar postąpić z Esterą Derieux? bo tak nazywa się ta obłąkana.
— Pomyślę nad tem dopiero.
— Lecz niezapomnij. że trzeba działać tu szybko...
— Rozpocznę od jutra działanie, a może nawet i dzisiaj.
— Dobrze mój przyjacielu, ale unikaj wszystkiego coby zmierzało do „wykrycia przeszłości“, odparł książę wymawiając, ostatnie wyrazy ze znaczącym naciskiem.
— Aha!... zawołał Theifer; wskrzeszenie zatem przeszłości byłoby niebezpiecznem?
Jerzy pochyleniem głowy odpowiedział na zapytanie.
— Czyżby między tą nieszczęśliwą obłąkaną a waszą książęcą mością istniał jaki niewidzialny związek? badał dalej agent. Pytanie moje wiem, że jest niedyskretnem, lecz aby działać skutecznie, muszę we wszystko być wtajemniczonym.
Pan de la Tour-Vaudieu wahał się z odpowiedzią, po namyśle jednak odparł przyciszonym głosem:
— Tak, istnieje węzeł pomiędzy nami, ale nieznany nikomu, węzeł... który musi być pokrytym wieczną tajemnicą.
Theifer wpatrywał się ze zdumieniem w pognębione oblicze starca.
— Małżeństwo zawarte „in extremis“ ciągnął dalej Jerzy, uczyniło Esterę Derieux prawą małżonką zmarłego mojego brata, księcia Zygmunta de la Tour-Vandieu.
Agent widocznie nie spodziewał się takiej odpowiedzi, bo wyraz najwyższego zdumienia odbił się na jego twarzy. Teraz pojmował jasno powód dla którego księcia Zygmunta zabito w pojedynku.
— O ile sobie przypominam, pomyślał, w tej sprawie zbrodni na moście de Neuilly wspominano także o jakimś dziecku, którego odnaleść nie zdołano. Muszę tę sprawę przejrzeć przy pierwszej sposobności.
— Pojmuję teraz, odrzekł głośno po chwili, że wywoływanie przeszłości mogłoby być zgubnem dla księcia. Postaramy się więc unikać wszelkich zwrotów ku temu.
Na twarzy Jerzego, zajaśniał wyraz zadowolenia.
— Czy pani Amadis wie o małżeństwie książęcego brata z Esterą? zapytał Theifer.
— Wie o tem.
— To niebezpieczne!
— Ja nie sądzę... Dla czego by miała dziś dopiero rozgłaszać tak dawno ukrywaną tajemnicę? Od lat dwudziestu wie o tem, a jednak milczy do tej pory?
— Czy książę znasz powód, który ją skłania do tego milczenia?
— Nie! ale zdaje mi się. że miała zastrzeżone dochowanie tajemnicy przez mego zmarłego brata.
— Gdyby tak było, moglibyśmy śmiało rachować na nią. Czy kopję aktu ślubnego posiada która z tych obu kobiet?
— Niewiem tego: jest to wszelako prawdopodobne, a nawet pewne.
— Niebezpieczeństwo zatem grozi nam z tej strony. Trzeba działać szybko i skutecznie. Sądzę, że na panią Amadis najlepiej poskutkuje przestrach i obezwładnienie. Zaraz też zabiorę się do pracy i mam nadzieję, że niezadługo przyniosę waszej książęcej mości pocieszające wieści.
Theifer nie mówił tego tylko dla uspokojenia Jerzego. Nie przebierając w środkach, i nie narażając się nigdy, przebiegły agent umiał wyzyskać swoje położenie i zaufanie jakie w nim władza pokładała.
Nie tylko że najgorsze jego sprawki nieściągały nań kary, lecz sprowadzały mu gratyfikację i pochwały. Stawiano go za wzór gorliwości i niezmordowanej energji.
Książę de la Tour-Vandieu przerażony swoim położeniem oddał się zupełnie w moc jego. Theifer zaś, przyrzekłszy prędką i skuteczną pomoc, czasu nie tracił.
Wyszedłszy od księcia, wsiadł w pierwszą napotkaną dorożkę, i kazał się wieść na plac Królewski pod № 24, zmieniwszy podczas drogi swoją fizjognomję przypięciem brody, i założeniem niebieskich okularów.
Odźwierna niepoznała w nim policyjnego agenta, jaki już pokilkakrotnie z powodu przyaresztowania Ireneusza przychodził do niej po różne objaśnienia.
Przyjęła go grzecznie.
— Co pan sobie życzy? zapytała uprzejmie.
— Chciałbym pomówić z panią.
— Czy w kwestji wynajęcia lokalu?
— Nie.
— Ą zatem w osobistym interesie?
— I to nie. W kwestji porządku publicznego. Jestem przedstawicielem władzy administracyjnej.
Wyrazy te wymówione uroczystym tonem, przestraszyły panią Bijou.
— Racz pan wejść po mojej stancyjki, odpowiedziała drżącym głosem, podając mu krzesło. Czekam na zapytanie dodała:
— Jestem pomocnikiem prokuratora!... rzekł dumnie Theifer.
Odźwierna kornie pochyliła głowę.
— Upoważniony przezeń, przychodzę do pani po pewne objaśnienia...
— Boże wielki!... zawołała z trwogą kobieta, czyż by mnie, o co obwiniono?
— Uspokój się pani, nie o ciebie tu chodzi, odparł z powagą agent. Mamy o pani jaknajlepsze wiadomości. Wymagam tylko szczerych odpowiedzi i najgłębszej tajemnicy po moim odejściu. Jedno nierozważne słowo, może panią zgubić!
— W głowie mi się mięsza!... Drżę cała!...
— Własne bezpieczeństwo pani, spoczywa w jej ręku.
— Przyrzekam że odpowiadać będę szczerze na zapytania, i dochowam tajemnicy.
— Tego właśnie żądam. Czy mieszkała niejaka pani Amadis?
— Ach! to najlepsza nasza lokatorka. Zajmuje pierwsze piętro od bardzo dawnych czasów. Jest to bardzo zacna i bogata osoba. Nic złego na nią powiedzieć nie mogę!...
— Wiem o tem... Lecz przy niej mieszka druga kobieta, pani Estera Derieux...
— Tak panie, nieszczęśliwa istota, którą szlachetna pani Amadis zajmuje się jak własną swą córką.
— Czy pani wiadomo, że ta osoba jest obłąkaną? — Niestety!... któżby o tem nie wiedział!...
— Miewa gwałtowne napady...
— Nie panie! Jej obłąkanie należy do spokojnych upewniam!
— A ja pani mówię, że ona jest niebezpieczną!... krzyknął gwałtownie Theifer.
— Tak pan sądzisz?
— Mówię... a więc tak być musi!... Odbieramy ciągłe zażalenia od lokatorów.
— Niewiedziałam o tem, nic niewiedziałam!... ale może tak jest, skoro pan utrzymuje...
— Bezwątpienia że tak być musi, skoro aż skarżą się na to!
— Niepojmuję komu by ta nieszczęśliwa przeszkadzać mogła? Nigdy jej nie widać, nie słychać. Wprawdzie przed kilkoma dniami omal nie wszczęła pożaru, lecz była to wina pokojówki, która odeszła nie zgasiwszy światła w gabinecie.
Agent słuchając bacznie słów gadatliwej odźwiernej, notował wszystko w pugilaresie.
— Jak często wychodzi ta obłąkana? zagadnął.
— Dość często, lecz zawsze pod opieką pani Amadis.
— Czy ludzie gromadzą się w około niej na ulicy?
— Nie widziałam tego. W ogrodzie tylko, albo na placu, zbiegają się do niej dzieci, jakie przywabia pięknym swoim śpiewem.
— A one czy się jej boją?
— Nie sądzę... lecz kto wie?...
— Czy powiadomiłaś pani o tem właściciela domu że o mało nie puściła z dymem całej jego posesji?
— Nie panie.
— A dla czego?
— Z obawy, aby niewymówiono mieszkania pani Amadis.
— Nie wypełniłaś pani zatem swojego obowiązku. Właściciel powinien być uprzedzonym o grożącem mu niebezpieczeństwie.
— Wszakże dom jest zaasekurowanym?
— Tak; lecz taki pożar, zagraża życiu mieszkańców.
— Do kogo należy ten dom? pytał dalej agent.
— Do pana Leona Giraud.
— Gdzie on mieszka?
— Przy ulicy Boudy, numer 44. Czy pan chce mu o tem powiedzieć, byłoby to dla mnie wielkim nieszczęściem. Za moje milczenie utraciłabym miejsce.
— Niechcąc pani szkodzić, niepowiem, lecz pod warunkiem, że pani sama jutro powiadomisz o tem pana Giraud.
— Przysięgam, że natychmiast to zrobię.
Theifer wstał z krzesła.
— Nic pan już więcej odemnie niepotrzebuje? zapytała odźwierna.
— Chciałbym wiedzieć czy pani Amadis jest teraz u siebie?
— Niema jej; wyszła z panią Esterą na przechadzkę, na plac Królewski.
— Dobrze, pójdę tam.
W chwili gdy miał wychodzić poza bramę, towarzysząca mu ciągle odźwierna spostrzegła w oddaleniu nadchodzącą panią Amadis z Esterą i Marjettą, które po parogodzinnym spacerze wracały do domu.
— Zaczekaj pan chwilę, wyrzekła, otóż i moje panie nadchodzą.
Theifer wsunął się w głąb bramy, i oczekiwał, a gdy pani Amadis, przechodziła koło niego ukłonił się jej z poszanowaniem, zapytując:
— Czy mam zaszczyt powitać panią Amadis?
— Ja jestem, odparła wdowa oddając ukłon nawzajem. Czy pan masz do mnie jaki interes?
— Oczekiwałem na panią.
— By zemną pomówić?
— Tak; w kwestjach nader ważnych, i niecierpiących zwłoki.
— Zechciej pan zatem pofatygować się do mnie, tu bowiem byłoby nam niedogodnie.
Przez ten czas Estera z Marjettą weszły na wschody, pani Amadis szła sama z Theiferem w milczeniu. Skoro znaleźli się, w salonie rozpoczęła pierwsza rozmowę.
— Wspominałeś pan że przybywasz w ważnym interesie, cóż to takiego?
— Sprawa drażliwej natury, odrzekł agent; sprawa, która mogłaby się zakończyć dla pani przed sądowemi kratkami.
Pani Amadis drżała na całym ciele.
— Ja!... przed sądowemi kratkami?... ja?! zawołała. Boże!... czyliż to możliwe?
— Możliwe, a nawet nieuniknione!
— Lecz cóżem zrobiła takiego? O co mnie oskarżają?... Mów pan coprędzej!... Osoba w moim wieku, i przy moich funduszach, gdyż trzeba, panu wiedzieć, że ja mam osiemdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu, taka osoba nie może być bez zasady pociąganą do odpowiedzialności. Jakąż więc popełniłam zbrodnię?... Zaklinam, mów pan, bo umieram z obawy i przerażenia!...
— Przestępstwa pani, nie można nazwać zbrodnią, odparł Theifer, lecz tylko przekroczeniem prawa, za które toż prawo karze surowo, bezwzględnie. Ukrywasz pani w swoim mieszkaniu obłąkaną kobietę, mimo wydanych w tym względzie rozporządzeń policji, i wyraźnego zakazu władzy lekarskiej. Napady obłąkania u chorej, grożą publicznemu bezpieczeństwu.
Pani Amadis wzniosła ręce i oczy ku niebu, jak gdyby wzywać je chciała na obronę swej nieszczęśliwej wychowanicy.
— Miałżebyś pan mówić o Esterze? wyszepnęła.
— Tak pani.
— W takim razie w błąd pana wprowadzono.
— Chciałażbyś pani utrzymywać że ona nie jest chorą?
— Nie; tego nie mówię...
— W czem więc mój błąd leży?
— W dowodzeniu, że moja chora zakłóca spokój w domu, a nawet jak się pan wyraziłeś zagraża bezpieczeństwu publicznemu. Że tak nie jest, dowieść tego mogę. Choroba jej, jest raczej melancholijną, a nie gwałtownem szaleństwem.
Ta kobieta nigdy nie była szkodliwą.
— Mimo zapewnień pani, nie mogę odstąpić od poruczonego mi zadania. Zechciej pani widzieć we mnie przedstawiciela władzy, któremu nie wolno wchodzić w drobne szczegóły, ale stosować się do prawa jako wykonawcy tegoż. Pani starasz się ukryć prawdę przedemną. Wszak niezaprzeczysz, iż przed kilkoma dniami, obłąkana omal niesprowadziła tu pożaru?
— Jakto pan wiesz o tem?
— Tak pani. Nasi agenci policyjni zbyt gorliwie dbają o porządek publiczny aby o takim fakcie zamilczeć mieli, a oprócz tego i kilka tutejszych lokatorów zaniosło skargę w tym względzie.
— Skargę?... wielki Boże!...
— Czy pani sądzisz że przewidywanie mogącej nastąpić pożogi, wydaje się im jakąś przyjemną zabawką? Widzę, że pani pozostajesz w zupełnej nieświadomości praw naszych.
— Tak jest, wyznaję...
— To źle... źle bardzo! Każdy obywatel kraju, winien znać główniejsze przepisy, jeżeli niechce być niepokojonym. Z tego więc powodu wydelegowano mnie tutaj, abym rzecz zbadał na miejscu.
Pani Amadis przerażona surowym tonem mowy Theifera, i jego wysokim w jej wyobraźni urzędem, drżała jak w febrze, niezdolna zapanować nad sobą.
— Sądzę wszelako, iż w moim wieku, i przy moich funduszach... wyjąknęła, zasługuję na uwzględnienie.
— Prawo jest nietykalnem, rzekł Theifer. Żadne uboczne względy nagiąć go do okoliczności nie zdołają. Sędziowie zapatrują się na przestępstwo pani bardzo surowo, gdyż samo przetrzymywanie chorej, niewytłumaczone żadnym węzłem pokrewieństwa, jest już podejrzane.
Zacnej wdowie krew uderzyła do głowy.
— Podejrzane? powtórzyła pół nieprzytomnie.
— Tak, odrzekł Theifer. Dla czego pani opiekuje się jakąś Esterą Derieux której małżeństwo nie jest dla nas tajemnicą. Dla czego poświęcasz się dla kobiety, która za pomocą intryg wdarła się w arystokratyczną rodzinę, wnosząc w nią wstyd i upokorzenie. Możnaby sądzić żeś pani niosła tej kobiecie pomoc i radę... ułatwiała jej romans z księciem.
Każdy z zapatrujących się chłodno na dowodzenia agenta, dostrzegł by w nich tylko zręczny zwrot mowy, a na niebezpieczne pogróżki. Pani Amadis wszelako, przerażona odkrytą tajemnicą małżeństwa Estery, przygnębiona zarzutami Theifera siedziała przed nim w osłupieniu, jak gdyby rażona gromem.
Inspektor publicznego bezpieczeństwa, łatwo dopiął celu. Opanował postrachem starą kobietę i teraz mógł ją nagiąć do wszystkich swoich zamiarów, nie lękając się z jej strony oporu.
Po chwili głębokiego milczenia, pani Amadis podniosła się z krzesła, a składając ręce w najwyższej rozpaczy:
— Panie!... zawołała, broń mnie jeśli możesz!... Przez litość nie mów mi o tej strasznej przeszłości!... Przysięgłam, że nie rozłączę się z Esterą, i dochowam tajemnicy małżeństwa. Po dziś dzień dotrzymałam przysięgi, nie sądząc ażebym błądzić tam miała. Widziałam, że po śmierci księcia Zygmunta powinnam ją była umieścić w domu obłąkanych, ale kochałam ją... nie miałam siły z nią się rozłączyć... oddać ją w obce ręce!... Oto powód dla którego zatrzymałam ją u siebie. Czyliż jestem tak winną? Przebaczcie panowie moją nierozwagę... pozwólcie mi żyć i umierać spokojnie!...
Słysząc to Theifer, uśmiechnął się z lekka, i uprzejmiejszym już tonem: — To od pani zależy... odrzekł.
— Cóż więc mam czynić?
— Posłuchaj pani. Popełniłaś wielkie przestępstwo ukrywając w swoim mieszkaniu obłąkaną, której należało wszelkiemi środkami starać się powrócić zmysły.
— Ależ ja niczego nie szczędziłam panie by ją uzdrowić; odparła pani Amadis. Zwoływałam najznakomitszych lekarzy Paryskich, którym za wizyty płaciłam bajeczne honorarja...
— I cóż pani powiedzieli?
— Że jej uleczyć nie mogą.
— Obowiązkiem ich było umieścić ją w Zakładzie na ten cel specjalnie przeznaczonym, gdzieby odpowiednie leczenie sprowadziło skutek pożądany.
— Książę Zygmunt nie życzył sobie tego, a i doktorzy zarówno nie uważali potrzeby...
— Dziś jednak rodzina zmarłego księcia, — stanowczo żądać tego będzie.
— Rodzina? powtórzyła ze zdumieniem wdowa. Czyliż rodzina wie o tem, że Estera żyje?
— Dotąd nie wie... lecz wiedzieć będzie.
— Od kogo?
— Odemnie, to jest raczej od władzy jaką przedstawiam.
— To może ta rodzina księcia będzie mnie prześladowała za ukrywanie tej nieszczęśliwej? Ach! teraz czuję, że nie będę miała chwili spokoju!
— Mówiłem pani przed chwilą, że od ciebie zależy twój własny spokój. Czyś pani o tem zapomniała?
— Pamiętam panie... Lecz wspominając nie powiedziałeś jasno co mi czynić wypada?
— Widzę że pani zbłądziłaś tylko przez nieświadomość, rzekł obłudnie Theifer. Ubolewam więc nad panią; i gotów jestem udzielić ci skuteczną radę...
— Ach! jakżeś pan dobrym... szlachetnym... Czemże będę w stanie wyrazić ci moją wdzięczność? wołała uradowana pani Amadis.
Wdzięczność? powtórzył Theifer; o tem pomówimy później. Może nadejdzie chwila, że się do niej odwołam, tymczasem, posłuchaj mnie pani.
Bezzwłocznie złożę raport, że Estera Derieux nie inne nazwisko, tylko Derieux, gwałtownemi napadami obłąkania niepokoi mieszkańców, i że pani żądasz aby ją umieszczono skutkiem tego w jakimkolwiek zakładzie dla obłąkanych.
Dwie wielkie łzy stoczyły się po pulchnych policzkach wdowy.
— Ależ na Boga... panie! zawołała; jak można pisać takie kłamstwa? Czyliż ja bym się zgodziła na oddanie Estery do jakiegokolwiekbądź szpitala?
— Musisz się pani zgodzić na to bezwarunkowo, gdyż tylko wtedy od odpowiedzialności uwolnioną zostaniesz. Wyobraź pani sobie jakie cię oczekują inaczej, zgryzoty z chwilą wystąpienia rodziny księcia. Ile procesów, włóczeń się po sądach, ile różnorodnych awantur i nieprzyjemności!... Wszystkiego tego unikniesz pani, gdy chora pomieszczoną zostanie w Zakładzie.
Pani Amadis jak wiemy, kochała bardzo Esterę, miała poczciwe i tkliwe serce, ale nad wszystko przekładała spokój i niezamąconą swobodę umysłu. A gdy u wszystkich lu- dzi wiekowych najpóźniejszym uczuciem jest samolubstwo, tak też i u niej niebawem wzięło ono górę.
— Nie mogę więc pod żadnym pozorem trzymać nadal chorej u siebie? zapytała wybuchając łkaniem.
— Niepodobna pani.
— A gdybym przyrzekła... zaprzysięgła.,, że jej nigdy samej niepozostawię... że jej nieodstąpię na chwilę... że nie będę jej nawet wyprowadzała na spacer?...
— Czyż pani zapominasz że omal nie spaliła całego domu? Mogłoby znowu nastąpić coś podobnego. Obowiązkiem więc moim było porozumieć się z panią. Teraz nie narzucam mojego zdania. Jeżeli pani nie możesz rozłączyć się z chorą, to ją zatrzymaj u siebie. Zobaczymy jak w tej mierze postąpi prawo?
Pani Amadis na samą wzmiankę o prawie drżała jak liść osiczyny.
— Jestem pewny że pani żałowałabyś; swego uporu, zaczął przebiegły agent spostrzegłszy jej wahanie. Ale wtedy byłoby zapóżno. Cała odpowiedzialność spadła by na panią.
— Pojmuję to, odpowiedziała; widzę, że mi pan radzisz uczciwie, i masz tylko moje dobro na względzie. To też nie upieram się bynajmniej. Upewnij mnie pan tylko, że mojej, Esterze źle tam nie będzie.
— Upewniam że będzie jej tam tak dobrze jak u pani, a może nawet i lepiej, gdyż przy nieustannej pieczołowitości i radykalnej kuracji może powrócić do zdrowia.
— Ach! gdybyż to było prawdą!
— Miej pani nadzieję...
— Będzie mi wolno odwiedzać ją niekiedy?
— Nieco później... później. Tak zaraz z początku nie można.
— Dla czego?
— Widok pani mógłby źle na chorą oddziałać. Trzeba zaczekać aż się do miejsca i nowych osób przyzwyczai. Lepiej by nawet było ażebyś pani zaraz nie wiedziała gdzie ją umieszczą. Na wypadek wystąpienia rodziny księcia, mogłabyś z czystym sumieniem odpowiedzieć, że niewiesz co się z nią stało.
— A czyliż mnie kto o to zapytywać będzie?
— Bardzo być może... a nawet jest to prawdopodobnem.
— Cóż mam więc odpowiedzieć?
— Powiesz pani temu kto o to pytać cię będzie aby się zwrócił do prefektury.
— Ale będę odbierała wiadomości przynajmniej od mojej biednej wychowanicy?
— Bezwątpienia!... ile razy pani zażądasz.
— A jaką drogą?
— Ja sam będę ułatwiał to pani.
— Ach! jak pan jesteś zacnym, uczynnym! Czy zechcesz oddać komu przynależy w domu zdrowia te kilka tysięcy franków na przysmaczki dla chorej?
— Chętnie podejmuję się tego.
— Pozostaje mi zatem poddać się tej smutnej konieczności rozłączenia, mówiła wdowa z westchnieniem.
— Ma się rozumieć. Zechciej pani wziąść teraz ćwiartkę papieru, i pisać co ci podyktuję.
Pani Amadis zawahała się. Brak wprawy w pisaniu, i nieznajomość ortografji, stawiały ją w drażliwem położeniu wobec nieznajomego.
Theifer odgadł to natychmiast.
— Może pani masz wzrok słaby? zapytał, ja z przyjemnością wyręczę panią, zastrzegając sobie tylko jej podpis.
„Od lat kilku mam u siebie w mieszkaniu biedną kobietę przyjętą z litości która cierpi obłąkanie.
„Do dziś dnia ta choroba ukazująca się w spokojnych objawach, pozwoliła mi trzymać chorą w domu. Gdy jednak od kilku tygodni dotychczasowy charakter cierpienia zmienił się znacznie a zagrażając mojemu bezpieczeństwu, naraża i mieszkańców tego domu na nieprzewidziane wypadki, mam honor upraszać wielmożnego pana o wydelegowanie doktorów, którzyby zbadawszy, zechcieli pomieścić chorą we właściwym Zakładzie, dla przeprowadzenia tam odpowiedniej kuracji.
„Oczekując na przychylną odpowiedź pozostaję
Po napisaniu ostatnich wyrazów, Theifer przeczytał głośno zredagowaną prośbę.
— Brak tylko podpisu pani, rzekł, zwracają się do wdowy.
Biedna kobieta drżącą ręką wzięła podane sobie pióro.
— Ja mam więc dobrowolnie oddać tę nieszczęśliwą na pastwę szpitalną? zawołała Boże mój!... czuję że sił mi zbraknie ku temu!
— Krok taki jest niezbędnym dla własnego spokoju pani.
Tym argumentem, przekonał lękliwą staruszkę, nie mówiąc już nic więcej, wzięła za pióro, i dużemi niekształtnemi literami podpisała swoje nazwisko.
Uszczęśliwiony policjant, schował list do kieszeni, zaopatrzywszy go wprzódy we właściwy adres.
— A teraz, rzekł, zwracając się do pani Amadis potrzeba zachować w tajemnicy moją tu bytność u pani, i radę którą podałem.
— Ach! panie... niepowiem i słowa nikomu!
— Jeżeli pani dotrzymasz obietnicy, mogę panią, upewnić słowem honoru, że cię nie spotka żadna nieprzyjemność.
Pani Amadis westchnęła, ale mniej ciężko jak na początku rozmowy. Przewidywanie spokojnego życia, uśmiechało się do niej, przez mglistą zasłonę rozłączenia się z Esterą.
— Mogę więc liczyć na to że mi panowie przyślecie doktorów? zapytała.
— Ależ bezwątpienia.
— A jak długo będę na nich oczekiwała?
— Tego oznaczyć nie mogę.
— Może jutro?...
— Bardzo być może; ale ich wizyta niech panią nieprzestrasza. A i ja zapewne będę miał zaszczyt niedługo odwiedzić panią.
Tu niskim ukłonem pożegnał wdowę, ciesząc się z odniesionego zwycięstwa.
Pierwsza część planu, powiodła mu się znakomicie, liczył więc, że i druga nie gorzej mu pójdzie.
Wyszedłszy z Królewskiego placu, udał się natychmiast do prefektury, a po zameldowaniu się naczelnikowi, wszedł do jego gabinetu.
— Cóż cię sprowadza Theiferze? zapytał tenże.
— Bardzo ważna sprawa, panie naczelniku.
— Mów!... słucham.
— Przed dwiema godzinami szedłem placem Królewskim, gdy nagle moich uszu doleciał krzyk przeraźliwy. Biegnę w aleję, gdzie spostrzegam kobietę obłąkaną, a za nią pędzącą gromadę dzieci.
— Kazałeś ją przyaresztować... mam nadzieję?
— Nie panie naczelniku.
— A dla czego?
— Bo ta osoba była bardzo elegancko ubraną widocznie należała do wyższej klasy społeczeństwa. Pomogłem tyl- ko wiekowej damie i służącej przeprowadzić ją do mieszkania. Zajmują obie piękny apartament na pierwszem piętrze. Badałem odźwierną i innych lokatorów, powiedziano mi, że obłąkana zwykle spokojna, miewa od jakiegoś czasu gwałtowne napady. Przed kilkoma dniami, omal niepodpaliła całego domu.
— Brzydkie sąsiedztwo!... jak widzę. A czyż rodzina chorej nie rozciąga nad nią dozoru?
— Niema ona nikogo z rodziny. Osoba przy której mieszka, i która się nią opiekuje nie jest jej krewną.
— Trzeba było przedstawić tej pani na co się naraża?
— Uczyniłem to, panie. Zrozumiawszy swój błąd napisała na moje ręce list do pana naczelnika, prosząc go o przysłanie lekarza specjalisty, któryby zbadawszy chorą umieścił ją następnie w jakim Zakładzie dla obłąkanych.
To mówiąc Theifer, podał przyniesiony list naczelnikowi.
— Trzeba się natychmiast zająć tą sprawą, rzekł tenże po przeczytaniu listu. Jak sądzisz czy śledztwo będzie tam potrzebne?
— Zdaje się że nie; panie naczelniku. Fakt jasno się przedstawia, a pośpiech jest niezbędnym.
— Wszelkie objawy obłąkania mocno mnie zawsze interesowały, odrzekł urzędnik. Jutro po południu przybędę do tych pań z lekarzem. Trzeba ażebyś i ty Theiferze także tam się znajdował.
— Będę nieodwołalnie, odparł agent. I zatarł ręce z radości.
Naczelnik napisał natychmiast listy do swoich lekarzy aby ich o tem powiadomić, i zamówić na dzień następujący.
Raporty panów agentów zyskują bardzo doniosłe uważanie, a cóż dopiero raport Theifera, jako inspektora publicznego bezpieczeństwa, który miał opinję zdolnego, uczciwego i pełnego gorliwości urzędnika. Pominięto więc śledztwo, uważając je za bezpotrzebne, i uwierzono mu zupełnie.
Bo i czemuż by zresztą nie miano wierzyć? Wszakże przemawiał w interesie ogólnego dobra, nie mając w tem pozornie żadnego osobistego celu?
Nazajutrz więc o oznaczonej godzinie, naczelnik w towarzystwie dwóch doktorów udał się na plac Królewski pod nr. 24.
Theifer oczekiwał przed bramą.
— Pozwoli pan... zapytał, powiadomić panią Amadis o swoim przybyciu. Jest to osoba w podeszłym wieku, którą wszystko trwoży i przeraża.
— Idź mój kochany, odparł naczelnik, za pięć minut i my tam będziemy.
Agent pobiegł na wschody.
Pani Amadis przyjęła go natychmiast.
— Ach! więc to dziś? zapytała wzruszona.
— Tak pani; lecz nie obawiaj się niczego. Starałem się pogodzić osobisty pani interes z wymaganiami prawa. Żadne śledztwo prowadzonem nie będzie. Lekarze w towarzystwie jednego z wyższych urzędników, wejdą tu za chwilę, by sprawdzić stan obłąkanej. Jest to zwykła formalność jaka dopełnioną być musi.
— Och!... zawołała ze łkaniem wdowa, drżę cała!..
— Upewniam panią że cię nie spotka żadna nieprzyjemność. Zadadzą ci kilka zapytań, odpowiadaj pani naocznie jasno zwięźle, nie mieszając się wcale, a upewniam, że sprawa załatwi się jaknalepiej.
Dalszą rozmowę przerwało wejście doktorów z naczelnikiem. Pani Amadis drżąca i pomieszana, poprowadziła ich do salonu.
Biedna kobieta zostawała pod wpływem silnego wrażenia przestrachu. Przedewszyśtkiem sam widok obcych ludzi i zetknięcie się z policją przejmowały ją trwogą, a powtóre, myśl o rozłączeniu się z Esterą, którą kochała gorąco, zasmucała ją głęboko.
— Odebrawszy wczoraj list od pani, zaczął naczelnik, pośpieszam zadość uczynić jej żądaniu. Panowie lekarze przybyli zemną, niechaj przekonać się raczą o stanie chorej.
Pani Amadis wybuchnęła płaczem, szepcąc z cicha:
— Ach! — panie... jakaż to boleść dla mnie!... Będę więc zmuszoną rzeczywiście rozłączyć się z tą tak drogą dla siebie istotą, do której tak się gorąco przywiązałam
— Tak jest niestety! Pojmuję żal pani, i jej rozpacz chwilową, ale nic temu zaradzić nie jestem w stanie. Przepisy nasze niepozwalają trzymać w domu takich chorych, których gwałtowne napady mogą stać się niebezpiecznemi dla otaczających. Smutno pani będzie bezwątpienia rozstać się z osobą od lat tylu przebywającą pod jej dachem, wszak myśl że pani unikniesz tym sposobem wielu nieprzyjemności, powinna ją pocieszać.
— Po nad tem wszystkiem zastanawiałam się... lecz mimo to, cierpię niesłychanie!
— Osobą o której mówimy, nazywa się Esterą Dérieux... nieprawdaż?
— Tak panie.
— Zechciej pani kazać ją tu przyprowadzić.
— Może panowie, raczą przejść do jej pokoju, sądzę, że to byłoby lepiej. Obawiam się jakiego gwałtownego wybuchu z jej strony na widok nieznajomych.
— Słusznie!... przeprowadź nas pani do niej.
Biedna staruszka zaledwie trzymając się na nogach, chwiejnym krokiem poprzedzała czterech mężczyzn.
Wszedłszy do chorej, zastali ją stojącą na środku pokoju, wpatrzoną w jakiś niedopalony i uczerniony świstek papieru. Na widok obcych osób, spojrzała zdziwiona, i gwałtownym ruchem rzuciła się ku oknu kryjąc w fałdach firanki.
Jeden z lekarzy, nachyliwszy się do pani Amadis, rzekł cicho:
— Przemów pani do niej. Usłyszawszy głos pani może się nie będzie tak obawiała.
Wdowa zbliżyła się do Estery.
— Drogie dziecię! zaczęła; moi przyjaciele przybyli do mnie w odwiedziny, pragną i ciebie zobaczyć. Zechcesz że ich przyjąć?
Obłąkana wysunęła głowę z poza firanki patrząc dzikim wzrokiem na nieznajomych.
Theifer nie tracił jej z oczu na chwilę.
Gdy go spostrzegła, zmienił się nagle wyraz jej twarzy, z okrzykiem wściekłej nienawiści, rzuciła się na niego jak pantera wymawiając wyrazy bez związku wśród których rozróżnić było można: „Brunoy“!... „Brunoy“!...
Jeden z obecnych lekarzy pochwycił ją za ręce a wpatrując się w nią, groźnym zawołał głosem:
— Uspokój się... ja tak chcę!... rozkazuję!...
Estera jak gdyby pod działaniem siły magnetycznej opuściła głowę, drżąc konwulsyjnie. Oddziałała na nią widocznie wola doktora, który jako specjalista w swoim zawodzie, zdobył tę siłę równającą się sile poskramiaczów drapieżnych zwierząt.
Stanęła w miejscu nieruchoma, jej ręce zwolna wracały do normalnego stanu, i nieświadoma przed chwilą zaszłych wypadków, wypuściła z dłoni papier, na widok którego drgnął Theifer.
Lekarz jednocześnie, zwrócił się do pani Amadis.
— Od jak dawna ta kobieta cierpi na pomięszanie zmysłów? zapytał.
— Od lat dwudziestu.
— I żadnych nie próbowano środków by ją do zdrowia powrócić?
Theifer widząc przestrach biednej wdowy, wmięszał się do rozmowy.
— Pani Amadis, rzekł, nie szczędziła na to ani trudów, ani pieniędzy. Przed dawnemi laty radziła się najznakomitszych lekarzy, ale nadaremnie:
— Jakaż była przyczyna rozwinięcia się tej choroby.
Wdowa chciała już na to odpowiedzieć, lecz Theifer ją uprzedził.
— Przyczyną był przestrach, odparł stanowczo; przestrach z wynikłego pożaru.
— I przez lat tyle, choroba nie przybierała nigdy gwałtownych symptomatów?
— Nigdy panie! Estera była tak łagodną jak dziecię.
— Na nieszczęście, dzisiaj choroba przybrała zupełnie inny charakter, ciągnął dalej doktór. Byłaś pani świadkiem gwałtownego jej objawu. Życie tego pana, dodał, wskazując na Theifera było zagrożonem.
— Czyż chora niema nikogo z rodziny? pytał naczelnik.
— Nikogo! panie... wyszepnęła pani Amadis. W chwili postradania zmysłów, utraciła i ojca pułkownika Dérieux. Mieszkała z nim w tym samym domu gdzie i ja zamieszkiwałam. Widząc ją chorą i pozbawioną opieki, przyjęłam ją do siebie, obiecując że się z nią nigdy nie rozstanę.
— Czyn ten przekonywa o szlachetnym charakterze pani, lecz mógł zarazem sprowadzić wiele przykrości. Dla uniknienia tego, przewieziemy pani protegowaną, do specjalnego zakładu, gdzie odpowiednia kuracja może zbawiennie wpłynąć na jej zdrowie.
— Ach! biedne dziecko!... zawołała pani Amadis wybuchając płaczem.
— Jest to niezbędne dla dobra chorej, odparł lekarz. Na pociechę, pozostaje pani nadzieja jęj wyzdrowienia w przyszłości.
Piekielny uśmiech pojawił się na ustach Theifera, którego sam widok krew zmrozić w żyłach był zdolny.
— Czy pani posiadasz jakie papiery tej obłąkanej? któreby dowiodły tożsamość jej osoby? pytał naczelnik.
— Mam niektóre panie.
— A jakie?
— Metrykę jej urodzenia, akt zejścia ojca, i... Tu zawahała się nieco.
Piorunujący wzrok Theifera wstrzymał jej słowa na ustach.
— I co więcej? powtórzył naczelnik.
— Nie... panie.
— Proszę mi wręczyć te papiery.
— Idę po nie, natychmiast.
Po wyjściu pani Amadis, zabrano się do spisania protokółu, i dopełnienia potrzebnych formalności, poczem można było natychmiast przewieść obłąkaną do jednego z wyznaczonych szpitalów. Theifer tymczasem zbliżył się do Estery, która w zupełnem obezwładnieniu siedziała na kanapie.
Sądząc że nie zwraca na niego uwagi, schylił się po papier leżący na podłodze, jaki oddawna przykuwał jego uwagę.
Ruch ten spostrzegła obłąkana, i po raz drugi krzyknęła przeraźliwie:
— „Złodziej!... Złodziej!...“
Agent blady z przerażenia, cofnął się od tych zaciśniętych palców wyciągniętych ku sobie, aż doktór któremu już raz się powiodło uspokoić Esterę, zbliżył się do niej, i położył kres gwałtownej scenie.
Po spisaniu protokółu, przeczytano go na głos.
— Czyś pani zrozumiała wszystko co tu napisano? zapytał naczelnik panią Amadis.
— Zrozumiałam, panie.
— Niemasz pani nic temu aktowi do zarzucenia?
— Niestety! nie, panie.
— Proszę go więc podpisać.
— Czyż to konieczne?
— Najniezbędniejsze.
— Jakkolwiek samolubstwo było główną wadą naszej wdowy, nie bez wyrzutów sumienia i niepokoju wzięła pióro do ręki. Położywszy podpis zaledwie czytelny, wybuchnęła płaczem.
— Teraz więc, rzekł naczelnik, pozostaje nam pożegnać panią.
— A więc panowie zabieracie mi już Esterę?
— Wszakżeśmy po to przyjechali?
— A gdzież ją panowie odwieziecie?
— Niewiadomo gdzie nam wydział administracyjny umieścić ją wyznaczy. Na teraz, jest ta wiadomość zbyteczną dla pani, gdyż w pierwszych początkach stanowczo nikogo do chorej niedopuszczają. Przez wzgląd na zdrowie swojej wychowanicy, niepowinnaś się pani tego domagać. Upewniam, że skoro tylko stan zdrowia jej się poprawi, zawiadomię panią o dozwolonych odwiedzinach.
— Jeżeli pan naczelnik pozwoli, przerwał Theifer to będę pośrednikiem pomiędzy panem a panią Amadis.
— Najchętniej. Sądzę że pan będziesz mile widzianym zwiastunem pomyślnej wiadomości.
Pani Amadis uspokojona, ukazaną sobie w oddaleniu nadzieją, zbliżyła się do Estery, a pochwyciwszy ją w objęcia, wśród łez i uścisków, żegnała ukochaną towarzyszkę.
Estera nie pojmując co się wokoło niej dzieje, patrzyła błędnym wzrokiem przed siebie, pogrążona w jakiejś dla niej tylko zrozumiałej zadumie. Theifer tymczasem zbliżył się do chorej, i silnie ujął jej dłonie.
Na jego widok twarz Estery przybrała wyraz dzikiej srogości. To jednak nie przeraziło agenta. Ściskając jej ręce coraz silniej, na wzór doktora, wpatrywał się bystro w jej oczy, powtarzając te same co i on wyrazy, i po chwili otrzymał skutek pożądany. Obłąkana spuściła głowę na piersi, i stała przed nim jak głaz nieruchoma.
— Teraz, zobowiązuję się, rzekł odwieść ją gdzie mi rozkażecie panowie. Jestem pewny, że mi będzie posłuszną.
Estera nie opierając się, szła za nim bezwiednie, nie obejrzawszy się wcale na swoją łzami zalaną opiekunkę.
Przed bramą, oczekiwały już dwie dorożki. W jedną z nich wsiadł Theifer, naczelnik i Estera, drugą zajęli doktorzy.
Szybko ruszono do prefektury, gdzie bezzwłocznie położono potrzebne podpisy, i w niespełna pół godziny doręczono Theiferowi rozkaz; przewiezienia chorej do zakładu obłąkanych w Charentou.
Ulokowano ją wygodnie na tylnem siedzeniu powozu; obok niej zajął miejsce Theifer, na przodzie usiedli dwaj agenci, jako niezbędna pomóc w razie potrzeby, lub jako świadkowie w innym wypadku.
Po półgodzinnej jeździe,, dziwna myśl przyszła Theiferowi do głowy. Wyjął z pugilaresu udzielony sobie rozkaz i wpatrywał się weń z wielką uwagą.
Rozkaz ten nie zawierał nic szczególnego. Zanotowano tam tylko że chorą usuwa się z domu „w interesie bezpieczeństwa publicznego“. Rubryka więc uwag pozostała wolną i niezapisaną.
Wyraz nieokreślonej radości odbił się na twarzy nikczemnika, plan nakreślony poprzednio, dojrzewał widocznie w jego głowie. To też skoro zakręcać miał na bity gościniec, wiodący do zakładu, którego piękne zabudowania przedstawiały się jak duża wiejska osada. Theifer kazał się zatrzymać woźnicy.
— Pilnujcie chorej, rzekł do agentów, ja tu za chwilę powrócę. I szybkim krokiem oddalał się w stronę mostu, gdzie wszedł do pierwszej napotkanej oberży.
— Podać mi piwa!... zawołał, i wszystko czego potrzeba do pisania.
Podano mu piwo, papier, kałamarz i pióro.
Po wychyleniu piwa, wziął się powtórnie do przejrzenia rubryki rozkazu, a rozłożywszy go przed sobą na stole, nakreślił w marginesie uwag pod słowami:
„W interesie bezpieczeństwa publicznego“.
I to co napisał, podkreślił dwa razy.
Pismo było zupełnie podobne do pierwszych wyrazów.
Gdy wyschło, zapłacił w oberży należytość, schował papier w pugilares, i wsiadł do powozu.
W kwadrans później, wjeżdżał z Esterą w podwórze domu warjatów w Charentou.
Esterę zaprowadzono do pokoju dyrektora, który po przeczytaniu rozkazu zapisał ją w regestr przybywających.
— Gdzie ją mam umieścić panie dyrektorze? zapytał dozorca po wyjściu Theifera z agentami.
— W dziale odosobnionych pod opieką naszego pomocnika doktora Edmunda Loriot.
Theifer wróciwszy do Paryża, udał się do prefektury,
by tam zdać sprawę ze swego posłannictwa, a załatwiwszy się z tem, poszedł na ulicę Pot-de-Fer.
Książę spostrzegłszy wypogodzoną twarz agenta i wzrok jego błyszczący ukontentowaniem, uśmiechnął się po raz pierwszy od dni wielu.
Twarz policjanta kazała się domyślać że wszystko dobrze idzie, a ten wniosek stał się pewnikiem, gdy Theifer opowiedział w krótkości o tem co zaszło.
— Brawo! wykrzyknął uradowany pan de la Tour-Vandieu. Prowadzisz rzecz cudownie, i zasługujesz na pochwałę.
— Czynię co mogę, a moja gorliwość jest moim obowiązkiem dla księcia. Niech wasza książęca mość zaszczycać mnie raczy i nadal swoim zaufaniem, a możemy być pewni zwycięstwa.
— Moje zaufanie posiadasz już w zupełności.
— Jestem pewien, że na nie zasłużę.
— Już zasłużyłeś, i to z wielu ważnych powodów, a głównie żeś mnie oswobodził od tej warjatki.
— Dzięki wyrazom: „Odosobniona — pod sekretem“, dodał Theifer, jakie wpisałem do rozkazu, wiedziony szczęśliwym natchnieniem, nikt nie będzie się mógł z nią widzieć, a chociażby nawet Ireneusz Moulin dowiedział się przypadkiem o jej uwięzieniu i przyszedł jej szukać w Charentou to trafi na niezwalczone przeszkody.
— Theiferze! jestem ci wielce zobowiązanym!... zawołał książę, i bądź pewnym że potrafię ci okazać mą wdzięczność.
Wasza książęca mość przecenia moje zasługi...
— Nie będziesz żałował żeś mi tak dobrze dopomógł w tej sprawie!... dodał z zadowoleniem Jerzy.
— Znam już oddawna szczodrobliwość waszej książęcej mości, i naprzód składam podziękowanie.
— Nic więcej niemam do powiedzenia?
— Mam tylko doręczyć ten papier. Tu agent wyjął z pugilaresu kawałek spalonego w połowie papieru, jaki podniósł w mieszkaniu Estery.
— Co to jest? zapytał książę.
— Urywek z bruljonu listu spalonego przez pana, w mieszkaniu-mechanika, który ta warjatka porwała, odrzekł Theifer. Są na nim jeszcze widoczne te kilkanaście wyrazów pisanych przez Klaudję Varni, które choć nie w jednej całości, mogłyby stać się dla pana silnie kompromitującemi. Radziłbym waszej książęcej mości zniszczyć ten papier natychmiast.
Jerzy wziął podany sobie świstek w rękę, i oglądał go uważnie.
— Rzeczywiście, wyszepnął, mógł on się stać dla mnie niebezpiecznym, lecz to niebezpieczeństwo zniknie w tej chwili. Myślisz o wszystkiem Theiferze... Jesteś genialnym człowiekiem, godnym podziwienia!
To mówiąc, potarł zapałkę i spalił na popiół ostatnie szczątki bruljonu.
— Teraz, rzekł Theifer, będę się starał śledzić intrygi Ireneusza Moulin, mimo że je uważano za rzecz małego znaczenia.
— Niemasz dotąd żadnej wiadomości o Klaudji?
— Żadnej. Ostatnie wieści od moich agentów, pozwalają mi sądzić prawie napewno że jej niema w Paryżu. Każę ją poszukiwać w Anglii.
— Na te wszystkie starania będziesz potrzebował pieniędzy?
Theifer ukłonił się z potakującym uśmiechem.
Książę wyjąwszy z biurka sześć banknotów po tysiąc franków każdy, podał mu je w milczeniu. Theifer schował je do kieszeni, i po złożeniu ukłonu wyszedł.
Posiadając zaufanie podwładnych sobie agentów, rozsełał ich po całym Paryżu za załatwianiem swoich prywatnych interesów, w tem przekonaniu że działają w interesach prefektury, a wynagradzał ich tylko drobnemi datkami. Z tem wszystkiem śladu Klaudji Varni odnaleść nie zdołano, i powiernik księcia Jerzego nie wątpił iż dla lepszego ukrycia się, przybrała fałszywe nazwisko. Nie przyszło mu na myśl aby wyszedłszy za mąż, nazywała się obecnie panią Dick-Thorn.
Szukano więc wszędzie owej Klaudji Varni, w mieszkaniach umeblowanych, w hotelach pierwszorzędnych, w gospodach, a ona jak nam wiadomo zamieszkiwała we własnym pałacyku.
Klaudja miała także swą własnę policję. Przedstawiliśmy już dawniej czytelnikom jej sekretnego agenta, kawalera Babylas Samper, jednego z najzdolniejszych ludzi agencyi „Roch i Funiel“.
Babylasowi nie zbrakło sprytu ani inteligencji, przyrzeczone zaś wynagrodzenie Klaudji, zdwajało jego gorliwość.
Tegoż samego dnia rano, w którym Theifer zawiózł Esterę do domu obłąkanych w Charentou, Babylas zadzwonił do bramy pałacyku przy Berlińskiej ulicy, i kazał oddać swój bilet wizytowy pani Dick-Thorn, która przybyłego natychmiast przyjęła.
— Odwiedziny pańskie, zaczęła po przywitaniu każą mi przypuszczać że pan mi masz coś do powiedzenia?
— Tak, i zdaje mi się że pani będziesz zadowolona z tego mojego raportu.
— Wynalazłeś pan panią Amadis?
— Wynalazłem, lecz wielkim trudem.
— Ta kobieta więc żyje?
— Żyje.
— Ach! zawołała Klaudja, musi już być bardzo starą!..
— Nie jest, już wprawdzie osobą pierwszej młodości. Wszak nie wygląda na więcej jak na lat sześćdziesiąt. Żyje dostatnio, posiada majątek, i nie okazuje się smutną; i zajmuje okazały apartament pierwszego piętra na placu Królewskim pod Nr. 24. Wszystko to zanotowałem w raporcie, który natychmiast przedstawię pani.
To mówiąc Samper, rozwinął wielki arkusz papieru zapełniony drobniuchnym pismem.
— Czy pani Amadis sama tam zamieszkuje? zapytała żywo Klaudja.
— Nie pani; ma przy sobie znacznie młodszą osobę.
— Jej nazwisko?
— Estera Derieux.
— I ta więc żyje? zawołała radośnie Klaudja. W rzeczy samej, wszystko się składa doskonale!
— Lecz muszę panią objaśnić, dodał Babylas, że ta Estera jest warjatką.
— Warjatką?... wyszepnęła była kochanka Jerzego.
— W zupełności, i to oddawna.
— I mimo tego, trzyma ją przy sobie pani Amadis?
— To dziwne!... rzekła Klaudja, a po chwili dodała: To obłąkanie stanie mi w moich projektach na przeszkodzie, lecz trudno zmienić to co nie w naszej mocy... Cóż więcej masz mi pan do powiedzenia?
— Śledziłem także księcia de la Tour-Vandieu...
— I jakaż wiadomość z ulicy św. Dominika?
— Nic ciekawego. Mój agent umieszczony na czatach przed pałacem księcia, od kilku dni niedostrzegł by tenże wychodził z domu.
— A przybrany syn Jerzego?
— Broni spraw sądowych w Pałacu Sprawiedliwości, mając w tem szczególne upodobanie mimo że jest miljonerem. Wieczorami, zaś, chodzi do swej narzeczonej hrabianki Izabelli de Liliers.
— Mówiłeś mi pan zdaje się, że on bardzo kocha tę dziewczynę?
— Tak twierdzą wszyscy.
— W wieku markiza nie wystarcza narzeczona, chociażby ją nawet uwielbiał. Henryk de la Tour-Vandieu musi mieć także i kochankę.
— Głos ogółu zaprzecza temu.
— To jeszcze nie dowód. Wybadaj pan tę sprawę.
— Dobrze pani.
— Jacyż są jego bliżej przyjaciele?
— Ma tylko jednego młodego doktora, serdecznej druha od szkolnej ławy. Koleżeństwo to wytworzyło szczerą i niewzruszoną przyjaźń.
— Jak się nazywa ten doktór?
— Edmund Loriot.
— Gdzie mieszka?
— Niewiem tego.
— Trzeba się o tem dowiedzieć koniecznie.
— Jutro będę wiedział.
— Masz pan co więcej mi jeszcze do powiedzenia
— Nic niemam. Na tem kończy się mój raport, który mam zaszczyt złożyć w ręce pani.
Klaudja wziąwszy papier, schowała go w szufladę znanego nam biurka.
— A teraz uregulujmy nasze rachunki. Ile panu jestem winną? zapytała.
Samper przedstawił rachunek, który szybko załatwionym został.
— Radabym się jeszcze pana o coś zapytać? zaczęła pani Dick-Thorn, a mianowicie czy pan znasz wszystkie miejsca zebrań publicznych w Paryżu?
— Jak swoją własną kieszeń. Jestem czystej krwi Paryżaninem.
— Chciałabym za dni kilka urządzić wieczorek u siebie. Moja służba nie byłaby wystarczającą w tym wypadku. Potrzebowałabym przyjąć kamerdynera i kilku lokajów lecz muszą to być ludzie bardzo pewni. Czy mógłbyś by mi pan takich dostarczyć?
— Najłatwiej pani, ponieważ kilku z moich przyjaciół zajmuje się umieszczaniem służących z wyższych domów, uzdolnionych, i dobrego prowadzenia.
— Przedwszystkiem, zajmij się pan wynalezieniem kamerdynera. Jeżeli on mi się spodoba, zatrzymałabym go nadal w mym domu.
— Czy pani życzysz sobie aby posiadał jakie wyróżniające go talenta?
— Tak; — chciałabym ażeby mówił poprawnie po francusku, i znał język angielski o tyle aby rozumiał co mówią do niego i umiał odpowiedzieć.
— Nie jest to rzecz zbyt trudna. Dziś jeszcze zajmę się tym interesem.
— Wdzięczną panu będę.
— A w jakim czasie będziesz pani potrzebowała tych dodatkowych lokajów?
— W dniu urządzenia zabawy.
— A kamerdynera?
— Skoro go tylko pan znajdziesz przysełaj lub przyprowadź tu do mnie. Ale powtarzam, ma to być człowiek z jaknajwiarogodniejszemi świadectwami.
— Mogę zapewnić że pani będziesz z niego zadowoloną.
Skoro tylko Klaudja pozostała samą, wyraz żywej radości zajaśniał na jej obliczu.
Powodzenie moje zapewnione! wołała. Estera Dérieux żona księcia Zygmunta de la Tour-Vandieu żyje, i posłuży mi wybornie. Będzie ona dla mnie tym asem atutowym jaki zapewnia wygranę. Jest wprawdzie warjatką, ale mniejsza o to. Dosyć mi będzie wspomnieć o niej Jerzemu, aby go mieć u nóg swoich. Przez nią, zawładnę nim zupełnie!... Dowiodę mu że jego bratowa ma niezaprzeczone prawo do majątku, jako spadkobierczyni po swoim mężu, którego testament mam w swoim ręku.
Jestem więc tak silną jak się tego niespodziewałam... Jestem niezwyciężoną!...
Najważniejszą rzeczą będzie teraz widzenie się z Jerzym, mówiła po chwili namysłu. Gdybym do niego pojechała nie przyjął by mnie napewno!... Trzeba więc ażeby sam przybył tu do mnie. Przekonam go że ogniwa łączące nas kiedyś, nie dadzą się tak łatwo rozerwać!... Podyktuję mu nowe prawa do których zastosować się musi. Zabawa nad którą przemyśliwam, wypadnie za dwa tygodnie. Jerzy zostanie pomieszczonym na liście moich gości. Wyobrażam sobie jego zdumienie, gdy w pani Dick-Thorn pozna dawną swoją kochankę, Klaudję Varni!...
Nie przypuszczam aby odrzucił moje zaproszenie. Postaram się tak go zaintrygować że nie pomyśli o odmowie. Radabym także widzieć u siebie tego Henryka de la Tour-Vandieu owego słynnego adwokata o którym mówi cały Paryż... I dla niego przeznaczam rolę w tej komedji a raczej dramacie... Rola ta może nie bardzo mu się spodoba... Ale co począć?... W skutek minionej a strasznej przeszłości jego przybranego ojca, rozporządzam dzisiaj przyszłością ich obu. Jestem potężną, jestem wielką!... w obu nich!... Użyję też tej siły na swoją, korzyść.
Z tryumfującym uśmiechem wyszła z gabinetu udając się do swoich pokojów, gdzie niebawem nadbiegła Oliwja.
— Ucałuj mnie córko!... rzekła do niej. Nieuwierzysz jak potężną jest moja miłość ku tobie. Przekonasz się o tem kiedyś. Walczę i pracuję dla ciebie bezustannie, i teraz już śmiało zapewnić cię mogę że będziesz szczęśliwą, i będziesz bardzo bogatą!!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Ireneusz Moulin po uwolnieniu go z więzienia św. Pelagji, zajął na nowo swoje mieszkanie na placu Królewskim, ku wielkiej radości tamecznej odźwiernej, która natychmiast objęła u niego obowiązki gospodyni, przerwane chwilowo uwięzieniem.
Moulin, od czasu poznania się z Bertą powracał tylko na noc do swego mieszkania, dzień cały przepędzając u niej. Nie zdołał jeszcze wypytać się odźwiernej o swoją, sąsiadkę cierpiącą obłąkanie, jaka przed niedawnym czasem tyle go zajęła. Pragnął wprzódy porozumieć się z Janem-Czwartkiem, na którego uwolnienie czekał niecierpliwie.
Odźwierna znów, pomna na surowe polecenie urzędnika, wystrzegała się wszelkiej wzmianki o swojej nieszczęśliwej lokatorce. Nie wiedział przeto Ireneusz o tem, że Estera Dérieux w skutek zwołanego konsyljum, odwiezioną została do domu obłąkanych, i że po tylu latach rozłączono ją z panią Amadis, która tęskniąc za swoją wychowanką, bezustannie zalewała się łzami.
Mechanik dwukrotnie dowiadywał się do więzienia św. Pelagji, lecz z Czwartkiem niemógł się widzieć ponieważ za niesforne sprawowanie się, wsadzono go znów do ciemnicy.
Wolno więc upływał czas przeznaczony na odsiedzenie tygodnia.
— Pragnęłabym, mówiła Berta, poznać jaknajrychlej tego człowieka, w którego ręku spoczywa rehabilitacja mojego ojca.
— Może pani chciałabyś go zobaczyć zaraz po uwolnieniu?
— Chętnie, lecz czyliż to jest możebnem?
— Dla czego nie? O ósmej wypuszczają uwolnionych więźniów. Czekaj pani o siódmej na rogu ulicy de la Clef. Przyjdę tam, i pójdziemy razem do św. Pelagji po Jana-Czwartka.
— Czyliż to jednak nie wyda się dziwnem dla tych którzy nie mają łączących nas z sobą okoliczności?
— Bynajmniej. Przypuszczać mogą że jesteś pani siostrą którego z uwięzionych.
— Słusznie... Pójdę więc z panem.
Nazajutrz, o oznaczonej godzinie, Berta zasłonięta czarnym krepowym welonem, oczekiwała na Ireneusza, z którym następnie weszła do skromnej kawiarni, znajdującej się na wprost więzienia, zkąd doskonale główną bramę tegoż widać było.
Punktualnie o ósmej drzwi otworzono.
Kilku ludzi znanych Ireneuszowi z czasów jego tamże zamknięcia przestąpiło próg więzienny. Dwóch poczęło się witać z oczekującemi przed bramą trzeci skierował się wprost do kawiarni.
— Czy niema pomiędzy niemi Jana-Czwartka?
Pytała Berta z obawą.
— Niema go pani. Nierozumiem co to znaczy? Ale dowiemy się zaraz.
— Od kogo?
— Od Człowieka który tu wejdzie za chwilę.
Zaledwie wymówił to Moulin, we drzwiach ukazał się mężczyzna ubogo ubrany, i zażądał butelki wina.
— Przyjm ją odemnie! zawołał Ireneusz, podchodząc na powitanie.
— Jak się masz kolego! krzyknął z radością, nieznajomy. Niespodziewałem się zastać cię tutaj. Czy oczekujesz na kogo?
— Tak; na kogoś co miał być dziś uwolnionym.
— Któż to taki?
— Jan-Czwartek!
— Ach! na tego mógłbyś czekać do nieskończoności i niedoczekać się nigdy.
Berta pobladła, słysząc te słowa.
— Dla czego tak mówisz? pytał mechanik.
— Bo niema już Czwartka u św. Pelagii.
— A cóż się z nim stało?
— Odesłano go do Conciergerie.
— Z jakiego powodu? Wszak miał być dzisiaj uwolniony?
— Niemożna w tej mierze objaśnić szczegółowo, wiem tylko, że od tygodnia siedział zamknięty w odosobnieniu za karę, gdyż pojechawszy do sądu, upił się i niechciał słuchać strażnika. Dziś wezwano go wraz z temi, którzy jechali do sędziego śledczego więcej go już nie widziałem.
— Czyżby go pociągnięto do jakiej nowej sprawy?
— Nic niewiem, ale to możebne. Taki stary złodziej, nie jedno ma na sumieniu. Strzeż się pan, jeżeli masz z nim jakie stosunki. Nad tym człowiekiem zawisła fatalna gwiazda.
Słysząc to Berta, zaczerwieniła się jak piwonija, na samą myśl upokorzenia na jakie narażonym był Ireneusz.
Moulin nie stracił jednak dobrej miny.
— Dziękuję za przestrogę, rzekł uprzejmie, Będę ostrożniejszym. A teraz do widzenia.
— Do widzenia! Lecz kiedyż będę miał szczęście odwzajemnienia się buteleczką wina?
— Nic to pilnego. Dziś nie mam czasu, jestem bardzo zajęty.
Wyszedłszy z kawiarni Ireneusz, posmutniał widocznie.
— I cóż pan mówisz na ten nowy zawód? pytała Berta.
— Nieumiem sobie tego wytłumaczyć. Trzeba się udać do Conciergerie i dowiedzieć, czy tam rzeczywiście Jan-Czwartek znowu odsiaduje jaką karę.
— Słyszałeś pan jak ten człowiek wyrażał się o nim. Musi to być złoczyńca ostatniej kategoryi. Czyż nam należy w naszej świętej sprawie bratać się ze zbrodnią?
— O! pani... odrzekł Ireneusz, wybierać nam nie wolno; posługiwać się musimy różnego rodzaju ludźmi i różnemi środkami. Nie wolno nam odrzucać tych szczególniej, których Opatrzność sama zseła w nasze ręce. Jeżeli pani wzdragasz się na myśl bratania z motłochem, jeżeli wstręt czujesz na myśl, iż ze mną do wielu siedlisk hańby i brudu — wejść będziesz zmuszoną, jeżeli przerażają cię kręte i niebezpieczne drogi, wśród których błądzić będziemy, to usuń się pani zawczasu od tej sprawy, nie krępuj moich zamiarów i nie zniechęcaj mnie na wstępie. Pozwól mi działać samodzielnie. Gdybyś wszakże zechciała wytrwać przy moim boku, przygotuj się na to, że w tem ciężkiem zadaniu wypadnie ci nieraz usiąść na jednej ławie z tym zbrodniarzem, do którego już teraz czujesz taką odrazę. Że nieraz będziesz musiała uścisnąć dłoń jego, słuchać jego gburowatych dowcipów i różnych planów na przyszłe morderstwa i kradzieże.
— Obawiam się, aby to poświęcenie nie było po nad twoje siły!... Co do mnie. pani, ja się nie cofnę przed niczem!,.. Przysiągłem sobie, że jakiebykolwiek groziły mi niebezpieczeństwa, będę walczył do ostatniego tchnienia!... Dla młodej dziewczyny podobne zadanie, przechodzi możliwe granice!... Oblicz się więc pani lepiej teraz z siłami, by ci ich nie zabrakło wśród walki!
— Nie, panie Ireneuszu, nie upadnę przy pańskim boku, odparła Berta z silnym postanowieniem. Wybacz mi pan tę pierwszą i ostatnią chwilę słabości. Nie opuszczę pana nawet wśród największych niepowodzeń! Gdziekolwiek bądź mnie zaprowadzisz, pójdę bez wahania, jakąkolwiek wskażesz mi drogę, bez namysłu nią pospieszę. Nic mnie nie odstraszy od raz powziętego wspólnie postanowienia!... Niewstrzyma żadna ofiara... Poświęcę wszystko... nawet dobre imię, bo ono powróconem mi będzie z chwilą, w której oczyszczę pamięć mojego ojca.
Wymawiając ostatnie słowa, myślała o Edmundzie Loriot, który być może o niej zapomniał i pogardza nią najniesłuszniej.
— Gdzie idziemy teraz panie Moulin? zapytała po chwili.
— Do Conciergerie, odrzekł, lecz niemożemy udać się tam pieszo.
— Dla czego? Czy sądzisz pan, że nie zajdę? Mylisz się... Jestem silną i chętnie pójdę wraz z tobą.
Idąc szybkim krokiem oboje, kreślili plan przyszłego działania.
— Zaczekaj pani na mnie tu na skwerze, rzekł Ireneusz, skoro stanęli na miejscu. Pójdę sam zaczerpnąć objaśnienia. I zlekka zapukał w bramę.
We drzwiach ukazał się strażnik.
— Prosiłbym o parę słów powiadomienia, rzekł Moulin.
— Względem czego?
— Względem pewnego więźnia, którego miano tu przewieść od św. Pelagji.
— Jego nazwisko?
— Jan-Czwartek.
— Jan-Czwartek? powtórzył strażnik; o! to ptaszek nie lada. Sprowadzono go tu wczoraj dla wybadania w sprawie ostatniej jego awantnry w „pułapce.“ Wiadomo panu zapewne, że zawieziony do sądu, tak się upił, że musiano z tamtąd go wynieść.
— Dozorca więzienia św. Pelagji, wniósł o to skargę, strażnik postradał miejsce, a szynkarza również wydalić miano. Za jednego łotra, cierpi tylu ludzi.
— A niewiadomo panu, gdzie on się teraz znajduje?
— Wypuszczono go na wolność, od dwóch godzin.
Wróciwszy do Berty Ireneusz, niemógł ukryć swojego zafrasowania.
— I cóżeś się pan dowiedział? pytała z niepokojem.
— Ach! pani... odrzekł, jakaś złowroga nad nami zawisła siła.
— Czyliż by Jana uwięziono powtórnie?
— Gdyby tak było; pozostałaby nam przynajmniej nadzieja widzenia się z nim, ale niestety, uwolniono go od godziny.
— Wszakże pan na to wyczekiwałeś?
— Tak; ale w innych okolicznościach. Gdzie szukać go teraz?
— A niemasz pan jego adresu?
— Tacy ludzie niemiewają nigdy stałego pomieszczenia.
— Może mu pan dałeś swój adres?
— Nie dałem; nieprzewidując że go przewiozą do Conciergerie. Stracone więc wszystko!... Ach! gdybym był przeczuł!...
— Cóż teraz poczniemy? pytała smutno Berta.
— Musimy czekać dopóki niespodziewany traf jaki nieposłuży nam w tym razie. Ponieważ po raz pierwszy spotkałem Jana w jednej z knajp podejrzanych, będę więc przebiegał codziennie wszystkie podobne zakłady, gdzie może napotkam go kiedy.
W pół godziny później, Berta z Ireneuszem oboje smutni, wchodzili w bramę domu przy ulicy Notre-Dame-des-Champs.
Odźwierna wybiegła naprzeciw nich.
— Oto list do panienki!... wołała. Wprawdzie położono na nim adres nieboszczki pani, lecz sądzę, iż panienka go przyjmie. Przyniósł go tu jakiś wychudzony jegomość, tak chudy, że patrzeć, litość przejmowała! Przysięgłabym, że ten człowiek od kilku dni nic w ustach niemiał.
To mówiąc gadatliwa kobieta, podała Bercie list zapieczętowany.
Pewnie od Jana-Czwartka, pomyślał Ireneusz.
Przeczucie go niezawiodło. List zawierał te słowa:
Widzenie nasze jest niezbędne i to jaknajrychlej. Przy tej sposobności, łączę dla pani wyrazy poważania.
P. S. Gdyby mnie tam nie zastał, niech się pyta o pana Jana.
— List bez podpisu! wołała Berta z rozpaczą.
— To prawda, odparł Moulin, ale treść jego objaśnia ostatecznie. O naznaczonej godzinie udam się tam.
— I ja pójdę z panem, rzekła stanowczo Berta.
— Ależ jest to miejsce podejrzane!...
— Co mi to szkodzi. Cel do którego dążymy, usprawiedliwia wszystko. Zresztą, będąc z panem, nie obawiam się niczego.
— Ha! skoro pani masz tyle odwagi...
— Jeden szczegół jest dla mnie niewytłumaczonym panie Moulin. Zkąd ten człowiek wiedział, że pan znasz moją matkę i zkąd znał jej adres?
— Rzecz bardzo prosta. Jan Czwartek pośredniczył pomiędzy mną a Eugeniuszem, owym posłańcem, który list odemnie przyniósł tu paniom wraz z kluczem od mieszkania. Wtedy to Jan przeczytawszy adres, zapamiętał go.
Tak było w rzeczy samej. Przebiegły rzezimieszek, wypuszczony z więzienia, pomyślał najpierw o Ireneuszu. Nie wiedział on wprawdzie, że po pijanemu wydał połowę swojej tajemnicy, ale pamiętał, że Moulin był dla niego szczodrym towarzyszem, a w przyszłości w razie potrzeby mógł być dogodnym narzędziem. Pragnął więc przypuścić go do swego „interesu,“ a w następstwie, podzielić się i zyskiem.
W tem jednak zamiarze, stawał mu na przeszkodzie brak dokładnego adresu Moulin’a. Przemyśliwał nad sposobami odnalezienia go, gdy naszczęście przypomniał sobie adres na liście powierzonym Eugeniuszowi.
Wszedł więc do sklepu i na kupionej ćwiartce papieru nakreślił znaną nam treść, a list sam odniósł na ulicę Notre-Dame-des-Champs. Z tamtąd podążył do swego mieszkania, na ulicę Vinaigrier, gdzie już od kilku tygodni wskutek uwięzienia, wcale się nie pokazał.
Smutek go jednak spotkał tam na samym wstępie.
Odźwierny jako pośrednik pomiędzy gospodarzem a lokatorami, powiedział mu, że nadal tu mieszkać nie może, gdyż właściciel nie chce mieć w domu podejrzanych ludzi, jacy po kilka tygodni nie przychodzą do mieszkania.
Jakkolwiek było to niesprawiedliwem, Jan-Czwartek niemógł zaoponować temu.
— Jutro postaram się o inny lokal, odrzekł i nie wchodząc już wcale na górę, by niepowiększać żalu widokiem ulubionych kątów, skierował się na ulicę Rebeval, by tam wynaleść sobie pomieszczenie.
Jego kasa, dzięki szczodrobliwości Ireneusza, nie znajdowała się jeszcze w zbyt opłakanym stanie. Dwudziesto frankowa jaką otrzymał przy odejściu, była nienaruszoną. Nic go więc nie znaglało do wyprzedawania sprzętów i zwinięcia gospodarstwa.
Ulicę Rebevel przecinały liczne poprzecznice, wychodzące obecnie na bulwar „Suebla,“ a dawniej stykające się z pustemi placami „Wzgórz Chaumont.“
Jan-Czwartek przebiegł wszystkie te ulice przy których domy, a raczej lepianki pobudowane były że starego gruzu i drzewa.
W pobliżu Laurun zatrzymał się przed kartą, noszącą napis: „Małe mieszkanie zaraz do wynajęcia.“
Wszedł i rozejrzał się w podwórku.
Po prawej, wznosiła się dwupiętrowa oficyna. Po lewej, nie było widać nic więcej, prócz szop drewnianych, pustych zupełnie, a opartych o mur wysoki. Po za tym murem, znajdował się plac pusty, zasiany wzgórzami.
Jan-Czwartek wszedł z miną buńczuczną do odźwiernego.
— Macie tu parter do wynajęcia? zapytał.
— Tak Panie.
— Można go obejrzyć?
— Najchętniej. To mówiąc odźwierny, zdjął klucze z haku i wyszedł. To mieszkanie, dodał, znajduje się w głębi podwórza, ale jest do niego drugie wejście od ulicy Rebeval.
— To dobrze! — Proszę mnie prowadzić, rzekł Jan-Czwartek.
Domek parterowy, tworzył w rzeczy samej oddzielny budynek sklecony z cegły i gruzu, a ukryty po za snopami.
Odźwierny otworzywszy drzwi, wszedł pierwszy.
Mieszkanie składało się z dwóch pokojów; jedno okno wychodziło na małe podwórko. Otaczający je parkan, opatrzony był furtką łączącą tę posesję z ulicą Rebeval. Mieszkanie było czyste, świeżo odnowione, ale wilgoć czuć było wszędzie.
— Ile wynosi opłata komornego? zapytał Jan-Czwartek.
— Trzysta franków.
— To drogo.
— Jest to ostatnia cena. Napróżno by się pan targował.
— Czy komorne płaci się z góry?
— Nie koniecznie, jeżeli lokator posiada meble odpowiedniej wartości. Czy masz pan takowe?
— Naturalnie! zawołał Czwartek z miną obrażonego człowieka. Cóż to, uważasz mnie za jakiegoś żebraka, włóczęgę?
— No, w takim razie właściciel nie będzie wymagającym.
— Zatem, wynajmę to mieszkanie. Oto pięć franków zadatku.
— A kiedy zechce się pan wprowadzić?
— Dziś w wieczór lub jutro z rana. Prędzej jednak jutro niż dzisiaj.
— Jak panu będzie dogodniej. Mieszkanie jest do wzięcia każdej chwili. Ale, zapomniałem pana zapytać o nazwisko.
Jan podał mu pierwsze lepsze jakie mu na myśl przyszło i wyszedł zadumany.
— Niemam obecnie tyle pieniędzy, myślał, by się tu dzisiaj wprowadzić. Wieczorem wszakże pożyczę od Ireneusza z jakie 50 franków, z których skwitujemy się po skończonym interesie.
Pogrążony w projektach i myślach o przyszłości, wsiadł do pociągu kolei idącej do Paryża od rogatek Montparnasse. Przybywszy tam, zaszedł do Barreaux-Verts, mając nadzieję spotkać tu którego z dawnych znajomych i w jego towarzystwie przepędzić czas nudnego oczekiwania na Moulina.
Zakład „Barreaux-Verts“ w połączeniu kawiarni z restauracją, był na pierwszy rzut oka wspaniale urządzonym. Wielkie akacjowe drzewa, ocieniały podwórze zastawione stolikami i ławkami, gdzie codziennie zasiadały tłumy pijących gości, lecz wyznać trzeba, bardzo mięszanego towarzystwa.
Dom dwupiętrowy, znajdował się w głębi dziedzińca zamkniętego murem, przy którym umieszczono balustradę z drzewa, pomalowaną na zielono, zkąd poszła nazwa zakładu.
Wielkie salony pierwszego piętra, pozostawiono zwykle na uroczyste weselne obchody lub tańcujące zebrania. Częstokroć również powracający z cmentarza po odprowadzeniu zwłok zmarłych, a blizkich sobie osób, zachodzili tu na przekąskę zroszoną winem, by przy niej pomówić o nieboszczyku, oddając mu pochwały, kończące się zwykle naganą.
Goście należący do mięszanego towarzystwa, zbierali się w parterowych salonach, gdzie swobodnie mogli puszczać wodze swym wyuzdanym dowcipom, gdzie kłótnie kończyły się zwykle pijatyką, a czasem i pchnięciem noża.
W takiej to miejscowości Ireneusz i Berta mieli się spotkać z Janem-Czwartkiem.
Rzezimieszek nasz zastał tam licznych znajomych i kolegów więziennych, z któremi przepędził parę godzin czasu, lecz za zbliżeniem się dziesiątej, żadne namowy ni prośby powstrzymać go nie zdołały.
— Muszę być na stanowisku, tłumaczył, mam ważną sprawę do załatwienia.
Pożegnał ich więc, udając się do właściciela zakładu.
— Czy masz pan wolny który z gabinetów? zapytał cicho.
— Mam kilka.
— Weźmy najbliższy...
— Może numer 3-ci?
— Dobrze. Za chwilę zgłoszą się tu do mnie. Zechciej więc pan łaskawie przeprowadzić tam przybyłego, by się nie błąkał pomiędzy tą zgrają.
— Najchętniej; ale o kogóż będą się pytali?
— O pana Jana.
— To dobrze. Czy trzeba panu jeszcze co podać?
— Szklankę ponczu.
Gospodarz zajął się przyrządzeniem żądanego napoju, a Jan-Czwartek poszedł do wskazanego sobie gabinetu.
Jeden płomyk gazowy, palący się przy ścianie, oświecał słabo to ustronie, w którym prócz kilku krzeseł i stołu, nic więcej się nie znajdowało.
Stary rzezimieszek rzucił się na krzesło i zapalił cygaro, podczas gdy Ireneusz z Bertą zdążali na schadzkę i wchodzili do knajpy zaciemnionej tytuniowym dymem!
Berta drżała z trwogi i odrazy. Stanąwszy na progu izby, cofnęła się, niemając odwagi postąpić dalej.
— Naprzód!... światło... panno Berto!... szepnął jej na ucho Moulin. Chciałaś pani przyjść tu, cofać się teraz nie pora.
— Będę więc musiała usiąść przy którym z tych stołów... pośród takiego otoczenia?... pytała stłumionym głosem.
— Nie obawiaj się pani. Skoro tylko spotkamy naszego znajomego, wyjdziemy ztąd zaraz.
— Spieszmy się zatem... zaklinam!
— Czegóż się pani obawiasz?
— Lękam się... a bardziej jeszcze się wstydzę...
— Zapominasz pani, że jestem przy tobie, i że nic złego spotkać cię niemoże. Ludzie którzy się tu znajdują, przynajmniej na tem miejscu nie są niebezpiecznemi. Przejdźmy więc śmiało wśród nich i odszukajmy naszego Czwartka.
Berta prowadzona pod rękę przez Ireneusza, przesuwała się wraz z nim pośród tej zgrai włóczęgów. Kobiety nawpół pijane, których samo zachowanie się wskazywało ich profesję, patrzyły na nią zaciekawione.
Przeszedłszy tak główną salę, znaleźli się u drzwi małego gabinetu, gdzie trzej pijani zapaśnicy bili się zaciekle. Nie było jednak pomiędzy nimi Jana-Czwartka.
Ireneusz posmutniał i zadumał.
— Może jeszcze nie przyszedł? rzekła na pocieszenie Berta. Wyjdźmy ztąd, zaczekamy przed domem.
Zwróciwszy się ku drzwiom, spotkali gospodarza.
— Kogo państwo szukacie? zapytał.
— Naszego znajomego... „pana Jana.“
— Ten pan czeka właśnie na państwo w osobnym gabinecie.
— Dam państwu przewodnika, odparł z zrażoną miną gospodarz. I przywoławszy posługacza, kazał mu zaprowadzić przybyłych pod numer 3-ci.
Na odgłos otwierających się drzwi, Jan-Czwartek, siedzący do nich plecami, odwrócił się nagle. Spostrzegłszy Bertę, zmarszczył czoło z nieukontentowaniem, nie wstając nawet na powitanie.
Ireneusz jakkolwiek dostrzegł to niezadowolenie, nie dał tego poznać po sobie.
— Jak się masz przyjacielu... zawołał wesoło. Omal że nie minęła nas sposobność spotkania się z tobą. Wychodziliśmy już, lecz nas zatrzymał gospodarz.
— Czyżeś nie czytał ostatnich wyrazów w mym liście? zapytał Czwartek.
— Owszem, lecz zapomniałem na razie o twem poleceniu.
— Mniejsza z tem, skorośmy się tu zeszli. Co państwo pić będziecie? proszę mi powiedzieć.
Moulin spojrzał na Bertę błagalnie.
— Wszystko nam jedno, co pan podać każesz, odpowiedziała, zrozumiawszy tę niemą prośbę swojego towarzysza.
Jan uchyliwszy drzwi, zawołał głośno:
— Trzy szklanki ponczu!... pod Nr. 3, i wróciwszy do stołu, usiadł zachmurzony.
— Powiedz mi mój kochany, dla czego jesteś dziś w tak złym humorze? zapytał Moulin. Czy masz jakie nowe zmartwienie? Ja tak się cieszyłem z naszego spotkania i obiecywałem sobie wesołą pogawędkę.
— I ja zarówno!... mruknął Czwartek, a po małej przerwie: Powiedz mi, dodał, czy ta pani jest twoją kuzynką?
— Nie! odrzekł mechanik. Panna Berta jest moją serdeczną, szczerą przyjaciółką, na którą liczę jak sam na siebie. Jej obecność niechaj cię nie zastrasza. Możesz przy niej mówić wszystko, pewien, że cię nie zdradzi.
Jan podrapał się w głowę.
— Ale bo to widzisz, odparł po chwili, skoro się mówi o sprawach ważniejszych, to kobiety są wtedy niepotrzebne!...
— Lecz panie!... zawołała Berta, chcąc sobie zaskarbić łaski rzezimieszka, nie uprzedzaj się pan do kobiet, a w szczególności do mnie. Ja powinnam być tu uważaną, jako druga połowa pana Ireneusza, jako jego wierny i nieodstępny towarzysz, którego nic niezniechęcić i nic odstraszyć nie zdoła.
— Nic odstraszyć nie zdoła? powtórzył Czwartek z niedowierzaniem.
— Tak, panie.
— A więc poszłabyś pani z nami w razie potrzeby na jaką nocną wyprawę?
— Poszłabym bez wahania; i z większą może odwagą, niż nie jeden mężczyzna. Na kobietę mniej zwykle w takich razach zwracają uwagi, mniej ściągamy na siebie podejrzenia, więcej też nabroić możemy.
— Masz pani słuszność. Przebiegła kobieta zaniosłaby djabła w worku na sprzedaż, i nikt by się tego nie domyślił. A zatem wiesz pani o co chodzi?
— Ireneusz powiedział mi nieco.
— Wierzaj, przerwał mechanik, że ta mała przydać się nam może.
— Dobrze... dobrze! — pomówimy o tem.
— Czy wiesz? zaczął znów Moulin, że oczekiwałem dziś na ciebie przy ulicy de la Clef?
— Domyślałem się tego. Byłem w prefekturze.
— Powiadomiono mnie o tem, mówił dalej Ireneusz, pobiegłem tam natychmiast, ale niezastałem już ciebie. Wydalić mają dozorcę z twojej przyczyny.
— Niechaj się broni. Los takich bydląt mało mnie obchodzi. Lecz przyznać muszę, żem sobie wtedy niezgorzej napruszył głowę. Co... hę?
— Zapewne.
— A jakie to ja brednie wtenczas tobie opowiadałem.
— O ile pamiętam, mówiłeś bardzo rozsądnie. Tak mnie nawet zajęło twoje opowiadanie, że z niecierpliwością oczekiwałem twojego uwolnienia, aby usłyszeć zakończenie.
— Cóżem ja mówił takiego? pytał Jan niespokojnie.
— Wspominałeś noc 24-go Września 1887 roku. Dalej, most Zwodzony, plac Zgody i most de Neuilly.
{{tab}Jan-Czwartek zadumał się głęboko, a po chwili:
— Wszystko to były bajki... zawołał gniewnie, stworzone przez mój nietrzeźwy umysł. Nie mówmy o tem więcej, lecz powiedz mi raczej, czy ta kokoszka ma także należeć do naszej wyprawy?
Berta spojrzała na niego piorunująco. Ireneusz uprzedził ją w odpowiedzi.
— Rozumie się!... zawołał wesoło. Takie roztropne przebiegłe stworzenie, bardzo nam się przyda.
— A może zechce także dzielić się i zyskiem? pytał Czwartek niezadowolniony.
— Nie! odrzekł Ireneusz. Byłoby to niesprawiedliwem. Ta sprawa jest twoją, dość już że mnie przypuszczasz do zarobku.
— Dla czegóż więc chcesz ją do naszej współki zaciągnąć?
— Pragnę żeby się przy mnie wprawiała. Wspom- niałeś kiedyś, że korzyść będzie wspaniała. Dając jej zatem z tego jakąś cząstkę, nie skrzywdzę się bardzo. Wprawdzie moja kasa znajduje się już w bardzo chorobliwym stanie, a w portmonetce prześwitują pustki, lecz w każdym razie przeznaczę jej coś od siebie.
— Dobrze! odrzekł po chwili Jan. Ale do rozpoczęcia ataku, potrzebuję trochę pieniędzy. Czy mógłbyś mi je pożyczyć?
— Ta resztka jaka mi pozostała, jest do twego rozporządzenia, rzekł Moulin uprzejmie.
— Co do mnie, niemam pieniędzy aby je panu ofiarować, wtrąciła Berta, lecz w, zamian, przyjmij pan moją niezmordowaną energję.
Jan-Czwartek spojrzał na dziewczę z uśmiechem zadowolenia, a kładąc rękę na jej ramieniu:
— Jesteś dzielną dziewczyną!... ojcowskim rzekł tonem, podobasz mi się bardzo. Musisz być zuchem nielada, pomimo skromnej swej minki.
— To moja uczennica!... rzekł z dumą Ireneusz. Pochlebia mi twoja pochwała.
Berta czując rękę złoczyńcy na swoim ramieniu, drgnęła, jak za zbliżeniem się jadowitej gadziny. Rumieniła się i bladła na przemiany, niezdołała, ukryć głębokiej odrazy.
— Tak! jestem jego uczennicą!... zawołała stanowczym głosem, wskazując na Moulin’a, i przyniosę mu zaszczyt... przekonasz się pan o tem!
— Aprobuję twój pomysł kolego!... rzekł z zupełną już teraz ufnością rzezimieszek. Zdaję mi się, że sprawa trojgu razem pójdzie nam dobrze.
— Czy rzeczywiście, interes do którego przystąpić mamy, rokuje tak świetne zyski? pytał Moulin.
— Mówię ci nieobliczone!
— Ileż więc w przybliżeniu?
— Niepodobna określić. Tyle ile sami zechcemy.
— Tyle!... powtórzył z niedowierzaniem mechanik.
— Tak!
— To zbyt ogólnikowa odpowiedź. Wolałbym mieć jakąś pewną oznaczoną sumę, wiedziałbym przynajmniej do czego dążę.
— Do czego dążysz? powtórzył Czwartek. Zaczekaj... powiem ci to zaraz, dodał przyciszonym głosem, wypijając poncz przed nim stojący. Wiedz o tem, że ci nędznicy są miljonerami... że od lat dwudziestu czekam, tłumiąc zemstę, i że obecnie jeśli mi dopomożesz, większa część tych miljonów, które oni ukradli, stanie się naszą własnością.
— A więc... zawołał Ireueusz, będzie to „wyzyskiwanie.“ Lubię takie sprawy, bo one są najkorzystniejsze. Ale musiało ci się djabelnie przykrzeć z przechowywaniem tej zemsty przez lat dwadzieścia?
— Ma się rozumieć! Nienawiść moja datuje się od roku 1837.
— W którym miesiącu to nastąpiło? zapytała Berta.
— We Wrześniu.
— A gdzie się to działo?
— Na placu Zgody, w pobliżu Zwodniczego mostu. Pewnego drzystego wieczora, dwaj mężczyźni i kobieta oczekiwali...
— A jednym z tych mężczyzn pan byłeś!... zawołała nagle panna Leroyer, patrząc mu bystro w oczy.
— Nie! odrzekł po chwili wahania. Był to mój towarzysz, który otruty przez nich, powierzył mi przy zgonie tę tajemnicę o jakiej już potrosze wiedziałem...
— A ów drugi mężczyzna i kobieta, czy żyją jeszcze? badała dalej.
— Żyją.
— Gdzież znajdują się teraz?
— Zaczekaj że pani chwilę; opowiem wszystko kolejno. Trzej owi wspólnicy oczekiwali na mającego przybyć mężczyznę. Ukazał się o naznaczonej godzinie, niosąc dziecko na ręku.
— Berta wzdrygnęła się pod wpływem dreszczu przerażenia.
— Dziecko!... wyszepnęła przytłumionym głosem.
— Tak, mały, najwyżej dwuletni chłopczyna. Mężczyzna oczekujący, podszedł naprzeciw przybyłego, a zamieniwszy z nim słów kilka, podprowadził go do oczekującej opodal dorożki w którą wsiedli razem. Miejsce stangreta zajmowała kobieta po męsku przebrana i człowiek zamówiony do spełnienia zbrodni.
Powóz potoczył się szybko w stronę Neuilly, konie biegły jak szalone.
Zatrzymano się w pobliżu mostu. Dwaj mężczyźni wysiedli z dorożki, trzeci zsunął się z kozła, chyłkiem podążał za niemi. Tak doszli do środka mostu.
Tu Czwartek przerwał opowiadanie.
— A więc na środku mostu zabito tego człowieka i dziecko? zawołała Berta, chwytając chciwie każde słowo opowiadającego.
— Nie! dziecka nie zabito, odrzekł. Zamordowano tylko mężczyznę. Pchnięcie sztyletem w plecy, powaliło go na ziemię, poczem ciało zabitego wrzucono przez parapet w nurty Sekwany.
— A dziecko?
— Zbrodniarz zabrał je z sobą i uciekł.
— I ty widziałeś to wszystko? pytał z niedowierzaniem Ireneusz.
— Widziałem, stojąc ukryty za drzewem w alei, odrzekł Jan-Czwartek, niezauważywszy nieprawdopodobieństwa w swoim tłumaczeniu. Nie jestem o tyle złym jak sądzisz, dodał. Byłbym pobiegł na pomoc zamordowanemu, ale już było zapóźno. Zresztą cóż bym poradził przeciw trzem napastnikom?
— A cóż zrobiono z dzieckiem? pytała Berta.
— Towarzysz mój umierając wyznał, że dziecko złożył pod bramą jakiegoś domu na Polach Elizejskich.
— Ale dla czego chcieli i pana zgładzić, skoro pan nie należałeś do tej sprawy? badała dalej Berta.
Jan-Czwartek kiwnął znacząco głową, a po chwili.
— To znowu inna historja!... krzyknął z zaciśnietemi pięściami, którą, wam później opowiem, skoro się lepiej poznamy. Nie wchodząc w inne szczegóły, wierzajcie mi, że to co mówię, widziałem własnemi oczyma.
— Jednem słowem znasz pan morderców?
— Znam!
— Jak nazwiska?
— To znowu rzecz inna. Nie jestem jeszcze pewien zupełnie jak się nazywają oni. Znam tylko ich twarze, utkwiły w mojej pamięci, i mimo lat tylu mam ich wciąż przed oczyma, jak gdyby to działo się wczoraj.
— T od lat dwudziestu poszukujesz pan ciągle?
— Ale niestety bez pomyślnego skutku. Przed miesiącem wypadek posłużył mi lepiej niż najgorliwsze me chęci. Spotkałem kobietę która przysiągłbym, że jest tą samą, nędznicą z mostu de Neuilly, a mimo to; chwilami wpadam w powątpiewanie.
— Dla czego?
— Ponieważ ta jest Angielką, mężatką czy wdową, może więc tylko podobieństwo rysów twarzy w błąd mnie wprowadziło.
— Trzeba się było przekonać.
— Byłbym to zrobił, gdyby nieprzeszkodziła mi nikczemna denuncjacja Szpagata. Wsadzono mnie do więzienia, nazajutrz po spotkaniu się z tą kobietą, i to właśnie w chwili, w której miałem poznać jej wspólnika.
— Tego człowieka. który przewodniczył w zbrodni na moście de Neuilly?
— Tak. Zdaje mi się że nazwisko tego zbrodniarza wiem już napewno.
— Jakże się on nazywa?
— Jest to książę Jerzy de la Tour-Vandieu.
Ireneusz wydał okrzyk zdziwienia.
— Jakto? ojciec naszego adwokata? Lecz nie, to być niemoże!...
— A jednak przysiągłbym, że nie jestem w błędzie. Gęsie-Pióro jak nazywamy naszego notarjusza, dawnego mojego towarzysza, który mistrzowsko podrabiał wszystkie podpisy i naśladował charaktery, mówił mi, że między swojemi papierami ma kopję listu wzywającego na schadzkę, na plac Zgody z podpisem: — Ks. Z. de la T. Y.“ co znaczy: Książe Zygmunt de la Tour-Vandieu.
— Przypuśćmy że tak jest, rzekł Moulin, ale przed chwilą mówiłeś o Jerzym?
— Tak, o rodzonym bracie Zygmunta, o łotrze ostatniego rodzaju, który dla odziedziczenia majątku i tytułów, kazał swojego brata zabić w pojedynku, w tym to dniu właśnie, w którym na moście de Neuilly, zabito, owego starca z dzieckiem.
— A czy pan masz ten list?
— Niemam go u siebie, lecz wiem gdzie się znajduje. Tu w krótkości opowiedział im to, co notarjusz zeznał przed kilkoma tygodniami.
— Trzeba nam koniecznie postarać się o ten dowód; rzekł Ireneusz, jeżeli notabene litery dobrze zapamiętałeś.
— Jakto... wątpisz o tem?
— Tak, trochę. Bo widzisz, i ja znam osobę do której możnaby też same litery zastosować, a mianowicie: „Książę Zostene, de la Tour-Ville-neuve:.“
— Tam do djabła! wykrzyknął zbity z tropu Jan-Czwartek.
— Podobnych nazwisk wynaleść byłoby można bez liku, dodała Berta.
— Moim zdaniem, trzebaby było przedewszystkiem odnaleźć tę kobietę, a raczej pilnować tę, na którą mam podejrzenie.
— Masz pani słuszność, zawołał Jan. Gdy pochwyciwszy jedno, drugie samo się zdradza.
— Gdzie mieszka ta kobieta? zapytał Moulin.
— Na Berlińskiej ulicy, w pięknie urządzonym pałacyku.
— A jak się nazywa?
— Pani Dick-Thorn.
— Dick-Thorn? powtórzył Ireneusz, przypominając sobie, że podróżna która przedstawiła ową pamiętną kopję listu, nosiła toż samo nazwisko.
— Zkąd ona przybyła? pytał dalej.
— Z Londynu.
— To ona, napewno!...
— Tak sądzisz? odrzekł Czwartek.
— Tak; lecz w każdym razie trzeba mieć dowody. Gdyby tak można...
— Cóż takiego? Tu przerwał.
— Gdyby co można, zagadnęła Berta.
— Przyszła mi pewna myśl do głowy. Później ją rozważymy. Teraz postarajmy się o list notarjusza.
— Nie tak łatwo go dostać jak się wydaje. Trzeba w takim razie wykupić jego rzeczy, które zastawił na pięćset franków.
— Jutro postaram się o taką kwotę. Następnie trzeba pilnować domu na Berlińskiej ulicy. Nie zaszkodziłoby także pójść podziękować naszemu adwokatowi panu Henrykowi de la Tour-Vaudieu.
— Do pałacu jego ojca?
— Ma się rozumieć.
— Myśl znakomita! zawołał Jan. Jeżeli w starym księciu poznam owego człowieka z Neuilly, to sprawa nasza wygrana. Odkryjemy dla siebie żyłę złotodajną.
— Którą potrafimy eksploatować, dodała znacząco Berta.
— Coraz bardziej podoba mi się ta mała! wykrzyknął z radością Jan.
Ireneusz obawiając się jakich czułych wynurzeń ze strony rzezimieszka:
— Ale to czas nam do domu... zawołał. Trzeba się nam umówić na jutrzejsze spotkanie.
— Chętnie, lecz chciałbym cię jeszcze o coś prosić.
— Jestem na twoje rozkazy. O co chodzi?
— O małą pożyczkę pieniędzy. Jutro się przeprowadzam, a moja portmonetka już świeci pustkami.
Moulin wyjął z pugilaresu banknot, a podając go Janowi:
— Oto sto franków, rzekł, ale zastrzegam, abym cię nie zobaczył pijanym. Sprawa do której się zabieramy, potrzebuje wiele trzeźwości i rozwagi.
— Przysięgam że niezobaczysz mnie w podochoconym stanie.
— Liczę na ciebie.
— Przekonasz się o tem.
— O której godzinie będziesz się wyprowadzał?
— O siódmej rano.
— Gdzież się spotkamy?
— W dawnym moim mieszkaniu, przy ulicy Vinaigries. Do widzenia więc, rzekł Czwartek, podając rękę Moulin’owi i Bercie.
Dziewczę zawahało się, ale stanowczy wzrok mechanika oddziałał na nią skutecznie. Podała drobną rączkę, którą zbrodniarz silnie uścisnął.
Znalazłszy. się na świeżem powietrzu, dopiero odetchnęła całą piersią.
— Zdawało mi się, wyrzekła, iż nie będę w stanie podać ręki temu nędznikowi. Kto wie, jakiemu zbrodniami skalał on dłoń swoją.
— Uprzedzam panią, że podobne nieprzyjemności napotkać jeszcze się mogą, odparł Ireneusz. Przestrzegałem, cofać się niechciałaś.
— Bo niewiedziałam połowy tego, co ten łotr opowiadał. To on zamordował starego doktora z Brunou, jestem pewna. Przez jego zbrodnię, mój ojciec zginął pod gilotyną. Teraz wszystko rozumiem. Mój ojciec szedł do Neuilly, a słysząc jęki wydobywające się z Sekwany, przechylił się przez parapet i krwią się powalał. Tak mówił w sądzie, i tak wnioskować można z opowiadań tego nikczemnika. Przysięgłabym, że Jan-Czwartek był owym zbrodniarzem...
— Uspokój się pani, odparł Moulin. Pomimo wszystkiego, nie możemy się usuwać od niego, gdyż tylko przy jego pomocy wyliczyć możemy winowajców.
— To prawda! rzekło smutno dziewczę.
— Staraj się więc pani powściągać niechęć i odrazę, a w takim razie zapewnić mogę panią o pomyślnym skutku naszych usiłowań.
— Oby sprawdziły się pańskie słowa!
— Mam w Bogu nadzieję! Sprawiedliwość wymierzoną być musi, i kara zbrodniarza nie minie. Lecz otóż i mieszkanie pani.
— Do widzenia mój bracie, odpowiedziała Berta, podając rękę mechanikowi.
Nazajutrz o godzinie siódmej jak ułożono, Ireneusz Moulin, zapukał do drzwi Jana-Czwartka, który załatwił spieszno przeprowadzkę, pragnąc co rychlej zająć się ważniejszą sprawą.
Na wynajęte tragi upakował całą swą chudobę i o jedenastej, nowe jego mieszkanie umeblowanemu już było.
Ireneusz ofiarował mu śniadanie w jednej z pod rogatkowych restauracyj.
— Co teraz robić będziemy? zapytał Jan, skoro zasiedli przy stole.
— Idziemy na ulicę de la Reynie odebrać papiery notarjusza.
— Pamiętaj jednak, że trzeba tam zapłacić pięćset franków za zastawione rzeczy „Gęsiego-Pióra.“
— Kwota jaką mam przy sobie, na to wystarczy.
— A toś się djabelnie obłowił. Musiałeś się tęgo napracować za nim zebrałeś takie kapitały. Jedźmy więc i przejrzyjmy papiery tego starego.
W epoce w której się to działo, to jest w roku 1837, prowadzono w najlepsze przekopywanie Paryża. Zaczęły powstawać nowe szerokie ulice, olbrzymie bulwary przerzynały wnętrze miasta, wpuszczając powietrze i światło do dzielnic, gdzie dotąd słońce znano tylko z opowiadania.
Chcąc się dostać na ulicę de la Reynie, ten wąski stary zaułek, mechanik wraz ze swym towarzyszem, musieli przebywać place zasypane gruzem, omijać kawały murów spadających z łoskotem pod narzędziami robotników.
Olbrzymie dzieło Hausmana uporządkowanie Paryża, posuwało się naprzód bez przerwy. Od miesiąca już przebi- jano długą linję, jaka dziś nosi nazwę dzielnicy Sewastopolskiej.
Ireneusz z Janem poszli ulicą świętego Marcina, aby łatwiej się dostać do dzielnicy Targowej. Zastali ulicę de la Reynie natłoczoną rusztowaniami i wozami wywożącemi gruzy.
— Pod jaki numer idziemy? zapytał Moulin.
— Pod siedemnasty.
Szli dalej. Ireneusz spoglądał pilnie na numera umieszczone nad bramami domów.
Nagle przystanął. Jan-Czwartek również się zatrzymał.
— Do stu piorunów! wykrzyknął, fatalność nas ściga! dom rozwalony.
Moulin zmarszczył brwi i pochylił głowę.
— Jeszcze jeden zawód! wyszepnął z cicha.
Jan-Czwartek przechadzał się tam i napowrót, jak niedźwiedź w klatce zamknięty pomrukując.
— Kończą się domy na trzynastym numerze. Następne cztery kamienice zburzone.
— A jesteś pewien żeś się niepomylił w numerze?
— Jaknajpewniejszy! Numer siedemnasty było tu zapisane, odparł rzezimieszek, dotykając palcem czoła. A to co tu raz napisane, na zawsze pozostaje.
— Trzeba się nam rozpytać.
— Gdzie... w jaki sposób?
— Przecież tu muszą znać właściciela zburzonego domu, wiedzą zapewne gdzie mieszka. Pójdziemy do niego i odbierzemy rzeczy notarjusza, których zapewne nie zakopał pod gruzami.
— Dobra myśl, idę na zwiady. Tu Czwartek wszedł pod numer trzynasty.
Po kilku minutach pojawił się z zafrasowaną miną.
— I cóż? zapytał Ireneusz.
— Ha cóż? niepowodzenie na każdym kroku i koszta. Jeśli tak dalej pójdzie, to niedojdziemy do celu.
— Nie wiedzę, więc, gdzie ten właściciel mieszka?
— Gdyby to tylko!... Możnaby go odszukać w adresowym biurze... lecz gorzej niż wszystko, bo umarł przed miesiącem i rzeczy po nim sprzedał przed zburzeniem domu.
Moulin rzucił się gniewnie.
— Trzeba się nam więc wyrzec nadziei znalezienia tego listu, zawołał zirytowany, oto co znaczy niemieć szczęścia!...
— Mówiłeś, że „Gęsie Pióro“ siedzi w więzieniu? dodał po chwili milczenia.
— Tak.
— A czy niemożnaby się z nim widzieć?
— Byłoby to trudno. Najpierw trzebaby wiedzieć dokąd go zesłano, a dalej nie wiem, czyby nam pozwolono go zobaczyć, bo nie jesteśmy jego krewnemi. Zresztą nic by nam to niepomogło, bo on mi opowiedział szczegółowo co zawierał ten list. Powtórzyłem ci to, czegóż nam więcej potrzeba?
— A czy masz pewność, odparł Moulin, że cyfry któremi ten list był podpisany, są te a nie inne?
— Książe de la T. V., jestem tego pewny, odparł Jan.
— A zatem trzeba się nam jeszcze o jednej rzeczy przekonać.
— O czem takim?
— Zobaczysz. Poszukajmy jakiej Czytelni.
— Znajdziemy ją około Palais-Royal.
Idąc tam, wstąpili do kilku Czytelni, lecz nie znaleźli w żadnej tego, czego potrzebowali.
— Dostaniemy może w księgarni, rzekł Ireneusz.
I wszedł z Janem pod arkady, przebiegł galerję i zatrzymał się przede drzwiami sklepu słynnego wydawcy, króla Paryzkich księgarzy.
Za szybami widać było różnokolorowe okładki, niezliczonego mnóstwa książek, na których błyszczały nazwiska najznakomitszych autorów.
Moulin wszedł do sklepu, Czwartek, onieśmielony, czekał na niego przed drzwiami.
— Panie, zapytał mechanik jednego z subjektów, czy mógłbym znaleść u panów spis wszystkich rodzin szlacheckich zamieszkałych w Paryżu?
— Panie Souyestne, zwrócił się subjekt z zapytaniem do zarządzającego, czy taki spis istnieje.
— Jest, odparł zapytany, i są w nim wymienione alfabetycznie nazwiska wszystkich szlacheckich rodzin mieszkających nietylko w Paryżu ale i na prowincyi. Znajdziesz pan w składzie dwadzieścia egzemplarzy. Litera Z. trzeci oddział, szósta półka, skrzynka 137.
— Prosiłbym o taki egzemplarz, dodał Ireneusz.
Zechciej pan zatrzymać się kilka minut.
Subjekt zniknął na krętych schodach wiodących do podziemia i wkrótce ukazał się niosąc książkę w ręku.
Moulin zapłaciwszy, wyszedł z grubym tomem z księgarni.
— Znalazłeś czegoś potrzebował? zapytał Czwartek.
— Mam! idźmy na ulicę Valois! wejdziemy do pierwszej lepszej kawiarni i dowiemy się co myśleć o tom.
Usiadłszy z Janem przy stole, otworzył książkę i przepatrywał spis nazwisk zaczynający się od tych samych liter.
Znalazł ich trzy z tytułami książąt a mianowicie:
Zygmunt de la Tour-Villeneuve. Zenon de la Tour-Vallier. Zenobjusz de la Tour-Vandoeuve.
— Widzisz, rzekł po przeczytaniu głośno tych nazwisk, widzisz, że początkowe litery niczego nie dowodzą, i że miałem słuszność powątpiewania.
— To prawda! wyrzeknął Jan, co tu teraz robić?
— Musimy użyć raz powziętego sposobu, to jest, zoba- czyć księcia de la Tour-Vandieu i przekonać się, czy to ten sam człowiek z mostu de Neuilly?
— A jeżeli to nie on?
— Znajdziemy pozór do odszukania innych książąt kolejno.
— Masz słuszność, idźmy na ulicę św. Dominika. Ale gdy zażądamy widzieć się z synem, to nie zobaczymy ojca?
— Moja w tem rzecz... Zobaczymy go, będąc raz w jego domu.
W pół godziny później Ireneusz dzwonił do pałacowej bramy. Drzwi otworzono, i obaj weszli w podwórze.
— Potrzebujemy, rzekł, zobaczyć się z księciem de la Tour-Vandieu.
— A z którym, bo jest ich dwóch?
Moulin zawahał się, wspomniawszy że od jego odpowiedzi zależy może powodzenie całej sprawy.
— Ze starszym księciem, odpowiedział, sądząc że jeśli zobaczy się z Jerzym, będzie mógł łatwo wytłumaczyć swoją pomyłkę.
— Niema księcia w domu, rzekł odźwierny.
— A o której godzinie powróci?
— Niepowróci wcale. Wyjechał za granicę przed kilkoma miesiącami, i niewiadomo kiedy przyjedzie do Paryża!
— Wyjechał? rzekł Moulin mocno zdziwiony. A syn jego?
— To rzecz inna... Pan Henryk jest w sądzie, gdzie broni sprawy... Jeżeli pan masz jaki interes do niego, można się z nim widzieć codziennie przed dziesiątą rano.
— Nie wiedzie się nam stanowczo! rzekł do towarzysza, skoro drzwi zamknął za niemi.
— Tak! wszystko się przeciw nam obraca, mruknął Jan.
— Jedyną teraz nadzieją pozostała nam pani Dick-Thorn, mówił dalej Ireneusz. Gdyby się nam i z tej strony nie udało, interesa nasze wtedy, zachwianemi na dobre by zostały.
— Trzeba się nam raz przekonać, czy się nie pomyliłem; rzekł Czwartek.
— Lecz to daleko, a jest już późno.
— Pusta dorożka przejeżdżała w tej chwili. Ireneusz kazał przystanąć woźnicy, i wsiedli w nią oba.
— Na Berlińską ulicę! zawołał Jan-Czwartek.
— Który numer?
— Stań na rogu ulicy, od strony Clichy.
Skoro przystanął woźnica w oznaczonym miejscu, wysiedli oboje na wprost pałacyku w którym zamieszkiwała pani Dick-Thorn.
— To dom prywatny, szepnął Ireneusz, trudno nam będzie dostać się do wnętrza.
— Głupstwo! Trzeba nam tylko zadzwonić i powiedzieć, że chcemy widzieć się z panią.
Moulin uśmiechnął się.
— I myślisz, odrzekł, że nas tak zaraz wpuszczą do niej, nie pytając o nazwiska, ani o interes jaki nas do niej sprowadza?
— A nie wahałeś się wejść w tenże sam sposób do księcia de la Tour-Vandieu, który jest przecie większym panem, aniżeli ta angielka?
— Tam była całkiem rzecz inna. Chciej to zrozumieć, mieliśmy jakiś pozór przynajmniej. Znalazłszy się w obec ojca, dość nam było powiedzieć, żeśmy się pomylili, szukając syna, który jako adwokat, przyjmuje ludzi z niższych warstw społeczeństwa. Tu zaś niesłużyło by nam prawo żadnego tłumaczenia się. A choćby nawet, co mało prawdopodobne przyjęła nas pani Dick-Thorn, niemoglibyśmy przecież wręcz jej powiedzieć: „Jesteś wspólniczką morderstwa dokonanego na moście de Neuilly, przed dwudziestoma laty.“ Bo do czegóż by nas to doprowadziło?
— Jeżeli to rzeczywiście jest ona, zobaczylibyśmy jej pomięszanie.
— Chociażby nawet nie była to ona, zmięszałoby ją także oskarżenie, ale uspokoiwszy się zaraz, kazałaby nas odstawić na policję. I cóż byśmy natenczas poczęli?
— Niepoważyłaby się oddawać nas policyi, jeżeli to rzeczywiście jest ona!...wykrzyknął Jan-Czwartek!
— Przypuśćmy żeby nie śmiała, chociaż taka kobieta jak ją opisałeś, do wszystkiego jest zdolną. Lecz gdyby złudziło cię podobieństwo rysów twarzy, co jest możliwe, wziętoby nas za złodziejów urządzających napad i nasza sprawa źleby skończyć się mogła.
Jan-Czwartek rozumiejąc słuszność dowodzenia mechanika, podrapał się w głowę, jak to było jego zwyczajem, ilekroć znalazł się w kłopocie.
— Dobrze mówisz!... do miljon djabłów! zawołał po chwili. Co tu więc robić?
— Toż samo pytanie i ja sobie zadaję, nie znajdując na nie odpowiedzi. Trzeba nam szukać sposobu zbliżenia się do tej kobiety, i wydarcia jej tajemnicy podstępem.
— A gdybyśmy weszli oknem w nocy do jej mieszkania?
Moulin wzruszył ramionami.
— Najgorszy sposób ze wszystkich!... zawołał. Powo- dzenie wątpliwe, a aresztowanie niechybne, i niezawodna kara!
— Do czarta! szepnął Jan-Czwartek, Nie idzie nam gładko... nie, wcale...
W tej chwili otworzyły się drzwi domu i wyszedł z nich urodziwy mężczyzna z przyzwoitym ułożeniem, czarno ubrany, w białym krawacie, w świeżych rękawiczkach, z wygoloną twarzą, prócz długich krzaczastych faworytów!
Za pierwszym rzutem oka, można było w nim poznać służącego z dostatniego pańskiego domu.
— Czy widzisz? szepnął Jan do Ireneusza, trącając go łokciem. To napewno jeden z lokajów Angielki. A gdyby go też pociągnąć za język?
— I cóżby nam z tego przyszło?
— Może nic... a może wiele... Niewiadomo.
— Chodźmy za nim jeźli chcesz, lecz zdaje mi się, że trudno będzie wejść z nim w rozmowę.
— Ba! od czegóż spryt?
— Idźmy.
Ów nieznajomy szedł w stronę Amsterdamskiej ulicy. Moulin wraz z Janem ścigać go zaczęli, trzymając się w odległości jakich piętnaście kroków.
Nieznajomy wszedł do handlu win położonego na rogu ulic Amsterdamskiej i Berlińskiej. Ścigający weszli tam za nim, podczas gdy on rozmawiał z właścicielem sklepu.
— Dwa kieliszki absyntu!.. zażądał Ireneusz, siadając z Janem przy małym stoliku.
Gospodarz podał im takowy i wrócił do rozmowy z przybyłym.
— A więc panie Laurent, mówił, niemogłeś pan przyjąć miejsca u tej angielki?
Jan z Ireneuszem pilnie nasłuchiwali.
— Niemogłem, odrzekł Laurent.
— Dla czego?
— Ponieważ trzeba umieć tak dobrze po angielsku, jak po francuzku, a ja nieznani angielskiego wcale. Żałuję mocno, bo miejsce zdaje się dobre.
— Przedstawiłeś się pan jej jako kamerdyner?
— Nie; jako marszałek dworu. Ponieważ w ogłoszeniu zamieszczonem w gazetach, żądano marszałka. Zresztą znam wszystkie rodzaje służby.
— A dużo ma ona służących w swym domu?
— Obecnie niewiele, ale chce powiększyć ich liczbę.
— Czy ta angielka jest zamężną?
— Nie; jest wdową. Przyjechała z Anglji tu z córką którą chce wydać za mąż. Ma zamiar urządzić u siebie w tym celu bal świetny, po którym nastąpią inne zabawy, co mi się właśnie podoba. Na te to bale potrzeba im marszałka dworu, któryby umiał rzecz poprowadzić.
W tej chwili Ireneusz wmieszał się do rozmowy.
— Przepraszam, rzekł. Czy pan mówisz o pani Dick-Thorn?
— Tak jest; odrzekł kamerdyner. Pan ją znasz?
— Robiłem ślusarskie roboty w jej domu. Piękna osoba!
— Bardzo piękna!... mimo że jej dawno minęła trzydziestka.
— I bardzo uprzejma...
— To prawda. Dla tego też mocno żałuję że niemogłem przyjąć miejsca u niej. Gdyby nie ta piekielna angielszczyzna, byłaby mnie pani Dick-Thorn zgodziła, nie oglądając nawet papierów i moich świadectw wyjątkowo dobrych, jakie mam w moim pugilaresie.
Tu Laurent poklepał się po kieszeni paltotu.
— Te świadectwa powinny były ją skłonić do ugody; zaczął Moulin.
— Nawet ich obejrzyć niechciała. Język angielski jest niezbędnym do otrzymania tego miejsca.
Ireneusz niedopytując się o więcej, zapłacił za absynt i wyszedł z towarzyszem.
Uszedłszy kilka kroków, zatrzymał się nagle.
— Co się stało? zapytał Czwartek.
— Powiedź mi, czy posiadasz zręczność i wprawę? odrzekł mechanik.
— Do czarta! przecież to moje rzemiosło. Dla czego pytasz mnie o to?
— Czy mógłbyś spotkawszy kogoś na ulicy, wyciągnąć mu z kieszeni pugilares tak, żeby nie poczuł i nie domyślił się, że jest okradzionym?
— Kradzież kieszonkowa!... Nic łatwiejszego. Przecież to moja specjalność... Radbym zobaczyć takiego, coby był zręczniejszym odemnie w tym razie. Masz na widoku jaki pugilares?
— Mam.
— A czyj?
— Tego kamerdynera, z którym rozmawialiśmy przed chwilą.
— Zapewne nadziany banknotami?
— Czemś lepszem po nad pieniądze, bo siedzą w nim papiery i świadectwa tego panicza.
— Cóż z niemi chcesz zrobić?
— Później ci opowiem. Teraz niemamy czasu na rozmowę. Działać potrzeba. Muszę mieć dowody i świadectwa tego pana Laurent.
— Niech tylko wyjdzie ze sklepu, a będziesz je miał.
— Popisz się dobrze; ja zaś tymczasem idę w inną stronę.
— Gdzież się spotkamy?
— U ojca Loupiat, przy Akacjowej ulicy.
— O której godzinie?
— Niewiem tego. Kto przyjdzie pierwszy, niechaj zaczeka na drugiego.
— Dobrze.
Tu Ireneusz puścił się spiesznie ku stacji dorożek na Londyńskiej ulicy, gdzie wskoczył do jednej z nich wołając:
— Na plac Królewski numer 24, co koń wyskoczy. Dziesięć sous na piwo!
Jan-Czwartek patrzył zdumiony za oddalającym się towarzyszem, zapytując siebie.
— Co on chce zrobić ze szpargałami tego Laurenta?
W tem nagle myśl jakaś zabłysła mu w głowie, bo uderzył się w czoło poszeptując:
— Ha! wiem!... To sprytny djabeł. Prawdziwe jest szczęście mieć takiego wspólnika. I przeszedł na drugą stronę ulicy spoglądając bacznie na drzwi sklepu, gdzie przez szyby widział rozmawiającego jeszcze kamerdynera z właścicielem sklepu.
Upłynął kwadrans. Jan-Czwartek zaczął się niecierpliwić, gdy właśnie Laurent podawszy rękę właścicielowi winiarni, skierował się do wyjścia.
— Otóż właśnie pora aby go doścignąć, pomyślał Jan, i upatrzyć stosowną chwilę do wyciągnięcia pugilaresu.
Laurent wyszedłszy z winiarni, minął rzezimieszka, który wyszepnął:
— Ba! lecz nie teraz... Nie można nic zrobić w tej chwili. Tu schylił się jak gdyby chcąc zawiązać sznurek u kamasza i odwrócił się tyłem do Laurenta, który go minął nie zwróciwszy nań uwagi.
Jan-Czwartek zaczekał chwilę, potem się podniósł i szedł za nim. Kamerdyner zawrócił na Amsterdamską ulicę i wszedł na dworzec kolei świętego Łazarza, co zaniepokoiło starego złodzieja.
— Jeżeli wsiądzie do wagonu, wyszepnął natenczas jestem zgubiony!... Trzeba było lepiej zaryzykować i ściągnąć papiery odrazu.
Mimo to, wszedł z nim na dworzec. Jednym rzutem oka przejrzał okienka przy kasach, przy których tłoczyła się publiczność. Dostrzegł Laurenta dobywającego pieniądze przy kasie w której sprzedawano bilety na linję wiodącą do Enguien i rzekł sobie:
— To dobrze! Pójdzie do sali oczekiwać na pociąg. Urządzę się tak, aby się z nim spotkać na schodach.
Przebiegł szybko stopnie prowadzące do sal pierwszego piętra, i na zakręcie zatrzymał się, spojrzawszy po za siebie.
Zobaczył Laurenta idącego z biletem w ręku, który rozdzielał na dwie połowy, tam i z powrotem. Kamerdyner szedł z pochyloną głową.
Jan-Czwartek puścił się na dół, udając spieszno biegnącego człowieka.
Dwa stopnie zaledwie oddzielały go od kamerdynera, gdy nagle potknął się, a straciwszy równowagę, omal nie stoczył się na dół, gdyby się był nie czepił Laurenta, który machinalnie nachylił się i wyciągnął ręce aby go ratować.
— Przepraszam po tysiąc krotnie!... wyjęknął Czwartek. Oddałeś mi pan wielką przysługę. Ale czym pana niepotrącił przypadkiem?
Rozległ się głos dzwonka. Laurent spiesząc się niesłychanie, odpowiedział gestem przecząco, rzucił się na schody i zniknął.
Jan-Czwartek tryumfował, miał pugilares, który wsunął pomiędzy kamizelkę a koszulę, poczem wymknął się spieszno z kolejnego dworca.
Niechcąc przechodzić powtórnie Amsterdamską ulicą, zawrócił na Rzymską, i wkrótce zatrzymał się przed znaną nam knajpą pod „Srebrnym Krukiem“ przy Akacjowej ulicy.
W tej porze gości nie było tam prawie.
— Pan Ireneusz Moulin nie przyszedł jeszcze? zapytał ojca Loupiat’a.
— Niema go! odrzekł tenże. Czy się umówił z panem, że tu będzie?
— Tak; będę na niego tu oczekiwał.
— Rad jestem temu, bo niewidziałem poczciwego Ireneusza od dnia jego uwolnienia. Byłem w siódmym Wydziale sądu, powołany przezeń na świadka. A pan nie byłeś tam dnia tego?
— I ja tam byłem, ale w innym Wydziale.
— Ho! ho! mówił dalej Loupiat, jego adwokat, to mądry człowiek, świetnie go bronił natenczas. Aż miło było słuchać przemowy tego młodzieńca...
— Tak; dobrze broni, ale gdy kogo prześladuje nieszczęście. to i jeszcze nie zawsze uda się obronić klijenta.
— Powiedz mi pan proszę, kto jesteś? zaczął gospodarz zakładu, przyglądając się z uwagą Czwartkowi, ponieważ zdaje mi się, że zkądsiś znam pana. Widziałem pana kiedyś, nieprawdaż?
— Tak; tego wieczora gdy nastąpiło tu aresztowanie. Wypiliśmy wtedy butelkę białego wina tu u pana z mechanikiem.
— He! he!... przypominam sobie. Pracujesz pan w składzie żelaznych wyrobów?
— Tak jest; przy ulicy świętego Antoniego.
— Miałeś pan wtedy otrzymać jakąś sukcesję?
— Spodziewałem się tego.
— I jakże, odebrałeś ją już?
— Nic dotąd nie otrzymałem. Oczekuję ciągle, ale jestem spokojny. Lada dzień spadek odbiorę.
Nadejście kilku nowych gości, przerwało rozmowę. Loupiat zmuszony będąc zająć się niemi, odszedł, pozostawiwszy Jana niezadowolnionego że Moulin dotąd nie nadchodzi.
Rzezimieszek skracał sobie czas o ile mógł najlepiej popijając piwo, paląc fajkę i czytając Sądową Gazetę. Co chwila jednak podnosił głowę i spoglądał ku drzwiom.
Dwie godziny tak upłynęły, gdy drzwi otwarły się może po raz dwudziesty. Jan spojrzał i obojętnie zwrócił wzrok na trzymaną w ręku Gazetę.
Mężczyzna który wszedł w progi zakładu Loupiat’a, zdawał się być rzeczywiście tu, jak gdyby nie na właściwym dla siebie miejscu.
— Miał na sobie nowo zrobiony strój balowy. Frak czarny dobrze skrojony, czarną kamizelkę z pod której jaśniała koszula olśniewającej białości. Biały krawat, mistrzowską ręką zawiązany. Czarne spodnie spadały na nowiuteńkie lakierki.
Ów strojny elegant, miał na głowie wysoki jedwabny cylinder, długie faworyty okalały twarz wygoloną zupełnie. Na lewym ręku trzymał lekkie palto.
Zbliżywszy się do Jana, zasiadł z uśmiechem przy tymże samym stoliku.
Stary rzezimieszek wpatrując się weń ze zdziwieniem, nagle wykrzyknął:
— To ty?... do pioruna!... Nigdy bym cię nie poznał!
— A co? zmieniłem się... nieprawdaż? zawołał, śmiejąc się Moulin, gdyż to był on w rzeczy samej.
— Tak trudno cię poznać, że przeszedł bym dziesięć razy koło ciebie nie wiedząc że to ty jesteś! Wyglądasz tak jak jaki pan młody.
— Albo marszałek dwom.
— Jak marszałek dworu wielkiego pana! Możesz mi wierzyć, że ten oto Laurent, ani umywa się do ciebie.
— Właśnie tego mi trzeba. Powiedz mi, zdobyłeś pugilares?
— Ma się/rozumieć że go zdobyłem skoro mi powiedziałeś, że go mieć trzeba.
— A czy wiesz co w nim jest?
— Nie otwierałem go wcale. Masz... zobacz co tam siedzi w jego wnętrzu.
Ireneusz zabrał się do przejrzenia.
W pugilaresie znajdowały się różne papiery, jak: metryka urodzenia, świadectwo uwolnienia od służby wojskowej, pochwalne zaświadczenie z różnych pańskich domów, w których Laurent służył i gdzie wychwalono jego zalety wszechstronne.
— Z temi papierami, wyszepnął Moulin, mogę się śmiało przedstawić pani Dick-Thorn.
— Zrozumiałem twój plan, rzekł Czwartek.
— I jakże go znajdujesz?
— Świetny! kolego... Wyborny!
— Raz się dostawszy do domu Angielki, będę w samym sercu twierdzy, zaczął Ireneusz i wkrótce się dowiemy czego się trzymać w naszym interesie.
— Ale jak sobie dasz radę ze służbą?
— To fraszka! Skoro się posiada trochę sprytu, łatwo sobie ze wszystkiem poradzić. A jeśli mi każą urządzić wieczorek, jaki ma zamiar wydać pani Dick-Thorn, to sam mi potem powiesz, jak się udał.
— Ja? zawołał Jan zdziwiony.
— Tak, ty!...
— Chcesz mnie więc wprowadzić jako wynajętego lokaja? Ależ niepotrafiłbym się ruszać w liberji. Niemam odpowiedniej ku temu powierzchowności. Jestem nazbyt chudy... Mam minę wygłodzonego człowieka. Nie pasowałbym do takiego domu.
— Bądź spokojny! Jeżeli wszystko pójdzie jak się spodziewam, to sprawię ci wstęp uroczysty.
— Ach! co ty mówisz? — No! no!... nie łapmy ryb przed niewodem. Pomówimy o tem, jak będę marszałkiem dworu u pani Dick-Thorn. I Moulin zaczął na nowo przeglądać pugilares.
— Czego tam szukasz? zapytał Jan.
— Adresu tego Laurenta. Otóż jest list adresowany do niego do Vincennes.
— Do czegóż ci potrzebny ten adres?
— Bo muszę do niego napisać.
— O czem?
— Trzeba, mu to odesłać, odrzekł Ireneusz, wyciągając pieniądze z bocznej przegródki pugilaresu.
— Sto franków! wykrzyknął złodziej z zaiskrzonymi chciwością oczyma. Odesłać sto franków, to głupstwo prawdziwe! Podzielemy się po połowie.
Moulin wzruszył ramionami.
— O! ty głowo bez mózgu! odrzekł. Czyż niepojmujesz, że zaraz jutro Laurent ogłosiłby w dziennikach o zgubie pugilaresu zawierającego sto franków i papiery, a ztąd oskarżono by mnie o kradzież, gdybym przywłaszczył to, co się w nim znajduje. Trzeba być przezornym. Odeślę pieniądze Laurentowi i napiszę, że papiery i świadectwa znajdzie złożone u właściciela sklepu, w którym go widzieliśmy.
— Tam je odeślesz?
— Sam je odniosę, po zrobieniu z nich wpierw użytku, ma się rozumieć.
Jan pełen zachwytu, poklepał po ramieniu Ireneusza wołając:
— Ach! jak ty jesteś przebiegłym i zręcznym! Ktoby się tego po tobie spodziewał?
— To jeszcze fraszka. Zobaczysz wkrótce coś więcej. Tymczasem idę pożegnać się z Loupiat’em i w drogę!
Ireneusz poszedł w rzeczy samej przebrany w swój strój lokajski, wyglądał jakby został zaproszony na wesele i wyszedł wraz z Czwartkiem.
— Dokąd teraz idziesz? zapytał go tenże.
— Na Berlińską ulicę. Mówię po angielsku jak rodowity Anglik, mogę więc śmiało ofiarować swoje usługi pani Dick-Thorn!
W dziesięć minut później, Ireneusz pozostawiwszy na ulicy Jana-Czwartka, zadzwonił odważnie do bramy pałacyku należącego do byłej niegdyś Klaudi Veroui obecnie wdowy Dick-Thorn.
Powiadomiliśmy już naszych czytelników w jaki sposób policjant Theifer, działający według życzen i rozkazów Jerzego de la Tour-Vandieu zawiózł i umieścił Esterę w domu obłąkanych w Charentou.
Przypominają też sobie może — odpowiedź dyrektora zakładu, daną dyżurnemu lekarzowi na jego pytanie, w którym oddziale trzeba umieścić chorą!
— W oddziale odosobnionych, odrzekł dyrektor zostającym pod zawiadywaniem doktora Loriot nowego asystenta.
Trzeba nam w kilku słowach wyjaśnić nowe położenie Edmunda.
Henryk de la Tour-Vandieu, jak o tem pamiętają zapewne czytelnicy, prosił swego przybranego ojca o protekcję dla młodego doktora kolegi i przyjaciela swego od lat dziecięcych, i o wyrobienie mu miejsca w którym ze znaczniejszych szpitalów Paryskich.
Jerzy niezadowolony ze ścisłych stosunków syna z synowcem prostego dorożkarza, prosił za nim, lecz bardzo obojętnie i składno; zkąd wyniknęło, że ominięto Edmunda, oddawszy to miejsce któremuś z bardziej protegowanych współzawodników.
Henryk zrozumiał natenczas, że zamiast prosić księcia, lepiej byłby zrobił działając sam w tym interesie, ponieważ stanowisko, jakie zajmował obecnie, dozwalało mu wiele zrobić dla przyjaciela.
Owóż nie odkładając, znowu nazajutrz zabrał się do dzieła.
Powiadomiony przez jednego ze znanych sobie doktorów, że w szpitalu w Charentou wakuje posada asystenta, zależna od prefektury, wybrał się do prefekta policji, do dyrektora Zakładu, do prokuratora i użył wszystkich wpływów w jego mocy będących, ażeby zdobyć to miejsce dla przyjaciela.
Wszystko to jednak czynił bez wiedzy Edmunda.
Loriot, pomimo że tak młody, miał już ustaloną praktykę i ogólnie był poważany. Studjował specjalnie choroby umysłowe.
Ponieważ zabawne o nim z różnych stron wiadomości okazały się bardzo pochlebnemi, a zatem dnia pewnego zawiadomiono Henryka urzędownie, że jego przyjaciel otrzymał miejsce, o jakie on tak gorąco starał się dla niego.
W kilka dni po otrzymaniu tej wiadomości, przyszedł do niego Edmund, mniej smutny niż zwykle, oznajmując Henrykowi tę tak radosną dla siebie nowinę, nie wiedząc, że jemu właśnie zawdzięcza to tak oczekiwane przez siebie szczęście.
Henryk winszował mu serdecznie, ale zataił swoje starania w tej sprawie tak pomyślnym uwieńczonej skutkiem.
Miejsce asystenta przy szpitalu w Charentou, nie przynosiło wielkich materjalnych korzyści, ale wyróżniało tego kto je otrzymał, a tem samem powiększała się jego praktyka jednocześnie ze sławą.
Edmund z zapałem zabrał się do pracy, i od początku dowiódł swoją gorliwością i nabytemi wiadomościami, że dobry wybór uczyniono.
Stan zdrowia Estery Derieux niewymagał ani nadzwyczajnych środków ostrożności, ani surowego z nią się obchodzenia. Uznano więc za jedyny sposób trzymania jej według rozkazu przez prefekturę wydanego „odosobnionym“ budynku i zamknięcie w pokoju, którego okna opatrzone kratami, wychodziły na ogrody położone na Wzgórzach przeciągające się po za domem obłąkanych.
Zmiana miejsca, tryb życia, widok nowych twarzy, wbrew oczekiwaniom nierozdrażniły bynajmniej Estery. Dała się wprowadzić do szpitala bez skargi, nie stawiając żadnego oporu. Przeszedłszy próg swojej celi, nie okazała zdumienia.
Zbliżywszy się do otwartego okna, przygasłym wzrokiem wpatrywała się w zieleniejące ogrody i nieruchoma utonęła w milczeniu.
Przyniesiono jej jedzenie.
Usiadła przy małym stoliku i jadła bezwiednie.
We dwie godziny później, podczas wieczornej wizyty, znaleziono ją śpiącą na łóżku spokojnie.
— No! już ta to chyba nie narobi nam kłopotu, mówił posługacz oddziału odosobnionych. Gdyby wszystkie tak się zachowywały, łatwem byłoby nasze zajęcie.
Wizyty doktora odbywały się codziennie o godzinie dziewiątej rano. Nazajutrz więc Edmund Loriot przyszedł ze zwykłą sobie punktualnością i udał się do swego oddziału. gdzie już nań oczekiwali posługacze i student kursów medycyny, dodany do pomocy lekarza.
— Czy zaszło co nowego? zapytał Loriot.
— Tak panie doktorze.
— Cóż takiego?
— Przysłano nam chorą, z rozkazem prefektury, trzymania jej w odosobnieniu i tajemnicy...
— Warjatkę?
— Nie zdaje mi się... Od chwili przybycia, zachowuje się całkiem spokojnie. Nigdy jeszcze niewidziałem podobnie spokojnej obłąkanej.
— Młoda czy stara?
— W średnim wieku... ale jeszcze bardzo piękna. Ma minę wielkiej pani.
— Do jakiej sfery społecznej zdaje się należyć?
— Niewiem... Ubrana bardzo bogato. Czy pan od niej rozpoczniesz wizyty?
— Nie; — pójdę do niej na ostatku.
Oddział Edmunda Loriot, zawierał około dwudziestu Numerów, z których dwanaście tylko było zajętych. Przegląd tych cel, gdyby doktór był mniej sumienny, nie zajął by mu więcej czasu nad kilkanaście minut, lecz Edmund Loriot pojmujący całą doniosłość przyjętego obowiązku, nie traktował go lekko, ale studjował wszystko, zdawał sobie sprawę z najdrobniejszych szczegółów, pragnąc dojść do ważnych odkryć, jakieby mu pozwoliły uleczyć chorych uznanych za nieuleczalnych.
Dla większej części tych nieszczęśliwych oddanym jego staraniom, nie było nadziei uzdrowienia, nie mógł się łudzić co do tego. Stan szczegółowy kilku jednakże zostawiał niejaką nadzieję i ci to właśnie byli przedmiotem jego starań i najtroskliwszej opieki.
Odwiedzanie chorych, zabrało mu blisko godzinę czasu, poczem udał się do „Nowej chorej“ jak ją nazywał posługacz zakładu.
Loriot wszedł do jej pokoju.
Estera leżała jeszcze w łóżku, ale już nie spała. Gło- wę miała opartą na ręku. Jej wielkie błękitne oczy, miały wyraz przejmująco smutny. Bujne sploty jedwabistych blond włosów otaczając jej twarz, nadawały szczególny sympatyczny wyraz jej całej postaci.
Edmund zdumiony tem poetycznem zjawiskiem jakiego ujrzeć się niespodziewał, podszedł do łóżka chorej.
Spostrzegłszy go Estera, uniosła głowę i utkwiła weń szkliste niepewne spojrzenie. Doktór ujął jej rękę i przekonał się, że ma ciało chłodne, puls regularny, spokojny.
— Czy pani cierpisz? zapytał.
Chora nic nie odpowiedziała.
Młody doktór przyłożył rękę do jej czoła.
— Temperatura normalna, rzekł, nic nadzwyczajnego.
A wziąwszy stojące w pobliżu krzesło:
— Czy mnie pani niesłyszysz, czy niechcesz do mnie mówić? zapytał, siadając.
Takież same milczenie.
— Może ona jest niemą, panie doktorze? ozwał się posługacz.
— Zkąd ci przyszło to na myśl?
— Bo od chwili swojego tu przybycia, nie wymówiła jeszcze ani słowa.
— To niczego nie dowodzi.
— Lubisz pani kwiaty? zaczął na nowo Edmund, zwracając się do chorej.
Estera spojrzała na mówiącego, i w jej lazurowych źrenicach zajaśniał odblask życia.
Młody doktor powtórzył zapytanie.
Usta obłąkanej poruszyły się zlekka i szept z nich wybiegł niewyraźny.
— Kwiaty... kwiaty... Jakież to piękne kwiaty!...
— Lubisz je pani?
Estera popadła na nowo w milczenie.
Posługacze poglądali na siebie z podziwieniem, jak gdyby chcieli powiedzieć:
— Bądź co bądź, zmusił ją do mówienia. — Chociaż tak młody, umie sobie z choremi poradzić.
— Edmund ująwszy obie ręce obłąkanej i wpatrując się w nią swem stanowczem wejrzeniem, któremu warjaci tak łatwo ulegają, zawołał nakazująco:
— Odpowiadaj mi!... Ja chcę tego!...
Chora odwróciła oczy do błyszczącego wzroku doktora.
Przez kilka chwil jeszcze usiłował nad nią zapanować, ale nadaremnie.
— Podać mi notatkę! — zawołał na posługacza.
— Oto jest panie... rzekł tenże podając papier żądany.
Edmund rzucił nań wzrokiem.
Na karcie nie było żadnego objaśnienia. Wypisano tylko nazwisko i imię obłąkanej, a w kolumnie przeznaczonej na osobiste uwagi nic nie było prócz liter: O. S. P. P.
— To dziwne! — pomyślał Loriot. Ani jednego słowa objaśnienia, ani jednej uwagi! — Kto jest ta kobieta, i jaki dramat ukrywa się pod jej obłąkaniem?
W jednej z wydanych przez nas powieści noszącej tytuł: „Doktór obłąkanych“ wyprowadziliśmy na jaw przerażające tajemnice i straszliwe sceny, których częstokroć „Domy obłąkanych“ bywają widownią i grobem.
Młody doktór dobrze o tem wiedział, i tajemniczy ów pozór obecnie zdawał mu się ukrywać jakiś nieznany a straszliwy dramat.
— Nie udzielono panu żadnych objaśnień, przywożąc tu tę kobietę? Zapytał studenta obecnego na wizycie.
— Żadnych, doktorze.
— I nie powiedziano jaki był powód jej obłąkania? Student potrząsnął głową przecząco.
— Ani od jak dawna postradała zmysły?
Taż sama przecząca odpowiedź.
— Jakże to być może. ażeby w sprawozdania przemilczeć szczegóły tak ważne i niezbędne?
— Nic niewiem.
— Może to jest wyjątkowe postępowanie?
— Nie doktorze. Takie milczenie często się praktykuje, jeżeli obłąkany przysłany jest przez prefekturę, która nakazuje tajemnicę.
— Jak rozumieć tą nakazaną tajemnicę?
— To znaczy, że obłąkany nie może widywać się z nikim bez wyraźnego piśmiennego rozkazu prefekta policyi lub prokuratora. Nie może przechadzać się gdzieindziej, jak tylko w podwórzu budynku, w którym jest zamknięty, a podczas przechadzki, powinna pozostawać pod ścisłym pilnym nadzorem.
— A zatem jest to najkompletniejsze odosobnienie?
— Tak, doktorze.
— Czyliżby ta kobieta miała popełnić zbrodnię, zanim wpadła w obłąkanie? i miąłożby to obłąkanie być następstwem. tej zbrodni? wyszepnął Loriot półgłosem.
— Może objaśnią pana co do tego w kancelaryi, rzekł student, ja upewniam, że o niczem niewiem.
Edmund zwrócił się do Estery i w tenże sam sposób jak o kwiaty, zadał jej kilka pytań dotyczących się jej gustu i upodobań, chora jednakże zdawała się tego nie słyszeć.
Niezniechęcony tem, zaczął nanowo:
— Czy pani lubisz muzykę? na które niespodziewał się otrzymać odpowiedzi.
Estera tymczasem podniosła głowę szepcąc z cicha:
— Muzyka!... śpiew aniołów... teatr jaśniejący tysiącem świateł!... W teatrze ujrzałam go raz pierwszy... Ileż zachwytu!... jakie melodje!... Potem noc posępna po blasku... Po radości boleść!... Żałoba po dniach miłości!... Brunoy!... ach! Brunoy.... tam go zabili!... Patrz... patrz... to mój pogrzeb przechodzi... I wyciągniętą ręką wskazywała coś widocznego dla niej jedynie.
Doktór śledził jej poruszenia z wielką uwagą i zaciekawieniem.
Nagle obłąkana opuściła rękę na łóżko, ogień który jaśniał w jej spojrzeniu zagasł, uśmiech pojawił się na ustach i zaczęła nucić tkliwym głosem arję z opery „Niema z Portici.“
Gdy skończyła, dwie łzy spłynęły po długich jej rzęsach ocieniających laurowe oczy, i potoczyły się po jej policzkach.
Edmund dojrzał te łzy, i wyraz radości zajaśniał na jego twarzy.
— Płacze... wyszepnął, a więc będzie ją można uleczyć!...
— Doktorze... zapytał student, sądzisz więc, że ta kobieta uleczalną być może?
— Niemogę tego obecnie stanowczo powiedzieć, ale zobaczymy później. Chciej pan napisać wskazówki postępowania z chorą, jakie ci podyktuję.
I podyktowawszy mu to szczegółowo, wyszedł, rzuciwszy pożegnalne spojrzenie na Esterę, której piękne oblicze nosiło piętno głębokiego smutku.
— Morel! — rzekł wychodząc ze studentem do jednego z posługaczów wyłącznie przeznaczonego do obsługi odosobnionych; polecam ci tę nową chorą. Obchódź się z nią o ile można najłagodniej.
— Niech pan będzie spokojny, nieobchodzimy się nigdy surowo z obłąkanemi.
— Wiem o tem.... ale dla tej szczególniej żądam wyjątkowych względów. Widoczna, że ta kobieta przecierpiała wiele.
— Niech pan polega na mnie panie doktorze.
— Rad będę jeśli rozciągniesz nad nią opiekę w dzień przez okienko pomimo jej wiedzy, i powiesz mi jutro coś zauważył.
— Dobrze panie doktorze.
Loriot po wydaniu ostatnich poleceń studentowi, poszedł do mieszkania naczelnego lekarza, przez którego został natychmiast przyjętym.
Naczelny ów lekarz, był to człowiek w podeszłym już wieku, bardzo uczony, i najuczciwszy w świecie. Wstawszy uścisnął rękę swojego asystenta.
— Cóż mi powiesz mój młody kolego? zapytał z ojcowską serdecznością.
— Przychodzę panie dyrektorze z powodu jednej chorej, oddanej wczoraj do naszego oddziału, rzekł Edmund.
— Wczoraj? powtórzył przypominając sobie dyrektor. A! tak... rzeczywiście przysłano nam jakąś kobietę za pośrednictwem prefektury.
— Nazwisko jej Estera Dérieux.
— Czyś zauważył w nowo przybyłej coś szczególnego, o czem mnie chcesz powiadomić?
— Tak, panie dyrektorze.
— A więc słucham...
— Zdaje mi się, że jest nadzieja jej uleczenia.
— Ha! bardzo mi przyjemnie, że chcesz przedsięwziąść kurację, której pomyślny rezultat byłby dowodem twoich zdolności.
— Dzięki za tak pochlebne zdanie, odparł młodzieniec, ale niemogę przedsięwziąść nic stanowczego, nie przekonawszy się wprzódy, z jakiego rodzaju chorą mam do czynie- nia, i nie posiadając szczegółów dotyczących jej przeszłości. Chciałbym mieć co do tej kobiety, dokładne objaśnienia.
— Czyż akt zapisania jej do Zakładu, nie zawiera w sobie wyciągu z raportów lekarzy prefektury, którzy poświadczyli jej obłąkanie i uznali za konieczne umieszczenie jej tutaj?
— W akcie tym niema wzmianki o niczem, jak tylko o tem, że ta kobieta ma być trzymaną „w oddziale odosobnionych, pod sekretem.“
Naczelny lekarz zmarszczył czoło.
— A!... nowo przybyła ma więc być trzymaną „pod sekretem“ powtórzył. W takim razie wszystko jest w porządku, bo taki akt niepowinien zawierać żadnych szczegółów.
— Pragnąłbym wiedzieć, czy ta kobieta umieszczoną tu została skutkiem jakiego występnego czynu? mówił dalej Loriot.
— Zaraz się dowiemy.
Tu dyrektor zadzwonił, Ukazujący się woźny otrzymał rozkaz pójścia natychmiast do kancelaryi, wzięcia ztamtąd wczorajszych rejestrów i przyniesienia ich dyrektorowi.
W pięć minut później pojawił się, niosąc żądane papiery.
Były trzy sztuki tych rejestrów. Dyrektor wziął ten w którym było zapisane nazwisko Estery, i otworzył.
— Otóż jest sprawozdanie, zawołał i rozkaz zamknięcia.
— Szczególniej sprawozdania, jestem ciekawy, rzekł Loriot.
— Zaraz je przeczytamy.
Dyrektor zaczął czytać głośno sprawozdanie, z którego się okazało że Estera Dérieus, sierota, przyjęta przez litościwą osobę, z którą nie łączyło jej żadne pokrewieństwo, zostaje umieszczoną w Zakładzie dla obłąkanych ze względu bezpieczeństwa publicznego, że ma lat trzydzieści ośm, że cierpi obłąkanie od lat dwudziestu dwóch, i że popadła w chorobę skutkiem przestrachu spowodowanego pożarem.
— To musi być fałsz... wykrzyknął Loriot.
— Fałsz?... powtórzył dyrektor, patrząc z osłupieniem na młodego doktora. Zapominasz chyba, że to jest sprawozdanie urzędowe podpisane przez lekarzy wydelegowanych z prefektury?
— Wiem o tem dobrze, odrzekł Loriot, ale i doktorzy mogą się mylić jak zwykli śmiertelnicy!... Co do przeszłości nie widzę nic innego po nad to, co im powiedziano. Mogli więc być w błąd wprowadzonemi szczególnie lub przypadkowo, i wydać mylne świadectwo o przyczynach obłąkania.
— Może masz i słuszność. Sądzisz więc, że tu zachodzi pomyłka?
— Tak mi się zdaje. Jutro zresztą szczegółowe zbadanie chorej, może mi da jaki dowód w tym względzie.
— Jeżeli trafnie sądzisz, co jest prawdopodobnem, dowodzi to twojej bystrości umysłowej.
— Więc ta kobieta od lat dwudziestu dwóch jest obłąkaną?
— Tak.
— I sprawozdanie nic nie wspomina, czy przez ten przeciąg czasu, specjaliści uleczyć jej nie próbowali?
— Przepraszam! — Myślałeś widać o czemś innym podczas mojego czytania. Sprawozdanie wspomina o staraniach bezużytecznych jakiemi otaczali ją pierwszorzędni lekarze. Spodziewam się więc być umiejętniejszym po nad nich?
— Spodziewać się tego byłoby z mej strony karygodnym zarozumieniem. Wszak będąc mniej umiejętnym, mogę być szczęśliwszym. Dopóki sam się nieprzekonam, bę- dę miał zawsze nadzieję, że można uleczyć tę kobietę pod której obłąkaniem, ukrywa się jakaś tajemnica, a może i zbrodnia! — Tę zbrodnię i tę tajemnicę, ja odkryć muszę!...
Naczelny lekarz powtórnie zmarszczył czoło.
— Obawiam się, rzekł, lękam się mój młody kolego, ażebyś nie wszedł na niewłaściwą sobie drogę.
— Jakim sposobem panie dyrektorze?
— Powinienem udzielić ci przestrogę jako stary i doświadczony człowiek, i dam ci ją, a sądzą, że posiadam tyle zdrowego rozsądku, że skorzystać z niej nieomieszkasz.
I po chwilowej przerwie, tak zaczął:
— Od niedawna należąc do personelu naszego rządowego Zakładu obłąkanych, nie możesz jeszcze wiedzieć tego, co ci w tym razie wiedzieć koniecznie należy. Chciej więc zrozumieć raz nazawsze, że naszym zadaniem nie jest leczenie obłąkanych dla zdobywania cudzych tajemnic, które stokroć lepiej pozostawić nieodkrytemi. Niezapominaj, że rozkaz policyi z którym przysłano nam chorą, zawiera te wielce znaczące słowa: „W interesie bezpieczeństwa publicznego.“ Zwróć i na to uwagę, że podwójna wzmianka „Do oddziału odosobnionych.“ „Pod sekretem“ podkreśloną jest dwa razy, co nam wskazuje, że ta kobieta już dla świata umarła!...
— Umarła!... powtórzył z przerażeniem Loriot. Nie wolno mi zatem próbować nawet przywrócić jej do zdrowia?
— Owszem, powinineś tego próbować w interesie nauki, i jeżeli ci się to uda, uczyni ci wielki zaszczyt, powiększy twą sławę. Wiedz o tem jednak zawczasu, że w po- łożeniu tej nieszczęśliwej nie zajdzie pomimo to żadna zmiana. Rozbudziwszy ten umysł uśpiony, oddasz usługę nauce, ale tej biednej kobiecie wyrządzisz prawie krzywdę. Bo niezawodnie będzie wtedy więcej cierpiała, widząc się uwięzioną, niż teraz gdy nawet nie wie czyli jest wolną?
Edmund słuchał z przerażeniem doktora.
— Jakąż zbrodnię popełnić by mogła, rzekł po chwili aby ją tak od świata usunięto?
— Co nazywasz usunięciem od świata? wytłumacz mi proszę. Nie widzę tu nic podobnego. Ta kobieta jako obłąkana, została umieszczoną w zakładzie, gdzie będzie otoczoną wszelkiemi staraniami jakich jej stan wymaga. Jest więc na zupełnie właściwem miejscu.
— Ależ ten rozkaz zamknięcia jej w odosobnieniu wydany bez wymienienia dowodów?
— Przepraszam!... przerwał dyrektor; napisano tam: „W interesie publicznego bezpieczeństwa.“ Ten powód starczy za wszystko, niepotrzebując żadnych objaśnień ani tłumaczeń. Sprawozdanie lekarzy powiada, że zanoszone były skargi na chorą, która omal niepodpaliła domu w którym zamieszkiwała. Czyż trzeba więcej na wytłumaczenie środków jakie przedsięwzięto? Nie stwarzaj sobie daremnych złudzeń mój młody kolego, nie stawiaj domysłów w miejscu rzeczywistości. Bądź jednem słowem praktycznym, patrz trzeźwo, to jest potrzebnem dla początkującego lekarza w twojem położeniu.
— Jednakże panie dyrektorze mogę przedsiewziąść kurację, jakie bądź będą jej następstwa?
— Możesz wzbogacić naukę jednem więcej doświadczeniem, to twój obowiązek. Zdawaj mi sprawę dzień po dniu jakie będą tego następstwa.
— Przyrzekam to panie dyrektorze.
Tu Loriot wyszedł, rozbierając w myślach wszystkie szczegóły rozmowy z naczelnym lekarzem. Czuł się za- chwianym w swoich nadziejach usłyszawszy ze sprawozdania że Estera była od lat dwudziestu dwóch obłąkaną.
Czyż po tak długim przeciągu czasu można się było jeszcze łudzić czarami powodzenia?
— Mam nadzieję, że tobie się uda tam, gdzie pierwszorzędni lekarze doznali niepowodzenia? pytał go dyrektor.
Edmund przypomniał sobie to szydercze nieomal zapytanie, i zaczął wątpić o sobie. Mimo całego jednak zniechęcenia:
— Spróbuję! rzekł, bądź co bądź spróbuję!
Od chwili zerwania stosunków z Bertą Leroyer, Loriot był ciągle smutny i ponury.
Wiemy, że uwielbiał tę młodą dziewczynę. Nie zdołał wymazać z pamięci a raczej z serca tego uroczego obrazu jasnowłosej. Zajęcia i ruch ciągły w jakim pozostawał, pozwalały mu zapomnieć chwilowo o rozwianych marzeniach, ale było to tylko czasowe ogłuszenie siebie. Gdy wchodził w progi domu, wspomnienie żywe wracało, i zgryzota cięższa jeszcze niż przedtem.
Obecnie gdy wrócił do swego mieszkania, Berta zajmowała tylko przez pół jego myśli, drugą połowę zabrała Estera Dérieux „odosobniona“ w Chareutou.
Zjadłszy z pospiechem śniadanie, zabronił przyjmować kogokolwiek, i zabrał się do wertowania różnych dzieł traktujących o obłąkaniu, i zawierających olbrzymie wycinki badań najznakomitszych specjalistów. Gromadził oddawna szczegóły, notował mnóstwo rzeczy, przygotowując broń do walki jaką stoczyć zamierzał.
Nazajutrz, o dziesięć minut przed obowiązkową wizytą przybył do zakładu, i kazał się wprowadzić do pokoju tej samej chorej posługaczowi, któremu dnia poprzedniego polecał gorąco nad nią opiekę.
— No i cóż Morel? pytał go w drodze, czuwałeś nad chorą tak, żeby tego niewidziała jakem ci to wczoraj rozkazał?
— Tak, panie doktorze.
— Nie zauważyłeś nic szczególnego?
— Nic, zupełnie.
— Żadnego widocznego ataku?
— Nie było żadnego ataku. Biedna istota, najłagodniejsza w świecie jakie kiedykolwiek widziałem. Wstała i ubrała się sama, jak zdrowa osoba. Przepędziła potem znaczną część dnia w oknie; wyglądając na ogród.
— Czy mówiła co głośno?
— Nic panie doktorze, śpiewała tylko od czasu do czasu, toż samo co przy panu.
— Melodję z Niemej z Portici?
— Niewiem, czy to z Niemej, ale wiem że to samo.
— A wieczorem była niespokojną?
— Bynajmniej. Po wypiciu przepisanego napoju, zdawała się być obezwładnioną.
— Nie miała żadnej gorączki?
— Nie, panie.
Tu posługacz otworzył drzwi celi.
Estera już wstała i ubrana była w suknie szpitalne. Siedziała przy otwartem oknie z głową opartą o kraty.
Nie poruszyła się wcale na odgłos otwierających się drzwi i kroków wchodzących osób.
Edmund zbliżył się do niej i położył lekko rękę na jej ramieniu, mówiąc z cicha to jedno słowo: „Brunoy.“
Obłąkana zerwawszy się gwałtownie, stanęła przed doktorem, który utkwił w jej oczach swoje spojrzenie.
— Brunoy!... powtórzyła z przerażeniem i groźbą. Brunoy... tam ja umarłam i on umarł.
— Byłem tego pewny, pomyślał młody lekarz; a więc to z Brunoy skutkiem jakiego strasznego zdarzenia zaczęło się obłąkanie.
Estera, której usta poruszały się jeszcze nie wydając żadnego dźwięku, osunęła się na krzesło. Jej długie jasne włosy spadały na ramiona.
Loriot wsunął rękę pod ten płaszcz złocisty i zaczął szukać na czaszce wypukłości i zaklęśnień, jakie dla frenologów bywają źródłem nieocenionych okryć.
Obłkąana zdawała się nic nie czuć.
Młody doktór drgnął nagle. Odnalazł na skórze bliznę w tem miejscu, gdzie na czaszce uczuł nacięcie.
— Co to jest? wyszepnął.
Chcąc rozwiązać tę zagadkę, rozsunął włosy ostrożnie, i odsłonił rzeczoną bliznę długą na siedem centymetrów, odznaczającą się wyraźnie na białej skórze głowy. Na końcu tej blizny widać było nabrzmienie wielkości sztuki dziesięcio groszowej.
Loriot przez kilka minut przyglądał się z uwagą tej bliźnie, i nienaturalnemu obrzmieniu. Posuwał palcem po tej bliźnie i nacisnął ją mocno.
Nieruchomość Estery wskazywała, że to dotknięcie nie sprawiało jej żadnej boleści.
— To jednak jest powodem obłąkania, odgaduję, a nawet jestem pewny, mówił do siebie Edmund. Posunął palcem zlekka po guzie zakończającym tę bliznę.
Takaż sama nieczułość ze strony obłąkanej.
Po chwili nacisnął mocno.
Esterę przebiegł dreszcz nagły, zerwała się z przeraźliwym krzykiem. Spojrzenie jej błędnem się stało. Podniósłszy w górę ręce, załamała je nad głową, jak gdyby doświadczając bolesnego wstrząśnienia mózgu. Trwało to dwie lub trzy minuty, poczem uspokoiła się wracając do zwykłej nieruchomości.
Młody doktor z zajęciem łatwem do zrozumienia, śledził wszystkie poruszenia chorej.
Jej twarz się rozjaśniła.
— Nie pomyliłem się, wyszepnął. Źródło choroby jest tam. Nieszczęśliwa została uderzoną w głową, i jestem pewien, że jakieś obce ciało naciskające mózg, tkwi w jej czaszce.
Estera nieporuszyła się wcale. Edmund korzystając z tej bezwładności, przystąpił do nowego badania, którego rezultat potwierdził jego domysły.
— Ta kobieta została zraniona wystrzałem z palnej broni, w głowę część czaszki, rzekł sam do siebie. Odłamek kuli tkwi tutaj, czuję go pod palcem. Trzeba przygotowywać operację, straszliwą operację, z której wyniknie śmierć lub wyleczenie!
Godzina urzędowej wizyty upłynęła.
Loriot wydawszy posługaczowi kilka nowych poleceń dotyczących Estery, wyszedł z jej celi.
— Spróbuję... powtarzał, idąc do innych chorych.
Po ukończonej wizycie w Chareutou, wrócił do domu, jak to czynił codzień, ażeby zjeść śniadanie przed wyjściem do chorych na miasto.
Przede drzwiami domu w którym mieszkał przy ulicy Cuvier, spotkał się z Henrykiem de la Tour-Vandieu wysiadającym z powozu.
— Jak się masz Henryku! wołał ściskając rękę młodzieńca. Mam nadzieję że przyjeżdżasz nie do doktora, ale do przyjaciela.
— Nie mylisz się w tym razie. Tak jesteś od pewnego czasu zajętym, że prawie niewidujemy się z sobą, z czem mnie pogodzić się jest trudno. Chciałbym zjeść z tobą, śniadanie.
— Z największą przyjemnością ofiaruję ci takowe.
I dwaj przyjaciele trzymając się pod ręce, weszli na wschody.
Edmund wprowadził Henryka do swego gabinetu i pozostawił go na chwilę, aby dać rozporządzenie służącej, poczem powrócił do gościa.
— Jakże? czy jesteś zadowolony ze swojej nowej posady? zapytał przybrany syn Jerzego.
— Nie można być bardziej zadowolonym; odparł Edmund. Pomoże mi to wiele do studjów niezbędnych do celu jaki sobie obrałem.
— Jakiż to cel?
— Wyrobić sobie sławę w tej specjalności i mieć kiedyś dom własny dla chorych umysłowo.
— Zdaje się, że nietrudno ten cel osiągnąć?...
— Zapewne, odrzekł Loriot z uśmiechem, lecz tylko w takim razie, jeżeli się ma kapitał na kupno i urządzenie podobnego Zakładu.
— To rzecz najmniejsza! zawołał Henryk.
— Mnie się zaś zdaje, że to rzecz wielkiej wagi.
— Czyż niemasz przyjaciół którzy by byli szczęśliwemi mogąc ci przyjść, z pomocą, gdybyś im uczynił ten zaszczyt zażądawszy od nich tego?
— O! wiem dobrze, iż na ciebie mogę rachować i nie zawahałbym się prosząc cię o pomoc, nawet o pomoc pieniężną. Lecz mam nadzieję, że za lat kilka z własnych oszczędności zbiorę potrzebną sumę i będę mógł urzeczywistnić moje marzenia, bez uciekania się do twojej kieszeni.
— Za lat kilka? dla czego czekać tak długo?
— Bo to jest konieczne. Dyrektor Zakładu w tak młodym jak ja wieku, nie wzbudzałby potrzebnego zaufania.
— Może po części masz rację, ależ człowiek żonaty staje się od razu poważnym, a przecież ożenisz się niezadługo?
Edmund zbladł, posłyszawszy te słowa.
— Ożenić się? — zawołał, mnie?... Nigdy!...
Henryk spojrzał na niego zdumiony.
— Jakto... nigdy? — odrzekł. Wiem że miałeś inne zamiary. Mówiłeś o ożenieniu się w sposób zupełnie inny.
— Ha! człowiek zmienia zapatrywania, i ja moje zmieniłem, rzekł głucho Edmund.
— Boże! zawołał żywo Henryk, widząc smutek przyjaciela, czyż ja nie zraniłem przypadkiem twojego serca?... Nie obudziłem w nim jakich bolesnych myśli? Żałuję tego mocno, mówił adwokat. Zgrzeszyłem przez nieświadomość.
Przebacz mi, przebacz!
— Nie żądaj przebaczenia przyjacielu, bo nie zawiniłeś wcale, odparł smutno Loriot. Jeżeli twoje słowa wywołały chwilowo mą boleść, to ona już przeszła.
Jestem zresztą nierozsądny, bo niechcę się wyleczyć. Przyjmuję cierpienia i trwam w nich, sprawione mi przez tę, którą kocham, którą zawsze będę kochał, pomimo tego, co nastąpiło.
— Cóż więc takiego się stało?
— Rzecz bardzo smutna!...
— Kochałeś... byłeś kochanym...
— Tak sądziłem przynajmniej...
— Któż więc zerwał to wszystko?
— „Ona!“ Tu Edmund zerwał się z krzesła, ujął obie ręce Henryka i uścisnął je z serdecznem wzruszeniem mówiąc dalej:
— Ach! gdyby to tylko!... byłaby przynajmniej jakaś pociecha w mojej rozpaczy, ale przeciwnie!... Ona dała mi do zrozumienia, że w zamian za serce które jej oddałem, płaciła mi równą miłością, a to było kłamstwem!... bo ona... ona mnie zdradzała!...
— Jestżeś tego pewnym? zapytał Henryk.
— Zdradzała mnie!... zdradzała!... wołał dalej Edmund, zdradzała nikczemnie... niemiłosiernie. To niegodne... szkaradne!... Opuściła umierającą matkę, aby się widzieć na mieście w nocy z kochankiem!...
— To niepodobna!!.. wykrzyknął Henryk, niemogąc uwierzyć w podobną przewrotność charakteru.
— A jednak tak było...
— Może dozwoliłeś się ułudzie fałszywym pozorom?
— Niestety! miałem w ręku potępiające ją dowody!...
— Jakie?
— Jeden ci tylko przytoczę. Oddano mi broszę pozostawioną przez Bertę o jedenastej wieczorem w dorożce, która ją przywiozła ze schadzki.
— Dowodzi to tylko że panna Berta jechała dorożką, ale niekoniecznie to być mogło dla widzenia się z kochankiem. Ta jej wieczorem wycieczka mogła być rzeczą całkiem niewinną...
Edmund potrząsnął głową przecząco.
— W takim — razie, odrzekł, gdyby nie miała nic do ukrywania, byłaby szczerze wszystko opowiedziała.
— Zapytywałeś ją o to?
— Naturalnie.
— Mówiłeś że ją posądzasz?
— Wszakże jej sam oddałem medaljon pozostawiony w dorożce.
— I nie próbowała się usprawiedliwić?
— Odmówiła mi w pogardliwy sposób wszelkiego tłumaczenia.
Henryk zadumał się chwilkę, a potem.
— Powołanie moje, rzekł, nauczyło mnie zgłębiać położenia, jakie na pozór wydają się być prostemi, a w głębi rzeczy bywają o wiele więcej niż się wydają zawikłanemi. Niedowierzam pozorom, a najwyraźniejsze nieraz dowody wydają mi się zawsze być wątpliwemi. Czyż więc ta młoda osoba niemogła mieć jakiego polecenia, jakiegoś ważnego czynu do spełnienia, a przytem była, być może związana słowem do dotrzymania tajemnicy, której nie miała prawa tobie wyjawić?
— Nie! — po sto razy nie!... odparł zgnębiony Edmund. Berta niemogła mieć żadnej uczciwej tajemnicy przedemną! W około niej niemasz nic tajemniczego. Znałem najdrobniejsze szczegóły jej położenia. Jakąż więc inną tajemnicę oprócz miłosnej, mogłaby ukrywać przedemną? Wyjechała z domu wieczorem, podczas straszliwej burzy, i udała się na Plac Królewski. Ostrzegałem ją, że najmniejsze wzruszenie może zabić jej umierającą matkę!... Ale cóż ją to obchodziło, gdy chciała biedz na schadzkę z kochankiem? Bez litości dla matki, którą pozostawiła samotną na śmiertelnym łożu, odeszła i kazała się zawieść tam, gdzie ci mówiłem, a doróżce kazała się zatrzymać opodal domu w którym na nią czekał kochanek i podczas ulewnego deszczu doszła pod Numer 24, gdzie bawiła blizko dwie godziny.
— Zkądże wiesz to wszystko?
— Wsiadła przypadkiem do dorożki mojego stryja Piotra Loriot i w jego to ręce wpadł ów medaljon będący dowodem jej zdrady. Ha! cóż czy jesteś przekonanym teraz?
Henryk zadumał się przez chwilę, a potem:
— Czy chcesz abym ci powiedział co myślę? wyrzekł.
— Proszę cię o to.
— Otóż nie jestem wcale przekonany o winie ze strony Berty.
— Jakto?... ty jeszcze wątpisz? zawołał Loriot.
— Nietylko wątpię, ale niewierzę zupełnie, a oto powody mojego niedowiarstwa, posłuchaj! — Jakkolwiek zepsutą moralnie może być kobieta, jedno uczucie góruje w niej po nad wszystkiemi innemi, to jest uszanowanie prawie zabobonne na widok śmierci, szczególnie jeżeli śmierć zabrała tych, którzy jej byli drogiemi. Młoda dziewczyna, w której winę uwierzyłeś, wiedziała że jej matka jest umierającą, wiedziała że najmniejsze wzruszenie zabić ją może. W takich warunkach nie opuściłaby domu napewno, ażeby iść na schadzkę z kochankiem, na to bym przysiągł i głowę w zakład postawił. Musiała mieć inny powód do pojechania na Plac Królewski, powód jakiś bardzo ważny i groźny!... Kto wie, czyli w tym razie nie wypełniała danego przez matkę rozkazu? Odmówiła ci tłumaczenia, niechciała się usprawiedliwić jak mówisz... Dla mnie jest to dowodem właśnie jej niewinności.
— Jej niewinność!... Ha! ha! powtórzył z szyderstwem Edmund.
— Tak jest, mój przyjacielu. Gdyby cię nie kochała i była winną, zapytałaby ciebie, jakim prawem posądzasz ją i ośmielasz się śledzić jej postępowanie? — Na twoje oskarżenie byłaby odpowiedziała; „Nie jestem jeszcze ani twoją narzeczoną, ani twoją żoną!... Gdybym nawet miała kochanka, cóż tobie do tego?“ — Tak zaś pełne godności milczenie, było jedyną jej odpowiedzią. Wolała cierpieć niesłusznie, aniżeli zdradzić powierzoną sobie tajemnicę.
— Ale jakaż to może być tajemnica? pytał Edmund w gorączkowem uniesieniu. Powtarzam, że ona niema i mieć nie może żadnej tajemnicy.
— Mówił byś inaczej mój przyjacielu, odrzekł Henryk de la Tour-Vandieu, gdybyś tak jak ja słyszał codziennie wyznania ludzi, jacy niemogą nic zataić przed swoim obrońcą. W najzacniejszych rodzinach, mam na to dowody, zdarzają się nieraz najhaniebniejsze, przerażająco smutne tajemnice, jakich istnienia świat niepodejrzywa wcale! Jeżeli zresztą, nieufność wkradła się do twojego serca, trzeba się było dowiedzieć do kogo Berta jeździła wśród nocy?
— Dowiadywałem się właśnie...
— I cóż?
— Poszedłem nazajutrz rano na Plac Królewski i zapytywałem...
— Kogo?
— Odźwierną, tego domu. Nie mogłem pytać kogo innego.
— I cóż ci powiedziała?
— Że w przed dzień wieczorem niewidziała żadnej młodej osoby wchodzącej tamże. Wymieniłem jej na wypadek nazwisko Monestier. Odźwierna odpowiedziała mi, że zna to nazwisko, i że pewien młody człowiek, jeden z jej lokatorów zapytywał ją o nie. Wszak to wystarczające?
— Niezupełnie, jak sądzisz. Widziałeś tego człowieka?
— Nie widziałem go.
— Dla czego?
— Ponieważ siedział w więzieniu.
— W więzieniu? — zawołał Henryk. Ależ w takim razie niemógł, rzecz prosta przyjmować u siebie panny Monestier?
— Naturalnie; odparł Edmund, ale widocznie znał Bertę i zapewne użyczył swego mieszkania któremu z przyjaciół, ażeby tenże mógł się z nią widywać.
— Zwykła logika zakochanych!... odrzekł młody adwokat. Wybacz mój drogi, ale twoje dowodzenie niema żadnej podstawy.
— Przekonaj mnie więc że się mylę!...
— Z czasem dowiodę ci tego, mam nadzieję. Mówisz więc, że się to działo na Placu Królewskim? zapytał Henryk po chwili milczenia.
— Tak.
— Czy nie wiesz jak się nazywał ten człowiek, ów uwięziony?
— Nazywa się on Ireneusz Moulin.
Przybrany syn księcia Jerzego, zerwał się żywo.
— Znasz go więc? zapytał Edmund.
— Znam. Jest to mężczyzna blizko czterdziestoletni, przybyły niedawno z Londynu, który mogę cię upewnić, nie jest w Bercie ani zakochanym, ani też niepobłażałby żadnym brudnym miłostkom z jej strony. Ireneusz Moulin jest to uczciwy człowiek, niesłusznie oskarżony o należenie do tajnego stowarzyszenia. Broniłem go przed sądem policyi Poprawczej i uwolniono go. Jedna z jego odpowiedzi danych sędziemu śledczemu, wprowadza mnie na domysł, że w samej rzeczy istnieją jakieś tajemne stosunki pomiędzy nim a rodziną Monestier, lecz mam najgłębsze przekonanie, że te stosunki są jaknajuczciwszemi...
— Ha! gdybym mógł temu uwierzyć!... wyjąknął Loriot.
— Nic ci nieprzeszkadza przekonać się samemu.
— Jakim sposobem?
— Ireneusz Moulin został uwolnionym. Idź do niego i powiedz, że ja cię przysłałem, opowiedz mu wszystko, bo ten człowiek zasługuje na zaufanie. Nie zdradzi napewno tajemnicy jeśli ta do niego nie należy, lecz znajdzie jaki sposób wytłumaczenia ci powodu obecności panny Monestier w jego mieszkaniu podczas jego nieobecności. No... jakże, czy cię to uspokaja?
Edmund poruszył głową z niedowierzaniem.
— Nie ufasz zatem mym słowom?
— Niech Bóg uchowa mój przyjacielu, ale tyle wycierpiałem, tyle dotąd cierpię, że zwątpiłem o tem, ażebym mógł się kiedykolwiek pocieszyć. Zanim uwierzę iż byłem szalonym i ślepym, że podejrzywałem niesłusznie tę dzie- wczynę! zanim pójdę upaść do stóp Berty i błagać o przebaczenie, potrzeba mi niezbitych dowodów jej niewinności.
— Jeden tylko Ireneusz Moulin dostarczyć ci je może.
— A więc pójdę do niego dziś jeszcze.
W tej chwili weszła służąca oznajmując, że śniadanie na stole. Dwaj przyjaciele przeszli do jadalnego pokoju.
— Tak, drogi Edmundzie, rzekł Henryk ściskając rękę młodego doktora, nie sądź iż twoje szczęście przepadło bez ratunku. Odnajdziem je, mówię ci to z przekonania.
— Gdyby to mogło być prawdą!... wyszepnął Edmund łzawym głosem.
Przy stole Loriot wydawał się być mniej smutnym. Henryk uczynił wszystko co było w jego mocy, aby go rozweselić i natchnąć nadzieją.
Dwaj młodzi ludzie pili właśnie kawę, gdy odgłos dzwonka rozległ się w przedpokoju.
— Otóż przybywa jakiś chory, który nam przerwie rozmowę, wymruknął Edmund.
Za chwilę ukazała się służąca z listem w ręku.
— List do pana doktora od jakiejś pani, wyrzekła.
— Któż go przyniósł?
— Lokaj ubrany jak jaki jenerał, cały naszyty złotemi galonami.
— Do czarta! mój drogi... zawołał śmiejąc się Henryk, to jakaś pacjentka z wielkiego świata!...
Edmund złamał pieczątkę i spojrzał przedewszystkiem na podpis listu.
— K. Dick-Thorn, przeczytał głośno. Nie znam tej osobistości.
— Ten list jest podpisany przez panią Dick-Thorn? zapytał Henryk.
— Tak.
— To dziwne...
— Dla czego?
— Bo i ja dziś rano otrzymałem bilecik podpisany tym samym nazwiskiem, z prośbą ażebym się udał na Berlińską ulicę gdzie pani Dick-Thorn, cudzoziemka jak widać z nazwiska pragnie zasięgnąć mojej rady w sprawie wielkiej doniosłości. A cóż do ciebie pisze ta dama?
— Posłuchaj.
Będę bardzo wdzięczną jeżeli pan raczysz przybyć do mnie na ulicę Berlińską Numer 24. Proszę przyjąć zapewnienie wysokiego szacunku w jakim pozostaję.
— Ten list, ozwał się Henryk, jest ulany w takiej samej formie jak tamten do mnie pisany. Jedyna zmiana że ten adresowany do doktora, tamten do prawnika. To szczególna, że wybór tej cudzoziemki padł na nas dwóch nierozłączonych przyjaciół. Pojedziesz więc do niej? — Naturalnie. Jedna pacjentka więcej, rzecz nie do odrzucenia. Myślę wciąż o przyszłości mojego wymarzonego Zakładu. — Dobrze robisz.
— Ty zaś Henryku, niemasz potrzeby zadawać sobie takiego jak ja trudu. Jesteś bogatym, a co zatem idzie i wolnym.
— Co prawda, niemam zwyczaju udzielać porady na mieście, odparł śmiejąc się młody adwokat. Mimo to pójdę. Sposób pisania tej Angielki pobudza moją ciekawość. Niemam potrzeby stawać dziś w sądzie. Rozstawszy się z tobą pojadę do mistress Dick-Thorn!
— A ja pójdę do niej po ukończeniu mych wizyt.
W pół godziny potem, Henryk pożegnał Edmunda polecając mu raz jeszcze zobaczyć się z Ireneuszem Moulin, a wsiadłszy w dorożkę na pobliskiej stacyi, kazał się zawieść na Berlińską ulicę.
∗ ∗
∗ |
Klaudja Varni jak wiedzą czytelnicy, pragnęła bardzo mieć Henryka de la Tour-Vandieu na balu u siebie, jaki zamierzyła wydać niezadługo. Miała względem niego pewne zamiary i chciała poznać tego młodego człowieka przed ich wykonaniem.
— Czy zechce on jednak przyjąć zaproszenie od nieznajomej? powtarzała.
Było to niepewne i można nawet powiedzieć, nieprawdopodobne. Rozumiejąc to dobrze, pani Dick-Thorn postanowiła pokonać tę trudność. Potrzebowała objaśnień co do niektórych zawiłości prawnych. Wysłała zatem list do Henryka jako adwokata z prośbą o poradę.
— Rozumiem to dobrze, pisała w tym liście, że takie prawne jak pan znakomitości nieprzyjmują próśb tego rodzaju, i że ktokolwiek potrzebuje ich pomocy, powinien sam udać się do nich. Lecz może raczysz pan uczynić wyjątek w tym razie ze względu na kobietę i cudzoziemkę.“
Zrobiwszy znajomość z Henrykiem de la Tour-Vandieu i zostawszy jego klijentką, nie potrzebowała się obawiać, aby odmówił zaproszeniu.
Użyła tego samego sposobu względem Edmunda Loriot.
Cel jaki miała Klaudja, aby go zrobić swoim domowym lekarzem, jest łatwym do zrozumienia!
Babylas Samper, ów agent wywiadowczego biura upewnił ją, że młody doktór był jedynym przyjacielem Henryka, a więc zręczna kobieta chciała wciągnąć do swego domu doktora, ażeby go wybadać o wszystko, co dotyczyło przybranego syna pana de la Tour-Vandieu.
— Głos dzwonka dobiegający z przedpokoju oznajmił przybywającego, i służący na pozłacanej tacy podał pani Dick-Thorn bilet młodego adwokata.
— Wprowadź do salonu, odpowiedziała, i proś pana de la Tour-Vandieu ażeby chwilę zaczekał.
Tu poprawiła końcem palców swe bujne czarne włosy, przesunęła po twarzy puszek nasycony welutyną i wyszła do gościa.
Henryk złożył jej ukłon głęboki.
Pani Dick-Thorn rzuciła nań okiem, i to jedno spojrzenie wystarczyło jej do wydania sądu o młodym człowieku. sądu któryby dał się streścić w tych słowach:
— Ten młodzieniec ma rozum i dużo silnej woli. Nie przyjdzie mi łatwo zaprowadzić go tam gdziem zamierzała. Mimo to próbować będę, może mi się uda. A potem przemówiła głośno:
— Czy potrafię wyrazie panu mą wdzięczność? Nie wzgardziłeś pan prośbą jaką zaledwie wymówić zdołałam, nie wiedząc, czy będzie przyjętą? Pospiech pański w jej wypełnieniu, jest jedną więcej dla mnie łaską.
Henryk zdziwiony że ta Angielka bardzo jeszcze pię- kna, lubo niezbyt młoda, tak poprawnie i czysto mówi akcentem francuzkim, odrzekł:
— Życzyłaś pani ażebym dla niej zrobił wyjątek, od ogólnie przyjętego zwyczaju... Grzeczność dla kobiety odmówić mi niepozwoliła. Jestem na pani rozkazy.
Klaudja usiadła; wskazawszy na fotelu miejsce swojemu gościowi.
— Panie! — zaczęła, chciałam pana prosić o radę.
— Dla ciebie, pani?
— Nie; lecz dla osoby, która mnie zblizka obchodzi, a niechce radzić się sama dopóki nie otrzyma objaśnień co do prawa wynikającego z pewnych zdarzeń jakie chcę panu opowiedzieć.
— Jest to więc porada przez zastępstwo, odrzekł z uśmiechem Henryk.
— Tak: odpowiedziała uśmiechając się również Klaudja.
— Jestem gotów odpowiadać na zapytanie pani, ale gdybym miał bronić tej sprawy, potrzebowałbym rozmówić się wprost z osobą zainteresowaną.
— Bądź pan spokojny! Przedstawię panu tę osobę, skoro nadejdzie pora.
— O cóż więc chodzi? zapytał młodzieniec.
— Wychowałam się w Paryżu, zaczęła pani Dick-Thorn, znam więc nieco francuskie prawa, ale niedostatecznie, i nie jestem wstanie rozwiązać tego zapytania.
— Słucham więc panią... Jakaż to kwestja?
— Chodzi tu o małżeństwo.
— Chciej pani zadawać mi zapytania, a ja postaram się objaśnić panią o ile będę mógł najlepiej w tem, co się pani wydaje być niezrozumiałem.
— A zatem panie, czy małżeństwo zawarte „in extremis“ jest ważnem w obec prawa?
— Najzupełniej, ponieważ prawo na nie zezwala, jeżeli świadkowie zeznają, że stan zdrowia jednego z małżonków jest bez nadziei.
— Świadkowie złożyli takie zeznanie w wspomnionym wypadku.
— Czy to małżeństwo zostało zawartem cywilnie?
— Przeciwnie, zawartem było tylko małżeństwo kościelne.
— Nie jest ono przeto mniej ważnem, gdyż i ten wyjątek przewidziało prawo. W którym roku zostało ono zawartem?
— W roku 1835. Dla różnych powodów nie zostało ono ujawnionem w swoim czasie, a żona która po przejściu na świat syna była umierająca, nie umarła. Żyje do obecnej chwili. Mąż zaś żył tylko dwa lata po zawarciu małżeństwa, które pozostało w tajemnicy. Do dnia dzisiejszego różne względy rodzinne stały na przeszkodzie i niedozwalały żonie wystąpić o przynależne jej prawa i nazwisko. Czy mogłaby to obecnie uczynić?
— A jest jaki dowód poświadczający to małżeństwo?
— Jest; i mąż umierając zrobił testament, w którym przekazał synowi cały majątek, a żonie używalność dochodów.
— Czy wprowadzono w wykonanie testament?
— Nie; ten testament nigdy nie został ogłoszonym, i bliski krewny zmarłego objął cały majątek jako najbliższy spadkobierca.
— Dla czego matka nie upomniała się o należny sobie i dziecku majątek?
— Bo popadła w obłąkanie skutkiem przebytej choroby.
— Dla czego więc nikt niewystąpił w jej imieniu upomnieć się o majątek i nazwisko?
— Mówiłam już że względy rodzinne stanęły temu na przeszkodzie.
— A czy obecnie ta osoba wróciła do zdrowia?
— Nie, panie.
— Teraz więc syn powinien upomnieć się o swoje prawa i on jeden tylko może to uczynić. Będzie mógł dowieść mając testament w ręku że jest synem i spadkobiercą, i zapozwie krewnego który przywłaszczył sobie nieprawnie jego majątek.
— A jeśli syn nie żyje?
— W takim razie należałoby się udać do sądu z prośbą o wyznaczenie rady familijnej i opiekuna obłąkanej, który w jej imieniu powinien wystąpić o zwrot majątku.
— Ale trzebaby się procesować?
— Tak pani. Trzeba przeprowadzić proces cywilny, jeżeli ten co zagarnął majątek, nie wiedział o zawartem małżeństwie i o testamencie.
— Wiedział o jednym i drugim.
— Jesteś pani tego pewną?
— Mam na to dowody.
— W takim razie skandal byłby okropny!
— Czy przywłaszczyciel mógłby być skazanym na galery?
— Nie pani, bo przedawnienie zapewnia bezkarność zbrodniarzowi, ale byłby zhańbionym na wieki i zgubionym w obec świata.
— Czy można byłoby go zmusić do zwrócenia majątku?
— Bez żadnej wątpliwości.
— Ale on zajmuje bardzo wysokie stanowisko, wielkie wpływy... Będzie się bronił...
— Rzecz pewna, że będzie usiłował się bronić, ale to wszystko napróżno. Gdyby mi powierzono tę sprawę, mógłbym zapewnić z góry o wygranej.
— Skoro nadejdzie właściwa pora, poproszę pana, ażebyś zechciał ją wziąść pod swoją opiekę.
— Przyjmuję zawczasu, odparł Henryk, bo widzę tu materjał do bardzo ciekawej obrony, zresztą obrałem sobie jako specjalność walkę z niesprawiedliwością i obronę pokrzywdzonych.
— Wiedziałam o tem, odparła Klaudja, dla tego udałam się do pana.
— Czy nie próbowano żadnych środków w celu przywrócenia do zdrowia tej kobiety? zaczął po chwili młody adwokat.
— Stosowano je o ile wiem, ale napewno twierdzić niemogę, gdyż nie znam bliżej szczegółów.
— Zatem panią zblizka obchodzi los tej nieszczęśliwej?
— Rzecz naturalna!... Położenie jej jest tak smutne!
— W takim razie pozwolisz pani udzielić sobie pewną radę.
— Nietylko pozwalam, ale proszę o nią.
— Wszak pani wezwałaś do chorej swej córki doktora Edmunda Loriot?
Pani Dick-Thorn udała doskonale zdumienie.
— Pan go znasz? — zawołała.
— To mój serdeczny przyjaciel, i mogę powiedzieć że jedyny! — Pobieraliśmy w szkołach razem nauki; i przyjaźń nasza datuje się z lat dziecięcych. Byłem właśnie u niego dziś rano gdy odebrał list pani.
— To o czem się dowiaduję od pana, świadczy że uczyniłam szczęśliwy wybór.
— Nie mogłaś pani zrobić lepszego, i proszę wierzyć, że przyjaźń nie zaślepia mnie w tym razie. Edmund Loriot pomimo swoich lat młodszy, jest bardzo uczonym. Obrał sobie za specjalność choroby umysłowe, które studjuje bez- ustannie. Obecnie otrzymał właśnie miejsce asystenta w zakładzie dla obłąkanych w Chareutou, co jest dowodem jego uzdolnienia. Mógłby się przeto zająć kuracją wspomnionej osoby, i sądzę ze dobrze pani byś uczyniła, pomówiwszy z nim o tem.
— I tak też zrobię niezawodnie. Czy doktór Loriot powiedział panu kiedy będzie u mnie?
— Mogę oznajmić pani jego wizytę na dziś po południu.
— Jakże się cieszę że się udałam niewiedząc o niczem do pańskiego przyjaciela. Mam nadzieję, że panowie nieraz spotkacie, się u mnie.
Henryk ukłonił się w miejsce odpowiedzi.
— Chociaż mam w Anglji różne pieniężne interesa mówiła dalej Klaudja, osiadłam jednak w Paryżu. Mam zamiar prowadzić dom otwarty, i na początek chcę urządzić mały wieczorek, na którym mam nadzieję, pan znajdować się raczysz.
Młodzieniec skłonił się po raz drugi.
— Jestem obowiązanym pani, rzekł, na tak uprzejme zaproszenie, ale pracując wiele, mało bywam w świecie, a raczej ściśle mówiąc, nie bywam w nim wcale.
— Nie odbieraj mi pan nadziei, że dla mnie po raz drugi wyjątek uczynić raczysz, odparła z uśmiechem pani Dick-Thorn. Francuz, szlachcic, i wielki pan, niemóglby odmówić prośbie kobiety cudzoziemki.
— Jak widzę, niełatwo się oprzeć pani żądaniu.
— Powiedz mi pan, że nawet niepodobna!...
— Będę więc miał zaszczyt wejść do grona pani przyjaciół.
— I mam nadzieję, że zostaniesz pan niezadługo prawdziwym moim przyjacielem.
Jednocześnie otworzyły się drzwi salonu, i służący ukazał się w progu.
— Czego chcesz? zapytała ostro Klaudja, wszak nie dzwoniłam na ciebie?
— Pani... odrzekł zakłopotany lokaj, przyszedł ktoś, co pragnie widzieć się z panią.
— Któż taki?
— Z ogłoszenia w Gazecie. Marszałek dworu, który chciałby przyjąć obowiązek.
Pani Dick-Thorn poruszyła się niecierpliwie.
— Niech czeka... odpowiedziała.
Henryk podniósł się z krzesła.
— Żegnam panią... rzekł.
— Raz jeszcze dziękuję za pańską uprzejmość, odpowiedziała Klaudja, i wkrótce do zobaczenia, bo wszakże mogę rachować na pana?
— Przyrzekłem już pani.
— Będę więc miała przyjemność przesłać panu zaproszenie, skoro dzień zabawy stanowczo oznaczonym zostanie. Tu wyprowadziła młodzieńca aż do przedpokoju.
Kamerdyner poszukujący służby, siedział na krzesełku. Na widok wchodzących, zerwał się żywo.
Henryk de le Tour-Vandieu przeszedł koło niego, nie spojrzawszy nawet, zresztą chociażby i spojrzał, nie poznałby w tym człowieku wystrojonym, z długiemi angielskiemi faworytami, okalającemi twarz starannie wygoloną swojego klijenta z siódmego sądowego wydziału Ireneusza Moulin.
Mechanik zaledwie powstrzymać się zdołał od wykrzyku zdziwienia na widok swego obrońcy wychodzącego od pani Dick-Thorn.
— On tu? — pomyślał. Co to ma znaczyć?
Potrzeba mi za jaką bądź cenę dostać się do tego domu.
Głos dzwonka się rozległ, i służący wszedł do pokoju, a po chwili ukazał się mówiąc:
— Pani oczekuje, proszą, pójść za mną.
Ireneusz szedł wzruszony i pełen obawy, ażeby jaki traf niespodziewany nie zburzył tak pracowicie wniesionej przezeń budowy.
Służący wprowadził go do pokoju obok salonu, gdzie siedziała Klaudja, trzymając lornetkę w ręku. Ireneusz ukłoniwszy się jej nizko, pozostał w postawie pełnej poszanowania.
Pani Dick-Thorn przypatrując mu się od stóp do głowy z taką swobodą, jak gdyby miała przed sobą nie człowieka ale konia, o którego zaletach i budowie potrzebowała dokładnie się przekonać.
Ireneusz Moulin był przystojnym mężczyzną. W czarnym eleganckim ubraniu miał dystyngowaną postawę.
— Nie źle się prezentuje... wcale nie źle!... szepnęła Klaudja. Życzysz sobie więc przyjąć u mnie obowiązek? zapytała po chwili.
— Jest to moim pragnieniem pani, odpowiedział.
— Czy byłeś gdzie już poprzednio za kamerdynera?
— Tak pani, i to w znakomitych domach.
— Masz świadectwa dawnych swych panów?
— Nie śmiałbym bez tego przedstawić się tutaj. Pozwoli pani pokazać je sobie?
— Zaraz, zaraz... przerwała Klaudja. Zajmiemy się przedtem warunkiem „sine qua non“ do otrzymania u mnie miejsca. Czy mówisz po angielsku?
Ireneusz odpowiedział twierdząco najczystszym akcentem mieszkańca Londynu. Pani Dick-Thorn wszelako pomyślała, że ów nowoprzybyły może umieć tylko kilka frazesów w tym języku, i aby rozjaśnić wątpliwość, zaczęła mówić po angielsku.
— Mieszkałeś w Anglji? zapytała.
— Tak pani.
— Jak długo?
— Lat kilka.
— A w jakim mieście?
— W Portsmouth.
— Byłeś tam w obowiązku?
— Nie pani; miałem miejsce w kantorze morskich ubezpieczeń.
— Od jak dawno jesteś w Paryżu?
— Od czterech lat.
— A u kogo służyłeś?
— U bogatego Amerykanina pana Daniela Webster na Polach Elizejskich przy rogu ulicy Kolizeum.
— Dla czego oddaliłeś się od niego?
— Bo wracał do Ameryki, a ja chciałem pozostać w kraju.
— A potem gdzie byłeś?
— U sir Wiljama Douglas Abberouhy, przy ulicy św. Honorjusza, który zwinął swój dom i wyjechał w podróż na około świata.
— Pokaz mi teraz twoje świadectwa.
Ireneusz wydobył z kieszeni papiery „pożyczone“ przez Jana-Czwartka od Laurenta i podał Klaudji, która je przejrzała z uwagą.
Świadectwa te zawierały wielkie pochwały. Nie można było żądać lepszych.
— Widzę, wyrzekła, że się nazywasz Franciszek Laurent?
— Tak, ale zazwyczaj nazywają mnie tylko Laurent, to brzmi bardziej po pańsku.
— Jaką pobierałeś pensję w ostatnim miejscu swych obowiązków?
Mechanik wymienił cyfrę, za wygłoszeniem której Klaudja aż podskoczyła na krześle.
— Sir Wiljam Douglas Abberouhy musiał być niesłychanie bogatym, odpowiedziała. Ja posiadam o wiele mniej- szy majątek, i dom prowadzę na stopę skromniejszą. Nie mogłabym zawrzeć z tobą umowy na takich warunkach.
— A jakąż pensję pani mi może ofiarować?
Klaudja wymieniła wynagrodzenie o wiele niższe od żądanej sumy przez mniemanego kamerdynera.
Ireneusz jak wiemy, nie wiele dbał o to, lecz niechciał się zdradzić zbyt szybkim przyjęciem podanych sobie warunków. Targował się więc chwilę dla formy, i skończył na przyjęciu proponowanej przez panią Dick-Thorn sumy.
— Należysz więc zatem już do mego domu, wyrzekła. Każę ci zaraz przygotować dla ciebie pokój na drugim piętrze.
— Dobrze pani.
— Czy potrafisz urządzić wszystko w razie wyprawienia balu?
— Mój pan ostatni, wydawał każdego karnawału po cztery bale. Ja sam kierowałem wszystkiemi przygotowaniami.
— Będę więc mogła w zupełności polegać na tobie?
— Mam nadzieję, iż niezawiodę pani zaufania.
— Pierwsze przyjęcie odbędzie się za dni kilka i chciałabym, ażeby było bardzo świetne. Umów się z którym z najbardziej wziętych ogrodników, ażeby ubrał przedsionek i schody. Wszędzie niech będzie jak najwięcej kwiatów.
Daję ci na to upoważnienie.
— Nie będę zwracał na koszt uwagi, lecz chciałbym pomimo tego aby to niezbyt drogo kosztowało, mając na względzie interes pani.
— Rachuję na to. Powiedz mi, czy jesteś wolnym?
— Zupełnie.
— Niemasz ani żony, ani dzieci?
— Nikogo.
— Odkąd możesz objąć u mnie obowiązek?
— Odkąd pani rozkaże.
— A więc jutro rano, od dziewiątej.
— Będę punktualnym.
— Zwracam ci świadectwa, a to przyjm na zadatek. Tu Klaudja wsunęła w rękę Ireneuszowi trzy luidory.
Mniemany kamerdyner drgnął, dotknąwszy złota tej kobiety uważanej przezeń za zbrodniarkę, ale nie dał poznać po sobie tego co się w nim działo. Podziękował, schował do kieszeni świadectwa Laureata i odszedł.
Schodząc ze schodów myślał sobie:
— Czy owa pani Dick-Thorn jest rzeczywiście zbrodniarką lub też Jan-Czwartek złudzony został podobieństwem? Oto zagadka jaką rozwiązać muszę!...
Obecność Henryka de la Tour-Vandieu na ulicy Berlińskiej, zarówno go zdziwiła. Czy ów młodzieniec bywał tam jako przyjaciel lub też jako adwokat?
Nie mogąc rozwiązać tej tajemnicy, postanowił nie myśleć o niej. Osiągnął cel zamierzony, otrzymał miejsce w domu Klaudyi, to było główną rzeczą. Odchodził zupełnie zadowolony.
Klaudja Varni zajęta rozmową z mniemanym Laurentem, po jego odejściu wróciła do swoich myśli. Na jej twarzy ukazał się wyraz srogiej radości, poszeptywała z cicha:
— Wszystko idzie dobrze!... Sam Henryk dostarczy mi broni do zwalczenia swojego przybranego ojca. Będę miała w swojej mocy Jerzego, dzięki obronie, jak niegdyś go miałam za pomocą miłości. Ten młody człowiek skutkiem interesów, będzie częstym gościem w mym domu. Oliwja jest ładną... zwróci na nią uwagę, i pomimo swej wielkiej mi- łości dla panny de Liliers, o której tak wszyscy głoszą, moja wola i zręczność dokonają, reszty.
Tu uśmiechnęła się, lecz jednocześnie głęboka zmarszczka zarysowała się na jej czole pomiędzy ściągniętemi brwiami.
— A gdyby Jerzy chciał walczyć? wyrzekła głucho. Ha! w takim razie przyjmę wyzwanie, odpowiedziała sobie po chwili. Henryk potwierdził to, o czem wiedziałam, że co do tej sprawy, istnieje przedawnienie. Cóż ja więc ryzykuję? Skandalu się nie obawiam, bo i cóż on mi może zaszkodzić? kiedy tymczasem majątek, stanowisko i dobre imię Jerzego są w niebezpieczeństwie, W moim ręku najlepsze są karty!.. I gdyby Jerzy stawił opór, zgniotę go, zdruzgoczę!!.. Esterę Dérieux z obłąkania wyleczyć mogą doktorzy, a gdyby nawet nieprzywrócono jej przytomności umysłu, jest wdową legalną po księciu Zygmuncie, dziedziczką jego majątku na mocy prawnie zrobionego testamentu, i rada familijna przez sąd wyznaczona, odbierze należny jej tytuł i wydarte miljony. Jerzy powinien to zrozumieć, i być mi posłusznym.
Dzwonek rozlegający się w przedpokoju, przerwał jej szepty gorączkowe, drgnęła pomimowolnie, a po chwili wszedł lokaj niosąc na tacy bilet wizytowy.
Klaudja szybko spojrzała na bilet.
— „Doktór Edmund Loriot!“ przeczytała głośno.
— Proś do salonu.
Młody doktór wszedł.
Klaudja przyjęła go najuprzejmiejszym uśmiechem mówiąc:
— Tysiączne dzięki za pański pospiech.
Pospiech jest moim obowiązkiem, odparł z ukłonem Edmund. Lekarz który wie że ktoś cierpi i wzywa jego pomocy, niepowinien dać oczekiwać na siebie.
Moja córka jest w samej rzeczy cierpiącą, lecz mam nadzieję że jej choroba nieprzedstawia nic niebezpiecznego i że jakieś lekkie lekarstwo wystarczy do jej usunięcia. Pańskie zdolności przytem są tak ogólnie znane!...
— Mówiono pani widać o mnie zbyt łaskawie.
— Powiedz pan z zachwytem. A! masz pan licznych przyjaciół i wielbicieli.
— Pan Henryk de la Tour-Vandieu przedewszystkiem do ich liczby należy.
— Tak jest, on mojemu sercu najbliższym ze wszystkich. Kochamy się od lat pacholęcych.
— Właśnie to samo mi powiedział będąc u mnie przed godziną i oznajmując pańską wizytę.
— Był u mnie na śniadaniu gdy list pani otrzymałem. Dowiedziałem się że wybór padł na niego i jeżeli pani ma zamiar powierzyć mu jaką ważną sprawę, to mogę jej tylko powinszować, gdyż każda sprawa której się podejmie mój przyjaciel, może być z góry uważana za wygraną. Powodzenie jego dorównywa zdolnościom, a to niemałą jest rzeczą.
— Pan de la Tour-Vandieu, zdaje się lubić zawód który sobie obrał?
— Tak jest; inaczej nie zostałby był adwokatem. Położenie jego jest niezależnem. Zapewne, pani wiadomo, że jest jedynakiem, a jego ojciec posiada olbrzymi majątek.
— Wiem o tem panie, odparła Klaudja. Osoba, która mi mówiła o panu Henryku w sposób najbardziej pochlebny, wspomniała że on nie żyje bynajmniej w zgodzie z swym ojcem.
— Tak, przekonania ich różnią się wiele, rzekł Edmund lecz bliższych szczegółów nie wiem w tej mierze. Znam bardzo mało księcia Jerzego i od chwili przedstawienia mnie jemu przez Henryka, nie widziałem go więcej. Przepaść nas rozdziela! Pan de la Tour-Vandieu, książę, senator i bo- gacz, stoi na szczycie owej społecznej drabiny, na której pierwsze stopnie ja wchodzę dopiero.
— Ta mniemana przepaść według mnie, nie istnieje wcale, odparła pani Dick-Thorn. Nauka i zdolności tyle są warte, co majątek i szlachectwo.
— Ogół wszelako innego jest zdania.
Klaudja podniosła się z krzesła.
— Chciej pan pójść za mną, zaprowadzę pana do mojej córki.
— Jestem na rozkazy pani.
Klaudja wraz z doktorem przeszła dwa pokoje, a zatrzymawszy się przed uchylonemi drzwiami zapytała:
— Czy można wejść drogie dziecię? Przyprowadzam ci doktora...
— Można mamo! — odpowiedział głos dźwięczny i miły.
Pani Dick-Thorn drzwi otworzywszy, wprowadziła Edmunda do pokoju.
Oliwja leżała w łóżku wybitem jasno niebieską materją i otoczonym firankami z białego indyjskiego muślinu. Jej piękna główka spoczywała na poduszce obszytej koronkami. Jej jasne włosy rozrzucone w nieładzie, tworzyły rodzaj aureoli nad czołem.
Niepodobna było widzieć bardziej zachwycającej istoty. Uśmiechnęła się do matki i do doktora podchodzących do łóżka.
— Niejestem przecie tak słabą? wyrzekła.
— Jesteś pani nieco cierpiącą, odparł młodzieniec, zauważywszy blask gorączkowy oczów i wypalone na twarzy rumieńce. To mówiąc, ujął jej delikatną rękę i puls badać zaczął.
— Nie omyliłem się, dodał, gorączka jest, choć lekka. Co pani sprawia cierpienie?
— Gardło mnie boli i głowa.
Edmund położył dłoń na rozpalonym czole dziewczęcia.
— Doznajesz pani kłucia w gardle? zapytał.
— Tak panie doktorze.
— I kaszlesz pani trochę.
— To prawda.
Edmund uśmiechnął się.
— Nie jest to nic niebezpiecznego, odrzekł. Zapewne zaniedbałaś pani przedsięwziąść pewnych ostrożności, ztąd katar, ale ten katar nie jest tak groźnym, abym mu uczynił zaszczyt nazwania go „Bronchitis.“ Jestem pewien, że pani zaziębiłaś nogi.
— Tak... tak! Przedwczoraj wychodząc z teatru, zawołała pani Dick-Thorn. Jakim sposobem pan mogłeś to odgadnąć?
— Ze skutków dochodzę przyczyn, rzecz bardzo prosta. Mając cokolwiek doświadczenia, omylić się niepodobna. Zapiszę lekarstwo, które przyniesie natychmiastową ulgę. Zanim czterdzieści ośm godzin upłynie, ten nieznośny katar ustąpi.
Klaudja przygotowała na stole papier, kałamarz i pióro. Loriot napisał receptę.
— Racz pani posłać to, rzekł do najbliższej apteki. Córka pani niech zażywa po łyżce co godzinę. Jutro przybędę ażeby stwierdzić skuteczność mikstury, i nie wątpię, że znajdę wielką ulgę. Do jutra zatem, do widzenia.
— Do jutra doktorze. Dziękuję za tak pomyślną wróżbę.
Loriot wyszedł z pokoju z Klaudją, która zamknąwszy drzwi, zapytała żywo:
— Napewno więc niema nic niebezpiecznego?
— Nie grozi żadne niebezpieczeństwo, upewniam słowem honoru!
— Ach! zdjąłeś mi pan z serca wielki ciężar!...
— Byłaś więc pani naprawdę zaniepokojoną?
— Nic dziwnego!... Będąc matką, obawiamy się wszystkiego. Rada bym pana często widywać w moim domu, doktorze; rozumie się jako przyjaciela, nie jako lekarza!
— Jesteś pani zbyt łaskawą.
— Przyrzekłam już pańskiemu przyjacielowi panu Henrykowi de la Tour-Vandieu, że będzie pana u mnie często spotykał. Od pana zależy teraz aby nie zarzucił mi kłamstwa.
— Nie pozwoliłbym na to, upewniam.
— Idźmy do salonu pomówimy o tem. Chcę pana prosić o radę a raczej o pewne objaśnienie, a skoro usiedli, zaczęła:
— Pan de la Tonr-Vandieu wspominał mi, że pan zostałeś asystentem w szpitalu w Charentou.
— Tak pani, od dni kilku.
— Oddajesz się pan zatem specjalnie chorobom umysłowym?
— Badania te zajmują mnie w szczególny sposób. Chciałbym ten rodzaj obrać za specjalność i marzę o tem, ażeby kiedyś mieć własny swój dom dla obłąkanych.
— Skoro tak, to jestem pewną że otrzymam potrzebne objaśnienia.
— O ile tylko będzie w mej mocy.
— Powiedź mi pan zatem, czy osoba cierpiąca obłąkanie od lat przeszło dwudziestu, może być uleczoną?
— Zależy to od wielu okoliczności.
— Jakich mianowicie?
— Przedewszystkiem od tego, co było powodem choroby? Czy osoba o której pani mówisz, postradała zmysły skutkiem gwałtownego wzruszenia, nagłego przestrachu, nieprzewidzianego zmartwienia lub też jej obłąkanie wyniknęło skutkiem choroby mózgu? W tym ostatnim wypadku uważam wyleczenie za niepodobne.
— A jeśli choroba umysłowa była następstwem przestrachu lub zranienia?
— W takim razie można mieć nadzieję i być może iż niezadługo zdobędę dowód na poparcie mojego zdania.
— Może pan masz u siebie w klinice wypadek podobnego rodzaju?
— Tak pani; wypadek niesłychanie rzadki i osobliwy, w którym próbując wyleczenia, będę zmuszony wykonać operację.
— Na mężczyźnie?
— Nie; na kobiecie.
— A ta kobieta jak dawno jest obłąkaną?
— Od lat przeszło dwudziestu.
— Jakiż był powód choroby?
— Rana zadana w głowę.
— Był to przypadek czy zbrodnia?
— Niewiem; lecz prawdopodobnie zbrodnia. Ta nieszczęśliwa otrzymała postrzał w głowę z palnej broni. Odłamek kuli utkwił w czaszce, gdzie się znajduje do tej pory.
— To dziwne! zawołała Klaudja.
— Dziwne i szczególne... tak pani.
— I w szpitalu Charentou masz pan tę chorą?
— Tak, pani.
— Czy ta kobieta jest Paryżanką?
Edmund przypomniał sobie w tej chwili, że nowo przybyła osadzoną jest w oddziale „odosobnionych w tajemnicy“ i że obowiązek jego i zalecenie naczelnego lekarza niedozwalały mu wyjawić jej nazwiska.
— Zdaje się że Paryżanka, odrzekł, ale nie jestem tego pewien.
— Odwiedza ją też rodzina? badała dalej Klaudja, której przyszła na myśl Estera Dérieux.
— Niewiem tego; wyjąknął młody doktór, widocznie zakłopotany jej pytaniami. Niewiem co się dzieje w szpitalu po za godziną mojej wizyty. Nazwiska obłąkanych, będących dla nas przedmiotem studjów i starań, częstokroć bywają nam nieznane.
Klaudja była nazbyt przebiegłą, aby nie spostrzedz, ze więcej się nie dowie. Jej dalsze wypytywania mogłyby wzbudzić nieufność w doktorze. Przerwała więc bezużyteczne badania.
— Powiedziałeś mi pan, wyrzekła, to o czem wiedzieć chciałam i dziękuję za to najszczerzej. Być może, iż przedstawię panu kiedyś osobę o której wspomniałam, jeżeli jej rodzina zdecyduje się przedsięwziąć dla niej kurację.
— Racz pani tylko o tem pamiętać, że nic poczynać nie można, dopóki się nie wie co było powodem obłąkania.
— Niezapomnę i powtórzę panu wszystko o czem się dowiem.
Przerwano rozmowę. Edmund podniósł się z krzesła.
— Żegnam panią... rzekł.
— Do jutra, odpowiedziała Klaudja, podając mu rękę. Jest stanowczym... pomyślała po jego odejściu, przyda mi się, gdybym go potrzebowała.
∗
∗ ∗ |
Ireneusz Moulin jak wiemy, wyszedł zadowolony z domu przy Berlińskiej ulicy. Dopędził Jana-Czwartka oczekującego nań na rogu Clichy.
— Hę? cóż... dobrze idzie? zawołał stary rzezimieszek, ujrzawszy rozpromienioną twarz wchodzącego.
— Jak nie można lepiej!
— Dostałeś się do jej domu?
— Jestem przyjęty za kamerdynera i intendenta.
— A odkąd obejmujesz te obowiązki?
— Z dniem jutrzejszym, od dziesiątej rano.
— Dostałeś zadatek?
— Dostałem jako zaliczkę trzy luidory, które ci daję dla napełnienia twej portmonetki.
Jan-Czwartek wsunął je radośnie do kieszeni pomrukując:
— Jeżeli ona jest tą damą z mostu de Neuilly, trzeba od niej będzie więcej wydobyć, niech płaci!
— Zapewne, odrzekł Ireneusz, ale nieprzyspieszajmy biegu sprawy, a zajmiemy się naszemi interesami.
— Jakiemi interesami?
— Przedewszytkiem trzeba odesłać sto franków Laurentowi!
— Koniecznie? zapytał Jan-Czwartek, wzdychając.
— Wytłumaczyłem ci już przecie dla czego ten zwrot pieniędzy uważam za niezbędny. Pójdziesz potem odnieść pugilares do knajpy na Amsterdamską ulicę, gdzie rozważywszy wszystko, niechcę ażeby mnie widziano.
Tu obaj wstąpili do kawiarni, gdzie Moulin napisał karteczkę i takową wsunął w kopertę zaadresowawszy: „Do pana Laurent, ulica Zamkowa w Vincennes.“
— Powiedz że ten pugilares znalazłeś na ulicy, rzekł do Jana-Czwartka , podając mu takowy. Wymyśl jaką historję.
— To będzie łatwe. Czy się dziś jeszcze zobaczymy?
— Nie; ale musimy obrać miejsce schadzek, gdzie byśmy się widywać mogli. Przechadzaj się co rano na rogu ulicy Clichy w tem samem miejscu gdzie cię dziś spotkałem. Będę przychodził do ciebie i zdawał ci sprawozdania. Ale nie opuść ani jednego dnia, bo mógłbyś nie przyjść natenczas właśnie, kiedy byłbyś mi potrzebnym.
— Nie obawiaj się! — Co rano o ósmej będę na posterunku, ale w biały dzień to zbyt widoczne, czyby nie lepiej było spotkać się nam wieczorem?
— Wieczorem nie codzień będę mógł być wolnym. Skoro jednak będę mógł Wyjść, przyjdę do ojca Loupiat pod „Srebrnego Kruka.“
— Zastaniesz mnie tam napewno.
— Być może iż ci powiem, coś kiedy co będziesz musiał zaraz powtórzyć pannie Monestier, która nam pomoc swoją przyrzekła.
— Zaciekawiasz mnie wielce... Powiedz jaki jest twój zamiar?
— Mój plan będzie się zmieniał stosownie do okoliczności, odrzekł Ireneusz. Obecnie to powiem ci tylko, że wkrótce dowiemy się czy pani Dick-Thorn i twoja nieznajoma z mostu de Neuilly są jedną i tą samą osobą, o czem wątpię trochę.
— Co? wątpisz...
— Tak, ale przecie pomylić się mogę, tak samo jak i ty pomylić się mogłeś. Zresztą powtarzam ci, wkrótce dowiemy się o tem. A teraz do widzenia.
— Do jutra! rzekł Czwartek. I rozeszli się z sobą.
Jan poszedł do szynku przy Amsterdamskiej ulicy.
— Panie! zapytał właściciela, wszak pan znasz niejakiego Franciszka Ląurent?
— Znam go, jest to kamerdyner poszukujący obowiązku, był u mnie przed kilkoma godzinami.
— Znajdowałem się tu natenczas właśnie z jednym z moich przyjaciół, i oddaję panu to co jest tamtego własnością. Tu Czwartek podał pugilares zdziwionemu właścicielowi zakładu, który go prosił o wyjaśnienie tej kwestyi.
— Rzecz nader prosta, odparł rzezimieszek. Byłem na banhofie przy ulicy Saint-Lazare. Jakiś jegomość idący przedemną upuścił pugilares. Podniósłszy jego zgubę, zacząłem wołać na niego, lecz on niesłysząc, pobiegł dalej i zniknął mi z oczu. Wtedy przypomniałem sobie że go tu widziałem gdy z panem rozmawiał. Przychodzę więc, ażeby zwrócić mu jego własność.
— Bardzo dziękuję!... Zawiadomię natychmiast Laurenta. A można panu służyć kufelkiem piwa?
— Tego się nigdy nie odmawia.
Wypiwszy piwo, Jan-Czwartek poszedł do Belleville. Idąc myślał sobie:
— Ten Ireneusz to mądra sztuczka. Trzeba mu tylko zostawić swobodę do działania. Co mi to szkodzi? Mam pieniądze, jem, piję, spaceruję, on pracuje za wszystkich, i wykopie skarb dla mnie i dla siebie. To wspólnik do pioruna, który mnie nie pokrzywdzi!...
Moulin oddawszy list na pocztę, poszedł na ulicę Notre-Dame des Champs. Było już późno gdy zadzwonił do Berty. Biedna dziewczyna niewidziała go od wczorajszego wieczora. Niepokój ogarniał ją i w miarę jak czas upływał, coraz cięższy smutek przytłaczał jej duszę.
Przeczuwała jakiś nowy wypadek, lękała się zaaresztowania Ireneusza.
Wiedząc że Moulin miał pomagać przy przeprowadzeniu Czwartkowi, mówiła sobie że powinien nadejść lada chwilę, lecz niewiedziała jak sobie wytłumaczyć że jej przyjaciel nie przyszedł na śniadanie.
Przygotowując skromny obiad, układała w myślach wypadki, jakie w rozgorączkowanej jej wyobraźni przybierały zastraszające rozmiary.
Skoro nareszcie mechanik zadzwonił, Berta ze drżeniem poszła mu otworzyć.
W świetnem ubraniu marszałka dworu, w białym krawacie, z długiemi faworytami, Ireneusz zmienił się do niepoznania.
Berta niepoznawszy go, sądziła że ma przed sobą jakiegoś urzędnika, i przestrach jej się jeszcze powiększył.
Nowo przybyły uspokoił ją natychmiast.
— Jakto? zawołał z uśmiechem, a więc moja przemiana jest tak doskonałą, że nawet pani niepoznałaś swego najlepszego przyjaciela?
— Pan to więc jesteś? wyjąknęła czerwieniąc się dziewczę. Ach! jakżeś mnie pan przestraszył!...
— Czem takim drogie dziecię? zapytał wchodząc mechanik.
— Zobaczywszy pana a niepoznawszy go, byłam pewną, że to ktoś obcy przychodzi z jaką złą wiadomością dotyczącą pana!...
— Lecz cóż by mnie mogło spotkać tak złego? odparł Ireneusz. O ile się zdaje żadne niebezpieczeństwo nateraz mi nie zagraża.
— Niezapominaj pan o swoich ukrytych nieprzyjaciołach, odrzekła smutno Berta; przypomnij sobie owych dwóch ludzi, którzy się wsunęli do pańskiego mieszkania, ażeby wykraść list, a w jego miejsce włożyć w kopertę ten papier, któryby był zgubił pana bezpowrotnie, gdyby się dostał w ręce sędziów.
— To prawda!... wyszepnął Moulin.
— Od wczoraj, po dowiedzeniu się od pana o tym nędzniku Janie-Czwartku, którym zmuszeni jesteśmy się posługiwać, myślałam i zastanawiałam się wiele... Jakiż cel mieli ci ludzie, którzy przyszli do pańskiego mieszkania, ażeby ukraść ten list, a nie tknęli złota leżącego obok listu?
— Nie byli to napewno zwyczajni złodzieje.
— Czegóż więc chcieli?
— Zniszczyć dowód zbrodni popełnionej niegdyś przez nich, to widoczne.
— Obecność ich na Placu Królewskim dowodzi, że oni to byli sprawcami pańskiego uwięzienia. Zostałeś pan ocalonym od ich zamachu, ale można być pewnym, że za wygranę nie dali. Śledzą pana na każdym kroku, ażeby cię zgubić, a bez ratunku tym razem, a jeśli się sposobność nie zdarzy, sami ją sprowadzą. Wiesz pan teraz dla czego się obawiam... drżę cała...
— Przesadzasz pani, odrzekł mechanik.
— Przesadzam? — nie panie. Wszak i ja wolałabym być spokojną. Obawiam się z ich strony zasadzek, jakie nam niedadzą dojść do celu. Przekonaj mnie pan, że się mylę, a uspokoję się natychmiast.
— Wierzę temu że ów nadzór o którym pani mówisz był rozciągnięty nademną rzeczywiście, odparł mechanik. Tak, jeden ze wspólników zbrodni popełnionej przed laty, wiedział że przybywam do Paryża, że jestem w posiadaniu kompromitującego go listu. Znalazł więc sposób zniszczenia tegoż. Cel jego osiągnięty... Po cóżby miał się mną jeszcze zajmować?
— Bo jesteś pan dla niego niebezpiecznym, i on wie o tem.
— Jeżeli tak, przyjmuję walkę.
— Ten człowiek będzie silniejszym od pana, bo zajmuje on pewnie wysokie stanowisko.
— A zatem pani wierzysz w dokładność opowiadania Jana-Czwartka?
— Wierzę w to, że on się nie myli oskarżając księcia Jerzego de la Tour-Vandieu, że on był jednym z zabójców doktora. Tak... wierzę!
— A zatem pani zdobyłem dziś dowód że cyfry na których Jan-Czwartek opiera swoje twierdzenie, nie mają, tego znaczenia jakie im zadawał.
— Miałeś pan iść po te papiery na ulicę de la Reynie czyś je pan znalazł? zapytała Berta.
— Nie pani, odrzekł mechanik, i według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie odnajdziemy ich nigdy.
— Dla czego? Ireneusz opowiedział w krótkości szczegóły znane już czytelnikom.
— Ach! jakaż fatalność! zawołała panna Leroyer. Jedno nam jeszcze pozostaje, dodała; urządzić spotkanie się Jana-Czwartka z księciem de la Tour-Vandieu.
— I tu zarówno zły los nas prześladuje. Księcia Jerzego niema w Paryżu, podróżuje on... co według mnie przekonywa, że to nie on był jednym z owych dwóch ludzi, których pani widziałaś w moim mieszkaniu na placu królewskim.
Berta pognębiona opuściła głowę.
— A ta kobieta, którą Jan-Czwartek sądzi że poznał?
— Pani Dick-Thorn?
— Tak.
— Ona to właśnie jest przyczyną zmiany jaką pani we mnie widzisz. Dla niej to jestem tak wystrojony, wygolony, w czarnym ubraniu i białym krawacie! Od jutra obejmuję u niej służbę.
— Pan? — wykrzyknęła ze zdumieniem dziewczyna.
— Tak, ja. Obejmuję obowiązek marszałka dworu i intendenta pod przybranym nazwiskiem Laurent.
— Co to znaczy?
Opowiadanie Ireneusza wtajemniczyło ją w szczegóły i wywołało zapał dla zdumiewających pomysłów mechanika.
W rzeczy samej Moulin nie był ani pospolitym przyjacielem, ani też zwykłym wspólnikiem. Poświęcał się duszą i ciałem dla dzieła jakie przedsięwziął, tak jak gdyby był synem Pawła Leroyer, zabitego męczennika.
— A teraz co pan zamierza uczynić? zapytała Berta.
— Czekać sposobności działając.
— Cóż pan sądzisz o tej kobiecie?
— Dotąd nic jeszcze, ale będę ją miał ściśle na uwadze i wkrótce wytworzę sobie o niej zdanie. Bądź pani gotową na wszelki wypadek. Jan-Czwartek będzie pani dostarczać wiadomości odemnie jeżeli jakie będą.
— A mogę mu zaufać?
— Tak sądzę. On mniema że jego interes jest wspólny z naszym, zresztą niepodobna nam wynaleść innego pomocnika. Ale — zapomniałem powiedzieć pani o czemś co mnie niesłychanie zadziwiło.
— Cóż takiego?
— Syn księcia de la Tour-Vandieu zna panią Dick-Thorn, i bywa u niej.
— Ten młody adwokat, który tak zręcznie pana bronił?
— Ten sam.
— Boże! ileż tu tajemnic? wyszepnęła Berta.
— Prawda że to wszystko zaciemnione jak atrament w butelce, lecz może się uda nareszcie dojrzeć coś w tych ciemnościach.
— Czy też pan pomyślałeś o tej obłąkanej, która mieszka w tymże samym z nim domu?
— Obiad trwał krótko.
Około ósmej wieczorem, Ireneusz wyszedł od Berty i udał się do swego mieszkania. Idąc myślał po nad tem co słyszał od panny Leroyer, a przyznając iż jakiś nieznany mu wróg szpieguje go bezustannie, postanowił zmylić jego tropy.
Przyszedłszy na Plac Królewski, wstąpił, do odźwiernej, która rzecz naturalna wcale go niepoznała.
— Jakto... to pan jesteś, panie Ireneusz? zawołała gdy jej powiedział swoje nazwisko. A toś się pan zmienił do niepoznania!... Czarne galowe ubranie, biały krawat... faworyty... jak u garsona w cukierni. Zostałeś pan notarjuszem, czy co u licha?
— Nie pani Bijou! odrzekł śmiejąc się mechanik.
— To chyba pan wracasz z jakiego wesela?
— I to nie!... Zostałem mianowany inspektorem warsztatów w fabryce żelaznej.
— Miejsce dobre przynajmniej?
— Doskonale! ale trzeba mieć powagę, będzie poszanowanie u podwładnych, to też jak pani widzisz.
— Prawda, że pan wyglądasz wspaniale!
— Fabryka jest na prowincyi, więc się zabieram do wyjazdu.
— Odjeżdżasz pan? ale chyba nie nazawsze?
— O! nie... na pewien czas tylko.
— To dobrze! Lubię takich jak pan lokatorów.
— I ja nawzajem lubię takie jak pani odźwierne. Jutro o ósmej rano wyjeżdżam koleją.
— Daleko pan jedziesz?
— Do Burgundyi.
— Ojczyzna dobrego wina. A jak prędko pan powrócisz?
— Być może za dwa tygodnie... za trzy lub cztery może, niewiem jak mi wypadnie. Ale... mam zostawić pani kilka poleceń...
— Możesz pan być pewnym, że będą sumiennie wykonane.
— Jeżeliby nadeszły jakie listy do mnie, proszę je schować starannie.
— Dobrze; zamknę je na klucz w szafie wraz z mojemi pieniędzmi i zegarkiem.
— Gdyby kto przyszedł tu do mnie, powiedz mu pani żem w podroży.
— Ma się rozumieć że inaczej niepowiem.
— I że pani niewiesz kiedy powrócę.
— Cóż więcej?
— Nic już. Proszę to przyjąć odemnie jako podziękowanie. Tu wsunął luidora w rękę odźwiernej i zwrócił się do odejścia, lecz w drodze zatrzymał się jeszcze zapytując:
— Czy wciąż tu mieszka ta obłąkana na pierwszym piętrze?
Odźwierna okazała zakłopotanie, a po chwili wahania:
— Nie... już tu jej niema, odpowiedziała.
— Niema jej? powtórzył mechanik, tą wiadomością ogłuszony.
— Można by sądzić że ta wieść jest dla pana nieprzyjemną? odrzekła, wpatrując się w niego odźwierna.
— A cóż mnie to może obchodzić? zawołał Moulin, odzyskując krew zimną. Przypomniałem ją sobie przypadkowo. Raz jeden ją tylko widziałem i zauważyłem, że miała bardzo łagodny wyraz twarzy.
— Nie można temu ufać, odparła kobieta. Takie wariatki to djabelnie chytre stworzenia. Ta właśnie omal nie podpaliła domu w napadzie swego obłąkania. Byłaby nas wszystkich puściła z dymem. Niema żartów panie z takiemi choremi!...
— A gdzie ją umieszczono? Pewno w którym ze szpitalów dla obłąkanych?
— Zapewne, rzekła krótko odźwierna, przypomniawszy sobie zastrzeżenie Thefera.
— Niewiesz pani w jakim? badał dalej Moulin.
— Nic niewiem.
— Jak dawno ona mieszkała w tym domu?
— Wprowadziła się tu wraz z panią Amadis. Biedna staruszka cierpiała wiele na tem rozłączeniu. Przyzwyczaiła się mieć tę warjatkę przy sobie. Zostawszy samą nudziła się, i wyjechała z lokajem i panną służącą.
— Dokąd pojechała?
— Gdzieś na południe Francyi, bo kazała jechać na dworzec Lijońskiej drogi żelaznej, wszak dokąd nie wiem gdzie wyjechała.
Ireneusz zdawał się rozpytywać o te szczegóły od niechcenia, nie dla żadnego widocznego celu, lecz każdą odpowiedź odźwiernej notował w swojej pamięci.
Nie mając już więcej do dowiedzenia się, poszedł do siebie. Uporczywość prześladującej go fatalności, zdawała mu się źle wróżyć o spełnieniu jego zamiarów.
Nie przywiązywał wprawdzie wielkiej wagi do objaśnień jakie by mu mogła udzielić pani Amadis, ani do niejasnych słów obłąkanej. Pomimo sceny której świadkiem była Berta, nie wierzył aby Estera Dérieux mogła mieć udział w tym całym dramacie. Nie z tej strony spodziewał się zyskać objaśnienie.
Położył się spać pod przykrym wrażeniem, mimo to zasnął głęboko.
Nazajutrz wczesnym rankiem zapakował rzeczy, zam- knął drzwi na klucz i pożegnawszy odźwierną, wyszedł z domu niosąc w ręku walizkę.
Na bulwarze wziął doróżkę i kazał się zawieść na Berlińską ulicę. Punkt o dziesiątej wysiadł przed pałacykiem Klaudyi.
Tegoż samego dnia po południu, jakiś młody mężczyzna przyszedł do domu na Placu Królewskim pytając o Ireneusza Moulin.
— Niema go w domu, wyjechał, odparła odźwierna.
— A jak prędko powróci?
— Za dwa lub trzy tygodnie.
— Wyjechał!... mruknął Edmund Loriot odchodząc. Spóźniłem się o parę godzin, i nic się już niedowiem.
Przez chwilę miał zamiar pójść do Berty, chciał zakląć ją, błagać o wyjawienie tajemnicy. I gdy już chciał to uczynić, wątpliwość zatrzymała go w miejscu.
— Czy Berta zechce go przyjąć?
— A jeśli przyjmie czy nie odmówi wyjaśnień? Na cóż więc narażać się na nowe cierpienia, i ranić serce daremnie? Zaczekam na powrót Ireneusza, powiedział sobie. I wrócił do domu smutniejszy i posępniejszy niż kiedykolwiek.
∗
∗ ∗ |
Tydzień upłynął od czasu gdy Moulin objął służbę u pani Dick-Thorn. Przez ten czas dał dowód wielkiego rozsądku, niezaprzeczonego taktu i sprytu naginając się do wymagań nowego stanowiska do którego nie był przyzwyczajony.
Od pierwszej chwili, dzięki silnej woli, ukazał się wybornym kamerdynerem. Reszta służby z którą był w jaknajlepszych stosunkach, uznawała jego wyższość nad sobą i nie zrażała się tem bynajmniej.
Zważając na wszystko, a mówiąc jaknajmniej, Ireneusz od chwili objęcia obowiązków, studjował wszelkie szczegóły z uwagą.
Nic jednak podejrzanego nie obudziło jego nieufności. Postępowanie Klaudyi, było takiem, jak każdej dobrej kochającej matki, myślącej o zamęściu swojego dziecka. Żaden ślad nie zdradzał w niej byłej kurtyzanki i wspólniczki morderstwa na moście de Neuilly.
Widząc to Ireneusz, mówił sobie:
— Czekajmy cierpliwie! — Jakieś dziwne podobieństwo rysów twarzy musiało złudzić Jana-Czwartka.
Każdego rana szedł Moulin na róg Berlińskiej ulicy na umówione spotkanie ze starym rzezimieszkiem, trwającym niezachwianie w swoim przekonaniu pomimo przeczących rezultatów obserwacyi Ireneusza i kończył rozmowę temi słowy:
— Oczekuj!... bądź cierpliwym.
Lekka choroba córki Klaudyi trwała bardzo krótko. Dzięki trafnej kuracyi doktora Edmunda Loriot, jasnowłose dziewczę było zdrowszem i piękniejszem niż kiedykolwiek.
Młody lekarz na proźby pani Dick-Thorn, przychodzi! dość często. Spodziewał się spotykać tu wiele osób i zawiązać z niemi stosunki pożyteczne dla swojej przyszłości, co Ireneusz znajdował być zupełnie naturalnem.
Nie znał on przedtem doktora i niedomyślni się nawę że ten młody człowiek z fizjognomją poważną a smutną, kochał Bertę tak gorąco i pragnął z nim się właśnie zapoznać.
Pani Dick-Thorn oznaczyła już dzień mającej się odbyć zabawy. Miała ona mieć miejsce w następującym tygodniu; i już mniemany Laurent zajmował się przygotowaniami, robił układy z tapicerami, cukiernikami i ogrodnikami.
Codziennie wysełano listy zapraszające. Żaden z nich niebył oddanym na pocztę, dopóki nieprzeszedł przez ręce Moulina’a, który wpisywał sam nazwiska zaproszonych z notatek danych sobie przez Klaudję.
W chwili gdy wstępujemy do pałacyku przy Berlińskiej ulicy, była kurtyzana siedziała przed swoim biureczkiem w małym saloniku przytykającym do jej sypialni. Pisała adresy na kilkudziesięciu kopertach.
Oliwja z teczką opartą na kolanach, pomagała matce w tem zajęciu.
— Skończyłaś już mamo? zapytała.
— Nie jeszcze, lecz niezadługo ukończę. Już tylko trzy nazwiska pozostały mi do odpisania.
— Czy dasz mi mamo dziś drugą listę?
— Nie; skończymy ją jutro.
— Dla czego nie dziś?
— Bo musimy wyjechać na miasto. Czyś zapomniała że trzeba być w magazynie dla przymierzenia twoich sukien?
— To prawda!... zapomniałam.
— Niema w tobie jak widzę, ani odrobiny zalotności.
— Czy to źle mamo?
— Zapewne! Młoda panienka powinna starać się podobać, powinna myśleć o balowych toaletach.
— Ty za mnie o tem myślisz mamo...
— Rzeczywiście, odparła z uśmiechem Klaudja, pragnę ażebyś była tak piękną, zachwycającą, żeby ciebie jedną tylko uwielbiano!...
— I na co to... dla czego?
— Niebyłabyś chyba kobietą, gdybyś błyszczeć niepragnęła.
— Pragnę tylko jednej rzeczy... być zawsze z tobą!
— Ależ moje drogie dziecię, te bale jakie wydawać zamierzam, niemają na celu rozłączenia mnie z tobą.
— Kto wie... odparła Oliwja.
— Jakto, kto wie?
— Zrozumiałam ja mamo twoje zamiary.
— Powiedz więc to co przypuszczasz, a o czem ja niewiem?
— Chcesz mamo wydać mnie za mąż...
— Niebyłabym dobrą matką, gdybym o tem niemyślała.
— Więc zgadłam?
— Tak, drogie dziecię. Twoja przyszłość mnie niepokoi. Wiesz że twój ojciec umierając, zostawił nam mały majątek. Trzeba więc aby uroda, twój wdzięk i talent zastąpił ci posag. Na szczęście jesteś bardzo ładną i mam przekonanie że dość cię zobaczyć, aby pokochać szalenie, no... i ożenić się z tobą naturalnie.
— A gdyby mój mąż chciał mnie z tobą rozłączyć?
— Musisz zyskać nad nim przewagę i na to mu niepozwolić.
— Będę więc zmuszoną wybierać pomiędzy temi, jakich mi na tym balu przedstawią?
— Nie, bo ja już męża dla ciebie wybrałam.
— Ty mamo... wykrzyknęło dziewczę.
— Tak jest wybrałam.
— Czy ja go znam?
— Nie jeszcze.
— A kiedy mi go pokażesz mamo?
— Niezadługo.
— Ale kiedy?
— Prawdopodobnie na tym balu.
— Za tydzień więc?
— Tak, za tydzień.
— Czy to młody człowiek?
— Młody, i bardzo bogaty.
— Ale czy ładny? pytała niespokojnie Oliwja.
— Śliczny i miły pod każdym względem, jestem pewną że ci się spodoba; odparła z uśmiechem pani Dick-Thorn.
— Ale czy ja się jemu spodobam?
— Czyżby być mogło inaczej? Zresztą gdyby to o czem marzyłam ziścić się niemogło, trafi się co innego. Już czas się ubierać, bo zaraz wyjeżdżamy.
Zaledwie wyszła Oliwja, Klaudja wzięła jeden z listów szepcąc z cicha:
— Tak!... ja niechcę go stracić!... On... Henryk de la Tour-Vandieu musi być mężem mojej córki.
Umoczywszy pióro w atramencie, mówiła dalej:
— Czas posłać zaproszenie Jerzemu, a dla zapewnienia się że przyjdzie, napiszę u spodu listu słów kilka, których wpływ będzie skuteczny.
Napisawszy te słowa i podkreśliwszy je dwukrotnie dla lepszego zwrócenia uwagi, Klaudja odczytała je raz jeszcze.
— Co on pomyśli? pytała siebie z uśmiechem. Będzie mocno zdumiony. Bo zkądby mógł zgadnąć że Kladja Varni i pani Dick-Thorn są jedną i tąż samą osobą. Wyobrażam sobie jego osłupienie, gdy spotka się ze mną!... Będę na niego oczekiwała odważnie.
Złożywszy list, wsunęła go w kopertę i zaadresowała.
— A teraz napiszemy drugi do syna, wyrzekła.
I wziąwszy kartę zapraszającą, zaadresowała:
„Do margrabiego Henryka de la Tour-Vandieu, adwokata?“
Ukończywszy tę czynność, zadzwoniła.
— Przyślij mi Laureata, rzekła do lokaja ukazującego się w progu.
Za chwilę wszedł Ireneusz.
— Co pani rozkaże? zapytał.
— Oto listy zapraszające, które trzeba porozsełać jaknajprędzej, odpowiedziała.
— Czy mam je przesłać pocztą?
— Tak, prócz tych, jakie mają gwiazdkę na lewym rogu koperty. To mają być odniesione przez służącego.
— Dobrze pani.
— Przygotowania do balu postępują?
— Może być pani spokojną, wszystko będzie na czas gotowem.
— Czy pomyślałeś o wynajęciu lokajów?
— Mam już zamówionych.
— Ilu?
— Ośmiu.
— Są to aby pewni ludzie?
— Zaręczono mi za ich uczciwość i znajomość służby.
— Cóżeś przedsięwziął w sprawie tej niespodzianki, jaka ma się odbyć w połowie balu?
— Aktorzy z Teatru Gymnase odegrają Wodewil we trzy osoby. Zamówiłem Teresę Berthelliera i braci Ljonnetów. Będą śpiewać najzabawniejsze piosenki ze swojego repertuaru. Żywe obrazy są bardzo teraz w modzie. Gdyby pani sobie życzyła, mógłbym się porozumieć z trupą jaka daje przedstawienia w najpierwszych salonach.
— Daję ci na to zupełne pełnomocnictwo. Czuwaj tylko, ażeby w tych piosenkach niebyło nic dwuznacznego, i aby żywe obrazy były przyzwoitemi.
— Może mi pani zaufać. Wszystko urządzonem będzie według zasad czystej moralności.
— A Teatrzyk?
— Maleńki, i bardzo ładny.
— Pamiętałeś o fortepianie do akompaniowania?
— Berthellier mi go dostarczy.
— Widzę że o niczem niezapominasz i dziękuję ci za to. Zajmij się teraz wysełką listów.
Ireneusz Moulin wyszedłszy z salonu zajął się rozgatunkowaniem listów, jakie należało przesłać przez służącego. Nazwisko Henryka de la Tour-Vandieu nakreślone na adresie, zwróciło jego uwagę.
— Oto zawiłość jakiej nieprzewidziałem, wyszepnął. Mój adwokat tu będzie. Gdyby mnie poznał, zadziwił się naturalnie, i zacznie mnie badać. Ale nie trwóżmy się przed czasem. Twarz obecnego Laurenta w niczem nie jest podobną do twarzy mechanika. Nikt mnie nie poznał w tem przebraniu z temi faworytami, miejmy więc nadzieję że i pan Henryk nie zauważy mnie także.
I uspokojony, zajął się dalej rozdzielaniem listów.
Wziąwszy w rękę list zaadresowany do księcia Jerzego de la Tour-Vandieu, zadrżał od stóp do głowy.
— Pani Dick-Thorn zaprasza księcia? zawołał. A więc go zna? — Co to znaczy? Mieliżby oni być wspólnikami z dawnych czasów?... Łatwo byłoby w takim razie wy- mierzyć im cios stanowczy, a moja tutaj obecność daje mi niezmierną przewagę. A zatem książę powrócił chyba?
Wszystko to wkrótce sprawdzimy.
Tu Ireneusz podzielił zapraszające listy na trzy kategorje. Jedna z nich część miała być wrzuconą do pocztowej skrzynki, druga przesłana według adresów przez służącego, a trzecią postanowił sam zanieść na ulicę św. Dominika.
Około drugiej, udał się na przedmieście Saint-Germain.
Ten sam odźwierny z którym rozmawiał przed kilkoma dniami, powiadomił go że książę niepowrócił jeszcze z podróży, i że niewiedzą kiedy przyjedzie.
— Zostaw pan ten list, dodał, każę go położyć w gabinecie księcia, gdzie za przybyciem zastanie go wraz z innemi. Młody zaś nasz pan Henryk odbierze swój list dziś wieczorem.
Ireneusz zostawił listy i odszedł przekonany, że pani Dick-Thorn zna bardzo mało księcia Jerzego, i że z grzeczności tylko posłała mu zaproszenie. Korzystając ze swej bytności na przedmieściu Saint-Germain, wstąpił na chwilę do Berty, a niemając jej nic ważnego do powiedzenia, wkrótce powrócił do domu.
∗
∗ ∗ |
W obronnem mieszkaniu starego księcia przy ulicy Pot-de-fer nic się nie zmieniło.
Ukrywający się pod nazwiskiem Fryderyka Bérard, dręczony straszliwemi obawami, jakie wzrastały z każdą chwilą zakrawając na jakąś manję, oczekiwał z gorączkową niecierpliwością godziny, w jakiej będzie mógł bez niebezpieczeństwa zjawić się w pałacu przy ulicy św. Dominika i rachował coraz więcej na Théfere’a, że mu to ułatwi jakim bądź sposobem.
Co noc przebrany szedł na ulicę Uniwersytecką, i wsuwał się do otaczającego pawilonu ogrodu, który łączył się podziemnym przejściem z pałacu książąt de la Tour-Vandieu. Tą tajemniczą drogą dostawał się do swego gabinetu dla odczytania listów leżących stosami na biurku.
Théfer jak wiemy, zdobył najzupełniejsze zaufanie starego księcia, którego stał się wspólnikiem: a działał według własnej woli. Książę Jerzy we wszystkiem zdawał się na niego, polecając mu tylko odszukać ślady Klaudyi Varni i rozciągnąć nadzór nad Bertą Leroyer i Ireneuszem Moulin.
Inspektor policyi wywiązywał się sumiennie z tego potrójnego zadania, i nie liczył się z pieniędzmi wydawanemi bez żadnych korzyści.
Było około godziny dziewiątej wieczorem.
Drobny, a przenikliwie zimny deszcz padał od południa. Théfer przetrzymany dłużej niż zwykle na służbie w prefekturze, otrzymał nakoniec zwolnienie.
Poszedłszy na ulicę Pot-de-fer. zadzwonił trzykrotnie, co było znakiem umówionym.
Książę kończący właśnie obiad, poszedł mu otworzyć.
— Nie spodziewałem się ciebie o tak spóźnionej godzinie, rzekł żywo.
— Wasza książęca mość niech raczy darować, niemogłem przyjść wcześniej.
— Masz mi do powiedzenia co nowego?
— Mam tylko złożyć sprawozdanie z mych działań osobistych i z czynności moich agentów, nic stanowczego nie przynoszę tym razem.
— Bądź co bądź, rad jestem że cię widzę, bo twoja obecność rozerwie mnie trochę. Siadaj... proszę.
Agent usiadłszy, wyjął z kieszeni pugilares.
— Jesteś na tropie Klaudyi Varni? pytał książę.
— Niestety, nie jeszcze. Możnaby sądzić, że ta kobieta nigdy nie istniała.
— Ha! gdyby nie żyła!... wyszepnął Jerzy z oznaką gorącego pragnienia.
— Jest to możebne!... odparł Théfer, ale nie można na to rachować. Pisałem znów do Londynu, dodał, po nowe informacje, spodziewam się wkrótce odpowiedzi.
— To oczekiwanie zabija mnie Théferze!... Ten niepokój zatruwa mi życie! Żyjąc w tem ukryciu, zdaje mi się że jestem w grobie!...
— Odwagi książę... odwagi! To odosobnienie jest koniecznem dla bezpieczeństwa waszej książęcej mości i z pewnością potrwa już niedługo. Nieprzyjaciele zdemaskują się wreszcie i będziemy mogli ich obezwładnić.
— Cóżeś się dowiedział o córce skazanego i Ireneuszu Moulin?
— W pierwszych dniach po wyjściu z więzienia, mechanik odwiedzał codziennie Bertę Leroyer w towarzystwie jakiegoś człowieka bardzo licho ubranego.
— Dowiedziałeś się kto był ten człowiek?
— Moi agenci śledzili go, ale nic podejrzanego wykryć nie zdołali, uważam więc za bezpotrzebne zajmowanie się nim nadal, tem więcej że Ireneusz Moulin zniknął bez śladu.
— Zniknął!... zawołał Jerzy z przerażeniem.
— Tak, od dni kilku.
— Widocznie gdzieś się ukrywa...
— Bynajmniej; wyjechał z Paryża.
— Czyżby się czego obawiał ze strony policyi?
— Nie! — jego wyjazd nie jest ucieczką. Przebywa on na prowincyi, gdzie dostał miejsce inspektora przy fabryce żelaznej.
— Gdzie się znajduje ta fabryka?
— Niewiem, i mało mnie na tem zależy. Rzecz główna że wyjechał.
— Czy sprzedał meble wyprowadzając się z Królewskiego Placu?
— Nie; — meble i mieszkanie zatrzymał.
— A więc chyba zamierza wrócić do Paryża?
— To nieprawdopodobne!
— Od kogo otrzymałeś te wiadomości?
— Od odźwiernej domu gdzie mieszkał!
— Jesteś więc pewien że on naprawdę wyjechał? zagadnął po chwili pan de la Tour-Vandieu.
— Odźwierna nie miałaby w tem interesu, ażeby kłamała, odparł Théfer.
— Być może; ale Ireneusz mógł ją w błąd wprowadzić, udając wyjazd.
— I ja tak myśląc, kazałem śledzić dom przy ulicy Notre-Dame-de-Champs.
— I cóż?
— Od pięciu dni mechanik nie pojawił się u Berty Leroyer.
— Może ona odbiera listy i widuje się z nim na mieście?
— Nie wychodziła wcale, jak tylko do sklepu po sprawunki.
— Zkąd masz tę pewność?
— Jestem przekonany tak jak i o tem, że Ireneusz na prawdę wyjechał. Ten człowiek jest mechanikiem. Utrzymywał się ze swego rzemiosła. Posiada zbyt mało pieniędzy, ażeby mógł żyć bezczynnie. Znalazł zajęcie na prowincyi i wyjechał. Nic w tem dziwnego.
— Zatem według twojego zdania, Berta i Moulin dali za wygranę całej sprawie?
— Widząc że wszystko stracone, czemużby tak uczynić niemieli?
— Niewierzę temu. Mam straszne przeczucia, które mnie coraz więcej niepokoją. Niemogę sypiać wcale, a jeśli zasnę, sen mój przerywają, okropne widziadła i budzę się drżący, oblany zimnym potem. Niczyje chyba życie nie jest nędzniejsze jak moje teraz!
— Niech książę raczy na zimno się zastanowić, a znikną wszelkie obawy.
— Zastanawiam się, a pomimo tego wzrasta obawa. Przestrach mój opiera się na ściśle logicznem rozumowaniu. Ireneusz Moulin powrócił z Londynu ze stałym zamiarem oczyszczenia pamięci swego dawnego opiekuna Pawła Leroyer. Usłyszałem to z własnych ust jego, a wyraz jego twarzy wskazywał niecofnione postanowienie, podczas gdy rozmawiał z wdową po skazanym. Nie, ty mnie nie przekonasz, ten człowiek jest na wszystko zdecydowanym, niewyrzecze się on zamiaru, który jest celem jego życia.
— Choćby najbardziej był zdecydowanym, musi się cofnąć przed niepodobieństwem. Dowody jakie były w jego posiadaniu, zostały zniszczone. Cóż może uczynić on teraz? Wszak mu się wszystko z rąk wysunęło?
— Miał przecież u siebie bruljon listu pisanego przez Klaudję Varni. Zna więc tę kobietę... Odnaleść ją może?
— Niemamy dowodu na to, ażeby ją znał. Zresztą my posiadając tak silne środki pieniężne, poszukujemy jej także a niemożemy odnaleść. Przypuściwszy nawet, gdyby ją odnalazł, niemógłby jednak wręcz jej powiedzieć: „Wiem żeś pani niegdyś popełniła zbrodnię... Wyznaj tę zbrodnię... za którą niewinny człowiek został straconym i powiedz, kto był twoim wspólnikiem!“ Ażeby to powiedzieć, musiałby być chyba warjatem i Klaudja Varni wypędziłaby go od siebie. Czego więc książę może się obawiać? Przedawnienie sprawy już nastąpiło.
— Przecież sprawa rehabilitacji nie może się rozpocząć, dopóki się nie przedstawi sędziom niezaprzeczonych dowodów niewinności skazanego. Gdzie są te dowody?
— Jerzy de la Tour-Vandieu milczał, nieodpowiadając.
— Niebyło ich przecie? badał dalej Théfer.
— Przeciwnie, był jeden.
— I żyje? — wykrzyknął agent.
— Umarł! odparł Jerzy.
— A więc skoro tak, powtórzę raz jeszcze, że wszelki proces jest niepodobieństwem. Trzeba nam jasno objaśnić położenie. Gdyby Klaudja Varni pojawiła się i zaczepiła waszą książęcą mość, będzie miała jedynie zysk na celu. Pewna ofiara pieniężna uwolni od niej księcia. Estera Dérieux wdowa po pańskim bracie, nie wyjdzie już nigdy z domu obłąkanych, bo to obłąkanie trwające od lat dwudziestu, nie da się wyleczyć. Ireneusz Moulin zniechęcony, wyrzeka się walki i wyjeżdża. Pozostaje nam więc tylko Berta Leroyer, dziewczę bez woli i środków. Niech więc wasza książęca mość odzyska odwagę, i nietrapi się próżnemi przestrachami.
Rozumowanie Théfere’a było ścisłe i logiczne, pomimo to jednak nieuspokoiło obaw Jerzego. Nic w świecie nie było już wstanie powściągnąć przerażenia starca, u którego strach jak już to wyżej zaznaczyliśmy, przeszedł w rodzaj manji.
— Wierzę że książę nie da się przekonać? zaczął agent.
— Nie! — odparł głucho Jerzy. Może masz słuszność, ale pomimo to, czuję otwartą przed sobą otchłań do której zbliżam się z każdą godziną, aż ona mnie wreszcie pochłonie...
Théfer spoglądał na mówiącego z rodzajem politowania.
Od czasu gdy zamknął się książę w tem mieszkaniu przy ulicy Pot-de-fer, niesłychana zmiana zaszła w jego powierzchowności. Gęste zmarszczki pokryły jego policzki. Zapadłe oczy błyszczały ogniem ponurym. Niższa jego warga obwisła, a całe oblicze miało wyraz dziki, złowrogi!
— Wasza książęca mość ma słuszność, mówiąc że niepokój i obawa zabijają go, zaczął po chwili agent. Nie chciałem temu wierzyć, lecz teraz zmieniam zdanie.
Jerzy poruszył głową w milczeniu.
— Musi się znaleść jednak jaki środek, któryby mógł mu powrócić swobodę. Książę zapewne wie czego pragnie, a i ja radbym to wiedzieć?
Starzec milczał.
— Czy wasza książęca mość niema już do mnie zaufania? pytał dalej Théfer. Czy niewie, że moje poświęcenie dla niego jest bez granic? i że dla księcia „jestem gotów na wszystko!...“
Ostatnie trzy słowa wymówił z naciskiem.
Jerzy podniósł głowę i utopił wzrok we wspólniku, wpatrując się weń badawczo.
— Jedyny świadek zbrodni nie żyje, ciągnął agent dalej. Klaudja Varni nie jest niebezpieczną... Ireneusz Moulin wyrzekł się walki... Obłąkana ukrytą jest przed światem... Kogo więc wasza książęca mość się obawia?
— Berty Leroyer... wyszepnął starzec.
— Sierota bez żadnych środków pieniężnych.
— Niewiem czyli jest bez pieniędzy... lecz to wiem, że się jej boję... Ją to widuję bezustannie w snach moich... Ona popycha mnie ku, przepaści.
— Przestrach pomięszał mu w głowie!... pomyślał Théfer; ten człowiek jest bliskim obłąkania!...
— Gdyby Berta została usuniętą, szeptał pan de la Tour-Vandieu przerywanym głosem, zniknęłyby wraz z nią, moje obawy. Gdyby niebyło, tej dziewczyny, któżby pomyślał o odgrzebywaniu przeszłości? — Nie sąd zapewne zmuszony sobie zadać kłamstwo w popełnionej przed laty pomyłce!... Nie Ireneusz Moulin, który nie byłby już w stanie ukazać sieroty dla wzruszenia sędziów... Grobowy kamień przykryłby i zatarł wszystko...
— Lekarstwo byłoby gorszem od choroby, niech książę nad tem pomyśleć raczy.
— Jakto?... nierozumiem.
— Książę chcesz okupić spokój nową zbrodnią, jaka nie uległa jeszcze przedawnieniu...
— A któż tu mówi o zbrodni? zawołał Jerzy. Czy nie widzimy co dzień wypadków sprowadzających śmierć niespodziewaną? Przypadek nie jest przecie zbrodnią, bo nikt go niemoże przewidzieć... nikt mu zapobiedz niemoże. Niechaj już zniknie ostatni potomek tej rodziny, a odzyskam wolność, młodość i siłę!
Agent zadumał głęboko.
— Posłuchaj Théfer! zawołał Jerzy patrząc mu w oczy, zapłacę dwakroć sto tysięcy franków, jeżeli przytrafi się wypadek Bercie Leroyer, jaki mnie na zawsze od niej uwolni... Rozumiesz?...
— Rozumiem, że to czego książę żąda odemnie, mogę przypłacić życiem!... rzekł policjant.
— Dwakroć sto tysięcy franków... wszak to majątek... powtórzył pan de la Tout-Vandieu. Przyjmujesz?...
— Proszę przedewszystkiem o uspokojenie się, odparł agent. Porozmawiajmy.
— Niech usłyszę przedtem że przystajesz?
— Nie... rozmówmy się wprzódy.
Tu Jerzy rzucał się na krześle poszeptując:
— Słucham cię, słucham.
— A więc, zaczął inspektor policyi, dla przywrócenia spokoju waszej książęcej mości, potrzeba usunąć ze świata Bertę Leroyer?
— Trzeba... nieodwołalnie.
— Usuńmy ją zatem.
Jerzy westchnął jak człowiek uwolniony od wielkiego ciężaru.
— Trzeba tu bardzo postąpić zręcznie, mówił dalej Théfer i osłonić nas obu, gdyż książę odtąd staje się moim wspólnikiem i jednakie niebezpieczeństwo nam obu zagrażać będzie.
— Możesz wybierać sposób działania, nie będę cię w niczem krępować, ani się mięszać do niczego. Przystaję zawczasu na wszystko.
— To wystarcza! Zabiorę się natychmiast do dzieła.
— Rób jak chcesz. Spełnienie mojej obietnicy może zaraz nastąpić:
— Ufam słowu waszej książęcej mości, lecz różne okoliczności mogą nas „po wypadku“ rozłączyć.
— Chciałbyś więc mieć swój majątek w ręku? to słuszne. W ten dzień zatem w którym mi przyjdziesz powiedzieć: „Wszystko gotowe!... Mamy już Bertę Leroyer... Jutro zostanie usunięta,“ i złożysz mi dowody na to co mówisz, — wręczę ci czek, na okaziciela wystawiony na dwakroć sto tysięcy franków, do mojego bankiera.
— Dobrze; lecz teraz na — poprowadzenie tej sprawy potrzeba mi pieniędzy.
— Dużo?
— Jaknajwięcej.
Jerzy otworzywszy w biurku szufladę, wyjął z niej paczkę banknotów i dał ją agentowi.
— Dziękuję; rzekł tenże. Może książę na mnie polegać i spać spokojnie.
— Cóż mam teraz czynić?
— Czekać, a to oczekiwanie trwać długo niebędzie.
Théfer schował do kieszeni pieniądze, ukłonił się i wyszedł z mieszkania przy ulicy Pot-de-fer.
Po jego odejściu, pan de la Tour-Vandieu pogrążył się w głębokiej zadumie. Głowę pochylił na piersi, spojrzenie jego było pół matowem prawie.
Jedenastą godzinę wieczorem wydzwonił zegar. Książę podniósł się i otworzył okno.
Niebo było czarne jak atrament. Deszcz drobny, zimny, padał bezustannie.
Jerzy zamknął okno, wdział ciepły paletot, włożył na głowę wielki kapelusz, wyjął z szuflady pęk kluczy, i schował je do kieszeni, zgasił lampę i wyszedł cicho z domu, który jako przechodni dawał możność otwierania drzwi bez budzenia odźwiernego.
Wyszedłszy na ulicę, obejrzał się w około. Nie było widać wcale przechodniów w tej dzielnicy miasta. Jak zajrzeć okiem, ani jednej doróżki.
Starzec skierował się w stronę placu.
W kilka minut później rozległ się turkot za nim. Odwrócił się szybko i spostrzegł latarnie nadjeżdżającej doróżki.
Dorożkarz poznawając pasażera w owym porządnie ubranym przechodniu, zwolnił bieg konia zapytując:
— Panie! może potrzeba dorożki? Szkapa dobra, jestem na pańskie usługi.
Jerzy wsiadł.
— A dokąd mam jechać? pytał woźnica.
— Na Uniwersytecką ulicę.
— Numer?
— Pokażę gdy będzie potrzeba.
— Na kurs, czy na godziny?
— Na godziny.
— Dobrze. Dziesięć minut po jedenastej na mojem zegarku. Hop! Milord.
Tu nasz dobry znajomy Piotr Loriot, właściciel dorożki Numer 13, klasnął z bicza i Milord pomknął kłusem.
Na Uniwersyteckiej ulicy książę skinął na powożącego.
— Zaczekaj tu na mnie, rzekł, dając mu franka.
— Zaczekam; ale dla czego pan płaci mi z góry?
Jerzy nieodpowiedziawszy, szedł dalej ulicą. Dorożkarz śledził go wzrokiem.
— Jacy to głupcy ci panowie!... wymruknął. Każe mi stawać, a sam leci piechotą. Ha! ha! dorożkarze mają dobre oczy i są bardzo domyślni. W każdym razie niechce widocznie ażebym odgadł jego tajemnicę. Dał za to mi franka.
Tak rozmyślając Piotr Loriot, ścigał wzrokiem swojego pasażera, którego postać była widoczną przy świetle gazowych latarni, Ujrzał go wreszcie zatrzymującym się przed furtką w murze, po nad którym kołysały się liściem okryte wierzchołki drzew! Jerzy wydobył z kieszeni pęk kluczy, wybrał z nich jeden i włożył w zamek.
— Ha! ha! pomyślał właściciel dorożki, otóż i schadzka ztąd o cztery domy. Dziwna zaiste godzina i pogoda na oddawanie wizyt. Wygląda to raczej na męża szpiegującego swą żonę...
To mówiąc Loriot, owijał się jak mógł najlepiej w swój surdut, poociągał fartuch na koźle i przygotowywał się do długiego oczekiwania.
Gdyby pan de la Tour-Vandiu kazał był stanąć przed furtką, jaką, miał otworzyć, Loriot prawdopodobnie byłby się zdrzemnął po jego odejściu. Gdy jednak pasażer zaczął coś „kręcić,“ dorożkarz zwrócił na niego uwagę i oddał się poglądaniu.
Klucz zaskrzypiał w zamku. Drzwi się otworzyły.
Jerzy znikł z przed oczu Loriota i znalazł się w obszernym ogrodzie. W pośród ogrodu wznosił się pawilon, którego okna szczelnie okienicami pozamykane były.
Ośm wschodów prowadziło do wejścia.
Książę Jerzy wszedł, i za pomocą drugiego klucza otworzył przedsionek.
Zapaliwszy zapałkę, zaświecił stojącą tam latarkę, a zbliżywszy się do ściany, nacisnął sprężynę ukrytą w obiciu. Drzwi otworzyły się natychmiast odkrywając przejście do gabinetu w pałacu przy ulicy św. Dominika.
Zeszedł kilkadziesiąt stopni wiodących na dół, wsunął się w wązki korytarz, a otworzywszy drzwi drugie, przebył ze trzydzieści schodów prowadzących w górę a wysłanych grubym dywanem dla stłumienia odgłosu kroków, a naciskając powtórnie sobie tylko wiadomą w murze sprężynę, otworzył drzwi do swego pałacowego gabinetu.
Upewniwszy się że szczelnie pozamykane okienice nie przepuszczają najmniejszego światła, zapalił dwie świece stojące na biurku przed którym zasiadł zabrawszy się do przeglądania nagromadzonego stosu dzienników i listów.
Najprzód zaczął przeglądać listy przybyłe wczoraj.
Było ich pięć, lecz żaden nie był lakiem zapieczętowany.
Wydostał z szafki małą srebrną maszynkę, pod którą zapalił lampę spirytusową.
Po kilku sekundach woda w maszynie zawrzała, para zaczęła się wydobywać, pan de la Tour-Vandieu umieścił jeden z listów nad parą, a skoro guma zwilżała, wziął nóż do przecinania kartek z giętkim ostrzem i przy jego pomocy otwierał koperty z których wydobywał listy.
Po przeczytaniu, umieszczał napowrót te listy w koperty jakie zaklejał i najmniejszy ślad otwarcia na nich nie pozostawał.
Trzy następne listy podległy temu samemu postępowaniu.
Wszystkie one były mało ważne.
Książę wziął się do ostatniego, a znalazłszy w kopercie list zapraszający, spojrzał nań zaledwie, gdy całą jego uwagę zwróciło kilka wierszy nakreślonych drobnym pismem poniżej i podkreślonych dwa razy.
— Od kogo może pochodzić ten list? zapytywał siebie niespokojnie.
Tekst drukowany był na to odpowiedzią.
Zawierał on te słowa:
— Pani Dick-Thorn? powtórzył Jerzy z nerwowym drżeniem, nie znam tego nazwiska. Po raz pierwszy je słyszę!... Kto jest ta kobieta? Mistress Dick-Thorn... Co ona może mieć mi do powiedzenia względem małżeństwa mojego syna? Co znaczy to zaproszenie w chwili gdy wszyscy sądzą, że mnie niema w Paryżu? Dla czego ta cudzoziemka jak to widać z nazwiska, zajmuje się mną i moim synem?
Nagle drgnął, pobladł, i przytłumiony okrzyk wydarł się z jego piersi.
— A gdyby to była „ona!“ wyjęknął z przerażeniem. Lecz czyli by to być mogło? Czemu nie? odrzekł, Klaudja przebywa w Anglji, mogła tam pójść za mąż... Przeczuwam po tych dreszczach jakie mną wstrząsają, że to musi być „ona.“ Cóż więc zamierza uczynić? Bo ten list jest pogróżką... Niemoże inaczej stanąć w obec mnie tylko jako nieprzyjaciółka! Ha! teraz bardziej niż kiedy trzeba usunąć Bertę Leroyer. Muszę zawiadomić Théfere’a. On jeden tylko będzie mógł objaśnić mnie w tym razie.
Wziął list Klaudji, schował do pugilaresu a w jego miejsce wsunął w kopertę kartkę czystego papieru i zakleił.
Zgasił spirytusową lampkę i świecę, a zatarłszy wszelkie ślady swojej bytności, wrócił tą drogą którą przyszedł.
Piotr Loriot nie spuszczał z oka furtki, którą jego pasażer wszedł do ogrodu. Nagle otwarła się ta furtka i pan de la Tour-Vandieu podszedł do dorożki.
— Dokąd mam jechać? zapytał Loriot.
— Na ulicę Pont-Louis-Phillipe, numer ośmnasty.
— Niech pan siada. Hop!... Milord.
Stara szkapa ruszyła kłusem, a stryj młodego doktora pomrukiwał z cicha:
— Strasznie jakoś tajemniczy Jegomość. Zdaje mi się że to wszystko nieczysta sprawa! O wpół do pierwszej w nocy, dorożka stanęła przed mieszkaniem policyjnego agenta. Nie było widać światła w oknach małego ponurego domu.
Jerzy wysiadł, otworzył drzwi wytrychem danym sobie przez Théfera, i zniknął w kurytarzu.
— Ten stary ma klucze do wszystkich zamków, zauważył Piotr Loriot. To mnie zaciekawia. Do kogo on może iść o tak późnej godzinie i w taką niepogodę?
Upłynęło pięć minut.
Loriot z głową w górę wzniesioną, pożerał dom oczyma, W jednem z okien trzeciego piętra, światło nagle zabłysło.
— On tam jest! pomyślał dorożkarz. Zapalono światło na jego przyjęcie.
Jerzy de la Tour-Vandieu, zapukał i zadzwonił do drzwi w sposób umówiony. {Théfer leżał już w łóżku, ale jeszcze nie spał. Rozmyślał nad przyobiecanym sobie majątkiem i sposobami otrzymania go bez narażenia siebie. Niemógł jednak zataić, że to sprawa niebezpieczna.
— Ba! powtarzał, będę się miał na ostrożności. Sprytu mi nie brak, zresztą za dwa kroć sto tysięcy franków, warto zaryzykować swą skórę.
Odgłos dzwonka i stukanie w równych odstępach, nie wywarło u niego zdumienia. Czasami w nocy przysełano po niego z prefektury.
Wyskoczył z łóżka, zapalił świecę i pobiegł otworzyć.
Widok pana de la Tour-Vandieu z przerażonym obliczem wprawił go w osłupienie.
— Książę tu u mnie... o tej porze? zawołał, usuwając się w głąb pokoju. Widać że zaszło coś nadzwyczajnego.
— Tak.
— Niech mi wasza książęca mość powie co takiego?
— Wracam z pałacu przy ulicy św. Dominika.
— Spostrzeżono tam może obecność księcia?
— Nie, ale zastałem list grożący niebezpieczeństwem.
— Ma książę ten list przy sobie?
— Mam... Czytaj!
Jerzy podał agentowi znany nam list zapraszający.
Théfer przeczytał go dwa razy.
— Pani Dick-Thorn, wyrzekł po chwili. Czy znane jest księciu to nazwisko?
— Bynajmniej, po raz pierwszy je słyszę.
— Cóż książę o tem sądzi?
— Jestem przekonany że pod tem nazwiskiem ukrywa się kobieta poszukiwana napróżno przez ciebie i twoich agentów w Paryżu i Londynie.
— Klaudja Varni? wykrzyknął Théfer.
— Tak, Klaudja Varni, która widocznie wyszła za mąż w Anglji i teraz staje przedemną groźna i straszna!
— Ten ręczny dopisek odnoszący się do mojego syna, ma na celu skłonienie mnie do przyjęcia zaproszenia podniecając moją ciekawość. Przeczuwam chytrą zasadzkę.
Théfer zadumał się głęboko.
— A więc ona nie wie o udanym wyjeździe waszej książęcej mości?
— Zdaje się że nie wie. Co teraz robić?
— Przekonać się najprzód potrzeba, czy przypuszczenie księcia, nie jest mylnem i czyli pani Dick-Thorn jest rzeczywiście Klaudją Varni. Potem zobaczymy.
— Jakże się o tem dowiedzieć?
— Niechaj się książę o to nie troszczy. Ja się tem zajmę. Jutro wiedzieć będziemy. Na teraz chodzi o co innego... Czy zamiar o którym mi książę wspominał trwa bez zmiany?
— Co do Berty Leroyer?
— Tak. Bardziej niż kiedykolwiek... Nie będę spokojnym dopóki ta dziewczyna usuniętą nie zostanie.
— W chwili gdy wasza książęca mość zadzwonił, nie spałem, i rozmyślałem właśnie nad wynalezieniem praktycznego sposobu dla dopięcia zamierzonego celu.
— I znalazłeś go?
— Prawie.
— Czy mógłbym wiedzieć?
— Nie teraz proszę... Mój plan niedojrzał jeszcze dostatecznie tak, abym go mógł przedstawić jasno i wyraźnie. Niech książę uspokoi się, i wróci do siebie. Jutro przyjdę zdam sprawę z mych działań, i będę mógł radę skuteczne udzielić.
Jerzy nie nalegał więcej. Pożegnał się z Théferem, wsiadł do dorożki i kazał Loriotowi się zawieść na ulicę Pot-de-fer.
Przyjechawszy przed dom gdzie mieszkał, hojnie za kurs zapłacił i wydobywszy klucze, wszedł do sieni.
— Do pioruna! stary ten bardzo hojny!... szczególniej jak na takiego co mieszka w takiej szkaradnej dzielnicy miasta, szepnął stryj Edmunda. Nie jestem z natury ciekawym, ale radbym się dowiedzieć co za interesa on ma włócząc się w nocy z kluczami od wszystkich bram miasta? Ślusarz jakiś... czy co u czarta! Zresztą nie nasza to rzecz Milordzie. Hop! jedźmy oba do domu.
Théfer nie zamknął oczu przez resztę nocy. Był on podwójnie zajęty.
Przypuszczał on równie jak Jerzy, że pod nazwiskiem Dick-Thorn ukrywała się Klandja Varni, ale chodziło o pewność w tym razie. Mogła się ona stać niebezpieczną, trzeba więc było obezwładnić ją jaknajprędzej.
Nasz agent postanowił zająć się tem od rana.
Postępowanie względem Berty Leroyer, było o wiele trudniejsze i sprawa groźniejsza ze względu na skutki i sposób wykonania.
Théfer przerabiał w głowie szkice projektu co do którego odmówił księciu objaśnień.
Przed ósmą rano wyszedł nazajutrz i udał się do prefektury, gdzie służbowe obowiązki zatrzymały go do godziny dziesiątej.
Wsiadłszy potem w dorożkę, pojechał do angielskiej ambasady.
Jego stanowisko inspektora tajnej policyi, otwierało mu drzwi wszędzie.
— Czego pan sobie życzy? zapytał urzędnik, którego obowiązkiem było wizowanie paszportów.
— Przychodzę prosić, o objaśnienie względem pewnej osoby, która jak się zdaje będąc francuskiego pochodzenia, wyszła za mąż za Anglika i teraz bawi w Paryżu.
— Czy pan jesteś urzędownie upoważnionym do tego zapytania?
— Tak, urzędownie, przez pana prefekta.
— Czy wspomniona osoba jest skompromitowaną lub popełniła jakie przestępstwo we Francyi?
— Niemogę panu odpowiedzieć na to zapytanie. Działam z rozkazu moich zwierzchników, nie badając szczegółów.
— Nazwisko tej osoby?
— Pani Dick-Thorn.
— Dick-Thorn? powtórzył urzędnik. Wdowa po angielskim przemysłowcu zmarłym przed kilkoma miesiącami. Po przybyciu do Paryża złożyła tu paszport, i zdaje mi się że go dotąd nie odebrała. Będę więc mógł panu prawdopodobnie dostarczyć potrzebnych wiadomości.
Tu zbliżył się do szafy z przegrodami i jedną z nich otworzył.
— Oto jest paszport pani Dick-Thorn, wyrzekł po chwili, wdowy po Franciszku Wiljamie Dick-Thorn, poddanym angielskim, z domu Klaudji Varni, pochodzenia francusko-włoskiego.
— Tę... to! — wykrzyknął z radością Théfer.
— Podróżującej z córką Oliwją, czytał dalej urzędnik. Oto jedyne szczegóły jakich mogę panu udzielić.
— Wystarczające dla mnie, jestem panu mocno obowiązany.
Dowiedziawszy się o czem chciał wiedzieć Théfer, wyszedł. Powóz czekał na niego przede drzwiami.
— Na ulicę Pot-de-fer! zawołał na stangreta. Jedz prędko, a dobrze zapłacę.
Jerzy oczekiwał na, agenta, z łatwą do zrozumienia niecierpliwością.
— No i cóż? zapytał żywo.
— Podejrzenia księcia okazały się słusznemi.
— A więc ta pani Dick-Thorn?...
— Jest Klaudją Varni we własnej osobie.
Pan de la Tour-Vandieu pobladł.
— Masz na to dowód? zapytał po chwili.
Théfer powtórzył rozmowę mianą z urzędnikiem angielskiej ambasady.
— Tak więc, wyszeptał Jerzy stłumionym głosem, drżąc cały, tak więc „ona“ jest w Paryżu.
— Nie należy tracić z tego powodu głowy, rzekł agent ale rozmyśleć się, i działać. Położenie staje się wyraźne, a ja najlepiej to lubię. Nieprzyjaciel staje przed nami, odsłania przyłbicę i oznacza nam wyzwanie. My więc nietylko możemy stanąć w obronnej pozycyi ale mu zadać cios pierwszy.
Jerzy sino blady, z pałającemi dziko oczyma, cały potem zroszony, był najzupełniej zgnębiony.
— Nie mogę już myśleć!... niemam siły... woli energji... odwagi!... Ta kobieta przeraża mnie!... wyjęknął głucho.
— Wasza książęca mość przestrasza się wszystkiego; odrzekł ironicznie Théfer. Nim się zaczniemy obawiać, potrzeba zbadać jakie zagraża nam niebezpieczeństwo.
— Wiem to aż nadto dobrze.
— Książę może się mylić. Klaudja Varni wydaje mi o wiele mniej potężną niż wasza książęca mość sądzi — Nieznasz jej!... Ona jest zdolną, do wszystkich zbrodni i występków!... To szatan na ziemię zesłany!
— Raz jeszcze proszę, zastanówmy się trzeźwo nad położeniem zamiast się przerażać. Klaudja Varni zna swoją bezsilność. Widocznem to jest z brzmienia jej listu.
Jerzy podniósł głowę.
— A to jakim sposobem? zapytał.
— Ten list jest podpisany, mistress Dick-Thorn, mówił dalej agent. Ta która go pisała, sądzi więc że książę nieprzyjąłbyś zaproszenia Klaudyi Varni, i że niewdzięcznością byłoby z jej strony zdradzić swoją obecność w Paryżu.
Te kilka wierszy przypisku nakreślonego odmiennym charakterem, ma za cel podniecić ciekawość waszej książęcej mości i skłonić do przyjścia na zebranie u pani Dick-Thorn. Klaudja używa podstępów dla ściągnięcia księcia do siebie, a więc czuje bezsilność narzucenia swej woli, swoich rozkazów. Zatem my jesteśmy od niej silniejsi.
Pan de la Tour-Vandieu potrząsnął głową z niedowierzaniem.
— Tak! jesteśmy od niej silniejszymi, powtórzył agent. Gdyby ta kobieta miała skuteczną broń przeciw nam, to przyszłaby wprost do pałacu na ulicę świętego Dominika narzucić księciu swoją obecność i swoje warunki. Tego wszelako nie czyni. A więc książę musisz zjawić się u niej i przedstawić jej swoje „ultimatum?
— Ależ to niepodobna!
— A jednakże tak być musi!... Jest to koniecznem!
— Jakto? chciałbyś żebym poszedł na tę zabawę na której wpadłbym niezawodnie w jaką zasadzkę obmyśloną na moją zgubę?
— Ja sobie inaczej układam te odwiedziny u pani Dick-Thorn. Obecność księcia na tym wieczorku byłaby niezręcznością, bo cały świat dowiedziałby się natenczas, że ów wyjazd był udaniem.
— A więc rozwiąż mi tę zagadkę.
— Wszakże w obecnej chwili książę Jerzy de la Tour-Vandieu nazywa się Fryderykiem Bérard?
— Tak jest.
— A więc to ów mieszczanin Fryderyk Bérard zamieszkały przy ulicy Pot-de-fer przedstawi się pani Dick-Thorn i w tych warunkach nie obawiając się zasadzki i mogąc mówić swobodnie; dowie się czego Klaudja Varni żąda od księcia de la Tour-Vandieu.
Oczy Jerzego radością zabłysły.
— Ha! masz słuszność... odrzekł. Dobrze mówisz.
— Mam słuszność na pewno. Odsłaniając podstęp przeciwnika, zadając mu cios pierwszy, zapewniamy sobie zwycięztwo. Będziemy w stanie zwalić ów gmach tak zręcznie zbudowany. Pani Dick-Thorn rachuje na obecność waszą książę podczas owego wieczoru. Tegoż samego rana przed balem, wasza książęca mość zaskoczy ją niespodzianie swym ukazaniem się u niej.
— Pójdę! — zawołał Jerzy, odzyskując energję.
— A niech książę niezapomina, że jeżeli Kladja Varni zechce go straszyć, to będą tylko czcze widma i pogróżki. Estera Dérieux jest obłąkaną i oddzieloną od świata, Ireneusz Moulin nieobecny, a co do Berty Leroyer..! Tu przerwał i zamilkł.
— A co do Berty Leroyer? pochwycił Jerzy.
— Tej, niema się co obawiać, dokończył krótko Théfer, i pożegnawszy się, wyszedł pozostawiając starca w rozmyślaniu nad bliskim widzeniem się swoim z Klaudją.
Nasz agent nie miał tego dnia nic do czynienia w prefekturze, wyszedłszy od pana de la Tour-Vandieu, poszedł do swego mieszkania, ażeby zmienić ubiór i fizjonomię, poczem udał się na przedmieście świętego Antoniego gdzie wsiadł w omnibus udający się do Montrenil.
W południe wysiadł w tej miejscowości a przybywszy do ostatnich domów, skręcił na ścieżkę wysadzoną cierniem wijącym się wśród nieżyznych gruntów.
Była to droga prowadząca do Bagnolet, gdzie Paryżanie chodzą w niedzielę i święta dla zjedzenia sławnej potrawki z królików.
Bagnolet, leży u stóp wzgórza, którego stoki od lat dawnych rozdzierają wydobywaniem kamienia gipsowego, a na którego szczycie w owej epoce stał nędzny budynek mieszczący fabrykę nabojów.
Na pochyłości zachodniej tego wzgórza, roiły się liczne drożyny, otoczone ze wszech stron dołami po wydobytym kamieniu i piecami do wypalania gipsu, z których wybuchały czerwone światła, nadające ponurym nocom oświetlenie pożaru.
Kilka domków było rozrzuconych na płaskowzgórzu i odosobnionych otwartemi jamami, skutkiem oberwania się brzegów gruntu na poszukiwaniu gipsu dokonywanem tu w różnych punktach.
Drogi prowadzące na płaskowzgórze, niepodobne do przebycia w zimie, skutkiem ciągłych przejazdów ładownych wozów, w letniej porze mogły przywabiać przechodnia życzącego obejrzeć ze szczytu wzgórza Paryż.
Théfer wszedł do sklepu winnego i restauracyi zarazem, nad którym widniał szyld z napisem wielkiemi literami:
Był to dzień powszedni, a więc w dużej sali było pusto. W głębi tej sali był wielki komin. Kucharka stojąc przy nim, gotowała śniadanie dla miejscowych mieszkańców, to jest dla trojga służących, kelnera i właściciela krępego, tłustego mężczyzny, królującego za bufetem zastawionym kieliszkami, kuflami i butelkami.
Agent zbliżył się do niego.
Gospodarz uchylił czapkę zapytując:
— Co pan sobie życzy?
— Dostać jaknajprędzej śniadanie, bom głodny.
— Może potrawkę z królików? zawołała od komina kucharka.
— To byłoby nie złe, dodał gospodarz. Ale widzi pan oprócz Niedzieli i dni świątecznych w które miewamy tłum gości, trzeba zamawiać naprzód potrawkę z królików.
— Nie chodzi mi koniecznie o tę potrawkę, odparł śmiejąc się Théfer. Dwa jaja i kawałek jakiej pieczeni wystarczy.
W tej chwili podam, rzekła jedna ze służących, rozkładając obrus i naczynie. A jakiego wina mam podać? — miarkę czy butelkę?
— Butelkę starego Bourgunda.
Gospodarz sam zeszedł do piwnicy, sapiąc jak foka, i po chwili ukazał się z butelką w ręku.
— Oto winko... rzekł, lepszego nie znajdziesz pan w żadnej restauracyi.
Théfer usiadł, ukroił spory kawał cielęciny i napił się wina.
— Nie wiesz pan czy mógłbym znaleść w Bagnolet jaki dom do wynajęcia? zapytał gospodarza.
— Czy na jaki proceder?
— Nie; ot! tylko domek dla siebie, ażebym mógł przyjechać niekiedy i odpocząć. Dom z małym ogródkiem.
— Nie znajdziesz pan we wsi tu nic podobnego, ale jest tego dosyć na górze przed kopalniami, koło fabryki na- bojów. Dużo lokatorów tam się przesunęło, nikt nie chce zimy przesiedzieć.
— Dla czego?
— Ha! jeśli mam być szczerym, to muszę całą prawdę powiedzieć. Skoro tylko zaczynają się długie i zimne noce, w kopalniach zbiera się mnóstwo włóczęgów.
— Zatem trafiają się i zbrodnie?
— No! tak... częściej niżby należało.
— Ale kto dniem i nocą nosi przy sobie nabity rewolwer, niema się przecie czego obawiać?
— Ostrożność dużo znaczy, lecz ja niedowierzałbym zbytecznie temu.
Théfer jako agent policyi wiedział dobrze o tem wszystkiem co mu gospodarz opowiadał. Było to niestety, prawdziwem w porze zimowej. Bagnolet ukrywało w sobie mnóstwo łotrów znajdujących tam większe bezpieczeństwo, niż w Amerykańskich kopalniach. Owi włóczędzy popełniali tu mnóstwo przestępstw a nawet zbrodni.
Théfer nie sam był tu przysłany na śledztwo w sprawach tego rodzaju.
Skończywszy śniadanie zapłacił i poszedł drogą która przecinając główną wiejską ulicę, prowadziła przez jamy kopalni ku płaskowzgórzu.
Droga dla jadących dobrze utorowana, miała mnóstwo zakrętów. Cierniowe płoty z dwóch stron ją otaczały. Agent doszedłszy szczytu płaskowzgórza, rzucił roztargnione spojrzenie na przepyszny krajobraz jaki się ztamtąd roztacza.
Pierwszy plan krajobrazu ponury, stanowił sprzeczność z dalszą perspektywą.
Wszędzie kredowe urwiska, otwarte przepaści, bez barjery, gotowe pochłonąć pieszego wędrowca idącego po ciemku lub nieuważnie schodzącego do mostu około którego kilkanaście domków było rozrzuconych z małemi ogródkami.
Théfer rzucał uważne spojrzenia w głąb tych jam mo- gących wprowadzić w zawrót głowy; na dnie których rosły mizerne krzaczki, poczem zwrócił się szybko ku jednemu z domów stojącemu na uboczu w zupełnym odosobnieniu. Dom ten stał wśród ogrodu murem opasanego. Furtka w murze była zamknięta a na karcie na niej przybitej znajdował się napis:
lub sprzedania każdego czasu."
„Bliższa wiadomość u pana Servan, ulica Paryska w Bagnolet.“
— Byłoby to dobre dla mnie, wymruknął agent. Trzeba obejrzeć jak tam jest we środku.
Zeszedłszy z drogi, okrążył do koła ogród, ale wysokość murów opasających budynek, nie dozwoliła zaspokoić mu ciekawość. Zwrócił się więc w kierunku Bagnolet, wszedł w Paryzką ulicę i zadzwonił do dość okazale przedstawiającego się domu.
— Czy tu mieszku pan Servan? zapytał.
— Tu, panie.
— Mógł bym się z nim widzieć?
— Czy pan ma jaki interes?
— Tak.
— A jaki? badała służąca której widocznie nie kazano wpuszczać przybyłych bez poprzedniego wypytania.
— O wynajęcie domu.
— Którego?
— Tego na płaskowzgórzu, gdzie fabryka nabojów.
— A więc pan z tamtąd przychodzi?
— Tak; dowiedziałem się z karty że trzeba się udać: do pana Servan.
Théfer wszedł, służąca zamknąwszy drzwi za nim, wprowadziła do dość nędznie umeblowanego pokoju i poprosiwszy aby zaczekał, wyszła.
Po chwili ukazał się we drzwiach mężczyzna małego wzrostu, czerwony, tłusty, w pantoflach, kurtce i czarnej aksamitnej czapeczce na głowie.
Twarz jego miała wyraz nieprzyjazny.
— Pan przychodzisz w interesie tej willi na górze? zapytał krótko.
— Tak panie.
— Chcesz pan ją kupić?
— Nie; wołałbym wynająć.
— A ja bym wołał sprzedać niż wynajmować.
— Ależ ja kupić nie mam zamiaru.
— Czy pan byś chciał wynająć z meblami?
— Tak jest.
— Na jak długo... na rok?
— Taki właśnie mam zamiar.
— I zamyślasz pan tu mieszkać przez zimę?
— Właśnie zamierzam założyć tu laboratorjum chemiczne..
— Możesz pan robić wszystko co się podoba. Widziałeś pan tę posiadłość?.
— Widziałem ale tylko zewnątrz.
— A może pan sobie życzysz obejrzeć ją w środku?
— Naturalnie.
— Zaprowadzę pana, niemam nic do roboty, to zajmie mi trochę czasu, po drodze wypalę fajkę.
Tu wydobył z kieszeni krótką fajeczkę i kapcinek z tytuniem i począł ją nakładać.
— Artemizo! Wolał, podczas tej czynności, przyślij mi klucze od willi.
— Natychmiast! odrzekł głos ostry.
Za chwilę przybiegła służąca z pękiem kluczy i właściciel z agentem policyi szli w górę znaną nam drogą.
Mimo małego wzrostu i dobrej tuszy, właściciel szedł lekko i szybko, w drodze jednakże niemówił ani słowa.
Przyszli nareszcie do willi.
— Trzeba tu trochę uporządkować, mówił pan Servan otwierając furtkę ogrodową, od czasu gdy się wyprowadzili lokatorowie, ogród zarósł trawą ale mimo to drzewa są w dobrym stanie. Jabłka i gruszki prześliczne. Zostawię je panu. Mam tego dosyć u siebie w Bagnolet. Może pan zechcesz objąć ogród?
— Mniejsza o niego. Obejrzyjmy dom raczej.
Zwrócili się ku jednopiętrowemu domowi.
— Zobacz pan jak to obwarowane... mówił Servan drzwi otwierając. Wszędzie okienice wewnątrz zamykane. Są to niezbędne ostrożności względem tych, którzy lubią nocami przeprowadzać meble. W oknach prócz tego, są kraty, i drzwi zarówno zasuwają się sztabą żelazną.
Théfer natężył słuch z uwagą.
— Kraty w oknach i sztaby za drzwiami? powtórzył.
— Tak, tak! mój panie. Już przeszło rok jak to zaprowadziłem. Kto się na gorącym sparzy, ten na zimne dmucha.
— Uprzątnięto więc panu meble bez jego wiedzy?
— I właśnie od tej pory przedsięwziąłem środki ostrożności.
— Pańska willa jest teraz warowna jak twierdza...
— Mogłaby służyć za więzienie i jestem pewny, że nikt by się z niej niewymknął.
— Obejrzymy ją bliżej.
Survan utworzył drzwi, za któremi znajdowała się no- wa krata, wychodząca na korytarz z dwojakiem wyjściem.
Jedne drzwi prowadziły do saloniku, za którym był gabinet drugie do jadalni i kuchni.
— Na pierwszem piętrze, mówił Servan, pokazawszy parter, są dwa pokoje sypialne, dwa gabinety i pokój dla służącej. Drzwi do piwnicy w głębi korytarza, koło schodów. Wszystkie pokoje jak pan widzisz, porządnie umeblowane.
— I we wszystkich oknach kraty?
— We wszystkich.
Théfer zadumał się.
— Gdyby ten dom urządzał kto według moich wskazówek, myślał sobie, niemógłby lepiej urządzić.
— Jaka cena tej willi? zapytał głośno.
— Tysiąc pięćset franków. Podatki rządowe opłaca lokator. Zapłata z góry półroczna.
— Zgadzam się i wynajmuję, rzekł agent.
— I zapłacisz pan z góry za pól roku?
— Zapłacę za cały rok.
— Obejmując dom w posiadanie?...
— Natychmiast: za pokwitowaniem.
Zasępiona twarz Servan rozjaśniła się nagle.
— Zgoda! — podaj pan rękę, rzekł, wyciągając dłoń do przyszłego lokatora. Chodźmy do domu, wypijemy butelkę starego wina i ukończymy interes.
Zamknięto drzwi i poszli na Paryzką ulicę.
W godzinę później wyszedł Théfer, unosząc z sobą klucz od wynajętej willi i kwit wydany na imię Prospera Gaucher, fabrykanta przetworów chemicznych.
— Mamy już klatkę, mówił do siebie, z dziwnie sarkastycznym uśmiechem, teraz potrzeba tylko złowić do niej ptaka. Okienice wewnątrz, kraty we wszystkich oknach, w około domu przepaście. Wszystko się składa doskonale!
Około godziny czwartej wrócił do Paryża i poszedł do siebie, ażeby zmienić ubranie i nadać sobie zwykłą fizjonomię, poczem udał się do prefektury.
Czas upływał. Bal który zamierzała wydać Klaudja, miał się odbyć za dwa dni.
Ireneusz nie sypiał całemi nocami. Oprócz kłopotów wypływających dlań z przygotowań jakie wyłącznie na nim polegały, przemyśliwał nad sposobami naglenia pani Dick-Thorn do wydania tajemnicy, jeżeli rzeczywiście jak utrzymywał Jan-Czwartek, ona to była wspólniczką zbrodni na moście de Neuilly.
Udało mu się znaleść nareszcie ten sposób.
Na dwa dni przed balem poszedł wczesnym rankiem na zwykłą schadzkę z Czwartkiem przy ulicy de Clichy. Znalazł go stojącym na rogu.
— Idź do bufetu na dworzec Hawrskiej drogi żelaznej rzekł do niego przechodząc bez zatrzymania się. Tam spotkam się z tobą. Mam dużo do pomówienia.
Jan-Czwartek pobiegł we wskazane miejsce.
W bufecie nie było nikogo. Służba ścierała kurz z krzeseł i zamiatała podłogę.
Ireneusz nie dał na siebie oczekiwać. Gdy przyszedł usiedli oba w kącie sali i kazali sobie podać butelkę wina.
— No! i cóż mój stary? zapytał Czwartek, napełniając szklanki.
— Bal się odbędzie po jutrze.
— Wiem o tem dawno. Ale cóż słychać nowego? Czyś już ułożył ten swój sławny plan, który może nigdy nie wejść w wykonanie?
— Ułożyłem.
— I powiesz mi co zamierzasz?
— Po to właśnie przyszedłem.
— Gadaj więc prędko, bom ciekawy.
— Jeżeli pani Dick-Thorn jest ową trucicielką z Neuilly, zaczął Ireneusz, to mamy na nią sposób niezawodny.
— Jaki?
— Przestrach.
— Dobrze, ale to śmiała łotrzyca, nie łatwo ją przestraszyć. Jak to zamyślasz uczynić?
— Postawię jej przed oczy niespodziewanie scenę, której niemogła zapomnieć, tę straszną scenę, jaka miała miejsce w nocy dnia 24 Września 1857 roku.
— Trzeba by chyba zaprowadzić ją na most de Neuilly, a to trochę za daleko i niezbyt dogodnie.
Moulin wzruszył ramionami.
— Zobaczy tę scenę we własnym domu, odrzekł, jaśniejącym światłem i pełnym gości.
— A! to byłoby doskonałe! zawołał Jan-Czwartek, ale twój pomysł zdaje mi się być niemożebnym do wykonania. Jak bowiem przedstawić kobietę przebraną za woźnicę? to jest jej własną osobą, płatnego mordercę, tego który płacił, doktora i dziecko?
— Łatwo to wszystko da się przedstawić. O godzinie pierwszej w nocy aktorzy odegrają komedyjkę, potem nastąpią żywe obrazy, a później ten zbrodniczy epizod.
— Zaczynam rozumieć i przyznają że to pomysł djabelnie zręczny. Jeżeli pani jest winną, to się przestraszy, i zdradzi ją jej pomięszanie.
— Uważasz więc że myśl dobra?
— Doskonała, ale kto będzie przedstawiał tę osobę?
— Ja będę mordercą tym, który płaci, ty wynajętym mordercą.
Jan-Czwartek wzdrygnął się, ale nic nie odrzekł ani słowa.
— Berta Leroyer odegra rolę kobiety przebranej za mężczyznę.
— A doktora? zapytał Jan-Czwartek.
Wynajęty lokaj który był figurantem w teatrze Ambligu. Wywiąże on się dobrze z zadania mimo, że niezna całej tej sprawy.
— Ale po wybuchu, trzeba nam sobie odwrót przygotować.
— Nie troszcz się o to. Przez buduar łatwo nam się będzie przesunąć. Zresztą skandal ztąd żaden nie wyniknie. Pani Dick-Thorn zemdleje może w najgorszym razie, i nikt oprócz nas nie domyśli się przyczyny.
— Prawda... Lecz jeszcze na jedno zwrócę ci uwagę. Potrzeba będzie kostjumów, peruk, bród przyprawionych.
— Pójdę do słynnego Babin i wezmę od niego adres fryzjera teatralnego. Ty następnie zapakowawszy to wszystko w wielkie pudło, wyślesz przez posłańca na Berlińską ulicę pod adresem pana Laurent.
— Rozumiem, ale to będzie grubo kosztowało.
— Daję ci na to pieniądze, rzekł Ireneusz, kładąc przed Czwartkiem rulon złota.
Rozmowa ich trwała jeszcze kilka minut, poczem Ireneusz wrócił do domu zadowolony z pochwał swego towarzysza.
Po południu oznajmił pani Dick-Thorn, że wyjść musi, i udał się na ulicę Notre-Dame des Champs, żeby zawiadomić Bertę o tem co zaszło i oznajmić jej czego od niej żądać będzie.
Zastał ją w domu. Zajętą była szyciem i rozmyślaniem. Myśli jej obracały się około dwóch rzeczy; miłość do Edwarda Loriot, i gorącego pragnienia przywrócenia czci ojcowskiej pamięci. Przyszłość przedstawiała się biednej dziewczynie posępniej niż kiedykolwiek. Dnie po dniach następowały nieprzynosząc żadnego promyka nadziei. Pomimowolnie obwiniała Ireneusza o powolność w działaniu i wyrzucała sobie zbyt wielką ufność jaką położyła w jego przyrzeczeniach.
Spostrzegłszy go wchodzącym, doznała wielkiej ulgi. Może przychodzi wreszcie oznajmić mi jaką dobrą wiadomość, pomyślała.
Moulin dostrzegł za pierwszym spojrzeniem że twarz sieroty nosiła ślady cierpienia widoczniejsze niż zwykle, i że jej oczy były nabrzękłe i zaczerwienione łzami. Powiedział jej to, i trwał przy swoim, mimo że zaprzeczać usiłowała.
— A więc tak! cierpię! — wyjąknęła wreszcie, ogarnia mnie zniechęcenie, brak mi już siły i woli...
— Dla czego upadasz na duchu drogie dziecię? zapytał łagodnie Moulin.
— Przekonywałeś mnie pan że nam się uda pochwycić na nowo w ręce ślady tej zbrodni, a tymczasem widzę, że to było złudzeniem, że pomimo pańskich usiłowań, czas bezowocnie upływa na daremnych poszukiwaniach.
— Ależ te poszukiwania były niezbędnemi.
— Być może... lecz widząc że się nie wiodą, rozpacz mnie ogarnia.
— Rozpaczasz za wcześnie. Kto wie czy niejesteśmy właśnie blisko celu?
Berta się wzdrygnęła.
— Jakto? zapytała; jakąż drogą masz pan nadzieję dojść do celu który się ciągle usuwa przed nami?
— Spróbujemy czy nam się nie uda zmusić panią Dick-Thorn do zdjęcia maski i zdradzenia swojej tajemnicy.
— Cóżeś pan postanowił?... Co zamierzasz uczynić?
— Zaraz ci opowiem. Tu przedstawił wkrótkości swój plan, tak jak go opowiedział Czwartkowi.
Dziewczyna słuchając go drżała.
— Ha! masz pan słuszność, wyszepnęła, gdy skończył opowiadanie, sposób zda się być niezawodny. Jeżeli ta kobieta ma ręce krwią splamione, to choćby umiała najbardziej nad sobą panować, niepotrafi zachować spokoju. Ale któż będzie użytym do przedstawienia tego strasznego obrazu a raczej przerażającego dramatu?
— Ci których jest interesem zmusić panią Dick-Thorn ażeby się zdradziła. A więc ja, Jan-Czwartek i ty drogie dziecię.
— Ja?... zawołała Berta blednąc z przerażenia. Ja?... powtórzyła. Czy rzeczywiście myślałeś pan o tem?
— Tak, myślę i przekonam że bez pani rzecz ta udać się niemoże. Przeznaczam pani rolę wspólniczki morderców.
— Ach! nigdy... nigdy! odparła Berta z przerażeniem. Zbrakło by mi odwagi do odegrania podobnej roli, do przedstawienia takiej potworności. Za nim bym słowo wymówić zdołała, padłabym martwa z przestrachu. Nie żądaj pan tego odemnie, zaklinam!...
Ireneusz ujął zimne jak marmur ręce dziewczęcia. Uczucie głębokiej litości nim owładnęło, lecz musiał iść dalej i chwycić w lot sposobność jaka mogła nie zdarzyć się więcej.
— Berto! moje drogie dziecię... siostro moja!... zaczął wzruszonym głosem, wszak powiedziałaś mi kiedyś: „Przysięgłam umierającej matce poświęcić, nawet życie, gdyby tego było potrzeba dla oczyszczenia pamięci mojego ojca. Przysięgłam nie cofnąć się przed żadnym niebezpieczeństwem przed żadną ofiarą, przed żadnym upokorzeniem dla starcia niezasłużonej plamy jaka zhańbiła pamięć mojego ojca.“ Wszak prawda że tak mówiłaś?
— Prawda... wyszepnęło dziewczę.
Powiedziałaś mi obok tego że dla zdobycia upragnionego celu, zeszła byś odważnie w najbrudniejsze moralne otchłanie i brnęłabyś w ich błocie, dla odkrycia prawdy... Wszakże tak?...
— Tak... w rzeczy samej mówiłam.
— Otóż więc nadeszła godzina dotrzymania obietnic... Zapanuj nad ogarniającym cię przerażeniem! Pomyśl o męczenniku którego krew popłynęła niewinnie na rusztowaniu. Pomyśl o tym grobie na którym napisano: „Sprawiedliwość“ i odpowiedz na moje wezwanie „Jestem gotowa.“
Berta podniosła głowę, otarła oczy łzami zalane i głosem któremu spokój nadać usiłowała:
— Jestem gotowa!... odpowiedziała.
Ireneusz uścisnął jej rękę.
— Dzięki ci za to szlachetne postanowienie, rzekł, teraz już pewnie czujesz się być silną?
Dziewczyna smutnie potrząsnęła głową.
— Jestem gotowa na wszystko mój przyjacielu, wyjąknęła. Wypełnię do ostatka mój obowiązek... ale nie żądaj odemnie ażebym czuła się silną!... Cóż pan chcesz? Dusza moja jest złamaną... Miewam chwile takiego zwątpienia że rozpacz mną ogarnia. Wtedy niemam już woli ani energji, i proszę Boga aby mi umrzeć pozwolił!
— Umrzeć?... powtórzył z osłupieniem Moulin. Zkądże takie straszne myśli? Jesteś tak młoda, przyszłość zabliźni rany zadane w przeszłości.
— Niespodziewam się już nic w przyszłości dla siebie. Cierpię tak wiele, wyjęknęła.
— Cierpienie uszlachetnia duszę. Niemasz prawa myśleć o śmierci przed osiągnięciem celu ku któremu dążymy oboje. A gdy zwalczymy naszych nieprzyjaciół, i gdy świat cały się dowie, dzięki twojej odwadze, że Paweł Leroyer zginął niewinnie, spokój tobie powróci, nie będziesz się poddawała rozpaczy, i przyjdzie dzień w którym poznasz jakiego zacnego chłopca, który będzie ciebie godnym. Pokochasz go, on ciebie nawzajem; zostaniesz jego żonę, i będziesz szczęśliwą...
Słysząc to Berta, śmiertelnie pobladła, a przycisnąwszy serce obiema rękami:
— O! gdybyś pan wiedział jaką boleść mi sprawiasz mówiąc w ten sposób!... wyrzekła. Nie próbuj wskrzeszać we mnie zamarłych nadziei, niepodobnych do urzeczywistnienia. Nie wyjdę nigdy za mąż...
Moulin boleśnie został zdumiony raptowną zmianą twarzy dziewczęcia.
— Nigdy? zapytał. Czy to przysięga złożona matce, zmusza cię ku temu?
— Przysięga złożona samej sobie.
— Ależ to niedorzeczność!...
— Dotrzymam jej jednak.
— Berto, droga siostro, jedyna przyjaciółko, dla czego to ukrywasz przedemną?
— Nie żądaj pan abym mu powierzyła tę tajemnicę...
— Po cóż mam pytać, gdy odgaduję. Kochasz, jesteś zakochaną.
Dziewczyna pochyliła głowę w milczeniu.
— Twe smutki, twoje zniechęcenie, twoje łzy nie są wywołane sieroctwem jedynie. Serce twoje jest pełnem miłości, której zmuszoną byłaś nakazać milczenie dowiedziawszy się o tajemnicy hańbiącej pamięć twojego ojca. Wszakżem dobrze odgadł nieprawdaż?
— Odgadłeś pan w rzeczy samej.
— I mówisz że dla ciebie szczęście już nie istnieje? Co do tego, mylisz się, upewniam. Co bądź nastąpi, jeżeli ten którego kochasz jest uczciwym człowiekiem, niezawaha się nadać ci swojego nazwiska.
— Niestety! ten którego kocham, jest uczciwym czło- wiekiem, ale mnie już nie kocha... Niemoże, mnie kochać, ponieważ mną pogardza!...
— Pogardza tobą? wykrzyknął Moulin w osłupieniu.
— Pozornie ma ku temu prawo.
— Co mówisz dziecię.
— Posądza mnie żem go zdradziła w najhaniebniejszy sposób. Pozory świadczyły przeciw mnie. Wszystko zdawało się mnie potępiać.
— Trzeba mu było to wytłumaczyć.
— Nie mogłam.
— Dla czego?
— Bo musiałabym była wyjawić naszą nieszczęsną tajemnicę, a wolałam znieść wszystko inne raczej, niż to uczynić. Przedstawiłam mu się zatem jako istota bez serca, jako kobieta zasługująca na pogardę, pomyśl pan jaka to fatalność!... gdyż ty jedyny mój przyjacielu jesteś pomimowolną przyczyną tego ciosu!
— Ja jestem przyczyną?... Ja... powtarzał ze zdumieniem Ireneusz.
— Tak!
— Wytłumacz mi jaknajprędzej tę zagadkę.
— Dowiesz się pan zaraz o wszystkiem, a i tak domyśliłeś się tego czego nikt dotąd jeszcze nie odgadł.
Tu Berta opowiedziała mu wszystko, jak wracając w nocy z Królewskiego Placu zgubiła broszkę z fotografją brata, jakim sposobem ta broszka wpadła w ręce tego, którego kochała, dając mu niezbity dowód przeciw niej, ponieważ odmówiła wszelkich wyjaśnień.
Ireneusz niemógł ukryć głębokiego wzruszenia na jej opowiadanie.
— Ach! biedne dziecię!... zawołał, jakżeś ty cierpieć musiała.
— I dotąd cierpię mój przyjacielu!
— Pozwól mi pójść do tego młodego człowieka i wytłumaczyć mu ciebie.
— Niemożesz pan tego uczynić bez wyjawienia całej tajemnicy, a ja niechcę ażeby on o tem wiedział.
— Niepodobna go jednak pozostawić w takiej dla ciebie pogardzie, dla ciebie tak niewinnej, tak dobrej. Niepodobna jest i przypuścić zarazem ażeby miał przestać cię kochać. Musi on podejrzywać że pod tym twoim tak uporczywym milczeniem, kryje się jakiś tajemniczy a potężny powód, jaki cię zmusza ku temu. Pozwól mi się zobaczyć z tym człowiekiem, błagam cię o to. Zapewnię go słowem uczciwego że jesteś niewinną, niezdradzając się w tem, czego niechcesz wyjawić, potrafię go jednak przekonać. Uwierzy mi, jestem pewien i wątpić dłużej nie będzie. Jego nazwisko... wyjaw mi jego nazwisko?...
— Doktór Edmund Loriot, wyszepaęła Berta.
— Edmund Loriot? powtórzył Ireneusz.
— Tak. Ale dla czego pana to dziwi? Czy pan go znasz?
— Znam go, w rzeczy samej!
— I on nawzajem zna pana?
— Nie; ale widuję go często, bo jest domowym lekarzem pani Dick-Thorn.
— On!... lekarzem tej kobiety? zawołała z przestrachem Berta.
— Tak, sprowadziła go do swej chorej córki i odtąd bywał u niej prawie codziennie. Masz pani słuszność że jakaś fatalność nas ściga. Nie mógłbym z nim się rozmówić bez wyjawienia mu że wszedłem do domu pani Dick-Thorn pod przybranem nazwiskiem i za pomocą, podstępu, co by mnie źle mogło jemu przedstawić a bardzo nawet być może że uważał by sobie za obowiązek wydać mnie przed nią. Trzeba więc czekać, niema rady.
— Czy będzie on na tym balu na którym ja mam wystąpić w tej roli? zapytała Berta, którą sama myśl okazania się przed Edmundem przerażała niesłychanie.
— Będzie zapewne, ale to niepowinno cię niepokoić. Kostjum i peruka zmienią cię do niepoznania a w chwili przybycia nikt cię widzieć nie będzie.
— Ułóżmy się więc co do szczegółów, skoro tak ma być koniecznie. Moje przebranie?...
— Będzie złożonem w pokoju przeznaczonym na garderobę dla artystów i tam odbędziemy próbne przedstawienie.
— Jakże się dostanę na Berlińską ulicę?
— O wpół do jedenastej wieczorem, zajedzie tu powóz i przyjdą cię powiadomić. Stangret będzie miał polecenie zawieść, cię do domu pani Dick-Thorn. Będziesz osłonięta woalką. Służącemu który tu wejdzie, powiesz że jesteś śpiewaczką zamówioną na koncert. Ten lokaj będzie miał rozkaz zaprowadzenia cię do garderoby o jakiej wspomniałem.
— Niepotrzebuję więc niczem się zająć?
— Niczem zupełnie. Czekaj cierpliwie i miej nadzieję. A teraz muszę cię pożegnać. Jestem już tutaj za długo. Trzeba odejść.
Tu Ireneusz złożył na czole dziewczęcia braterski pocałunek i skierował się ku drzwiom.
W chwili gdy wziął za klamkę, rozległ się głos dzwonka, na który drgnęli oboje.
— Ktoś dzwoni!... wyszepnął cofając się Moulin.
— Słyszałam, odpowiedziała Berta. Nikogo nie przyjmuję i odźwierna dobrze wie o tem. Kogóż więc mogła tu wpuścić?
— Wołałbym nie być widzianym, szepnął Ireneusz.
— Skryj się pan w pokoju mej matki. Zaraz go otworzę.
Moulin wszedł do małego pokoiku w którym umarła pani Leroyer i zamknął drzwi za sobą. Berta szła w stronę przedpokoju powoli, gdyż nogi pod nią drżały i odsunęła zasuwkę.
Zaledwie drzwi się otworzyły, biedne dziewczę wydało stłumiony okrzyk i odsunęła się ó kilka kroków przyciskając ręką serce dla powstrzymania gwałtownych jego uderzeń.
To uniesienie wywołane radością i zdumieniem, było rzeczą zupełnie naturalną, sierota bowiem ujrzała przed sobą tego, o którym mówiła przed chwilą i którego obraz tkwił bezustannie w jej sercu, Edmunda Loriot.
Doktor usłyszawszy rady swojego przyjaciela Henryka de la Tour-Vandieu, poszedł na Plac Królewski jak o tem wiemy, aby zażądać-od Ireneusza Moulin tłumaczenia któreby mogło posłużyć do uniewinnienia Berty. Wiemy że ten krok poprowadził go tylko do tego iż się dowiedział o wyjeździe mechanika na prowincję.
— Zaczekam na jego powrót, powiedział sobie. Lecz czekać, nie łatwem to było. Młody doktór nie wziął w rachubę miłości, która coraz żywiej i gwałtowniej wyrastała w jego sercu.
Słowa Henryka rozbudziły w nim nadzieję, jaką uważał za wygasłą, a ona była tylko uśpiona. Teraz zdawało mu się to być możliwem iż Berta była niewinną, pomimo tylu świadomych przeciw niej dowodów, a chcąc to przypuszczenie zamienić w pewność, postanowił sam pójść do niej.
Idąc po wschodach prowadzących do mieszkania dziewczyny, do tego mieszkania jakie było świadkiem tylu boleści, jego serce kołysała nadzieja wywołując silne uderzenia tegoż.
Drżącą ręką pociągnął za dzwonek, a ujrzawszy otwierające się drzwi przed sobą i znalazłszy się w obecności Berty, uczuł się być owładniętym przez nieprzekonane wzruszenie.
— Pan? zawołało dziewczę, nie zdając sobie sprawy z tego co mówi, pan tu?... panie Edmundzie?... I usunęła się pozostawiając mu wolne przejście.
Wszedł, utopiwszy wzrok w Bertę.
Biedna dziewczyna była przerażająco blada, sine obwódki otaczające jej oczy, świadczyły o nocach spędzonych bezsennie i o głębokim jej moralnym cierpieniu.
Edmund uczuł żywą litość. Ból straszny szarpał mu duszę.
Położenie dwojga tych młodych ludzi było zarazem fałszywe i przykre. Wspomnienie ostatniej burzliwej rozmowy krępowało ich oboje, ale więcej Edmunda niż Bertę, której postawa była pełną godności.
Po wejściu młodego doktora, przez kilka chwil trwało głębokie milczenie. Tak dalece bowiem opuściła go przytomność umysłu, że nie znalazł nic innego do powiedzenia nad ów oklepany frazes:
— Pozwoliłem sobie przyjść tutaj aby dowiedzieć się o zdrowie pani...
Pozór był pospolity, lecz dziewczę zrozumiało jego znaczenie. Pomięszanie młodzieńca i drżenie jego głosu, były dla niej dowodem że kocha ją zawsze i kocha więcej niż przedtem.
— Dzięki za pamięć o mnie, odpowiedziała, wdzięczną prawdziwie jestem za to panu. Znoszę z poddaniem się moje utrapienia, a wiadomo panu jak one są licznemi. Proszę Boga aby mi dodał odwagi i siły. Znajduję wreszcie w pracy dobroczynne roztargnienie.
— Zapomniałaś więc pani już o tem co zaszło pomiędzy nami, wyszepnął z wysiłkiem Edmund.
Berta drgnęła na to zapytanie, zarumieniła się, a potem pobladła.
— Nie... panie Edmundzie, odpowiedziała. Są rzeczy których się niezapomina. Silną moją niewinnością, żałuję że rozłączyło nas tak obelżywe posądzenie... Pamiętam wszystko!... Nic nie zapomniałam.
— A więc mnie pani musisz nienawidzieć?... wyszepnął młodzieniec, kryjąc łzy gwałtem mu się cisnące do oczu.
— Dla czego miałabym pana nienawidzieć? odpowiedziała Berta. Mam dobrą pamięć na wszystko. Pamiętani zniewagę, lecz pomnę i poświęcenia jakie ją poprzedziły. Żałuję tylko pana...
— Żałujesz mnie pani? zawołał Edmund.
— Z głębi serca... upewniam!
— A jednak tak łatwo było nieodmawiać mi wytłumaczenia, o które prosiłem.
— Nie miałam prawa tłumaczyć się przed panem. Należało się zadowolnić danym przezemnie słowem.
— A teraz powiesz mi to czego się domyśliłem, to o czem wiem?
— To o czem pan wiesz? powtórzyło dziewczę z przestrachem, bledniejąc na myśl iż doktór zna jej tajemnice. A cóż pan wiesz takiego?
— Nic stanowczego, odparł Loriot. Wiem że cię kocham nad życie. Pragnąc dowiedzieć się o tem, czegoś mi powiedzieć niechciała i odkryć powód twego upornego milczenia, zrozumiałem żem cię obwiniał niesprawiedliwie i że jakiś nieszczęsny fatalizm obrócił przeciw tobie twoje po- święcenie. Odgadłem że tu chodziło o jakąś tajemnicę, której wyjaśnić niemożesz i że jeździłaś na Plac Królewski nie dla widzenia się z kochankiem, ale dla ocalenia człowieka, przyjaciela twojej rodziny, zagrożonego jakimś ciosem, który odwrócić miałaś nadzieją. Udałem się do tego człowieka aby od niego otrzymać wytłumaczenie, zażądać od niego przysięgi jakiej by mi nieodmówił na pewno. Niemogłem się jednak z nim widzieć ponieważ wyjechał z Paryża. Postanowiłem więc czekać do jego powrotu, ale na to zabrakło mi odwagi. Czułem że umieram zdala od ciebie. Nie obliczyłem się z tem co czynię. Poznałem że muszę cię widzieć koniecznie. Przyszedłem więc. I oto jestem!
Tu zamilkł.
Berta słuchała go ze spuszczonemi na dół oczyma.
— Ireneusz Moulin jest uczciwym człowiekiem, zaczął po chwili młody doktór, wierzę w to, ponieważ najlepszy mój przyjaciel o tem mnie zapewnił. Ulitowałby się więc nad moją rozpaczą i bez wahania złożyłby mi przysięgę, na dowód żem niesłusznie posądzał ciebie. Wyjawił by mi jaki powód sprowadził cię do jego mieszkania owej nocy...
Bo przecież byłaś u niego... Wszak prawda?
— Tak, byłam rzeczywiście u Ireneusza Moulin, odpowiedziała spokojnie dziewczyna, lecz pozwól mi pan powiedzieć, że uważam pańskie postępowanie bardzo niewłaściwem i jego wyznania wydają mi się być bardzo dziwnemi!... Jakto? gotów pan jesteś uwierzyć zapewnieniom obcego człowieka, a mnie uwierzyć niechciałeś? Chcesz zaufać słowu pana Moulin, a mojem słowom zaufać niemogłeś? Jeżeli jak pan mówisz, kochasz mnie, to zaiste, masz sposób kochania szczególnie ubliżający...
— A więc pani tego nierozumiesz, zawołał Loriot, że ta głębokość mojej miłości czyni mnie niesprawiedliwym, podejrzliwym, okrutnym! — Uwierzyłbym panu Moulin, bo w obec mężczyzny będę miał prawo zażądać dowodów. A tych dowodów potrzebuję nie dla siebie, przysięgam, ale dla przekonania tych którzy wątpią o tobie.
— A któż o mnie wątpi? zapytała dumnie Berta.
— Mój zacny poczciwy stryj, Piotr Loriot, odrzekł z pomięszaniem Edmund, ten który cię zawiózł na Plac Królewski i w którego dorożce zgubiłaś brata fotografję. Berto! ukochana moja, pragnę połączyć się z tobą, potrzeba mi więc zagładzić najlżejszy ślad podejrzenia w umyśle tego który zastępował mi ojca, wychował mnie, dał mi wykształcenie, któremu zawdzięczam wszystko! — Wiem że Ireneusz Moulin nie był w domu tego wieczora, kiedy jeździłaś na Plac Królewski. Wiem że pozostawał natenczas w więzieniu, skutkiem fałszywej denuncjacyi. Dlaczego zataiłaś to przedemną?
— Skoro pan wiesz o tem, odpowiedziało dziewczę, czegóż chcesz więc dowiedzieć, się odemnie?
— Chciałbym wiedzieć jaki węzeł tajemniczy łączy cię z tym człowiekiem, którego nazwiska nigdy twoja matka niewymieniała w mojej obecności.
— I dziś zarówno jak w dniu ostatniego, naszego widzenia się, niemogę odpowiedzieć na to zapytanie. Niemam nic panu do powiedzenia. Żyłam spokojnie, cierpiałam bez skargi, z odwagą i rezygnacją. Po cóż więc pan przyszedłeś rozranić to serce wspomnieniem przeszłości jaka utworzyła przepaść pomiędzy nami?
— Przepaść? powtórzył z przerażeniem młodzieniec.
— Byłoby szlachetniej z pańskiej strony, gdybyś mi był oszczędził tej męczarni, mówiła dalej Berta — Wątpisz pan o mnie... posądzasz mnie, ta wątpliwość i podejrzenia rozłączają nas na zawsze. Odejdź pan zatem i niepowracaj tu nigdy... nigdy więcej, jeżeli niechcesz abym sądziła, że robisz sobie zabawkę z mojej boleści, z łez moich!... Zapomnij pan o mnie i nie pytaj pan Ireneusza Molin, który tak samo jak ja niema prawa panu odpowiedzieć.
Edmund załamał ręce z rozpaczą. Chciał odpowiedzieć lecz jednocześnie, drzwi pokoju się otworzyły i Moulin się w nich ukazał.
— Masz pani słuszność, rzekł, podchodząc do Loriota zdumionego tym niespodziewanym zjawiskiem, niemam prawa odpowiedzieć, ale mogę dać słowo honoru uczciwego człowieka panu doktorowi, że pani jesteś godną tak jego miłości jak i szacunku i jestem pewien, że mi uwierzy.
— Panie Ireneuszu!... wyjąknęła Berta.
— Pan tu? wykrzyknął Edmund, poznając; oblicze tego człowieka którego widywał codziennie na Berlińskiej ulicy.
— Tak, to ja Laurent, kamerdyner pani Dick-Thorn pańskiej pacjentki, a zarazem w tejże samej osobie Ireneusz Moulin, klijent pańskiego przyjaciela pana Henryka de la Tour-Vandieu. Ireneusz Moulin, którego pan szukałeś aby żądać od niego wytłumaczenia, a którego przypadek sprowadził tu dzisiaj jakby umyślnie, ażeby mógł odpowiedzieć na pańskie zapytanie. Jesteś pan lekarzem, powinieneś więc być i fizjonomistą. A więc patrz mi w oczy gdy będę mówił i przekonuj się czy kłamię? Zwątpiłeś pan o tym nieszczęśliwym dziewczęciu którego życie całe było jedną męczarnią. Zwątpiłeś pan o jej sercu, o jej duszy, cnocie i przywiązaniu do matki, a każda z tych wątpliwości była najstraszniejszą obelgą, przekonasz się o tem niezadługo i wtedy przeklinać będziesz swoje zaślepienie, błagając na klęczkach przebaczenia którego nie będziesz godnym! Fałszywe, pozory spowodowały najnikczemniejsze oszczerstwo. Panna Berta nie jest występną ani lekkomyślną... Spełniła poświęcenie (tak jak się pan tego domyślasz) i to poświęcenie przeciw niej się obróciło. Mógłbym panu dać dotykalne na to dowody, lecz niemam prawa tego uczynić. Chodzi tu o tajemnicę jakiej niemożna wiedzieć przedwcześnie. Niepowiem już nic więcej. Chciałeś pan żą- dać odemnie słowa uczciwego człowieka. Daję więc panu to słowo. Czy mi pan uwierzysz?
Ireneusz tak mówiąc nie dowiódł wprawdzie niczego. Żadnej logicznej podstawy do przekonania Loriota nie było w słowach jakie z ust jego wybiegły. Lecz są wrażenia silniejsze po nad logikę, silniejsze nawet od woli naszej. Nie można się im oprzeć, zwalczyć ich niepodobna, poddać się im trzeba.
Takiego właśnie wrażenia doświadczył młody doktor. Prawda mu zajaśniała nie w słowach Ireneusza Moulin, lecz w głosie jego, w szczerym wyrazie twarzy, w jego iskrzącem uczciwem spojrzeniem.
— Tak, wierzę panu! — odrzekł, czując się być nieodwołalnie przekonanym.
Usłyszawszy to Berta, wydała słaby okrzyk radości.
— Błagam cię Berto moja ukochana, mówił Edmund dalej, abyś się ulitowała nad moim szaleństwem, jakie będę opłakiwał przez całe me życie i przebaczyła boleść jaką ci sprawiłem mojem zaślepieniem.
Dziewczę podało mu obie ręce, szepcąc z cicha:
— Przebaczam panu, przebaczam z całej duszy panie Edmundzie.
Ireneusz milczał przez wzgląd na wzruszenie obojga młodych, które i jemu się udzieliło, aż wreszcie:
— Teraz, rzekł, skoro już wszystko zagładzone, wszystko!... nawet wspomnienie owego nieporozumienia, pozwól pan iż cię poproszę o rzecz pewną. Do chwili niedalekiej już być może, gdy sam przyjdę do pana, ażeby mu wyjawić tajemnicę którą jeszcze ukrywać musimy, proszę ażebyś pan nie widywał się wcale z panną Monestier. Czy mi pan to przyrzekasz?
— Nie widywać jej? — zawołał Edmund. Więc pan narzucasz mi rozłączenie... a to rozłączenie zabija mnie!
— Powtarzam panu że to nie będzie trwać długo, a jest koniecznem.
— Ależ na Boga dla czego?
— Dla tego że panna Berta niepowinna mieć żadnego roztargnienia któreby odwracało jej uwagę od powziętego przez nas dzieła, dla dokonania którego będzie ona potrzebowała całej swej odwagi.
— Jakież to dzieło? wyszepnął Edmund.
— O to mnie pan nie pytaj, bo niemógłbym ci odpowiedzieć. Wyjaśnię wszystko, gdy nadejdzie pora ku temu. Dowiesz się pan tylko że obecność moja w domu pani Dick-Thorn pod przybranym nazwiskiem i na stanowisku zupełnie dla mnie niewłaściwym, łączy się właśnie z tym dziełem, największem, najświętszem w świecie, a przekazanym nam przez dwie istoty które pan znałeś i opłakiwałeś wraz z nami matkę panny Berty i jej brata. Nie dziw się przeto niczemu, nie staraj się nic zrozumieć, nic odgadywać, o niczem się dowiedzieć do chwili w której nasza tajemnica wyjawioną ci nie zostanie. Jeden niebaczny postępek, jedno nieostrożne zapytanie, mogłoby nas zgubić, gdyż tego przed panem zataić niemogę że znajdujemy się w niebezpieczeństwie... Być może iż i obecnie powiedziałem za wiele, wszak wiem że ani jedno słowo które by nam mogło zaszkodzić, nie wyjdzie z ust pańskich.
— Przysięgam na to! — zawołał Edmund, czując że jakaś straszna tajemnica kryła się pośród ciemności jakiemi otaczano. Wierzę odtąd panu, panie Ireneuszu, tak, jak wierzę pannie Bercie, a wiara moja będzie tak ślepą, jak była nieufność. Zaczekam dopóki nie osiągniecie zamierzonego celu i pomnijcie że gdyby kiedykolwiek potrzeba by wam było do pomocy człowieka gotowego na wszelkie poświęcenia, ja nim będę!...
— Wiem o tem i rachuję na pana, odrzekł Ireneusz ściskając dłoń doktora.
— Nie ujrzę cię więc Berto, mówił Loriot zwracając się do dziewczęcia, nie ujrzę, aż gdy mnie sama przywołasz, ale od dnia dzisiejszego jesteś już moją żoną, w obliczu Boga.
I ucałowawszy drżące ręce Berty, wyszedł z pokoju, gdzie się odbywała ta wzruszająca scena.
— Widzisz moje dziecię, rzekł do niej natenczas, Moulin, że miałem słuszność mówiąc, iż nie trzeba tracić nadziei. Doktór jest uczciwym człowiekiem i kocha cię szczerze. Sądzę, że lepiej byśmy uczynili wyjawiając mu zaraz naszą tajemnicę.
— Nie! — nigdy!... zawołała z przestrachem dziewczyna. Gdyby się nie udały nam nasze plany, niechciałabym ażeby wiedział kiedykolwiek jaką śmiercią umarł mój ojciec.
— Niech się więc stanie według twojej woli. Wszak mam nadzieję, że nam się powiedzie. A teraz odchodzę. Nie zapomniałaś moich poleceń?
— Pamiętam wszystko. Pojutrze, o wpół do jedenastej wieczorem, przyjedzie po mnie powóz. Zejdę ząwoalowana i pojadę na Berlińską ulicę do pani Dick-Thorn.
— Gdzie ja będę na ciebie oczekiwał. A gdyby mnie nie było w chwili twojego przyjazdu, wystarczającem będzie gdy powiesz, że jesteś śpiewaczką i przybywasz dla wzięcia udziału w koncercie.
— Dobrze; niezapomnę.
— Do widzenia zatem, bądź dobrej myśli.
Tu pożegnawszy Bertę, wyszedł.
Théfer po wycieczce do Bagnolet, gdzie najął dom na płaskowzgórzu, udał się do prefektury gdzie go powoływała wieczorowa służba.
Gdy przyszedł do biura, jeden z agentów zawiadomił go, że naczelnik policyi oczekuje na niego.
Nie tracąc chwili czasu Théfer, stawił się przed zwierzchnikiem.
— Siadaj pan, rzekł tenże, mam ci wydać pewne polecenie.
Nasz inspektor wziął krzesło, podczas gdy naczelnik szukał jakichś akt, wśród nagromadzonych na biurku papierów.
Znalazłszy je, zapytał przerzucając kartki:
— Powiedz mi czy znasz niejakiego Dubiefa?
Théfer zamyślił się.
— Zdaje mi się że znam to nazwisko, odrzekł. A! już wiem... dodał. Dubief to ów skazany na lat pięć więzienia i dziesięć lat policyjnego nadzoru za wyrabianie i puszczanie w kurs fałszywych pieniędzy.
— Nie mylisz się... Widzę że masz doskonałą pamięć!
— Czy wydało się nań coś nowego?
— Ten człowiek ociekł przed miesiącem z więzienia i doszła mnie wiadomość naprowadzająca na domysł że on się znajduje w Paryżu i prowadzi w najlepsze swoje rzemiosło.
— W Paryżu? zawołał Théfer, chyba pod przybranem nazwiskiem?
— Dla czego nie? Jeden z więźniów wypuszczony od dni kilku na wolność, spotkał Dubiefa i doniósł mi o tem w celu zapewne zjednania sobie łask policyi.
— A gdzież go widział?
— W dzielnicy św. Antoniego. Bywa on tam w kawiarniach i szynkach podejrzanych.
— Sam?
— Z drugim kolegą, nazwiskiem Terremonde, który wraz z nim wymknął się z więzienia. Czy znasz tego Dubiefa?
— Znam, panie naczelniku. Byłem w sali sądowej podczas sprawy i jego fizjonomja została mi w pamięci.
— Skoro tak, polecam ci odszukanie tych dwóch łotrów. Pokładam ufność w twym węchu i bystrym wzroku.
Oczy Théfera dziwnym światłem zabłysły, widocznie przez głowę przeleciała mu myśl jakaś.
— Dobrze, panie naczelniku, odpowiedział. Dziś jeszcze udam się na poszukiwanie. Czy mam ich zaraz przyaresztować?
— To zależy od okoliczności. Jeżeli trafisz na trop i pewien będziesz że go nie zgubisz, to lepiej byłoby śledzić tych hultajów przez dni kilka. Być może że jest ich cała banda? Trzebaby się przekonać i zarządzić na wszystkich obławę.
— Połów w rzeczy samej byłby obfity.
— Zrób jak będzie można najlepiej. Zostawiam ci zupełną wolność wyboru.
— Bez rozkazu aresztowania?
— Uczyń jak zwykle czynisz w takim razie.
Zwyczajem Théfera jak wiemy, było wpisywać nazwiska w rozkazy aresztowania wydane „in blanco“ i podpisywać je zawczasu, chowając w pugilares.
Wyszedłszy od naczelnika, poszedł do restauracyi na plac Delfina, gdzie zwykle jadał będąc w tej stronie miasta.
Zasiadłszy przy stoliku, mówił sobie:
— Dubief i Terremonde, to łotry najgorszego gatunku. Jeżeli wpadną mi w ręce, to nie będę potrzebował łamać sobie głowy nad znalezieniem dwóch ludzi jacy mi są niezbędnemi. Chodzi tylko o to, aby ich odnaleść? Jeżeli bywają w dzielnicy św. Antoniego, rzecz pójdzie łatwo. Jestem pewien że ich złapię w pasażu „Złotej ręki“ pod „Trzema butelkami.“
Po obiedzie Théfer udał się do swego mieszkania, gdzie przebrawszy się, ucharakteryzował twarz ze zwykłą niesłychaną zręcznością i zasiadł przy biurku.
Wydobył z pugilaresu dwa rozkazy przyaresztowania i zapełnił puste miejsca nazwiskami Dubief i Terremonde, co uczyniwszy spojrzał na zegarek.
Była dziewiąta wieczorem.
— Mam jeszcze czas, wyszepnął, a włożywszy do pugilaresu kilka banknotów i rewolwer do kieszeni, wyszedł, kierując się w stronę placu Bastylji.
Pasaż „Złotej ręki“ którego istnienia niedomyślają się nawet ludzie nieznający tej dzielnicy miasta, leży na Przedmieściu św. Antoniego na wprost ulicy Marché-Lenoir i wychodzi na ulicę Chevonne.
W epoce w której działy się opowiadane przez nas wypadki, w pośród pasażu, znajdowała się winiarnia, mająca na szyldzie napis: „Pod trzema butelkami.“ I w rzeczy samej, trzy duże drewniane butelki ze złoconego drzewa, wisiały nad drzwiami.
Wnętrze szynkowni napełnione dymem i przykremi wyziewami, przejęło by wstrętem każdego nowoprzybyłego oprócz codziennych gości.
Lichy bufet cynkową blachą obity, stojący w sali zastawionej kulawemi stołkami, dźwigał mnóstwo dzbanków z szarej gliny, i szklanek różnej wielkości.
Ta sala dość wysoka ze szklanną wystawą wychodzącą na ulicę, była wspaniałą w porównaniu z dwiema dalszemi izbami, do których schodziło się w dół po kilku schodach.
Na wszystkich ścianach widniała wilgoć. Wązkie dwa okna z zielonemi szybami, wychodzące na małe podwórko, oświetlały wnętrze pokojów.
Gaz nieznany był w tym zakładzie, zastępowało go pół tuzina zakopconych kinkietów. Krzywe stoliki i krzesła, dopełniały umeblowania.
Dzienni goście „Trzech butelek” różnili się od wieczorowych.
Robotnicy tokarze, farbiarze drzewa, polerownicy, przychodzili tu codzień na posiłek. Z nadejściem nocy, uczciwi pracownicy wracali do domów, ustępując miejsca zupełnie innej ludności.
Mnóstwo mężczyzn bez rzemiosła, kupców oszustów i złodziei, schodziło się tu układając plany oszukaństw i kradzieży.
Gospodarz siedzący w głębi za bufetem, wymagał tylko dwóch rzeczy, żeby mu płacono gotówką i nierobiono hałasów. O resztę niedbał wcale.
Policja często wchodziła do jego zakładu niespodziewanie, ale że umiał zawsze utrzymać w nim ład i porządek, nigdy się więc nie skompromitował.
W chwili gdy wchodzimy do owej knajpy, dziewiąta godzina wybiła. Sale napełniać się poczynały i między przybywającemi dawały się dostrzedz ciekawe typy, któremi jednak zająć się niemożemy, zmuszeni zwrócić uwagę na dwóch ludzi wskazanych Théferowi przez naczelnika policyi.
Jeden z tych ludzi Terremonde, siedział sam przy stoliku, przed nim stała butelka wina, a po nad nim kopciła się lampa. Czytał z wielkim zajęciem opis codziennych wypadków w Gazecie.
Terremonde wysokiego wzrostu i tak prawie chudy jak Jan-Czwartek, o pospolitym obliczu, mógł mieć około lat trzydziestu.
Gęste i ciemne kręcące się włosy spadały mu na czuło, tworząc rażącą sprzeczność z blado niebieskiemi oczami i rudawemi brwiami. Sprzeczność ta wynikała z peruki artystycznie zrobionej jako do niepoznania zmieniała jego fizjonomię.
Spodnie i kamizelka z brązowego aksamitu, kaftan z cieplej wełny, składały się na jego ubranie, zakończone czapką bez daszka, nakształt angielskiej czapeczki.
Zatopiony w czytaniu gdy jakiś mężczyzna tego samego co on wieku, wszedł i usiadł naprzeciw niego.
Nowo przybyły małego wzrostu i tłusty, ubrany był w garnitur z granatowego sukna i miękki kapelusz. Miał długie włosy i brodę, ale te włosy i broda były przyprawione.
Był to ów Dubief, fałszerz pieniędzy.
Terremonde podał mu rękę i powitał zapytaniem.
— No! i coż? —
— Pomówimy za chwilę, odrzekł Dubief. Usycham z pragnienia!
Zażądał by mu podano wina i wypróżnił jednym tchem dwie szklanki napełnione po brzegi.
— Ha! mruknął, to mnie orzeźwiło.
— No... i cóż? — powtórzył Terremonde.
— Nie tęgo idzie... Puściłem tylko „pięć tylnych kół.“
— W każdym razie to dwadzieścia pięć franków?
— Z których na koszta trzy odtrącić, trzeba. Całego zysku dwadzieścia dwa. Lichota!... a ty? —
— Ja miałem więcej szczęścia. Wydałem siedem „medali.“
— A więc pięćdziesiąt franków zysku na nas dwóch przez cały dzień.
— Możnaby się tem zadowolnić, ale trzeba być ostro- żnym. Należy nam zaprowadzić poprawkę. Mówiłem ci już że nasze sztuki głuchy odgłos wydają, a te łotry kupcy mają, zwyczaj niemi dzwonić na kontuarze. Myślałem już że będę musiał zostawić moje sto sous i drapnąć nieczekając wydania reszty. Bo do czarta ja zawsze się boję, aby nas nie przyłapano. Tym razem to już nie pięć lat, ale groziły by nam ciężkie dożywotnie roboty, a to perspektywa, przyznaj nie wesoła, tem więcej że bylibyśmy pilnowani silniej niż dotąd. Nie byłoby nawet można myśleć o ucieczce.
— Dobrze, ale o cóż ci chodzi? — Trzeba żyć przecie a nasz handelek więcej przynosi niż kradzież.
— Ale kradzież jest mniej niebezpieczną.
— I zdychaj z głodu, kradnąc... Dziękuję! A teraz żyjemy przecie niezgorzej.
— Ale wciąż w strachu bezustannym.
— Hal bo tchórz jesteś!...
— Być może! mruknął Terremonde. Ach! żeby to można było wynaleść jaki dobry interes, któryby tak przyniósł nam z jakie dziesięć tysięcy franków. Człowiek uciekłby za granicę i żył sobie spokojnie.
— Ha! szukaj więc sobie swoich dziesięciu tysięcy mój stary, a tymczasem puszczajmy w świat zręcznie pieniądze... Czy jadłeś już obiad?
— Nie, a ty?
— I ja niejadłem. Możebyśmy poszli do traktjerni za rogatkę Tronową?
— Zgoda.
— Zapłać za to coś wypił.
— Fałszywą sztuką? zapytał Terremonde.
— Ma się rozumieć. Zobaczymy czy pójdzie?
— Strzeż się!... gospodarz to lis przebiegły.
— Zapłać posługaczowi, to się nie pozna.
W tejże chwili jakiś mężczyzna około lat pięćdziesiąt mieć mogący, wszedł do sali gdzie siedzieli dwaj fałszerze.
Obejrzał się w około jak gdyby szukając miejsca i poszedł zwolna w tę stronę gdzie siedzieli Dubief i Terremonde.
— Co pan każe podać? zapytał służący.
— Kufel piwa, odrzekł nowo przybyły ochrypłym głosem.
— Tu jest wolny stolik, niech pan siądzie.
Terremonde zatrzymał w przechodzie służącego.
— Wypiliśmy butelkę wina i kufelek piwa, rzekł do niego. Razem dwadzieścia cztery sous... Zdaj mi resztę. I podał mu sztukę pięciofrankową.
Nowo przybyły usiadł i przyglądać się zaczął uporczywie dwom fałszerzom, którzy już przygotowali się do wyjścia.
Służący wziąwszy pieniądz oglądać go zaczął.
— To wygląda, rzekł, na niedobrą monetę... Pan wie.. różnie się trafia... ale prawdę mówiąc, ta sztuka ma podejrzaną minę.
To mówiąc, rzucił pieniądz na stół.
Moneta padając wydała dźwięk głuchy.
— Czy myślisz że to ołów? zapytał Dubief.
— Nie wiem czy ołów, czy co innego, lecz wiem że nic nie warte. Daj mi pan inną sztukę.
Nowo przybyły się uśmiechnął. Wyciągnąwszy rękę, wziął przed sobą leżący pieniądz i oglądając go z miną znawcy, zawołał:
— Jakto... ty niedołęgo śmiesz mówić że to niedobry pieniądz? — Chciąłbym mieć takich tysiące!... Masz dwadzieścia cztery sous, a ja zdam resztę tym panom.
Dubief z tryumfującą miną trącił w łokieć Terremonda. Służący wziął dwadzieścia cztery sous i odszedł.
Przybysz przeszukiwał kieszenie aby zdać resztę dwom łotrom którzy śmiali się w duszy z takiego głupca. Ów głupiec położył trzy franki i szesnaście sous na stole.
— Proszę wziąść!... wyrzekł, a potem patrząc w oczy Dubiefa:
— Ale niepozwalaj sobie często sztuk takich mój Dubief, dodał, bo się doigrać możesz czegoś bardzo złego!
Fałszerz zagadnięty w ten sposób zbladł i stanął w osłupieniu, z otwartemi ustami.
Terremonde poruszył się jak gdyby chciał uciec. Nowo przybyły zatrzymał go, mówiąc:
— Nie próbuj próżno swych kręgli mój stary Terremonde, nieprzychodzę jako wasz nieprzyjaciel, ale przeciwnie. Siadajcie chłopcy, mam z wami do pomówienia, każę podać butelkę dobrego wina.
Dwaj zbiegowie z Claireaux spojrzeli na siebie z osłupieniem. Kto był ten człowiek który ich znał tak dobrze, że poznał nawet pod przebraniem jakie na sobie mieli?
Zdumienie przykuwało ich do miejsca.
— No i cóż? zaczął Théfer z szyderczym uśmiechem. Macie tak głupie miny, jak gdyby was z nienacka schwytano. Powtarzam, że potrzebuję pomówić z wami, siadajcież.
Terremonde usunął się na krzesło, Dubief ujął się pod boki dla nadania sobie powagi.
— Ależ pan widocznie się mylisz, rzekł nadrabiającą miną. Nie noszę tego nazwiska które pan wymówiłeś i nic z tego wszystkiego nierozumiem.
Théfer się podniósł.
— Dość tych żartów! — szepnął po cichu, kładąc rękę na jego ramieniu. Jeśli nie siądziesz spokojnie, wyjmę z kieszeni dwa rozkazy uwięzienia, i dam znak tylko, a za nim kwadrans upłynie, będziecie w drodze do prefektury.
— Złapani zostaliśmy!... wyjęknął Terremonde żałośnie. Przewidziałem to... Byłem tego pewien...
— Milcz! — krzyknął Dubief. Wszak widzisz że ten pan jest dla nas łaskawym. Mówmy poważnie, dodał, zwracając się do Théfera. Pan tylko żartowałeś... wszak prawda? Lubisz pan jak widzę żartować. Pańskie rozkazy uwięzienia i policja stojąca za drzwiami, to wszystko żarty. Znałeś nas pan może w więzieniu i poznałeś teraz. Chciałeś się pan dowiedzieć zapewne czyby dla ciebie nie było u nas roboty?
— Czy umiesz czytać? zapytał Théfer:
— Doskonale.
— A więc mój chłopcze przeczytaj to co ci daję i powiedz jak ci się to podoba?
To mówiąc podsunął przed oczy zgnębionych fałszerzy dwa rozkazy przyaresztowania.
— Przekonajcie się, mówił dalej Théfer, że o was tu chodzi. „Dubief i Terremonde zbiegli z Claireaux.“ Mogę tylko jeszcze dopisać; „Schwytani na gorącym uczynku puszczania w obieg fałszywych pieniędzy.“
Terremonde drżał cały.
— Zapakuj nas więc pan i niech się to już raz skończy!... zawołał.
— Milcz! — powtórzył Dubief. Skoro ten pan zaproponował nam rozmowę i wypicie buteleczki wina, to widać ma dobre względem nas zamiary.
— Nie brak ci sprytu jak widzę, zawołał śmiejąc się Théfer.
— Wszyscy mi to mówią.
Théfer zawołał na służącego ażeby podał butelkę wina i trzy szklanki.
— Ale myśmy jeszcze nie jedli obiadu, ozwał się Terremonde.
— A więc niech podadzą omlet ze słoninę, we trzech go zjemy.
Terremonde zaczął się uspakajać. Niepewny uśmiech zawitał na jego usta.
— Lubię szczerych ludzi, rzekł Dubief, mówmy więc otwarcie. Wszak pan należysz do policyi bezpieczeństwa?
— Coś nakształt tego.
— Przyłapałeś nas pan. A że niezapakowałeś zaraz do aresztu, widoczna że nas potrzebujesz.
— Być może...
— Chcesz pan zapewne dowiedzieć się od nas czegoś? Szukanie kogoś, kogo my znamy...
— Nie!
— O cóż więc chodzi?
— Powiem wam gdy podadzą omlet.
Służący przyniósł zamówioną potrawę i wino. Théfer częstował swoich gości i nalał sobie szklankę.
— Nie wiele można zarobić, zaczął, wyrabiając sztuki jednofrankowe z ołowiu, wiecie o tem dobrze. Gdybym was nawet wypuścił na wolność, zostalibyście lada chwilę przyaresztowani, bo wiadomo że znajdujecie się w Paryżu, i policja ma na was oko zwrócone. Nowy wyrok, to ciężkie dla was dożywotnie roboty.
Terremonde drgnął nagle.
— Wiem o tem, odrzekł Dubief. Cóż dalej?
— Co dalej? powtórzył policjant. Czy chcecie być wolni i zarobić dziesięć tysięcy franków?
— Pytasz pan czy chcemy? wykrzyknął Terremonde. Dziesięć tysięcy franków to moje marzenie!...
— Dasz je nam pan? zapytał Dubief.
— Dam.
— A więc to czego pan w zamian zażądasz, warte co najmniej dwadzieścia tysięcy.
— Dam wam wreszcie dwadzieścia tysięcy, ale to już ostatnie me słowo, i nie zapłacę fałszywemi pieniędzmi.
— Wiemy o tem; rzekł Terremonde.
— Przyjmujemy!... dodał Dubief. Cóż robić trzeba?
— Wiele rzeczy.
— To znaczy iż gra będzie niebezpieczna?
— Być może...
— Co począć?... spróbujemy. A w jaki sposób pan nam zapłacisz?
— Dam naprzód pięć tysięcy franków. Reszta natychmiast po ukończeniu.
— A koszta?
— Ja sam ponoszę.
— Więc zgoda... Daj pan pięć tysięcy franków.
— Nie tutaj... Mogłoby to wzbudzić podejrzenie, że daję wam pieniądze choć przed tem nie znaliśmy się wcale. W kawiarni dam wam ten zadatek. A gdzie mieszkacie?
Dubief przebiegle się uśmiechnął.
— Powiem, odpowiedział, gdy dostaniemy pieniądze.
— Niedowierzasz mi zatem?
— Uchowaj Boże! — ale lubię mieć interesa w porządku.
— Powiedz mi, zaczął Théfer, czy potrafiłbyś powozić parą dobrych koni w pojeździe?
— Jak stangret z powołania, odparł Dubief.
— Czy znasz Bagnolet?
— Tę kopalnią gipsu? Ze słyszenia, ale niebyłem tam nigdy.
Wybiła jedenasta godzina.
Agent policyi bezpieczeństwa zapłacił rachunek.
Trzej owi hultaje wyszli z winiarni pod „Trzema bu- telkami“ udając się do pobliskiej kawiarni gdzie sobie podać kazali kwartę rumu.
Théfer wyjął z pugilaresu pięć tysięcy franków.
— Oto pieniądze... rzekł, dajcie mi swój adres.
Dubief przejrzał banknoty okiem znawcy i schował je do kieszeni.
— Mieszkamy przy ulicy Charentou, Nr. 124, odrzekł.
— W lokalu?
— Nie; mamy oddzielne własne mieszkanie. Płacimy dwieście pięćdziesiąt franków komornego, pokój wspaniały.
— Cały warsztat do fałszowania pieniędzy jest tam; nieprawdaż?
— Tak, w zupełności.
— To dobrze... Lecz nie wracajcie dziś na noc do domu.
— Dla czego?
— Taka mi myśl przyszła. Dziś w nocy albo nad ranem zrobię u was rewizję. Zabiorę wszystko prócz was, bo ptaki nie wrócą do klatki.
— Rozumiem! — rzekł Terremonde. Będą sądzili w prefekturze że pan jesteś bardzo zręczny, a przez ten czas, my uciekniemy.
— Myśl doskonała! dodał Dubief; przenocujemy byle gdzie dzisiaj, ale gdzież się jutro spotkamy?
— Czekajcie na mnie o dziesiątej z rana na bulwarze Montrenil, pod „Dwoma prosiętami“ Dubief oblizał się.
— Ach! doskonałe miejsce doświadczenia! — zawołał. Wyborna tam kuchnia i dobre wino.
— To też zjemy tam śniadanie, rzekł Théfer, a potem pójdziemy spacerem ku Bagnolet gdzie mam wam coś pokazać. Do jutra zatem koledzy.
— Do jutra! —
Trzej spólnicy rozeszli się.
— Kto może być ten człowiek zapytał Terremonde Dubiefa, biorąc go pod rękę i odchodząc z mm razem.
— Agent tajny policyi, który prowadzi interesa jakiegoś bogacza. A ponieważ obawia się sam skrompromitować w powierzonej mu sprawie, a więc nam płaci, ażebyśmy go wyręczyli.
— I my musimy nadstawiać karku za niego!... Trzeba było zażądać więcej.
— Niema o czem gadać!... Interes wcale niezły, a podkuję się jeszcze lepszym go zrobić skoro się dowiem o co chodzi?
Tak rozmawiając dwaj fałszerze doszli do swego mieszkania.
Zajmowali duży pokój na trzeciem piętrze z oknami na podwórze wychodzącemi, w starym nędznym domu.
Wszedłszy do tego pokoju, zabrali swoje rzeczy, trochę prawdziwych pieniędzy i pewną ilość fałszywych sztuk pięciofrankowych. Resztę pozostawili na stole, na widocznym miejscu.
Zrobiwszy to wszystko, wyszli z domu i udali się po za rogatkę Tronową, ażeby przenocować w którym z hotelów.
Théfer wyszedłszy z kawiarni, wsiadł w dorożkę i pojechał do prefektury, gdzie kazał się zameldować naczelnikowi policyi jako przybywający w pilnym interesie.
— Czy zaszło coś nowego? zapytał tenże urzędnik.
— Tak panie naczelniku. Mam już owych ptaków.
— Dubiefa i Terremonda?
— Tak, właśnie.
— Winszuję ci Théferze... winszuję!... Czy już zaaresztowani?
— Nie jeszcze, za kilka godzin będę w naszym ręku.
— Wiesz gdzie mieszkają?
— Wiem. Spotkałem ich w szynku, na ulicy Marché-Lénoir. Byłem sam. Wyszli właśnie w chwili gdym chciał iść po policję. Szedłem za niemi, ale nieszczęściem, niespotkałem żadnego agenta ażeby ich zaaresztować. Mieszkają pod numerem 124, przy ulicy Charentou. Pójdę ich zabrać nad ranem.
— Pojadę wraz z tobą. Bądź u mnie o w pół do szóstej rano, przyjedź dorożką.
— Dobrze panie naczelniku.
O wskazanej godzinie naczelnik policyi z Théferem i trzema agentami pojechali do mieszkania Dubiefa i Terremonda.
Wiemy że nie zastali nikogo w siedzibie dwóch łotrów.
Trzeba się było zadowolnić zarządzeniem rewizyi. Zabrano narzędzia służące do fabrykacyi fałszywych pieniędzy, zabrano pięciofrankówki z posrebrzanego ołowiu i wreszcie postawiono na straży dwóch policjantów z rozkazem schwytania zbiegów jak tylko wrócę do domu.
Naczelnik policyi wrócił do prefektury a Théfer do swego mieszkania.
Punkt o dziesiętej poszedł na umówione spotkanie na bulwar Montrenil, do restauracyi pod „Dwoma prosiętami.“
Ubrany był w garnitur z ciemno zielonego sukna i wyglądał na niższego urzędnika z kolei. Duży kapelusz z miękkiego filcu, zastępował miejsce urzędowej czapki.
Dubief i Terremonde oczekiwali na niego popijając absynt dla wzbudzenia apetytu.
Nie poznali go, gdy usiadł koło nich, tak był zmieniony pod tem przebraniem i różny od wczorajszego człowieka.
— Niech piorun trzaśnie! pomyślał Dubief skoro dał się poznać. To dopiero zręczna sztuka!
Śniadanie szybko zjedzono, bo Théferowi było bardzo spieszno. Po śniadaniu pojechali wszyscy trzej doróżką do Bagnolet. przy
Policjant kazał stanąć przy wjeździe do wsi i przeszedł pieszo z towarzyszami drogę prowadzącą na płaskowzgórze.
— Uważajcie dobrze na szczegóły tej drogi, którą idziemy, mówił do nich, bo trzeba będzie tu jechać w nocy powozem ze zgaszonemi latarniami.
— Nie obawiaj się pan będziemy pamiętali, odparł Dubief.
Przyszli nareszcie do willi pana Servan.
— Czy pan chcesz nam darować to letnie mieszkanie? zapytał śmiejąc Terremonde. Bardzo by mi się podobało, przepadam za wsią i pięknemi widokami.
— Mniemam iż niepozostałbyś w tym domu potem co się stanie, rzekł Théfer.
Ton, jakim zostały wymówione te słowa, przejął dreszczem obu bandytów.
— Po otrzymaniu pieniędzy, mówił dalej, radziłbym wam pojechać do Belgji lub Szwajcaryi. Nie dla tego, ażebyście się mieli obawiać, bo wszelkie środki ostrożności będą przedsięwzięte, ale dla uniknięcia nieprzyjemnych spotkań.
— O! to się widać zanosi na coś strasznego!... wyszepnął Dubief. Cóż mamy wykonać?
— Myślicie więc że wam zapłacę dwanaście tysięcy franków, odparł sucho Théfer, za to żebyście palili fajki i podziwiali ztąd widoki Paryża?
Otworzył drzwi, przeszedł wszerz z towarzyszami ogród i wprowadził ich do domu.
Dubief i Terremonde rozglądali się ciekawie.
— Ależ to wspaniale umeblowane! zawołał Teremonde. Potrafiłbym żyć tu wygodnie z jakiemi piętnastoma tysiacami franków.
— I ja toż samo; powtórzył Dubief. Jedno mnie tylko zaciekawia...
— Cóż takiego?
— Na co te kraty w oknach i sztaba za drzwiami?
— To środek ostrożności przeciw złodziejom; objaśnił Théfer. Zdaje się że ta miejscowość nie należy do bezpiecznych. Czyście już wszystko obejrzeli? dodał.
— Wszystko.
— A więc oddaję wam klucze. Będziecie tu mieszkać.
— Najchętniej.
— Pootwieracie okna i będziecie tu palić.
— Palić? ależ na dworze tak ciepło?
— Mniejsza o to. Niech się powietrze odświeży.
— Każecie przynieść duży zapas drzewa, ale nie w szczepach, tylko gałęzie. Coś, co się prędko pali, dużym płomieniem. To będzie bardzo wesoło. Złożycie to w pokojach, na dole.
— Dobrze.
— Nie pokazujcie się wiele w Bagnolet. Po sprawunki schodźcie z góry drugą stroną, po za fabrykę nabojów.
— Ludzie bywają ciekawi, to wiadomo. Gdyby się nas kto zapytał...
— Powiedźcie że jesteście w służbie u pana Prospera Gauchet, fabrykanta chemicznych przetworów.
— Któż to taki ów Prosper Gauchet? zapytał Terremonde.
— Ja to nim jestem.
— Dobrze... Czy i nocować tu mamy?
— Koniecznie!... bezwarunkowo. Będziecie wolni aż do dziesiątej godziny, ale im mniej będziecie wychodzić tem lepiej.
— Bądź pan o to spokojny. A kiedyż się zobaczymy?
[1]
— Jutro rano koło jedenastej.
— Gdzie?
— W restauracji Richefeu, na bulwarze Montparnasse.
— Czy się dowiemy jutro jaką czynność nam pan przeznaczasz?
— Dowiecie się. A teraz odchodzę... Macie dwieście franków na tymczasowe koszta... Do jutra zatem o jedenastej.
— Będziemy punktualni.
Thefér wyszedł z domu zeszedł ze wzgórza, wsiadł do dorożki zostawionej na końcu wsi i pojechał do Paryża.
Dubief i Terremonde pozostawszy sami, uczuli się mocno niespokojni. Nowy ich znajomy dawał im pieniądze, zapraszał na dobre śniadania, umieścił w wygodnym domu, i zostawił zupełną wolność.
Co to wszystko mogło znaczyć? Z kim mieli do czynienia? Co takiego miało się spełnić w tym domu na płaskowzgórzu Bagnolet? Jakiż to dramat przerażający przygotowywał się, dramat w którym główne role im były przeznaczone? Każde z tych pytań było zagadką, którą napróżno usiłowali rozwiązać bandyci.
— Czy ten zapas drzewa który mamy kupić, nie daje ci do myślenia? zapytał Dubief. Cóż można zrobić z takiem mnóztwem gałęzi, chrustu, i t. p., które się palą jasnym płomieniem?
— Ugrzać się przy takim ogniu! — odparł Terremonde.
— Nie jest to pora roku w której rozgrzewać się trzeba... A potem mamy rozkaz złożenia tego w pokojach na dole, zamiast w drwalni, to nie naturalne... Zdaje mi się coś, że chyba to drzewo tak dobrze rozgrzeje dom, że go nawet upiec może.
— Pożar... mruknął Terremonde. Brrrr.
— Tak mi się widzi, ale co nam do tego? Meble nie nasze... Może być pożar z przypadku... Zresztą ten co dom wynajmuje odpowiada za jego całość.
— A tak, Prosper Gauchet...
— On jest tak samo Prosper Gauchet jak ty lub ja — ale to chytry lis, który wie czego żąda... Płaci hojnie i zamiast zrobić użytek z rozkazem aresztowania który miał przy sobie, zamierza dać nam majątek... Więc zostawmy mu swobodę i słuchajmy rozkazów nie pytając o nic... A teraz — mój stary, idźmy za sprawunkami.
Dubief i Terremonde wyszli z domu, a potem, przeszedłszy ogród, z miną leniwych robotników, przechadzających się po polu, zaczęli rozglądać się po okolicy.
Wzgórza z których brano gips, przedstawiały się jak olbrzymia pustka. Rzadko pobudowane letnie mieszkania, pozamykane i puste były zupełnie. Jedna tylko fabryka nabojów, której robotnicy przychodzili co rano a rozchodzili się wieczorem, nie wyglądała opustoszona.
Po za murami fabryki, o jaki kilometr od domu pana Servau, przechodziła droga prowadząca do Montreuil, w pośród pieców do palenia gipsu, droga dla jezdnych możebna jeszcze w tej porze póki jesienne deszcze nie rozmoczyły gruntu.
— No, no, no, — zawołał Dubief, przypatrując się uważnie drodze.
— O czem myślisz? zapytał Terremonde.
— O tem, co powiedział nasz jegomość, i myślę, że gdyby przyjechać na płaskowzgórze powozem od strony Bagnolet możnaby łatwo zgubić ślad, odprowadzając powóz tą drogą.
— Świetny pomysł w każdym razie.
Obaj towarzysze przybyli do Montreuil, gdzie zakupili znaczną ilość drzewa, kazali napisać rachunek na nazwisko Prospera Gauchet, i zapłacili gotówką.
Według polecenia Theféra, drzewo złożone zostało w dwóch pokojach na dole willi.
Terremonde i Dubief zjedli obiad, zapalili fajki i wyciągnęli się na materacach. Wiemy już że pan Servau nie dawał pościeli lokatorom.
Thefér po powrocie do Paryża zajął się sprawami służbowemi i bardzo późno wyszedł z prefektury, gdzie chciał zwrócić uwagę swoją gorliwością, co mu też zjednało przychylność i pochwały zwierzchników.
Wychodząc z prefektury, policjant zawołał na przejeżdżającą wolno dorożkę, która zatrzymała się natychmiast, a woźnica przemówił wesoło:
— Siadaj jegomość. Powóz wybity świeżo a i szkapa dobra... Doskonały koń, — tylko co przeprzągłem... Pojedziemy jak kolej żelazna.
Tym woźnicą był Piotr Loriot, właściciel dorożki numer 13-ty.
Théfer zbliżył się do dorożki.
— Na godziny czy na kurs, mój dobrodzieju? zapytał Loriot.
Na godziny...
Piotr Loriot wydobył zegarek.
— Na mojej cebuli jest wpół do dziesiątej powiedział: dokąd jedziemy?
— Ulica Pot de Fer Saint Marcel nr... odparł policjant.
— Hop Milord...
Koń ruszył dobrym kłusem.
— Ulica Pot de Fer Saint Marcel nr... szepnął stryj Stefana, właśnie tam, gdzie przeszłej nocy zawiozłem tego cudaka. Czyby to był przypadkiem ten sam? Nie to nie może być... Ten jakoś młody i głos ma inny.
Jerzy de la Tour-Vaudieu nie miał żadnej wiadomości od Théfera od dwóch dni i zdaje nam się zbytecznem, że oczekiwał niecierpliwie swego wspólnika i z pośpiechem go zaczął rozpytywać.
Policjant zdał mu sprawę ze wszystkiego i dodał:
— Jutro wieczorem, zarobię te pieniądze które mi Wasza książęca mość przyobiecał.
— Jak tylko będę miał dowód, że ta dziewczyna jest w twojej mocy, odpowiedział senator — czek na okaziciela na summę dwakroć sto tysięcy franków zostanie ci wręczony.
— Będę zawdzięczał ten majątek Waszej książęcej mości, ale szczerze mówiąc warta jest praca moja tej zapłaty.
— Pewien jesteś swoich ludzi?
— Własny ich interes jest dla mnie rękojmią ich wierności. Jak tylko nie będą mi już potrzebni, śpieszno im będzie wyjechać z Francyi.
— Czy ciebie nie znają?
— Zabezpieczyłem się co do tego, a gdyby mnie kiedy spotkali, wyprę się ich znajomości.
— Chciałbym jednak przekonać się osobiście, że sierota jest na prawdę w samej rzeczy...
— Jutrzejszego wieczora, przyjadę tu i zabiorę Wasza książęcą mość do domu na wzgórzu w Bagnolet, na tę porę kiedy Dubief i Terremonde przywiozą Bertę Leroyer.
— Czy nie uważasz że byłoby bezpieczniej gdybym po tej sprawie wyprowadził się się z tego mieszkania?
— To mi się zdaje zupełnie zbyteczne. Nikt w świecie nie wie, że Wasza książęca mość tu się znajduje, a odźwierna jest mnie oddana... Czy Wasza książęca mość był dzisiejszej nocy na ulicy świętego Dominika, dla przejrzenia korrespondencyi?
— Nie...
— Niech mi wolno będzie powiedzieć że to źle... Każdej chwili może zajść cóś nowego, cóś o czem wiedzieć powinniśmy...
— Pójdę tam dziś w nocy.
— Mam na dole dorożkę. Może Wasza książęca mość raczy mnie zabrać i wyrzucić przed mojem mieszkaniem? A potem pojechać do pałacu?
— Bardzo chętnie.
— Zbliża się chwila w której trzeba rozpocząć działanie przeciwko Klaudji Varni; jutro wieczorem odbędzie się bal u niej... Radziłbym Waszej książęcej mości udać się do niej jutro w ciągu dnia, i zbadać jakiej broni zamierza ona użyć...
Jerzy dał znak przyzwolenia.
— Jestem już na rozkazy Waszej książęcej mości.
Senator zmienił szlafrok, włożył ciemnego koloru paltot, wziął okrągły kapelusz i wyszedł wraz z Théferem.
Loriot czekał na koźle.
— Odstępuję powóz temu panu który mnie odwiezie i zatrzyma się nadal, rzekł do niego policjant. Zapłaci od godziny wpół do dziewiątej, to jest od tej chwili kiedy cię wziąłem.
— Dobrze jegomość... a gdzie my jedziemy?
— Na ulicę Pont-Louis-Phillipe, no....
Usłyszawszy ten adres stryj Stefana drgnął na koźle.
— Już co teraz to się nie mylę! szepnął poganiając konia. Ten pan jest tym samym człowiekiem do którego jeździł mój pasażer któregoś dnia, i to właśnie mój pasażer musi być z nim teraz. Co oni tak kręcą, te ptaszki?
Podejrzenia Loriota zamieniły się w pewność gdy usłyszał drugiego pasażera dającego rozkaz jechania na ulicę Uniwersytecką.
— No... no... pomyślał właściciel dorożki Nr 13. mam jeszcze dobre oczy jak na mój wiek, i to mi daje dobre wyobrażenie o moim węchu... Ci ludzie wydają mi się strasznie podejrzanemi. Złodzieje niezawodnie, albo też wichrzyciele przeciwko rządowi. Muszę ja zobaczyć twarz tego drugiego...
Na ulicy Uniwersyteckiej, zatrzymał dorożkę we wskazanem miejscu.
Książę wysiadł, i poszedł ku drzwiom w murze ogrodu.
Nie będziemy mu towarzyszyć ani w tej tajemniczej drodze, którą już znamy, ani też w jego gabinecie pałacowym.
Korrespondencja ostatnich dwóch dni nie zawierała w sobie nic ważnego, nic coby go mogło w jakibądź sposób zaniepokoić.
Załatwiwszy się, wyszedł znów na ulicę Uniwersytecką.
Piotr Loriot ciekawy jak wiemy, twarzy swojego pasażera, zsiadł z kozła, wyczyścił starannie szkła w latarni od strony chodnika i objaśniwszy świecę, czekał stojąc koło doróżki, i pogwizdywał dla skrócenia czasu.
Wielki był jego zawód gdy pasażer pojawił się z powrotem.
Pan de la Tour Vaudieu podniósł kołnierz od paltota aż na uszy; chustka jedwabna na szyi zasłaniała cały dół twarzy, a głęboko nasadzony kapelusz ocieniał czoło i oczy.
Loriot otworzył drzwiczki.
Książę wsiadł do powozu, i stryj Stefana dojrzał w przelocie, tylko kawałek policzka, pokrytego zmarszczkami i trochą włosów rzadkich i szpakowatych.
— Nie mam szczęścia, mruknął. Jegomość zanadto się ukrywa żeby mógł być uczciwym człowiekiem... Coraz to bardziej podejrzany! Spiskowy albo złodziej do wyboru!
Wsiadł lekko na kozioł i zapytał gniewnym tonem:
— A teraz dokąd jedziemy?
— Tam zkąd mnie zabrałeś... na ulicę Pot de-Fer-Saint-Marcel.
Dorożka potoczyła się szybko.
Loriot rozmyślał.
Paryżanin i dorożkarz od lat dwudziestu pięciu, widział już dużo rzeczy dziwnych i tajemniczych w tym Paryżu, który jest miastem tajemnic.
Nic jednak nie zastanowiło go do tego stopnia, jak szczególne postępowanie tego człowieka..
Czy to wynikało z osobliwego nastroju jego umysłu? Może być, ale wrażenie nie dawało się usunąć.
— A gdybym zawiadomił policję? zapytał sam siebie nagle.
Ale tejże samej chwili wzruszył ramionami i dodał:
— Zawiadomić? A o czem? Czy wiem cokolwiek? Czy mam jakie dowody? Robię przypuszczenia, podejrzywam jak stary głupiec i rozbijam się jak dwuletnie źrebię!!! Roześmialiby mi się w nos, tam w prefekturze gdybym zaczął z niemi gadać, nie wiedząc sam o czem. Jestem dorożkarzem, biorą mnie, płacą co mi się należy, i wiozę ludzi tam gdzie mi każą.
Jak tylko wysiądą z mojego pudełka, nic mi do tego co robią, czego chcą... nie obchodzi mnie to ani dużo, ani trochę nawet... Nie, nie, do miljona djabłów — Piotr Loriot nie jest policjantem.
Po chwili milczenia dodał:
— Gadaj co chcesz, a jednak mnie to strasznie zaciekawia...
Przyjechali w końcu na ulicę Pot de-Fer-Saint-Marcel.
Książę z twarzą bardziej jeszcze osłoniętą wysiadł, zapłacił bardzo hojnie, i zniknął w ciemnej sieni, której drzwi sam sobie otworzył. Było już po północy.
Piotr Loriot zatoczył powóz do wozowni i położywszy się, zasnął wprędce snem sprawiedliwego.
Dzień następny zaczął się smutno.
Od rana gęsta mgła zawisła nad Paryżem i zamieniła się potem w gęsty deszczyk który z miasta wytworzył jedną kałużę.
Théfer wyszedł rano z domu, stawił się w prefekturze; potem w tem samem co wczoraj ubraniu, udał się ku rogatce Montparnasse.
Przybył najpierwszy do Restauracji Richefeu, zamówił osobny gabinet i śniadanie na trzy osoby kazał sobie podać papieru i pióro i napisał króciutki bilecik.
Punkt o jedenastej Dubief i Terremonde przybyli na spotkanie opiekuna, tak między sobą nazywali policjanta.
Zasiedli do stołu.
— Czy wszystko w porządku tam w willi? zapytał Théfer.
— Wszystko, odpowiedział Dubief.
— Drzewo jest?
— Jest, złożone w obu pokojach na dole.
— Zamknęliście starannie dom?
— I drzwi i okna i krata, wszystko zamknięte.
— Więc dajcie mi klucze.
— Klucze? zapytał Terremonde.
— No tak, klucze.
— Więc my już nie mamy tam wracać?
— Owszem, ale ja muszę tam być wcześniej od was dziś wieczorem.
— Bo to, widzisz pan, zaczął Dubief złożyliśmy tam naszą bieliznę i rzeczy i nie chcielibyśmy tego stracić...
— Nie macie się czego lękać.
Ostatnie słowa Thefera zostały wymienione tonem rozkazującym i oschłym na który nie było odpowiedzi.
Podczas śniadania wszyscy trzej rozmawiali o rzeczach obojętnych.
Podano im kawę i stary koniak.
Dubief wstał i poszedł zobaczyć, czy kelner nie podsłuchuje w korytarzu, potem wrócił, usiadł na swojem miejscu i zaczął:
— Teraz, trzeba nam się porozumieć... Obiecałeś nam pan wczoraj, że dziś rano dowiemy się co mamy do roboty, z naszej strony w tej całej sprawie... Ciekawi jesteśmy i radzibyśmy już wiedzieć.
— Tak, powtórzył Terremonde, każdy chce wiedzieć co ma robić.
— Mogę zaspokoić teraz waszą ciekawość, odpowiedział policjant.
— Doskonale! zawołał Dubief. Mów pan prosimy słuchamy uważnie!
— Któryż to z was mówił mi że umie powozić? zapytał Théfer.
— Ja odparł Dubief, znam się na tem dobrze... Byłem niegdyś kramarzem, i miałem doskonałą szkapę.
— Można się wystarać o powóz i dobrego konia.
— Powóz można wynająć, odpowiedział fałszerz pieniędzy, ale zwykle najmuje się razem z woźnicą, i rozumiesz pan że właściciel nie powierzy nam powozu ani szkapy na naszą dobrą wiarę.
— To już wasza rzecz. Potrzeba nam powozu, bo bez tego nic nie zrobiemy a ja sam tem nie mogę się zajmować.
— Będziemy mieć powóz... odezwał się Terremonde. Biorę to na siebie.
— A to jakim sposobem?
— To już do mnie należy i ja za to odpowiadam.
— Dobrze... Dubief przebierze się za furmana.
— To najłatwiejsze. Kupuję ubranie na tandecie. Płaszcz z pelerynką i kapelusz.
— Dziś wieczorem, punkt o dziesiątej godzinie, przyjedziesz z powozem na ulicę Notre-Dame-des-Champs domu numer 19....
— Czy tu idzie o wykradzenie zapytał Terremonde...
— Doskonale! tak jak w melodramie z teatru Ambigu — doprawdy! brak tylko orkiestry... A potem?...
— Firaneczki będą spuszczone...
— Naturalnie...
— Stangret, to jest Dubief, — zsiądzie z kozła, i nie mówiąc nic odźwiernemu, wejdzie na trzecie piętro i zadzwoni do drzwi znajdujących się wprost schodów. Zapamiętaj dobrze co mówię.
— Ulica Notre Damę de Champs, nr. 19. powtórzył Dubief, trzecie piętro... drzwi nawprost schodów. Będę już pamiętał.
— Otworzą ci... mówił dalej Théfer.
— Kto?
— Młoda dziewczyna...
— Cóż jej mam powiedzieć?
— Tak jej powiesz: „Czy mam zaszczyt rozmawiania z panną Bertą Monestier?“
— Berta Monestier... Zapamiętam to nazwisko.
— Na jej odpowiedź twierdzącą oddasz jej ten bilecik.
— Théfer wyjął pugilares, i wydobył z niego papier we czworo złożony.
Była to karteczka którą napisał był, przed nadejściem swoich wspólników, udanem pismem, podobnem łudząco do pisma na kartce oskarżającej, którą książę de la Tour Vaudieu włożył w błękitną kopertę na miejsce wydobytego zeń brulionu listu Klaudji Varni.
— Co jest w tej karteczce? zapytał Dubief.
— Przeczytaj...
Dubief rozwinął kartkę i przeczytał głośno co na stępuje:
„Udaj się za tym człowiekiem którego przysyła ci Rene Moulin i nie dziw się niczemu.“
— To krótko! Oddam ten liścik... Ale gdyby panienka nie chciała słuchać i opierała się?
— Tego się niema co obawiać.
— Nie będzie więc o nic pytać?
— Jeśliby się pytała, powiedz że nic nie wiesz, ale że masz ją zawieźć do tego który cię przysłał.
— Ale może będzie chciała wiedzieć dokąd. Kobiety bywają tak ciekawe.
— W takim razie powiesz jej: „Plac Królewski“
— To wystarczy. Więc już za mną pójdzie ta kuleczka.
— Tak, wsadzisz ją do powozu.
— Gdzie zastanie mnie, — dorzucił Terremonde. Co ją pewnie mocno zadziwi a może i przestraszy trochę...
— Być może, ale uspokoisz jej zadziwienie i przestrach zaraz mówiąc: „Nie lękaj się pani, jestem przyjacielem Renego Moulin... idzie tu o twego ojca straconego niewinnie na rusztowaniu.“
Terremonde zatarł ręce.
— Zapisze to w pamięci! zawołał, to czysty melodramat! Słowo honoru daję, że się bawię tak dobrze, jak gdybym kupił bilet na drugą galerję w teatrze.
— A potem co mamy zrobić? zapytał Dubief.
— Pojedziecie z nią tam gdzie wiecie.
— Na płaskowzgórze Bagnolet?
— Tak.
— Ależ to djabelnie dalej od placu Królewskiego płaskowzgórze Bagnolet! Panienka spostrzeże się żeśmy ją oszukali...
— Być może.
— Nie tylko może, ale na pewno, odparł Terremonde. Przestraszy się i będzie chciała wysiąść.
— Nie dacie jej.
— Będzie krzyczeć wołać o pomoc.
— Pogrozisz jej i zmusisz żeby była cicho?
— A jeśli nie zechce być cicho?
Théfer wydobył z kieszeni duży nóż składany i położył go na stole.
— Oto masz sposób żeby ją skłonić w potrzebie do milczenia, odpowiedział.
Terremonda od stóp do głów dreszcz przebiegł.
— Zabić ją, wyjąkał. Morderstwo w powozie.
— Wszakże ona sama to wywoła... odparł policjant. Czy cię to przestrasza?
Terremonde nic nie odpowiedział.
Dubief skrzyżował ręce na piersiach spojrzał prosto w oczy Théfera i z szyderską miną wykrzyknął:
— Do djabła! nie przynęcisz psa kiełbasą, mój ojczulku. Narazić się na gilotynę za marne dwanaście tysięcy franków? Czyżby to się opłaciło? Wykręcić powóz i konia, wykraść młodą osobę i uciszyć ją w razie potrzeby — i to wszystko za nędzne 600 franków rocznego dochodu na nas dwóch? trzysta franków na głowę! Rzecz nie warta zachodu. Lepiej-by było podać się odrazu do biura dobroczynności. Prawie tyleby się dostało nie ryzykując nic w dodatku... Co nie, to nie. Nic z tego nie będzie. Wyjmuj pan rozkaz aresztowania. Każ nas przyłapać. Poprowadź nas do policji. Oddam pańskie pieniądze, te pięć tysięcy. Pracować za taką zapłatę? nigdy w świecie, toby było partactwo.
— Za granicą życie takie drogie, dodał Terremonde.
Théfer przygryzł usta.
Dwaj łotrzy wykonywali teraz na nim tę samą czynność wyzyskiwania, której się on dopuszczał na innych, i nie miał sposobu obronić się od tego.
Jednakowoż odpowiedział:
— Uważałem was za ludzi uczciwych... Przecieżeśmy się zgodzili?
— Nigdy nie ma zgody, póki człowiek nie wie czego się podejmuje.
— Wiedzieliście jednak że nie udaję się do was z prośbą o dobry uczynek.
— Prawda, aleśmy nie mogli przypuścić że trzeba będzie nadstawić głowę zarzynając młodą osobę jak kurczę.
— Rozumiesz pan przecie, wtrącił Terremonde że taka rzecz to nie zwykła robota, nad tem się trzeba namyśleć. Na to jest inna cena.
— Dosyć tego, przerwał niecierpliwie Théfer. Ile chcecie?
Dubief i Terremonde spojrzeli po sobie z tryumfem.
— Chcemy pięćdziesiąt tysięcy franków, odpowiedział Dubief.
— I ani grosza mniej, dodał Terremonde, można przystać lub odrzucić.
— Obdzieracie mnie niegodziwie, ale... przystaję.
— Dasz pan zaraz pieniądze?
— Dam.
— A kiedy?
— Dziś w nocy.
— Gdzie?
— W domu na płaskowzgórzu Bagnolet?
— Musimy dostać zadatek natychmiast. Ile pan dasz?
— To co mam przy sobie: dziesięć tysięcy franków.
— Weźże pan pieniądze z domu, i dziś w nocy, zanim panienka wysiądzie z powozu wypłacisz nam resztę, to jest trzydzieści pięć tysięcy franków.
— Będziecie je mieli.
— I pamiętaj ojczulku, żebyś nie skrewił w tym razie, odwieziemy młodą osobę napowrót do jej mieszkania.
— Bądźcie spokojni, dotrzymam umowy.
Théfer dodał jeszcze kilka szczegółów swoim wspólnikom, którzy go tak grzecznie wyzyskali, a potem rozstał się z niemi i udał się do prefektury gdzie miał złożyć raport o środkach przedsięwziętych dla ujęcia Terremonda i Dubiefa.
∗
∗ ∗ |
W domu na ulicy Berlińskiej, przygotowania do balu były już prawie ukończone.
W głębi wielkiej sali wznosiła się śliczna mała scena, łącząca się z buduarem przeznaczonym dla aktorów.
Wszędzie pełno kwiatów, wszędzie mnóztwo świeczników, które po zapaleniu sprawią czarodziejski efekt wśród zwrotnikowych roślin, przetwarzających salony na wspaniały ogród.
Réne Moulin a raczej Laurent, marszałek dworu dokonał cudów, Mistress Dick-Thorn nieszczędziła mu pochwał.
Czuła się niezmiernie zadowoloną widokiem tego przepychu który ją drogo kosztował.
Kassa jej blizką była wyczerpania: ale cóż jej to szkodziło? Czyż odtąd książę Jerzy de la Tour-Vaudieu nie będzie obowiązany napełniać ją? a jego skarby są niewyczerpane.
Jeden z powozów słynnego tapicera-dekoratora, napełniony różnemi dodatkami, wjechał właśnie na podwórze pałacu.
Réne Moulin kazał wyładować kulisy i kurtyny przeznaczone do teatru.
— Jest wszystko, czegośmy żądali? nieprawdaż? zapytał subjekta przybyłego z powozem.
— Tak jest, proszę pana, odpowiedział subjekt. Znalazłem w naszych składach dekorację przedstawiającą w nocy most i brzegi Sekwany. Naokoło będą latarnie i drzewa. Bardzo to malownicze ale strasznie posępne, tak jakeś mi pan polecił, kazałem na jednej z kulis bocznych wymalować dorożkę.
— Doskonale! zawołał Réne. Ustawisz pan tę dekorację w głębi po za firankami salonu i przygotuj kulisy żeby mogły w jednej chwili zastąpić dekorację potrzebną do odegrania komedyjki i te które mają służyć za tło do żywych obrazów.
— Niech pan będzie spokojny, wiem co potrzeba. Pracowałem jako maszynista w teatrze Gaîté pod rozkazami Godina, i urządzaliśmy, czarodziejskie sztuki, trudniejsze trochę od tego. Ale czy dziś wieczorem będziesz pan miał ludzi do pomocy? Mógłbym sprowadzić dwóch za których ręczę.
— Przyślij ich pan, niech się rozmówią z maszynistami którzy będą obsługiwać żywe obrazy.
— Spuść się pan na mnie.
W tej chwili służący nadbiegł do Rénego i powiedział:
— Panie Laurent, przynieśli tu pod pańskim adresem paczkę od kostjumera... oto jest klucz od niej.
Réne włożył klucz do kieszeni i rozkazał zanieść paczkę do gabinetu przeznaczonego dla aktorów.
Z tego gabinetu skrytemi schodami można było zejść na podwórze nie przechodząc przez salony.
O zwykłej godzinie podano śniadanie Mistress Dick-Thorn i jej córce!
Mechanik przeobrażony w marszałka dworu, bardzo zajęty od samego rana skorzystał z tej chwili, żeby się zobaczyć z Janem-Czwartkiem, który czekał nań jak codzień na rogu ulicy Clichy, niecierpliwiąc się dziś niezmiernie próżnem oczekiwaniem. Klął i złorzeczył po cichu, ale wierny przyrzeczeniu stał nieruchomo na posterunku.
— Do kroćset szrub, krzyknął ujrzawszy Rénego to szczęśliwie? myślałem już, że nie przyjdziesz wcale. Co za położenie, moje dziecko.
— To prawda, domyślałem się że ci się niemało krwi napsuje, ale nie mogłem przyjść wcześniej.
— Zresztą kiedy już jesteś, nie ma o czem mówić. Czy masz mi co powiedzieć?
— Mam.
— Kiedy tak, to chodźmy do szynku.
Poszli i gdy już usiedli Jan-Czwartek zapytał:
— Jakże tedy stoimy?
— Dziś wieczorem przypuszczam główny szturm.
— Więc dzisiejszej nocy będziemy wiedzieli coś na pewno?
— Nie ma najmniejszej wątpliwości.
— Masz już dekorację?
— Dziś rano mi ją przywieźli.
— Wysłałem ci i kostjumy.
— Tylko co je odebrałem... A peruki i brody czy są w paczce?
— Nie... Ja sam je przywiozę dziś wieczorem...
— Dobrze, — przyjdziesz do pałacu pomiędzy dziewiątą a w pół do jedenastej, przedstawisz się jako fryzjer, i zażądasz się widzieć z panem Laureat.
— Powinienem mieć elegancką minę — prawda? Tak jak fryzjer pierwszego rzędu?
— Nadewszystko staraj się zmienić do niepoznania...
— Nie bój się o to... Założę się że nie poznałbyś mnie gdyby nie to że wiesz... Panna Berta już wie o wszystkiem?
— Tak i już umie swą rolę... Najęty powóz przyjedzie po nią o w pół do jedenastej na ulicę Notre-Dame-des-Champs... Stangret pójdzie na górę i powie to tylko: „Przysyła mnie pan Réne Moulin“...
— Dobrze, wszystko idzie jak się należy... Chciałbym żeby to już był wieczór, ale mówiąc między nami (pewnie cię to zadziwi) jestem trochę wzruszony.
— Jakto? taki stary lis jak ty!
— Co prawda że widziałem już tyle i takich rzeczy, że powinienbym być obojętny. A jednak — cóż chcesz, trochę mnie to niepokoi...
— Czyżbyś się bał?
— Co to to nie. Tylko te dawne wspomnienia — wzruszają mnie... Zdaje mi się że jestem młodszy o lat dwadzieścia, i że naprawdę dziś wieczorem na moście Neuilly... Ale! ale! przyszło mi cóś do głowy.
— Co takiego?
— Czy by nie było dobrze, wtenczas kiedy się będą bawić w salonie, złożyć wizytę pokojowi Misstres Dick Thorn i obejrzeć jej biureczko?... Zdaje mi się że znaleźlibyśmy tam niezły zadatek na to co mamy posiąść później... Cóż myślisz?
Réne zmarszczył brwi.
— Kradzież — pomruknął z niesmakiem.
— Nie idzie tu wcale o kradzież?
— Tylko o co?
— O wzięcie zadatku... Zresztą nie ma niebezpieczeństwa. Jegomość jest w naszych rękach... i wiesz tak dobrze jak i ja, że nie śmiałby wezwać policji...
— A gdyby Misstres Dick Thorn nie była tą samą kobietą... Zrobionoby śledztwo i bylibyśmy zgubieni... Nie! nie! dajmy pokój kradzieży.... Dostaniemy pieniądze innym sposobem...
Jan-Czwartek skrzywił się z kolei.
— Za wiele ceremonii, — powiedział sam do siebie, — możnaby posądzić że ma jakieś skrupuły ten Réne. Słowo daję że gdybym go nie znał, wziąłbym go za uczciwego mieszczucha.... Zobaczę wreszcie czem on podszyty, a że się trochę na tem znam skorzystam ze sposobności i nie będę się pytał o pozwolenie...
— Jesteśmy więc w zgodzie co do wszystkich szczegółów — zaczął po chwili Ireneusz, uciekam więc, bo mam dziś jeszcze dużo roboty. Do wieczora zatem...
Tu mniemany Laureat wyszedł z kawiarni, zostawiając Jana-Czwartka w głębokiem zamyśleniu!
Nieufność zaczęła kiełkować w umyśle starego złodzieja. Zapytywał się w głębi duszy, dla czego jego wspólnik okazywał się tak skrupulatnym, opierał się kradzieży i odsyłał pieniądze znalezione w pugilaresie ich właścicielom?
Dla niego jako złodzieja z powołania, interes był zawsze przedeszystkiem interesem.
Skoro można się było dostać do domu pani Dick-Thorn, to czy ona była lub nie była tą kobietą z mostu do Neuilly, nie należało wyjść z próżnemi rękoma, bez niebezpieczeństwa dla Ireneusza Moulin, którego przecie o kradzież nikt by nie posądził.
Po co więc tyle trudności? kiedy z odrobiną dobrej woli, rzeczy by poszły tak gładko?
— Nie!... nie! zakończył Jan-Czwartek, ta operacja mogłaby nam przynieść sporo pieniędzy, i ja miałbym się tego wyrzec? To byłoby głupio nad miarę. Jeżeli się tobie niepodoba poczciwcze, to ja sobie drwię z tego. Będę pracował na własny rachunek, co mój dział znakomicie powiększy. Potrzebuję pieniędzy i będę je miał.
Zatopiony w rozmyślaniach Jan-Czwartek przeszedł w roztargnieniu Amsterdamską ulicę i wszedł sam niewiedząc kiedy w Berlińską.
Przystanął przed świeżo budującym się domem dla zapalenia papierosa.
Jednocześnie dorożka zatrzymała się o kilka kroków od niego. Spojrzał rozmyślnie ku tej dorożce z której wysiadł jakiś siwowłosy mężczyzna skromnie lecz starannie ubrany.
Jan-Czwartek na widok tego człowieka drgnął tak, że aż upuścił z ręki papierosa a potem stanął osłupiały z otwartemi ustami.
Pasażer stojąc koło dorożki, rozmawiał z dorożkarzem.
— Do kroć piorunów!... szepnął Jan-Czwartek, ja się nie mylę! Ten jegomość pomimo siwych włosów podobny jest jak dwie krople wody do owego pana z mostu do Neuilly. Jeżeli to nie złudzenie, to można powiedzieć że prawdziwie mam szczęście!...
Ów człowiek wysiadłszy, poszedł Berlińską ulicą. Jan-Czwartek szedł za nim w pewnej odległości.
Niebo chwilowo rozjaśnione, nagle się zachmurzyło, zaczął deszcz padać drobny i zimny.
Nieznajomy szedł ciągle. Przybywszy przed pałacyk pani Dick-Thorn zatrzymał się.
— Idzie do angielki! szepnął Jan-Czwartek przystanąwszy także. A zatem jeżeli to rzeczywiście „on“ to musi być „i ona.“ Mam ich nakoniec!... Ach! gdybym mógł zawiadomić Ireneusza, mógłby się gdzie w kącie przyczaić i usłyszeć ciekawe rzeczy!
Nowo przybyły zadzwonił do drzwi pałacyku. Drzwi otworzono, wszedł.
— Czego pan sobie życzy? zapytał lokaj.
— Chcę się widzieć z panią Dick-Thorn.
— Pani przyjmuje dziś wieczorem, teraz widzieć się z nią niemożna.
— Ja jednak potrzebuję z nią pomówić.
— Otrzymałem rozkaz wyraźny niewpuszczania nikogo.
— Rozumiem to dobrze, ale ten rozkaz nie może ci przeszkodzić otrzymawszy ten papierek stu frankowy, w zaniesieniu mojego biletu do pani.
Służący ukłonił się, wziąwszy pieniądze i bilet.
— Uczynię co pan każę, odrzekł, ale obawiam się że to będzie napróżno. Pani jest bardzo zajęta i niechce widzieć nikogo.
— Dla mnie zrobi z pewnością wyjątek.
— Wątpię.
— A ja jestem pewny. Wystarczy gdy jej powiesz że pragnę koniecznie z nią się widzieć, i że przybywam „z Brunoy.”
— Z Brunoy? powtórzył służący.
— Tak, idź i zapytaj.
Pani Dick-Thorn kończyła właśnie śniadanie gdy służący zaniepokojony o następstwa swojego czynu, otworzył drzwi jadalni.
— Czego chcesz? zapytała pani.
— Przepraszam za przekroczenie rozkazu, ale zdawało mi się iż powinienem zawiadomić że jakiś pan żąda koniecznie widzieć się z panią.
— Wiesz dobrze iż nieprzyjmuję nikogo.
— Powiedziałem mu o tem.
— No, i cóż? Nalega i niechce ustąpić. Dał mi swój bilet.
Klaudja spojrzała na bilet na którym było napisane: „Fryderyk Bérard.“
— Nieznam! — zawołała niecierpliwie.
— Ależ on niechce ustąpić...
— To wyrzuć go za drzwi! — Kiedy on wygląda na wielkiego pana... Kazał mi powiedzieć, że przybywa z Brunoy.
Te słowa wywarły piorunujące wrażenie. Pani Dick-Thorn drgnęła i mocno pobladła. Wyrazy te tak proste na pozór, wskrzesiły w jej umyśle złowrogą przeszłość, zbudziły w duszy straszny niepokój.
Ów gość był niezawodnie panem tajemnicy nieznanej jak sądziła nikomu. Kto więc jest ów człowiek narzucający się jej w ten sposób i wdzierający się gwałtem do domu za pomocą tajemniczego hasła któremu musiała być posłuszną.
Klaudja podniosła się i z udaną jak mogła najlepiej obojętnością:
— Wprowadź tego pana Bérard do małego salonu, wyrzekła, ja tam przyjdę za chwilę.
Służący wyszedł zadowolony że nie otrzymał połajania a bardziej jeszcze zdziwiony wpływem jaki na jego panią wywołało słowo: „Brunoy.“
Oliwja słuchała całej tej rozmowy.
— Matko, wyrzekła po wyjściu służącego, czy się domyślasz kto jest ów gość, który tak gorąco pragnie się widzieć?
— Niezupełnie... lecz sądzę że pewnie zażąda zaproszenia na dzisiejszą zabawę, powołując się na rekomendację pewnej osoby jaką znałam kiedyś. Z resztą, dowiem się zaraz o co chodzi. Zaczekaj tu na mnie me dziecię.
Służący wprowadził pana de la Tour-Vandieu do małego gabinetu Klaudyi, tego samego w którym widzieliśmy ukrywającego się Jana-Czwartka na początku opowiadania.
W chwili mającego nastąpić ujrzenia dawnej swojej kochanki, której nie widział od lat tylu, Jerzy doświadczał gwałtownego wzruszenia.
Spotkanie będzie burzliwe, niewątpił o tem, i chociaż zdecydowany na pozwolenie zwyciężenia siebie, przerażał się na myśl o rozmiarach do jakich walka dojść mogła.
Przywoławszy w pomoc całą odwagę i pokrywając obojętnością wewnętrzny niepokój, oczekiwał z oczyma wlepionemi w portret Klaudyi, zawieszony naprzeciw portretu zmarłego Dick-Thorn.
Siedział obrócony plecami do drzwi uchylonych.
Upłynęło tak kilka minut, gdy odgłos lekkich kroków i szelest jedwabnej sukni dobiegły uszu jego.
Nieporuszając się z miejsca, siedział zatopiony w przyglądaniu się portretów.
Drzwi otworzyły się i zamknęły. Książę zbladł.
Weszła Klaudja. Postąpiła kilka kroków ku gościowi, którego twarzy widzieć niemogła, zapytując:
— Czy to pan tak nalegałeś ażeby zostać przyjętym?
Jerzy usłyszawszy ów głos tak dobrze sobie znany, odzyskał siłę panowania nad sobą i odwrócił się nagle.
Pani Dick-Thorn poznała go za pierwszym rzutem oka.
Na tak niespodziewane zjawisko, dreszcz wstrząsnął nią od stóp do głowy.
— A więc to pan jesteś? wyjąknęła, powinnam się była tego domyśleć!...
— Tak, to ja... pani! — odrzekł Jerzy wstając z ukłonem.
— Ale co znaczy to przybrane nazwisko pod którym kazałeś się pan zameldować?
— Rzecz najprostsza w świecie! — Wszak otrzymałem uprzejme zaproszenie od pani na dzisiejszą zabawę? Rachując na moją obecność dziś wieczorem, niebyłabyś może zechciała przyjąć mnie rano. Mnie zaś szło o to ażeby się z panią zobaczyć bezzwłocznie i nawet ażeby cię zadziwić!...
— Zadziwić... mnie? powtórzyła Klaudja. W jakim celu?
— W tym celu, ażeby ci oszczędzić bezużytecznych zabiegów i kłamstw kompromitujących. Znajdujemy się razem porozmawiajmy więc jako dawni przyjaciele, jeżeli pani zechcesz. A teraz proszę, powiedz mi pani co masz powiedzieć o małżeństwie mojego przybranego syna? Słucham cię z wielką ciekawością.
I usiadł na fotelu z miną spokojną zaciekawionego człowieka.
Pani Dick-Thorn nie ochłonąwszy jeszcze z pierwszego wrażenia, usunęła się na krześle patrząc zdumiona na dawnego swego kochanka.
Dla każdego innego, ale nie dla niej, Jerzy zmienionym był do niepoznania, do tego stopnia upłynione lata wycisnęły piętno na tej twarzy pooranej zmarszczkami, na tej wyłysiałej głowie i na tych oczach przygasłych.
Pomimo jednak tej zgrzybiałości przedwczesnej, książę albowiem nie miał jeszcze lat sześćdziesięciu, postawa jego zdradzała wielkiego pana i jego twarz wyniszczona nosiła toż samo piętno.
Jerzy de la Tour-Vandieu, niepodobnym był do onego niegdyś obdłużonego margrabiego żyjącego własnym przemysłem i oszukaństwem, ale dla Klaudyi Varni był to zawsze tenże sam człowiek.
— A zatem Jerzy... wyszepnęła, niemasz mi nic więcej do powiedzenia? po tylu latach rozstania...
— Rozstanie nasze nastąpiło za zezwoleniem i ugodą stron obu, odrzekł. Nie myślałem już o tobie, co szczerość wyznać mi nakazuje; sądzę że i ty ze swej strony zarówno o mnie zapomniałaś.
— Może się pan mylisz...
— Jakto? mój obraz był przytomnym twojej pamięci nawet podczas upojeń szczęśliwych dni małżeństwa, bo przecież byłaś zamężną? To nie bardzo pochlebne wyznanie dla tego biednego Dick-Thorna!
— Moje wspomnienia nie miały nic wspólnego z miłością! — przerwała głucho Klaudja.
— Tem gorzej! Lepiej było zapomnieć o błędach młodości do których pani robisz aluzję.
— Ja niezapominam nic... nigdy!
— Źle pani robisz! Zbyt dobra pamięć bywa niekiedy rzeczą niedogodną!...
— Tak pan sądzisz?
— Jestem tego pewien i życzę aby nienadeszła chwila w której przekonałabyś się pani o tem.
Klaudia podniosła głowę. Spojrzała Jerzemu wprost w oczy, w same oczy, jak mówią, i odpowiedziała z cicha:
— Strzeż się!... Zachodzi pomiędzy nam jakieś nieporozumienie, co do którego chcę ciebie objaśnić. Nie jestem już dzisiaj Klaudją Varni, kochanką Jerzego margrabi de la Tour-Vandieu, wiedz o tem!... Pogróżki, jakie byś mógł zwrócić do Klandyi, nie dosięgną pani Dick-Thorn,. wdowy po dżentlemenie, którego mściwość poświadczy cała Anglja! Pani Dick-Thorn, ma licznych i potężnych przyjaciół, których opieka osłoniłaby ją w razie gdyby ją kto śmiał zaczepić!... Niech wasza książęca mość wie o tem, że nie zależę od nikogo... Nie obawiam się niczego... Niektórzy zaś ludzie mimo że wysoko położeni, nie mogą tego powiedzieć o sobie.
Myśl ukrywająca się w tych słowach, została należycie przez księcia zrozumianą.
— Mylisz się pani, odrzekł. Gdyby kto chciał ciebie zaczepić, to nie ja upewniam. Byłoby mi bardzo bolesnem, Gdybyś mnie chciała uważać jako wroga. Jestem nieufny być może, i sądzę że mam ku temu prawo, ale nie jestem nieprzyjaźnie usposobiony. — Zaprosiłaś mnie pani do siebie... Przyszedłem, przyspieszywszy nieco godzinę wizyty... Jestże to zbrodnią?... Te kilka słów dopisanych do listu wzbudziły moją ciekawość... Pragnę dowiedzieć się jaknajprędzej szczegółów dotyczących mojego syna i czekam na objaśnienie.
— Moja ciekawość musi być pierwej zaspokojoną, o powiedziała wdowa. Jakim sposobem dowiedziałeś się pan że pani Dick-Thorn jest dawną Klaudją Varni?
— Kazałem się dowiedzieć.
— Przez policję? szepnęła.
— Bynajmniej. Ten kogo posłałem, udał się do Angielskiej ambasady, do wydziału paszportowego i wypytał o wszystko tak, aby pani niezaszkodzić.
— A gdyś pan sprawdził tożsamość osoby, czy jedynie ciekawość sprowadza pana tu do mnie?
— Ma się rozumieć. Jakiż mógłby być inny powód?
Klaudja gorąco się uśmiechnęła.
— To niepochlebia mojej miłości własnej, odpowiedziała.
— Droga pani, rzekł Jerzy: po tak długim rozłączeniu dziś gdy moje włosy zbielały, komplimenta i z miłości nie byłyby właściwemi. Jedynie szczerość winna panować w naszym stosunku.
— Choćby nawet była ostrą, raniącą? dokończyła Klaudja. A zatem pan niczego się nie obawiasz?
— Niczego! odrzekł Jerzy drżącym zlekka głosem. Żądam wytłumaczenia, ot! wszystko.
— Może to tłumaczenie będzie nieco długie?
— A niemoglabyś pani go skrócić?
— Nie podobna!
— A więc zechciej czas na to poświęcić. Słucham... Jestem na pani rozkazy.
I przechyliwszy się w fotelu Jerzy, zbierał całą uwagę.
— Mamże się cofnąć do początków naszej znajomości zapytała Klaudja.
— Niepotrzeba, rzekł książę. Namiętność z mojej strony, rachuba i ambitne marzenia z twojej, to historje bardzo zwyczajne.
— Opuszczę więc pierwsze lata i przystępuję wprost do zakończenia. Aby się dostać dziś do mnie, użyłeś przed chwilą nazwiska „Brunoy.“
— Był to jedyny sposób zwalenia zakazu wydanego służącym.
— I nie zadrżałaś na myśl wspomnienia jakie to słowo może wzbudzić we mnie? Nie pamiętałeś że w owych dawno upłynionych czasach, obdłużony, nędzny, bez dochodów, żyjący oszustwem i podstępem, zagrożony hańbę, nie znalazłeś od nikogo pomocy oprócz mnie jednej?... Zapomniałeś, że wtedy pracowałam w ukryciu z narażeniem życia, ażeby zdobyć dla ciebie tytuł księcia, dać ci olbrzymi majątek, i że mi się wreszcie udało.
— Byłaś mi bardzo pomocną, przyznaję, i sądzę że ci dałem dowody mojej wdzięczności.
— Tak; rzucając mi w sposób jałmużny parę kroć sto tysięcy franków, z warunkiem, że opuszczę Francję, odpowiedziała wdowa z szyderczym uśmiechem. Nie tego się spodziewałam, i w pierwszej chwili gniewu miałam zamiar zdradzić cię, przyznaję, choćbym jednocześnie miała zgubić siebie. Groziło to więzieniem, a może i szafotem nam obojgu... Zabrakło mi odwagi. Chciałam żyć jeszcze... pragnęłam być wolną... Popełniłam nikczemność usłuchawszy twojego rozkazu i wyjechałam. Niespodziewane szczęście spotkało mnie w Anglji. Zaślubiłam bogatego przemysłowca, który mnie uwielbiał... Przez lat kilka będąc prawdziwie szczęśliwą., zapomniałam o tobie... Nadeszła ruina majątkowa. Mój mąż umarł pozostawiając mnie prawie w nędzy. Powiedziałam sobie natenczas że ty jesteś bogatym, dzięki moim staraniom i że mam prawo zażądać cząstki tych bogactw, jakie mnie zawdzięczasz.
— Spodziewałem się takiego zakończenia, odrzekł pan de la Tour-Vandieu, nietracąc krwi zimnej. Pojąłem od razu że te kilka słów dopisanych pod zaproszeniem, mają na celu pobudzenie mojej ciekawości! ściągnięcie mnie do twego domu... Łatwo odgadnąć twoje zamiary... Chcesz wywołać przed moje oczy widmo przeszłości, ażeby zapanować postrachem nademną, i wyzyskiwać mnie według, upodobania. Spekulacja to powszechnie znana, ale zemną się to nie uda!... Byłaś moją wspólniczką, czyli raczej mówiąc dokładnie, narzędziem działającem na mój rachunek ze zręcznością, za co zapłaciłem ci stoma tysiącami talarów... Sumka wspaniała!... Jan-Czwartek, którego nazwiska przecie niezapomniałaś, otrzymał tylko kilka luidorów, poczem otrułaś go, aby być pewną jego milczenia. Porzuć więc te nieprzyjazne zamiary, jakie nie robią na mnie żadnego wrażenia i pomówmy jako dawni znajomi... Oburzam się na despotyczne wymagania, ale ci nieodmawiam pomocy. Mów więc, czego żądasz odemnie?
— Połowę twego majątku; — odpowiedziała stanowczo Klaudja.
Jerzy uśmiechnął się, wzruszając ramionami.
— Najlepszy sposób, odrzekł, ażeby nic nie dostać.
— Mam prawo tego wymagać!...
— Nie, moja droga, ty nie masz prawa grozić, czyli raczej twoje pogróżki nie mają żadnego znaczenia. Popełniliśmy niegdyś zbrodnię, aleśmy nic nie winni sprawiedliwości... Kto inny za nas zapłacił... Paweł Leroyer uznany za mordercę doktora, zginął na rusztowaniu!
— A pan żyjesz!... szczęśliwy i bogaty... wykrzyknęła pani Dick-Thorn.
— Tak, żyję... powtórzył Jerzy, i co bądź się zdarzy, prawo dosięgnąć mnie niemoże, mnie... ani ciebie, bo nastąpiło przedawnienie.
— Wiem o tem; odrzekła Klaudja, ale wskrzeszając przeszłość można cię ugodzić, jeśli nie w życiu lub wolność to w honor twój, w twoje poważanie u ludzi. Można obrzucić hańbą i błotem nazwisko książąt de la Tour-Vandieu!
Jerzy powtórnie wzruszył ramionami.
— Ta hańba i błoto, odrzekł, spadną i na ciebie.
— Co mnie to obchodzi? Cóż ja mam do stracenia?
— A córka twoja?... Wszakże masz córkę? dokończył książę.
A zatem jeśli niemogę zemścić się bez obrzucenia błotem nazwiska mej córki, kto inny za moją radą, zostawiwszy mnie na uboczu, będzie mógł zażądać naprawienia tej strasznej pomyłki sądów.
Może rodzina Pawła Leroyer? zapytał Jerzy z szyderstwem. Niema jej... ona już nie istnieje!.... Jeśli ta jest broń, jakiej przeciw mnie użyć zamierzasz, to plan twój na nic się nie zda moja kochana.
Klaudja spojrzała na księcia z osłupieniem.
— Czy on prawdę mówi? zapytywała się sama siebie.
Jerzy uważał bacznie na wyraz twarzy pani Dick-Thorn. Spostrzegłszy odbijające się na niej nieudane zdziwienie, mówił dalej:
— Chciej to zrozumieć że jesteś bezwładną, ale pomimo to, dam ci chętnie o co poprosisz, chociaż pogróżkom oparłbym się stanowczo. Lękasz się niedostatku, to rzecz naturalna, bo przepych jaki cię otacza, jest udaniem obliczonym na zamydlenie oczu. Rozrzucasz resztki pieniędzy by ściągnąć motyle do tego pięknego kwiatka nazwanego Oliwją Dick-Thorn. Chcesz dla swojej córki bogatego męża. I to nie ganię, postępujesz jak dobra matka; ale ten mąż może się nie zjawić tak zaraz na zawołanie. Trzeba mieć możność oczekiwania i nieprzestawać olśniewać świata. Dostarczę ci środków ku temu i pozostaniemy dobremi przyjaciółmi.
— Powiedziałam już że połowę twego majątku, odparła Klaudja.
— Jesteś szaloną!... jak widzę; zawołał Jerzy, nie będę dłużej prowadził rozmowy nie mającej żadnego celu. Żegnam cię! — Tu powstał.
— Niech wasza książęca mość raczy pozostać; zawołała nakazująco Klaudja. Nie jestem szaloną, i zrozumiesz to pan zaraz, ponieważ nadeszła chwila wytłumaczenia tych kilku słów dopisanych na karcie zapraszającej.
— Dotyczących mojego syna? zapytał Jerzy.
— Dotyczących twojego przybranego syna...
— Przybranego, niech i tak będzie, ale niemniej jest on margrabią, i będzie księciem po mojej śmierci. Z jakiego powodu czynisz mu zaszczyt zajmowania się nim?
— Nie odgadujesz?
— Nie.
— A więc ci powiem. Twój syn ma się żenić z hrabianką Izabellą de Lilliers?
— Cały Paryż wie o tem.
— I pan godzisz się na to małżeństwo? — Najchętniej.
— Mocno tego żałuję.
— Dla czego?
— Bo będziesz je musiał zerwać jaknajprędzej.
Na Jerzego przyszła teraz kolej spojrzeć z osłupieniem na panią Dick-Thorn.
— Widocznem jest, pomyślał, że ta kobieta postradała zmysły.
Klaudja wyczytała tę myśl we wzroku księcia.
— Upewniam że jestem przy zdrowych zmysłach, zawołała uśmiechając się żartobliwie, i żądam na serjo, ażebyś zerwał pomienione małżeństwo.
— Ależ na Boga z jakiej przyczyny?
— Bo ja mam inne zamiary.
— Ty?...
— Tak, ja... właśnie. Powiedz zatem swojemu synowi, i to w jaknajkrótszym czasie, że jego narzeczona nie jest Izabella de Lilliers, ale będzie nią Oliwja Dick-Thorn.
— Twoja córka?...
— Tak, moja córka.
Książę rozśmiał się głośno.
— I myślisz że cię usłucham? zapytał.
— Jestem przekonaną. Za cenę tego małżeństwa milczeć będę.
— A cóż mi zależy na twojem milczeniu?
— Zależy na nim waszej książęcej mości dużo... bardzo dużo!
— Doprawdy?
— Osądź sam. Klaudja Varni, w wolnych chwilach napisała rodzaj pamiętnika, czy wspomnień z całego życia. Jest w tem pewna epoka czasu z którą pan jesteś ściśle złączony, a wiadomo w jaki sposób. Klaudja opisuje w nim wszystko, dzień po dniu, godzina po godzinie, nic nie opuszcza. Upewniam pana, że to bardzo ciekawe. Jeżeli nie zezwolisz na to ażeby moja córka została margrabiną de la Tour-Vandieu, dwie kopje tego pamiętnika zostaną przesłane jedna panu hrabiemu de Lilliers, druga twojemu przybranemu synowi. Niechaj przeczytają i osądzą.
— Mylisz się! — odparł Jerzy; nie przeczytają nawet czterech stronnic tej bazgraniny, w której poznają od razu utwór natchniony nienawiścią i chęcią wyzyskiwania. Twoja potwarz mnie nie dosięgnie... Wierzaj mi, że lepiej uczynisz wyrzekając się tej walki, jeżeli nie masz po nad tę innej broni.
— Otóż mam jeszcze broń inną.
— Równej zapewne wartości.
— Zobaczemy... Oddziedziczyłeś pan majątek i tytuł po swoim bracie, kazawszy go zamordować w mniemanym pojedynku przez Giuseppa Corticelli, najętego włoskiego bandytę.
— To kłamstwo!... fałsz!!..
— Na co zaprzeczać? Mam na to dowody.
— Niema żadnych dowodów.
— Tak sądzisz? Właśnie kazałam podpisać Corticellemu pokwitowanie za otrzymaną przezeń zapłatę za pchnięcie szpadę, księcia Zygmunta de la Tour-Vandieu na polance lasku Winceńskiego, i to pokwitowanie istnieje... Mam je u siebie. Ta zbrodnia uległa przedawnieniu, odpowiesz mi może, przedawnieniu... prawda... ale nie co do spadku!...
— Spadku?... powtórzył Jerzy bledniejąc.
— Ha! teraz to pana zaczyna zajmować... pojmuję, mówiła szyderczo Klaudja, bo chodzi tu o pieniądz, a pieniądz jest twoim bożkiem. Prawda że pan według prawa byłeś spadkobiercę swojego brata, ale w takim razie, gdyby twój brat nie zrobił testamentu.
— Nie znaleziono testamentu, wiem o tem dobrze.
— Nie znaleziono go, bom się dostała przebrana za mężczyznę do domu doktora i wykradłam ten dokument.
— I on jest w twoim ręku? pytał drżącym głosem książę.
— Jest!... odpowiedziała Klaudja.
Pot kroplisty wystąpił na czole pana de la Tour-Vandieu. Drżał cały.
— Testament Zygmunta naznaczał wyłącznym spadkobiercą syna jego i Estery Dérieux, prawnej jego małżonki, ciągnęła dalej pani Dick-Thorn.
— To dziecię umarło!... wyszepnął Jerzy.
— Być może... ale matka żyje. Oddam jej ten testament który ciebie wydziedzicza, i ta kobieta uzbrojona owym dowodem, przyjdzie zapytać się ciebie coś zrobił z jej dzieckiem, i z tym majątkiem jaki się jej z prawa należy?
— Estera Derieux jest obłąkaną, odparł książę, i kto wie czy nie umarła do tej pory?
— Estera Dérieux żyje!... mówię ci, i wiem gdzie jest. Może być nawet wyleczoną, jestem tego pewna. A w razie nawet gdyby niepowróciła do zdrowia, sąd wyznaczy jej opiekuna, którego obowiązkiem będzie ścigać cię sądownie i zmusić do oddania jej majątku.
— Przysięgniesz mi że ten testament mojego brata istnieje rzeczywiście i w twoim znajduje się ręku? wyjąknął Jerzy.
— Przysięgam! że tak jest w rzeczy samej.
— Zechcesz że mi go pokazać?
Klaudja potrząsnęła głową przecząco.
— Nie! — odpowiedziała. Nieufam, i niemożesz dziwić się temu. Tem gorzej dla ciebie jeśli niewierzysz mojemu słowu. Testament, ten jest umieszczony w bezpiecznym miejscu, niemam go u siebie w domu. Napróżno byś usiłował zdobyć go podstępem albo przemocą. Pojawi się on na twoją zgubę natenczas, gdy mnie doprowadzisz do ostateczności lub też oddanym ci będzie w dniu w którym Henryk zostanie mężem mej córki. To moje ostatnie słowo!
Książę był nad wyraz zgnębionym. Czuł że go ciągniono ku przepaści, z której mówiło mu przeczucie że wyjść nie zdoła.
Wszak pani Dick-Thorn utrzymywała, że wie gdzie się znajduje Estera Dérieux, a może i w rzeczy samej niewiedziala. Utrzymywała również że obłąkana może odzyskać zmysły.
Jerzy uczuł że nad jego głową zawisło straszne niebezpieczeństwo i to właśnie w chwili gdy sądził że będzie mógł odetchnąć swobodnie.
Berta Leroyer zginie więc nie oswobodziwszy go od obaw, bo Klaudja zgubić go może i nie zawaha się tego uczynić.
Co począć w takim położeniu?
Opór prowadził do zguby. Dla pozyskania nadziei ocalenia, trzeba pochylić głowę, być posłusznym jak niegdyś dawnej kochance i przyjąć pokornie warunki przez nią podane.
Zrozumiał dobrze to Jerzy, i uczuł że jest zwalczonym
Próbował jednak zyskać na czasie. Chciał przedewszystkiem zobaczyć się z Théferem i zasięgnąć jego rady. Klaudja czytała na twarzy starca jego przerażenie i rozprzężenie myśli.
— Zrobię co mówię; — wyrzekła wreszcie chcąc mu zadać cios ostatni, jeżeli książę nie uczynisz tego czego żądam, nic mnie nie powstrzyma. Zgubię cię... i przynajmniej się pomszczę. No! jakże się pan decydujesz?
Jerzy przyzwał na pomoc całej siły woli aby się okazać spokojnym.
— To czego żądasz, nie odemnie zależy, odrzekł, bo chodzi tu o mojego syna? Wszak to pojmujesz?
— Rozumiem.
— Muszę się widzieć z Henrykiem, pomówić z nim... wytłumaczyć jakkolwiek przed nim to moje nowe żądanie. Zostaw mi do jutra czas na odpowiedź.
— A raczej na wyszukanie jakiej broni przeciw mnie; dokończyła z goryczą Klaudja.
— Nie myślę o czemś podobnem, daję ci na to me słowo.
— Zresztą mało mnie to obchodzi, dodała. Zbyt silnie jestem uzbrojoną ażebym się mogła obawiać. Daję ci czas do jutra. O której godzinie dostanę odpowiedź?
— W południe.
— Dobrze. Będę oczekiwała w południe. Staw się punktualnie, a teraz jeszcze jedno.
— Cóż takiego? zapytał Jerzy.
— Nie lękaj się... Chodzi tu o drobnostkę. Potrzeba mi sto tysięcy franków.
— Dziś? —
— Tak dzisiaj.
— Przyślij więc kogo za dwie godziny na ulicę Pot-de-fer Nr. 20. Wzamian za parę słów przez ciebie napisanych, posłaniec dostanie odemnie list zawierający czek na sto tysięcy franków, płatny na okaziciela do mojego bankiera.
— Dobrze, za dwie godziny przyślę na ulicę Pot-de-fer. O kogo trzeba się pytać?
— O pana Fryderyka Bérard. Jest to mój pełnomocnik.
— Którego nazwiska użyłeś aby się dostać tu do mnie?
Jerzy skinął głową potwierdzająco.
Wierzaj mi, zaczęła Klaudja, zostańmy a raczej stańmy się na nowo przyjaciółmi. Połączmy się dla naszych dzieci. Są oni oboje godni siebie... Upewniam cię że Oliwja niepodobna w niczem do swojej matki. To anioł!...
Związek twojego syna z mą córką, będzie dla nas zakładem zapomnienie przeszłości! — Zechcesz że podać mi rękę na znak zgody?
Książe gdyby mógł, rad by był zabić spojrzeniem dawną swoją kochankę. Podał zimną jak lód rękę Klaudyi, szepcąc przymuszonym uśmiechem:
— Zgoda... zapomnienie... dla czego by nie?
— Do jutra zatem moja kochana...
— Do jutra, stary przyjacielu!
I pani Dick-Thorn odprowadziła księcia aż do schodów.
— Ha! rzekła wracając do siebie, nareszcie mam go znowu! Oliwja będzie kiedyś tem, czem ja zostać nie mogłam. Księżna de la Tour-Vandieu!... Piękny tytuł... świetne nazwisko... Ja zaś zadowolnię się tem, że będę bogatą.
Ponieważ rozmowa z Jerzym dość długo trwała, córki pani Dick-Thorn nie było już w jadalni.
Klaudja wróciwszy do swego pokoju, zadzwoniła na pokojówkę i kazała sobie podać skromną suknię ciemnego koloru.
— Pojadę sama, mówiła sobie, na ulice Pot-de-fer, chcę wiedzieć kto jest ten Fryderyk Bérard, ów zaufany sługa, pod którego nazwiskiem ukrywał się książę. Prócz tego będę miała przyjemność odebrania zaraz pieniędzy. Sto tysięcy franków, to rzecz niemałego znaczenia!...
Pan de la Tour-Vandieu wyszedłszy z domu Klaudyi, miał chód i minę pijanego człowieka. Ledwie się trzymał na nogach, chwiejąc się na każdym kroku.
Cios tak niespodziewany, zgnębił go zupełnie. Nieład zapanował w jego umyśle.
Wynajęta na godzinę dorożka, czekała na rogu Berlińskiej ulicy. Wsiadł w nią i kazał się zawieść na ulicę Pont-Louis-Phillipe.
Dorożka szybko się potoczyła.
Jan-Czwartek nie opuścił swojego stanowiska na wprost, mieszkania Klaudyi. czatował na wyjście tego człowieka, którego zdumiewające podobieństwo z owym nieznajomym z mostu de Neuilly tak żywo go uderzyło.
Gdy książę wyszedł po upływie godziny, dążąc do oczekującej nań dorożki, Czwartek szedł za nim w pewnej odległości, widział jak Jerzy wsiadł w dorożkę, lecz zamiast gonić piechotą za kłusującą szkapą, uczepił się z tyłu powozu, w bardzo niewygodnem, ale bezpiecznem położeniu.
Dorożka zatrzymała się na ulicy Pont-Louis-Phillipe przed mieszkaniem Théfera. Pan de la Tour-Vandieu wysiadł i wszedł do domu.
Jan-Czwartek zeskoczył wcześniej i odwrócony piecami do wysiadającego, zapalił papierosa szepcąc:
— Nie zapłacił dorożkarzowi, a więc tu nie mieszka. Mimo to do pioruna!... dowiem się gdzie ten ptak ma swoje gniazdo! Niepodobna abym się mylił, tem więcej że on zna angielkę z Berlińskiej ulicy. To oni... niezawodnie!.... Przekonam się o tem.
Po chwili księże wyszedł i wsiadł w dorożkę. Jan-Czwartek uczepił się mocno w tyle powozu.
Na ulicy Pot-de-fer, dorożka znowu się zatrzymała i tym razem podróżny zapłacił woźnicy za nim przestąpił próg starego pewnego domu.
Jan-Czwartek zbliżył się do dorożkarza.
— Hej! kolego... zapytał, czy można cię prosić o pewne objaśnienie?
— To zależy jak jakie objaśnienie.
— Nie obawiaj się... Niemam zamiaru prosić cię o pożyczenie pieniędzy ale przeciwnie, chciałem ci zaproponować kieliszek czegoś orzeźwiającego tam w sklepie na rogu.
— Nie piję nigdy.
— No... no!... to można przyznać że jesteś wyjątkiem między dorożkarzami.
— Nie zawracaj mi głowy daremnie!... Mów czego żądasz?
— Chciałbym się dowiedzieć czy ten pan którego tu przywiozłeś jest zwykłym twoim pasażerem?
— A co cię to może obchodzie?
— Potrzebuję wiedzieć jak on się nazywa.
— To go sam o to zapytaj. Tu dorożkarz zaciął konia, który wyruszył dobrym kłusem a Jan-Czwartek został zdumiony na ulicy.
Odźwierna siedząca przy drzwiach swojej stancyjki, zatrzymała go zapytując.
— A do kogoto? proszę powiedzieć.
Czwartek ukłonił się jej grzecznie, a przywoławszy uśmiech na usta, odrzekł:
— Chciałem właśnie zapytać się panią, czy ten pan, który tu wszedł przed chwilą, mieszka w tym domu?
— Jaki pan?
— Nie młody, pięknie ubrany, z miną wielkiego dygnitarza, przyjechał tylko co dorożką.
Odźwierna przypatrywała się Janowi uważnie, a uznawszy że licho wygląda, zapytała go w miejscu odpowiedzi:
— A dla czego pan pytasz mnie o to?
Stary złodziej zawahał się. Trudno mu było znaleść na razie odpowiedzi. Spróbował jednakże skłamać.
— Bo to widzisz pani, odrzekł, on dał dorożkarzowi widocznie przez pomyłkę dziesięć franków zamiast pięćdziesięciu centymów i ów dorożkarz poczciwy człowiek, mój znajomy, przyseła mnie tu ażeby zwrócić te pieniądze.
— Masz pan je przy sobie?
— Ma się rozumieć. Tu Jan-Czwartek dobył z kieszeni luidora.
— Pokaz no pan.
— Oto jest. W zamian powiedzieć proszę jak się ten pan nazywa.
Odźwierna zatrzymała pieniądz.
— Nie potrzeba wiedzieć jego nazwiska aby mu oddać pieniądze. Ja to załatwić zobowiązuję się sama, a jeśli chodzi o nagrodę, masz pan dziesięć sous odemnie.
Jan-Czwartek nie śmiał się opierać ani rozpytywać dalej, aby nie wzbudzić podejrzenia. Wziął, skrzywiwszy się dziesięć sous i odszedł.
— Do kroć tysięcy djabłów!... mruczał odchodząc. Straciłem dziesięć franków, dziewięćdziesiąt centymów, i nie dowiedziałem się nazwiska tego starego. Wiem tylko że tu mieszka, a to najgłówniejsze. Siedział blisko godzinę na Berlińskiej ulicy. Ireneusz Moulin jako lis szczwany, łatwiej odemnie dojdzie tego wszystkiego.
∗
∗ ∗ |
Dubief i Terremonde rozstawszy się z Théferem przy rogatce Montparnasse, udali się za poszukiwaniem liberyi dorożkarza.
Znaleźli w jednym sklepie przy ulicy Temple, długi surdut brązowego koloru z miedzianemi guzikami i ceratowy kapelusz. Dubief w jednym z sąsiednich sklepów kupił rudą perukę i parę długich angielskich faworytów, podając się za prowincjonalnego aktora.
Wszystko to zawinął w chustkę starannie i dwaj zbrodniarze poszli na wino do kupca na tejże ulicy.
— Pozwolisz pan pozostawić tę paczkę? rzekł do kupca Dubief, zgłosimy się po nią wieczorem, i otrzymawszy zezwolenie wyszli ze sklepu po zapłaceniu rachunku.
— Gdzie teraz idziemy? zapytał Terremonde.
— Ma dworzec Lyońskiej drogi żelaznej.
— Czy masz tam z kim naznaczoną schadzkę?
— Nie, ale chcę się dowiedzieć jak prędko po północy odchodzi pierwszy pociąg do Szwajcaryi.
— A więc na Mont-Blanc stanowczo się wybieramy?
— Ja mein Herr.
W biurze kolei powiedziano im, że pierwszy pociąg do Szwajcarskiej granicy odchodzi dopiero z rana o szóstej, minut trzydzieści.
— Zapóźno! mruknął Terremonde. Trzeba nam drapnąć wcześniej.
— Jest na to sposób.
— A jaki?
— Wyjechać o północy pociągiem który nas dowiezie do Fontainableau, gdzie się doczekamy naszego pociągu.
— Dobra myśl!... Godzę się na nią.
Opuścimy teraz tych dwóch zbrodniarzów i wrócimy na Berlińską ulicę.
Ireneusz Moulin pozałatwiawszy na mieście swoje interesa, wrócił do domu, niezadługo po odjeździe księcia de la Tour-Vandieu. Służący zajęci robotą, zapomnieli powiedzieć mu o gościu przyjętym w jego nieobecności przez panią Dick-Thorn.
— Klaudja kazała przywołać swego mniemanego kamerdynera.
Przyszedłszy do niej zastał ją gotową do wyjścia w ciemnem ubraniu, z zapuszczoną na twarz woalką.
— Wychodzę; powiedziała, oto jest notatka sprawunków po które poślij w czasie mej nieobecności.
— Dobrze. Czy pani nie kazała zaprządz do powozu?
— Nie; wezmę dorożkę.
— Ależ jest niepogoda, deszcz pada.
— Mniejsza o to.
— Może pani rozkaże sprowadzić: dorożkę zamkniętą?
— Nie, potrzeba, mam parasol.
Ireneusz zadowolony zeszedł za panią Dick-Thorn, ażeby jej drzwi otworzyć. Widział jak szła szybko po oślizgłym chodniku, gdy nadchodzący lokaj Franciszek zbliżył się ku niemu.
— Dziwny kaprys... nieprawdaż panie Laurent? zapytał, brnąć po błocie i deszczu gdy się ma konie w stajni i karety w wozowni.
— To prawda; odparł Moulin, wychodzić na taką, niepogodę i zwłaszcza w dniu gdy się wydaje bal u siebie.
— Wiadomo panie Laurent że kobiety miewają różne dziwne zachcenia, z resztą zdarzają się czasem okoliczności, jakie skłaniają do wyjścia, chociaż się o tem nie myślało pierwej.
Franciszek wymówił te słowa tajemnicze co nie uszło uwagi Moulin’a.
— Jakie okoliczności? zapytał.
— Takie odwiedziny naprzykład jak te które pani miała, gdy pan byłeś na mieście...
— Któż tu był taki? doktor Loriot, czy pan Henryk de la Tour-Vaudieu?
— Ani jeden, ani drugi, ale jakiś w podeszłym wieku jegomość bardzo po pańsku wyglądający, słowo daję. Nigdy on tu jeszcze u nas nie był.
— Pani zakazała przyjmować kogokolwiek, mówiłem ci o tem dziś rano, odparł Ireneusz.
— Powiedziałem to temu panu, ale uparty jak muł, odrzekł że nie odejdzie i musi się widzieć z panią Dick-Thorn, wiedząc że ona go przyjmie skoro usłyszy że on przybywa z Brunoy.
Ireneusz się wzdrygnął.
— Z Brunoy? powtórzył.
— Tak, mówił to z taką stanowczością, że zaniosłem jego bilet?
— I przyjęła go pani?
— Z razu niechciała, ale gdy jej powiedziałem: „Ten pan kazał oświadczyć że przybywa z Brunoy,“ zmięszała się, widocznie i kazała wprowadzić gościa do małego salonu dokąd się wkrótce udała.
— I długo rozmawiali?
— Przeszło godzinę, poczem pani wyprowadziła go aż do wschodów.
— Jakże się ten pan nazywał?
— Fryderyk Bérard. Czy go pan znasz, panie Laurent.
— Bynajmniej. Z resztą cóż nas to może obchodzić?
— Zapewne.
Moulin rozstawszy się z lokajem, szedł zwolna po wschodach.
— Kto może być ten Fryderyk Bérard? zapytywał siebie. Ten człowiek którego pani Dick-Thorn nie znała wcale a który ją zmusił do widzenia się z sobą za pomocą słów kilka między któremi mieściło się słowo Brunoy? Co to może znaczyć? Obłąkana z Królewskiego Placu powtarzała także tę nazwę, jaka nam przywodzi na myśl złowrogie wspomnienia. Byłżeby to szczególny zbieg okoliczności? Nie! — jest wtem widocznie jakaś tajemnica, którą rozjaśnić należy.
Pani Dick-Thorn wsiadła w dorożkę na Amsterdamskiej ulicy i kazała się zawieść na ulicę Pot-de-fer.
Ponieważ dwie godziny już upłynęły od bytności Jerzego, mniemany Fryderyk Bérard był w domu i oczekiwał.
Turkot zatrzymującego się powozu zwrócił jego uwagę.
Podniósł firankę u okna, wyjrzał i zobaczył wysiadającą Klaudję.
— To ona przyjechała sama, wyszepnął. Przewidywałem to z góry. To schronienie przestaje być dla mnie bezpiecznem. Dobrze zrobiłem przedsięwziąwszy środki ostrożności. I zapuścił firankę.
Klaudja weszła w głąb ciemnej wilgotnej sieni.
— Jak też można żyć tutaj! myślała idąc.
Odźwierna wstrzymała ją zapytaniem:
— Kogo pani szuka?
— Pana Fryderyka Bérard!
— Wyszedł przed chwilą.
— Czy tylko na pewno? zapytała z niedowierzeniem Klaudja.
— Tak pani. Wyszedł przed kwadransem.
— To mnie bardzo dziwi.
— Dla czego? Pan Bérard ma interesa i często wychodzi.
— To też nie to mnie dziwi że go niema, ale to, że wyszedł o tej godzinie w której miał na mnie oczekiwać.
— A! to pewnie dla pani pozostawił tu list. Proszę mi powiedzieć swoje nazwisko.
— Pani Dick-Thorn.
— To właśnie. Oto jest list.
Klaudja pochwyciwszy kwadratową kopertę, wsiadła z pospiechem do dorożki.
Drżącą ręką rozdarła kopertę.
Radością zabłysło jej spojrzenie, na ustach zajaśniał uśmiech tryumfu.<br
Czek na sto tysięcy franków na okaziciela do jednego z pierwszorzędnych Paryzkich bankierów z podpisem: „Jerzy de la Tour-Vandieu,“ upadł jej na kolana.
— Ha! wyszepnęła, nareszcie znowu jest w mojej mocy!... Stał się jak niegdyś moim niewolnikiem! Dziś, sto tysięcy franków... pojutrze, trzy razy większa suma, jeżeli mi się podoba, a niezadługo moja córka zostanie margrabiną!... Miałam słuszność licząc na swą szczęśliwą gwiazdę.
Klaudja spojrzała na zegarek.
— Godzina trzecia, wyrzekła; kantory bankierskie zamykają dopiero o czwartej. Mam więc czas jeszcze.
Spuściła okno od powozu mówiąc do stangreta:
— Na ulicę Latte.
W godzinę potem wróciwszy do domu ze stoma tysiącami franków, weszła do małego salonu przytykającego do jej sypialni, gdzie stało hebanowe biureczko w jakim zwykła była chować pieniądze.
Odebrana suma składała się z czterech paczek, w każdej znajdowało się dwadzieścia pięć sztuk banknotów, które złożyła na biurku.
Wyjęła z szufladki duży pugilares i otworzywszy go, chcąc w nim umieścić pieniądze, ale myśl jakaś powstrzymywała ją widocznie. Nacisnęła więc mały stalowy guziczek, i otworzyła skrytkę pod safjanem, której istnienia trudno się było nawet domyśleć.
— Testament księcia Zygmunta i pokwitowanie Corticellego, stanowią dla mnie majątek, wyszepnęła, pieniądze tu będą w bezpiecznem miejscu.
Koperta z dużą czerwoną pieczęcią naddarta nieco u góry, o jakiej wspominaliśmy na początku tego opowiadania i drugi papier noszący na sobie ślady licznych zagięć, zniknęły w skrytce, poczem obok nich włożyła pieniądze przyniesione z miasta w raz z nielicznemi znajdującemi się tu banknotami. Wsunęła w głąb skrytki pugilares i zamknęła na klucz szufladę.
Czas upływał.
Pokojówka przyszła zawiadomić panią Dick-Thorn, że fryzjer oczekuje, kazała go więc przywołać.
Przed siódmą Klaudja wraz z córką weszła do wielkiego, pustego jeszcze salonu.
Przed rozpoczęciem zabawy, miał odbyć się obiad na który w liczbie zaproszonych znajdowali się Edmund Loriot i Henryk de la Tour-Vandieu.
Henryk przybył jeden z najpierwszych.
Ujrzawszy go wchodzącym, Ireneusz Moulin zadrżał z niepokoju. Gdyby przybrany syn Jerzego poznał go, całe rusztowanie tak pracowicie wzniesione runąć by mogło od razu.
Szczęściem że przeszedłszy koło niego, nie zwrócił nań wcale uwagi. Ireneusz odtąd uważał się za ocalonego, bo obecności doktora Loriot nie obawiał się wcale.
Wszakże powiedział młodemu lekarzowi:
— Nie dziwuj się pan niczemu co się dziać będzie przed pańskiemi oczyma. Edmund mu to przyrzekł, a Moulin polegał na jego przyrzeczeniu.
Gdy lokaj wprowadzał doktora, mniemany Laureat znalazł się na jego drodze i zdołał mu szepnąć niepostrzeżenie:
— Pamiętaj pan!...
Synowiec Piotra Loriot skinął głową na znak potwierdzenia, ale ciekawość jego jeszcze się wzmogła. Zapytywał sam siebie, jaką tajemnicę przed nim ukrywano i jaką to szczególną rolę mieli odegrać przed jego oczyma Moulin i Berta?
Przy wejściu do salonu, oczekiwała pani Dick-Thorn prawie tak piękna jak przed dwudziestu laty, wraz z córką Oliwją jaśniejącą młodością i wdziękiem.
Opuśćmy teraz dom na Berlińskiej ulicy a udajmy się za Dubiefem i Terremondem, siedzącemi za stołem w restauracyi przy rogatce Montparnasse.
Zjedli obfity obiad i wypili wiele, nie podchmieliwszy jednak sobie, ponieważ dobrze rozumieli że będą potrzebować zimnej krwi i przytomności.
Terremonde spojrzał na zegar umieszczony za bufetem.
— Dziewiąta!... rzekł pochylając się do swego towarzysza, czas nam się zająć naszą wyprawą.
— Bardzo to rzecz prosta, odparł Dubięf. Mamy być punkt o dziesiątej u drzwi domu Nr. 19 przy ulicy Notre-Dame-des-Champs. Ztąd bardzo blisko, wprędce tam będziemy, a to najgłówniejsza!
— Nie! — najgłówniejsza rzecz dostać „dryndę,“ a tej jeszcze nie mamy.
— Będziemy ją mieli, bądź spokojny. Mam na to sposób. Trzeba nam tylko poszukać takiego miejsca, gdzie dorożkarze jadają obiady.
— Pytać się o to niepotrzebujemy. Znam na ulicy Zachodniej knajpę, gdzie się stołują dorożkarze.
— Daleko od stacyi policyjnej?
— Dosyć daleko.
— Dobrze. Skoro ci głupcy założą koniowi na łeb worek z obrokiem, już są spokojni i myślą tylko o jedzeniu. Rozumiesz mnie teraz?
— Chodźmy... Zrozumiem jak zobaczę.
— Wyszedłszy ztąd, wdzieję mój brązowy surdut na ubranie. Założę perukę, faworyty i ową rurę ceratową na głowę, a wtedy będę miał minę dorożkarza z pradziadów. Pójdziemy tam, gdzie oni jadają obiady i upatrzymy jaki lekki powozik o tęgiej szkapie. Zdjąwszy jej worek, założymy wędzidło w oka mgnieniu. Ty wejdziesz do knajpy i każesz sobie coś podać dla tego, ażeby mieć oko na drzwi zwrócone. Ja siądę na kozioł i ruszę z miejsca. Deszcz pada, błoto głuszy odgłos podków. Skręcę w bok, dla omylenia ciekawych gdyby byli jacy i ruszymy na ulicę Notre-Dame-des-Champs, gdzie się połączymy... a potem w drogę razem, do krainy złota! Jakże uważasz mój pomysł?
— Świetny! — Mój własny!... ręczę ci słowem!... Przewiduję że będziemy mogli dziś grubo zarobić, jako „fałszywi dorożkarze.“ „Zabierz się“ dorożką jedzie się na dworzec kolei, wiezie się podróżnego nie tam gdzie on chce jechać, ale tam gdzie chcemy aby on jechał. Cóż ty na to?
— Wspaniała myśl zaiste!
— Być może później zużytkujemy na dużą skalę mój pomysł. Dziś, o co innego nam chodzi. Trzeba pomyśleć o wszystkiem zawczasu. Nie należy aby kto widział Numer dorożki...
— To prawda! Lecz jak to zrobić?
— Rzecz nader łatwa: Kupisz arkusz czarnego papieru i za dwa grosze klajstru. Wytniemy z papieru paski i przyklejemy je na numerach.
— Rozumiem. Idę natychmiast.
— A przechodząc koło bufetu, każ mi podać rachunek.
Terremonde wrócił za chwilę niosąc klajster w tekturowej tutce i arkusz czarnego papieru, który Dubief pociął na kawałki.
— Kwadrans na dziesiątą, rzekł, czas nam wyruszyć. I dwaj łotrowie wyszedłszy, zwrócili się w stronę drogi ku Maine.
Ku wielkiemu ich zawodowi nie było ani jednej dorożki przed garkuchniami na tej ulicy.
— Do pioruna! mruknął Terremonde, na taki przeklęty czas, może nam się nie udać. Toby nie było zabawne.
— Bądź spokojny, odparł Dubief, znajdziemy to czego nam potrzeba na Zachodniej ulicy.
— Wyprzedzimy tych nędzników w knajpie na pomienionej ulicy.
Trzy dorożki stały przed domem, wzdłuż chodnika.
Konie poosłaniane przed deszczem derami, jadły obrok z apetytem.
W małej sali oddzielonej od sklepu szklannemi drzwiami, siedziało przy jednym stole trzech dorożkarzy. Jedli zwolna, rozmawiając o swoim rzemiośle w którym byli zamiłowani, o złych czasach, o dalekich kursach, i nie dość hojnych pasażerach, filozofowali na swój sposób, ażeby sobie wynagrodzić nieskończone wyczekiwania na kozłach, gdy nagle zamilkli.
Wszyscy trzej usłyszeli w pierwszej sali głos, na dźwięk którego słuch natężyli.
Ten głos dźwięczny i wesoły, był im dobrze znany.
— Co dziś macie na obiad ojcze Pitois? pytał ten głos.
— Duszonego królika, panie Loriot, odparł restaurator, baranina z rosołu, kotlety z kartoflami, jest w czem wybierać.
— A więc dajcie mi duszonego królika i butelkę dobrego wina.
— A zupy nie podać? Mamy wyborną zupę z kapusty.
— Dajcie mi więc pełen talerz, ale żeby było w niej dużo kapusty.
— A gdzie podać panie Loriot? W tamtej sali są wasi koledzy.
— Kto taki?
Oberżysta wymienił trzy nazwiska.
— Doskonale! — zawołał Piotr Loriot, sami starzy znajomi. Poczciwe dusze, zacni ludziska! — Chętnie wypije z niemi jaką butelczynę.
Właściciel dorożki Numer trzynasty wszedł do sali gdzie został przyjęty radosnym okrzykiem kolegów, którzy mu natychmiast zrobili miejsce przy stole.
— Jakimże przypadkiem znalazłeś się tu o tej porze? zapytał jeden z nich.
— Tylko co przeprzągłem szkapę, odrzekł Piotr. Dostała wszystko czego potrzebuje, teraz więc kolej na mnie się posilić.
— Będziesz więc jeździł przez noc całą?
— A tak. W taką, niepogodę można dobrze zarobić. A ty, Sous-Sonci?
— I ja tak samo zrobię, odrzekł dorożkarz znany przez kolegów pod tem nazwiskiem.
— A czy przeprzągłeś?
— O siódmej w Belleville. Pojechałem na Berlińską ulicę i tam trafiła mi się dobra gratka.
— Cóż takiego?
— Spotkałem jakiegoś pana który mi zapłacił za sześć godzin z góry i dał na piwo, abym zajechał o wpół do jedenastej w nocy po jakąś panienkę na ulicę Notre-Damedes-Champs pod Numer 19.
Piotr Loriot podniósł głowę nasłuchując. Przestał jeść.
— Ulica Notre-Dame-des-Champs, Numer 19 powtórzył. Ależ to ja znam ten dom... Przypomina mi się ta cała historja. Tak! jakiś tam klejnocik zapomniany w mojej dorożce. Panienka która się kazała zawieść na schadzkę, na Plac Królewski.
— A może to ta sama? podsunął Sous-Sonci.
— Bardzo być może. Ładna co prawda, ale djabelnie bałamutka. I pomyśleć że mój synowiec który nie jest przecie głupcem, byłby się jej dał owikłać, jak pierwszy lepszy dureń!... Biedny chłopiec! Na szczęście ja zbadałem, jak rzeczy stoją i powiedziałem mu: „Stój!... nie rób szaleństwa!” Gdyby nie to, byłby się z nią ożenił!... Teraz już sobie oboje wyperswadowali. Pomyślcie tylko, ile on zawdzięcza mojej dorożce Numer trzynasty? Mówię zawsze że ta cyfra przynosi szczęście. Powiedz mi Sous-Sonci, czy niewiesz czasem jak się nazywa ta panienka którą masz zawieść? — Nazywa się Berta Moneśtier. Mieszka na trzeciem piętrze.
— Toż samo!... przysięgam... to ona! A dokąd ją masz zawieść?
— Do jakiegoś pałacu na Berlińską ulicę. Mam powiedzieć że mnie przyseła pan Ireneusz Moulin.
— Jakaś widocznie schadzka z wielkim panem. Zapewne bogaty kochanek, nie dziwota, bo ładna dziewczyna. Ale co cię to może obchodzić? — Jesteś zapłacony, więc rób co ci polecono.
— Rozumie się... Wypiję Jeszcze kieliszek i ruszam. Lepiej zaczekać, aniżeli się spóźnić.
Dochodziła natenczas godzina dziesiąta.
Dubief z Terremondem włóczyli się po ulicach upatrując jakiejś dorożki stojącej przed garkuchnią.
Weszli w ulicę Zachodnią.
Deszcz ciągle padał. Obaj zbrodniarze widząc że szukają napróżno, zaczęli się niepokoić. Gdy nagle Terremonde przystanął.
— Patrz... patrz... zawołał, wskazując ręką ku jakiemuś błyszczącemu punktowi otoczonemu mgłą w około.
— Co takiego? zapytał Dubief, zatrzymując się także.
— Kolorowa latarnia!... to czego właśnie szukamy.
— A może to stacja? Trzeba się strzedz, bo tam zawsze bywa zdwojony dozór policyjny.
— Nie! — to traktjernia. Chodźmy.
Ruszyli szybkim krokiem ku dorożkom.
Fjakr Piotra Loriot stal najdalej. Ulica Zachodnia zwykle mało ruchliwa, o tej godzinie była pustą zupełnie.
— No! teraz wybieraj; zawołał Terremonde, a jak będziesz siadał na kozioł, ja wejdę do knajpy i każę sobie podać szklankę wina, ażeby zająć gospodarza.
— Niepotrzeba! — inaczej się rozmyśliłem, odparł Dubief. Wsiądź zaraz do budy... Już późno trzeba się spieszyć.
To mówiąc z miną znawcy, przyglądał się koniom.
— Do miljon djabłów!... mruknął pod nosem, To wszystko zdechlaki, ustaną nam w drodze.
Doszedłszy do czwartego ekwipażu będącego własnością Loriota, przystanął.
— To co innego, dodał, szkapa dobra, powiezie nas szybko. Dalej!... przyklejaj papier na numera.
— Ach! Numer trzynasty!... zawołał z niepokojem Terremonde; może nam to przynieść nieszczęście.
— Nie baj daremnie, a spiesz się. Kpię sobie ze wszystkich nieparzystych numerów.
W owym czasie gdy się działy opowiedziane przez nas wypadki, numera metalowe dorożek nie były przyczepione na latarniach, ale malowane na ciemnych powozach białym kolorem, a na żółtych czarnym.
Dorożka Piotra Loriot była ciemnego koloru.
Terremonde wydobywszy czarny papier zakleił numera.
Trwało to zaledwie minutę; Przez ten czas Dubief zdejmował worek z obrokiem ze łba koniowi i zakładał wędzidło.
— Siadaj!... wyszepnął do Terremohdą, a strzeż się aby nie zamknąć drzwiczek z hałasem.
Wskoczył na kozioł i ujął lejce.
Terremonde już siedział w dorożce.
Koń wstrzymywany przez Dubiefa szedł z wolna i zaledwie było słychać odgłos jego kopyt na grubej warstwie błota.
Gdy odjechali o kilkadziesiąt kroków od traktyjerni. Dubief obejrzał się po za siebie, a zobaczywszy że nikt z garkuchni niewychodzi, uderzył batem Milorda.
Koń nienawykły do takiego obejścia, bo zwykł był tylko słuchać głosu Loriota, skoczył jak oparzony i ruszył galopem.
— Do djabła! wymruknął Dubief, zginęliśmy!... szkapa narowista, jak widzę!...
Po kilku chwilach wszelako udało mu się powściągnąć zapał Milorda, który z galopa przeszedł w zwykłego kłusa.
Improwizowany dorożkarz, skręcił i wjechał w ulice Rennes.
Zegar wieżowy na stacyi kolejowej wskazywał wpół do dziesiątej. Punkt o dziesiątej, dorożka skradziona Piotrowi Loriot, stanęła na ulicy Notre-Dame-des-Champs przed domem Nr. 19.
Dubief zeskoczył z kozła i rzekł do Terremonda wysiadającego z dorożki:
— Stań przed koniem tak, aby nie ruszał z miejsca, a skoro posłyszysz mnie, schodzącego ze schodów, pakuj się do pudła napowrót. A przedewszystkiem nie zapominaj poleceń naszego opiekuna... Bądź dla tej panienki grzecznym, bardzo grzecznym!...
— Nie troszcz się! — Znam co się damom należy.
Dubief podszedł do drzwi, a znalazłszy je zamkniętemi, zadzwonił.
Na odgłos dzwonka, wyszła odźwierna.
— A do kogo to? zapytała.
— Na trzecie piętro. Drzwi na wprost schodów. Do panny Berty Monestier, odrzekł Dubief.
— A do kogo?
— Od pana Ireneusza Moulin, aby ją zawieść...
— Dobrze... dobrze! przerwała kobieta. Idź pan.
Łotr niepozwolił sobie powtórzyć tego dwa razy. Przebiegł schody jak żołnierz idący do szturmu, a doszedłszy trzeciego piętra, zadzwonił do drzwi znajdujących się na wprost schodów.
Drzwi otworzyły się natychmiast i Berta ukazała się w kapeluszu i na twarz zapuszczonej woalce. Wiedząc że Ireneusz przyśle po nią, zawczasu się ubrała.
Oczekiwała nasłuchając turkotu z ulicy, a usłyszawszy zatrzymujący się powóz i spieszne kroki przebiegające schody, mimo że jeszcze nie było wpół do jedenastej, była gotową do wyjazdu.
Złowroga niepogoda dopomagała zbrodni przygotowanej przez Théfera, na rachunek Jerzego de la Tour-Vandieu.
Dubief niepotrzebował nawet tłumaczyć się wcale.
— Przyjeżdżasz przysłany przez pana Ireneusza Moulin? zapytała, biorąc go dzięki przebraniu, za prawdziwego dorożkarza.
— Tak proszę pani, odrzekł zdumiony tem, że go oczekiwano. Przyjechałem po panią i mam oddać tę kartkę na dowód, że mnie tu przysłano.
To mówiąc podał Bercie bilecik napisany przez Théfera.
— Wiem... wiem! — odparła dziewczyna nieczytając kartki. Zejdź na dół, a ja zagaszę lampę, zamknę drzwi na klucz i przyspieszę za tobą.
— Dobrze pani.
Tu zeszedł, mówiąc do siebie.
— Wszystko idzie jak z płatka. Łatwo do nie uwierzenia! Oczekiwała na mnie i wymówiła sama nazwisko człowieka, który niby to miał po nią przysłać. Wszystko to urządził nasz opiekun. Oj! szczwany to lis, nie lada!
I schował do kieszeni bilecik Théfera.
Dubief wyszedłszy z domu, stanął na chodniku.
— No i cóż? zapytał Terremonda.
— Siadaj co prędzej do budy... Ona zaraz nadejdzie.
Terremonde z pospiechem wskoczył do dorożki, której drzwiczki zostawił zamknięte. Prawie w tej samej chwili ukazała się Berta.
Dubief stał przy dorożce.
— Niech pani siada, rzekł, i niech się pani nieprzestraszy że tam w dorożce ktoś się znajduje.
Berta niepodejrzywając podstępu pomyślała.
— Zapewne Moulin jakiemuś, zaufanemu człowiekowi powierzył nademną opiekę. I wsiadła.
— Wiadomo pani, że mamy jechać daleko, dodał Dubief zamykając drzwiczki. Niech się więc pani nie niecierpliwi.
Jednocześnie dorożka wyjeżdżająca z ulicy Rennes, nadjechała dobrym kłusem,
— Nie trzeba ażeby nas kto widział... pomyślał przebrany dorożkarz. Dalej w drogę!...
Wskoczył na kozioł, ściągnął lejce i zaciął, konia, który ruszył galopem.
Ujechawszy kilkanaście kroków, obejrzał, się, po za siebie. Powóz przed którym uciekł, zatrzymał się właśnie przed domem Nr. 19.
— Ledwie zdążyłem... do pioruna! pomyślał zbrodniarz i zaciął powtórnie Milorda, który leciał jak strzała.
Dorożka która zatrzymała się przed mieszkaniem Berty, była własnością dorożkarza Sous-Sonci. Gdy tenże zapłacony z góry przez Ireneusza wyszedł z garkuchni przy ulicy Zachodniej żeby okiełznać konia i pojechać na wskazane miejsce, zastał tylko trzy dorożki zamiast czterech, stojące koło chodnika.
— Słuchaj Loriot! — zapytał wracając do traktyjerni, czyś tu przyszedł pieszo... bez pudła?
— Żartujesz chyba? krzyknął zaniepokojony stryj Edmunda.
— Wcale nie żartuję.
— Jakto? — więc mojej dorożki Numer trzynasty niema przed domem?
— Niema!... daję ci słowo honoru! I koń i dorożka zniknęły.
Dorożkarze wybiegłszy z pospiechem sprawdzili że Sous-Sonci mówił prawdę.
Piotr Loriot, klął, wymyślał, złorzeczył. Od lat dwudziestupięciu jak był dorożkarzem nie zdarzyło mu się coś podobnego.
Przeszukano sąsiednie ulice, rozpytywano przechodniów. Nikt niemógł dać żadnego objaśnienia.
Idź zawiadomić komisarza policyi i prefekturę, rzekł do niego Sous-Sonci. Ja ruszam w drogę. Przedewszystkiem punktualność.
I pojechał na ulicę Notre-Dame-des-Champs, gdzie jak widzieliśmy przybył w chwili, gdy Dubief umykał ze skradzioną dorożką Nr. 13.
Sous-Sonci pragnąc się wywiązać dokładnie z zadania, zadzwonił, a skoro tylko drzwi się otworzyły, wszedł do stancyjki odźwiernej.
— A to chyba zmówiliście się wszyscy na wieczór dzisiejszy!... ujrzawszy go wykrzyknęła gniewna. Czegóż ty chcesz znowu do czarta?
— Przyjechałem po pewną panienkę, która mieszka w tym domu. Oczekuje na mnie i mam ją zawieść na drugi koniec Paryża.
— Jakże się nazywa ta panienka?
— Panna Berta Monestier.
— Jest to uczciwa panna, a nie żadna tam „panienka.“ Kto cię tu przysłał?
— Pan Ireneusz Moulin.
— Niestety! spóźniłeś się mój chłopcze.
— Jakto... spóźniłem się? Co to ma znaczyć? Na moim zegarku jeszcze pięć minut brakuje do naznaczonej godziny.
— Być może; ale mimo to ktoś inny cię wyręczył.
— Mnie... mnie wyręczył? powtórzył zdumiony dorożkarz. Niechże mi pani to wytłumaczy. Jestem zapłacony i chcę uczciwie zarobić te pieniądze. Skoro ta panna miała na mnie czekać, wyjechać przecie niemogła.
— Zdaje się że nie ty tylko byłeś zamówiony do przewiezienia panny Berty dziś wieczorem. Jeden z twoich kolegów, jakiś gruby, niski mężczyzna w piaskowym długim surducie, przyjechał przed dziesięcioma minutami. Miał polecenie od pana Ireneusza Moulin zabrać moją lokatorkę. Wszedł do niej, zeszła i pojechali. Musiałeś minąć się z niemi w drodze.
— Ależ to być nie może!... odparł zakłopotany dorożkarz.
Odźwierna nie lubiła ażeby o prawdzie jej słów powątpiewano i ująwszy się pod boki wykrzyknęła:
— A ty sobie co myślisz, że ja śnię, czy jestem pijana? Zrywam piersi ażeby mu wytłumaczyć, a ten jeszcze z tego niezadowolony! Skoro nie wierzysz, ruszaj na górę i przekonaj się czy panna Berta jest w domu? Bądź zdrów!...
wynoś się swoim kosztem, bo ja spać idę.
Było to jasne że odźwierna żartować niemyślała.
Sous-Sonci wyszedł ze spuszczoną głową.
— Do miljon djabłów! zawołał stanąwszy na chodniku i drapiąc się w głowę. Przecież się nie spóźniłem!... Muszę pojechać na Berlińską ulicę i opowiedzieć jak było, wytłumaczyć dla czego nikogo nieprzywożę chociaż kurs z góry był zapłacony. Niechaj przynajmniej ów pan nie pomyśli żem oszust.
I wsiadłszy na kozioł, wyruszył do pałacyku.
∗
∗ ∗ |
Przypominamy sobie że Théfer powiedział Jerzemu de la Thour-Vandieu:
— Przyjdę do pana dziś wieczorem.
Wyszedłszy od Klaudyi Dick-Thorn, książę udał się na ulicę Pont-Louis-Phillipe, gdzie nie zastał swego zaufanego pomocnika, Théfer albowiem wyszedł za sprawami służbowemi. To też wróciwszy do domu, oczekiwał nań z łatwą do zrozumienia niecierpliwością.
O wpół do dziesiątej wieczorem, powóz zatrzymał się przed domem, gdzie zamieszkiwał mniemany Fryderyk Bérard.
Théfer wysiadł z powozu i wszedł.
— No! i cóż? zagadnął, czy książę oddał wizytę pani Dick-Thorn?
— Klaudyi Varni? tak, byłem u niej; odparł Jerzy ponuro.
I obecność waszej książęcej mości wystarczyła do zmięszania szyków nieprzyjaciela?
— Tak sądziłem; lecz na nieszczęście inaczej się stało.
— A więc pani Dick-Thorn ma na prawdę broń w ręku?
— Tak, i co do tej broni właśnie chciałem się ciebie poradzić...
— Pomówimy o tem w drodze.
— Dla czego nie tutaj?
— Bo czas nam już jechać, jeżeli książę chcesz się naocznie przekonać że Berta Leroyer znajduje się w naszej mocy.
— Chcę tego!... A teraz jeszcze bardziej niż przed tem.
— A więc nie ociągajmy się!... Właśnie nadchodzi godzina w której moi ludzie działać poczną.
— A jesteś pewien powodzenia?
— O tyle, o ile tego pewnym być można. Mój plan jest nazbyt dobrze obmyślonym, abyśmy mogli obawiać się nie udania. Ale... niechże wasza książęca mość zaopatrzy się w pieniądze.
— Już to zrobiłem.
— A więc jedzmy.
Wyszedłszy obaj z mieszkania, wsiedli do dorożki oczekującej przed domem.
— Dokąd mam jechać? spytał woźnica.
— Na ulicę Montrenil, około bramy w fortyfikacjach.
Powóz potoczył się szybko.
— Teraz, zaczął Théfer, możemy rozmawiać. A więc Klaudja Varni żąda pieniędzy?
— Tak jest.
— Dużej sumy?
— Ogromnej!... Żąda połowy mego majątku!...
— Trzy miljony! wykrzyknął Théfer. Ha! ha! małej rzeczy jak widzę zachciało się tej pani!...
— A to jeszcze nie wszystko; dodał pan de la Tour-Vandieu.
— Czegóż więc żąda jeszcze? Może chce aby się wasza książęca mość z nią ożenił?
— Nie!
— Żąda tylko ażeby mój syn zaślubił jej córkę.
Théfer aż podskoczył na siedzeniu, a potem zrobił znacząco minę.
— Ho! ho! wymruknął, to dopiero zachcianka. Przebiegła kobieta!... jak widzę. No! żeby stawiać podobne żądanie, musi mieć potężną broń w swym ręku!
— Straszną! — wykrzyknął Jerzy. Zna połowę naszej tajemnicy.
— Co? mianowicie...
— Wie że Estera Dérieux żyje i jest pewną że uleczyć ją można.
— Ta kobieta jak widzę, musi mieć na swoje rozkazy tajną policję, odparł agent i przypuszczam że nas szpieguje. Ale chociażby nawet Estera Dérieux uleczoną została, co może zaszkodzić waszej książęcej mości to uleczenie które do niczego niemoże posłużyć Klaudyi Varni?
— Nierozumiesz jej dalszych planów jak widzę. Oddałaby natenczas wdowie po moim bracie Zygmuncie testament, napisany przezeń w przeddzień śmierci, na mocy którego straciłbym cały majątek...
Théfer drgnął powtórnie.
— I ten testament istnieje? zapytał.
— Istnieje.
— I znajduje się w ręku pani Dick-Thorn?
— Bez najmniejszej wątpliwości.
— Trzeba go jej więc odebrać.
— Napróżno byśmy tego próbowali.
— Dla czego?
— Klaudja szyderczo mi oznajmiła, że ten dokument nie znajduje się w jej domu, albowiem nie ufając mi, złożyła go w bezpiecznem miejscu, po za granicami mej władzy.
Ta kobieta ma spryt nie lada! powtórzył Théfer.
— I jest na wszystko zdecydowaną! dodał pan de la Tour-Vandieu.
— A zatem książę przyjąłeś podane przez nią warunki?
— Prosiłem o zwłokę do dnia jutrzejszego za nim odpowiem. Chciałem się ciebie zapytać pierwej i zasięgnąć twej rady.
— Wasza książęca mość zostałeś przyciśniętym do muru; rzekł agent. Trzeba wybierać pomiędzy skandalem i ruiną, albo spokojną przyszłością okupioną co prawda wielką ofiarą. Dwie kobiety mogą zgubić księcia... Jedna z nich a mianowicie Berta Leroyer przestanie dla nas być groźną, dziś jeszcze. Zostanie tylko druga, Klaudja Varni. Za jaką bądź cenę, zdobyć spokój potrzeba! — Zdarza się czasem w życiu konieczność zrobienia ustępstw a w tym tu razie lekarstwo nie jest gorszem od choroby. Trzeba więc zezwolić na małżeństwo syna waszej książęcej mości, z córką pani Dick-Thorn, ponieważ konieczność, znagla nas ku temu; ale przed tem przekonać się trzeba czy dawna kochanka nie wprowadziła w błąd waszej książęcej mości... Czy testament Zygmunta de la Tour-Vandieu w rzeczy samej istnieje i znajduje się w posiadaniu Klaudyi.
— Nie śmiałaby mi grozić, gdyby nie miała go w ręku, odrzekł Jerzy. Jestem pewny że go ma, tak jak i drugi dokument równie niebezpieczny.
— Jaki dokument?
— Pokwitowanie napisane przez mordercę Giuseppa Corticelli, za odebrane pieniądze za pchnięcie szpadą mojego brata.
— Skoro tak, walka jest niepodobieństwem. Trzeba pochylić głowę, poddać się... — i niech syn waszej książęcej mości zaślubi Oliwję Dick-Thorn.
— Ale czy Henryk zechce na to się zgodzić?
— Książę sam możesz jedynie odpowiedzieć na to zapytanie.
— Mój syn kocha pannę de Lilliers i małżeństwo to jest ułożone.
— Każde małżeństwo może być zerwane.
— Ale jakiż powód dać temu zerwaniu?
— Niewiem... Wszak poszukawszy, dałoby się odnaleść;
— Henryk będzie się opierał...
— Waszej książęcej mości służy prawo po nad nim. Można go zmusić...
— To będzie trudno.
— Mniejsza z tem, jeżeli tylko nie jest niepodobnem.
Nastąpiła chwila milczenia po której zaczął pan de la Tour-Vaudieu:
— Trzeba mi będzie zamieszkać napowrót w pałacu.
— Zapewne; odparł Théfer, i teraz będzie to można uczynić bez niebezpieczeństwa. Ale trzeba będzie jeszcze zaczekać dni parę. Mogą zajść jakieś nieprzewidziane powikłania. Czy pani Dick-Thorn wie że książę mieszkasz przy ulicy Pot-de-fer?
— Nic jej niemówiłem o mojej udanej podróży. Sądzi że ten Fryderyk Bérard którego nazwisko przybrałem, jest moim pełnomocnikiem.
— E!... jest ona nazbyt przebiegłą ażeby mogła ufać temu, ale to rzecz mniejszej wagi. Niech książę jutro pojedzie do niej... Trzeba jej przedstawić konieczność przygotowania pańskiego syna i skłonienia go do nowych projektów. Nie będzie mogła ona odmówić kilkudniowej zwłoki... Co zaś do Estery Dérieux, tej niema się co lękać. Pani Dick-Thorn nie wie zapewne że wdowa po pańskim bracie znajduje się w Charenton, a choćby nawet wiedziała, to niepodobna jej będzie dostać się do zakładu i widzieć z obłąkaną. A teraz jeśli wasza książęca mość pozwoli, pomówimy o naszych osobistych interesach.
— Dobrze; wyszepnął Jerzy.
— Jak powiedziałem, dla usłużenia waszej książęcej mości, narażam własną mą głowę...
— Ja też jestem gotów dotrzymać przyrzeczenia. Wychodząc z domu na płaskowzgórzu w Bagnolet oddam ci czek na sumę dwa kroć stotysięcy franków.
— Samo wykradzenie Berty Leroyer, odparł oschle Théfer, będzie kosztowało pięćdziesiąt tysięcy. Wiem, że to drogo, ale w interesach tego rodzaju targować się niepodobna.
— Zapłacę te pięćdziesiąt tysięcy franków.
— Klaudja Varni, mówił dalej Théfer, jest może mniej groźną niż córka gilotynowanego. Książę jesteś gotów dać trzy miljony pani Dick-Thorn, choć ona nie naraża się na żadne osobiste niebezpieczeństwo. Ja zaś narażam się na szafot... Dwakroć sto tysięcy franków, to dla mnie za mało.
— Ależ to była umówiona cena?
— Wiem o tem... ale się — rozmyśliłem.
— Ileż więc żądasz?
— Dwa razy tyle... Cztery kroć sto tysięcy.
— Ależ zastanów się... zaczął Jerzy.
— Na co się próżno upierać? przerwał Théfer. Jeżeli książę nie przystaje, moi ludzie odwiozą Bertę tam, zkąd ją wzięli i będzie po wszystkiem.
Wyzyskiwanie było widoczne, tak samo jak wymagania Klaudyi.
— Obdzierasz mnie!... wyrzekł głucho pan de la Tour-Vandieu, Nadużywasz położenia!... Jednakże ustępuję. Dam ci ile żądasz.
— To dobrze. Ufam słowu waszej książęcej mości.
— Powóz przystanął. Théfer wyjrzał przez szybę.
— Panie! zawołał dorożkarz, jesteśmy już koło fortyfikacyi.
— A zatem jesteśmy na miejscu, dodał inspektor wysiadając i dopomagając wysiąść towarzyszowi.
— Czy pan mnie zatrzymuje nadal? pytał woźnica.
— Nie! odrzekł Théfer, i zapłaciwszy hojnie, wziął pod rękę Jerzego.
— Pójdziemy dalej pieszo, rzekł do niego z cicha. Byłoby nieostrożnością kazać się wieść do miejsca.
Obaj wspólnicy skierowali się ku Bagnolet.
Deszcz już nie padał, ale niebo było czarne jak atrament i droga pusta zupełnie.
Théfer przyspieszał kroku i naglił księcia. Niezadługo doszli do wsi, gdzie wszystkie światła pogaszone już były. Przeszedłszy wieś, udali się drogą wiodącą na płaskowzgórze. Deszcz rozmoczył ziemię, droga była ciężka.
— Trudno byłoby powozowi przejechać tędy; zagadnął Théfer. Pogoda nam nie sprzyja.
Książę chciał zejść na ścieżkę mknącą koło drogi. Agent chwycił go za rękę i przyciągnął ku sobie.
— Co się stało? zapytał Jerzy zdziwiony.
— Niech się książę odemnie nie oddala. Tu chodzi o życie. — Na wszystkie strony pełno pootwieranych przepaści skutkiem zawalenia się kopalni. Jeden krok fałszywy, a nastąpiłaby katastrofa!
Jerzy zadrżał.
— Przepaść? powtórzył.
— Tak; o przerażającej głębokości!
Théfer jak ptak nocny, widział dobrze w ciemności.
Nagle przystanął.
— Niech książę spojrzy, rzekł, zapalając woskową zapałkę i rzucając ją w rozpadlinę będącą koło drogi, Słabe światło oświetliło na sekundę ściany otchłani i zagasło.
— Ha! to droga bardzo niebezpieczna! wyszepnął Jerzy, którego dreszcz przebiegł od stóp do głowy.
— Tak, rzeczywiście niebezpieczna dla człowieka pijanego lub nieostrożnego, któryby szedł tu z jakim kulawym, żądny po nim dziedzictwa.
Na te wyrazy, książę się wzdrygnął na nowo. Przestraszył się wielce, lecz jednocześnie i uspokoił się; myśląc że agent policyjny nie miął żadnego interesu, aby się go pozbyć, ale przeciwnie.
Szli więc dalej szybko w milczeniu, gdy Théfer zatrzymał się nagle przed furtką wybitą w wysokim murze.
— Jesteśmy nareszcie, rzekł, wszak przyzna książę, iż miejsce dobrze wybrane.
— To prawda.
— A więc wejdźmy.
— Tu otworzywszy drzwi, wprowadził swego towarzysza do ogrodu, a potem do domu, gdzie zapalił świecę.
Pan de la Tour-Vandieu obejrzał się w około.
— Jak tu dziwnie smutno! wyjęknął z cicha.
Théfer się uśmiechnę!
— Być może, iż nie wesoło, odrzekł, lecz za to, jak wygodnie! — Nic nie brakuje. Proszę obejrzeć. Wszędzie żelazne kraty... a oprócz tego grube okienice, niedające się przecisnąć najmniejszemu promykowi światła.
— Czy ztąd daleko do mieszkań ludzkich?
— Tak daleko że żaden odgłos ztąd tam niedojdzie.
Zapas złożonego drzewa w pierwszym pokoju zwrócił uwagę Jerzego.
— Czyś ty już zastał tu to drzewo? zapytał.
— Nie! — Kazałem je przynieść.
Jerzy zrozumiał. Ręce mu zadrżały.
— Pożar!... wyszepnął.
Ihéfer odpowiedział potakującym poruszeniem głowy.
— Pożar widać z daleka, odrzekł pan de la Tour-Vandieu. Może nadejść pomoc...
— Zapóźno będzie niestety! Za nim sikawki nadeją, z całego domu będzie tylko kupa gruzów.
— A jeśli ta dziewczyna będzie wołała o pomoc?
— Mogę upewnić waszą książęcą mość, że nikt jej nie usłyszy. Z resztą, jeżeli przestanie żyć za nim pożar wybuchnie, nie będzie wołała. Pożar zaciera ślady... Gdzie ogień przejdzie, tam nikt nie zdoła zbrodni odnaleść...
Tu wydobył zegarek.
— Kwadrans na dwunastą, rzekł. Zostawiam tu księcia i wychodzę przed dom oczekiwać na moich ludzi... Powinni tu przybyć za chwilę.
Berta Leroyer jak wiemy, wsiadła bez obawy do dorożki Numer 13, i również wiemy że nie zadziwiła się, zastawszy w niej towarzysza podróży.
— Jesteś pan przyjacielem Ireneusza Moulin? zapytała Terremonda.
Wspólnik Dubiefa spodziewał się tego zapytania. To też odrzekł stanowczo:
— Tak pani.
— Zaufanym jego przyjacielem?
— Tak; ma on do mnie wiele zaufania.
— A więc pan wiesz może w jakim celu jadę do pani Dick-Thorn?
To zapytanie zmięszało nędznika, bojąc się popełnić jaką niezręczność odrzekł:
— Nie, pani... tego niewiem.
— Jakto? Ireneusz Moulin nic panu niepowiedział?
— Powiedział mi tylko: „Pójdziesz o wpół do dziesiątej do dorożkarza, któremu wydałem już polecenie. Zawiezie cię on na ulicę Notre-Dame-des-Champs, tam zatrzymasz się w doróżce. Panna Berta Monestier zejdzie na dół, wsiądzie do powozu i przyjedziesz do mnie tu razem.
— Do domu na ulicę Berlińską? dodała.
— Nie mówił mi gdzie. Powiedział tylko: „Potrzebuję ciebie” a to dla mnie wystarczające. Niewiem więc dokąd jedziemy... Wiem tylko że tu chodzi o biednego ojca pani straconego niewinnie na rusztowaniu.
Berta nie badała więcej. Wyjrzawszy oknem, zaczęła się rozpatrywać.
Na ulicy było pusto i ciemno.
— Gdzie teraz jesteśmy? zapytała.
Terremonde wyjrzał z kolei.
— Jesteśmy, odrzekł w pobliżu Sekwany.
— A więc niedługo będziemy na Placu Zgoda?
— Zapewne.
Dubief dojechawszy do brzegów Sekwany, skręcił na prawo, zamiast na lewo i jechał brzegiem aż do mostu Austerlitz, do rogatki Bercy i do bulwarów które w owym czasie jeszcze nie istniały.
Milord jako praprawnuk angielskiego konia, pędził bez znużenia.
Wjechali wreszcie na most Austerlitz. Berta ujrzała światło gazowe, odbijające się w czarnych nurtach rzeki.
— Rzecz dziwna... wyrzekła, iż dopiero, teraz mijamy Sekwanę mimo że jedziemy tak prędko. Nigdybym nie sądziła że to tak daleko!
Terremonde nic nieodpowiedział, pomyślał tylko:
— Panienka zaczyna się niecierpliwić... za chwilę zacznie podejrzywać, a skoro jej podejrzenia zamienią, się w pewność, może zacząć krzyczeć, co byłoby dla nas wcale niepożądanem. Trzeba się zabezpieczyć na wszelki wypadek.
I sięgnął do kieszeni paltota, gdzie miał ukryty sztylet, dany mu przez Théfera.
Berta niecierpliwiła się w rzeczy samej. Z oczyma utkwionemi w szybę powozu, patrzyła na nieskończone szeregi ciemnych domów i niemogła rozpoznać strony miasta przez którą jechali..
— Ale ten dorożkarz chyba zabłądził? nagle zawołała. Gdzie on jedzie?
— Niechaj się pani nie obawia, odrzekł Terremonde. Jedzie według rozkazów pana Ireneusza Moulin.
Te słowa uspokoiły, chwilowo obawę wszczętą w sercu dziewczyny.
Przyjechano wreszcie do mostu Bercy. Powóz skręcił na drogę koło okopów. Berta uczuła, że jej serce gwałtownie uderzać zaczyna.
— Dokąd mnie wieziecie? krzyknęła.
— Tam gdzie potrzeba... odrzekł siedzący przy niej złoczyńca.
— Wszak ja mam jechać na Berlińską, ulicę a nie gdzieindziej. Tam na mnie oczekują, pan dobrze wiesz o tem!..
— Powtarzam pani że nic nie wiem.
— Dziewczyna uniósłszy się na siedzeniu zaczęła palcami stukać w szybę powozu wołając:
— Dorożkarzu!... dorożkarzu!...
Dubief posłyszawszy stukanie, zrozumiał co się dzieje. Zaczął trzaskać z bicza i głośno gwizdać.
— Ten dorożkarz widocznie jest głuchy!... zawołała Berta.
— Tak, w rzeczy samej;.. jest on trochę głuchy, odrzekł Terremonde z zupełnym spokojem. Napróżno więc pani wołasz. Nikt nie usłyszy.
Dziewczę zrozumiawszy co to znaczy, śmiertelnie pobladła. Chciała otworzyć drzwiczki i wyskoczyć.
Terremonde lewą ręką chwycił ją za ramię i popchnął gwałtownie w głąb powozu; a prawą uzbrojoną sztyletem podniósł do góry.
Berta ujrzawszy błysk noża, wydała jęk głuchy.
— Ani jednego ruchu, ani krzyknięcia!... zawołał nędznik, bo cię zarżnę jak kurczę!...
— Wielki Boże! jęknęła z przerażeniem, w jakie ja się ręce dostałam!...
— W ręce ludzi, którzy pełni będą względów dla pani. Jeżeli będziesz spokojną; odparł Terremonde. Nikt nie przemówi podniesionym głosem. Nikt ci nie pogrozi. Jeżeli się będziesz rzucała, tem gorzej dla ciebie. Sobie pani przypiszesz winę bo cię ostrzegam.
Te okropne słowa wymówione były z przerażającym spokojem.
Panna Loroyer na pół obłąkana z przestrachu, cofnęła się w tył i przytuliła w głąb powozu, ażeby być jaknajdalej od swego towarzysza, którego oczy widziała błyszczące w ciemności jak oczy drapieżnego zwierza.
— Ależ... wyszepnęła, dokąd mnie pan wieziesz?
— Zobaczysz pani, skoro staniemy na miejscu.
— Więc to nie Ireneusz Moulin przysłał was po mnie?
— Może on... a może kto inny, wytłumaczą to tam pani.
— Jesteś nędznikiem!...
— Możesz mnie pani zobelżać, jeżeli cię to bawi. Mało mnie to obchodzi, byłeś niemówiła za głośno.
— Ach! wykrzyknęła z rozpaczą dziewczyna, będę wołać, przyjdą mi na pomoc! I zaczęła krzyczeć:
— Ratunku!... ratunku!...
Terremonde po raz drugi popchnął ją w głąb powozu i kładąc jej rękę na ustach, dotknął ją końcem noża.
Dubief na koźle wygwizdywać nieprzestawał.
Berta zdrętwiała z przestrachu, osunęła się na poduszki powozu. Straszne przeczucie ją ogarnęło.
Pomyślała o wrogach Ireneusza, o tych ludziach tajemniczych, którzy już raz oniemal go nie zgubili. Domyśliła się, że się znajduje w ich mocy, a zatem że jest zgubioną bez ratunku. Pomyślała o Edmundzie Loriot, o swych rozwianych marzeniach. Łzy zaczęły spływać po jej policzkach, a potem tłumione łkanie wydobyło się z jej piersi.
Terremonde nie spuszczał z niej oczu. Skrzyżował ręce na piersiach, ale nóż trzymał wciąż otwarty.
Milord pędził niezmordowanie i powóz toczył się szybko.
Zwolna, łkania Berty przycichły i łzy przestały jej płynąć. Biedne dziewczę zasyłało do Boga gorące modły i spokój zaczął wstępować w jej duszę. Przypuszczenie morderstwa, zdało się jej być niemożlimem. Pomyślała, że miano zapewne ważne powody do usunięcia jej z Paryża i rozłączenia z Ireneuszem Moulin. Że ją zapewne zechcą uwięzić przez czas jakiś, lecz że jej nie zabiją i że wreszcie odzyska wolność i znów zobaczy Edmunda.
Postanowiła więc udać spokój, sądząc że tem rozbroi swych wrogów.
Ręce młodej dziewczyny zaciskały się konwulsyjnie na poduszkach powozu. I nagle jej palce spotkały kawałek papieru wetknięty między poduszki.
Pochwyciwszy ów papier, zwinęła go i wsunęła za rękawiczkę.
— Kto wie? pomyślała, może to jaka wskazówka zapomniana przez tych nędzników, która może posłużyć później na dowód przeciw nim.
Tak wątła i nieprawdopodobna nadzieja przyczyniła się do podtrzymania Berty w chwili, gdy potrzebowała całej energji aby nie upaść pod ciężarem trwogi.
Powóz jechał teraz znacznie wolniej. Przebyto już Bagnolet. Dubief skierował konia na stromą drogę, prowadzącą na wzgórze, gdzie stała fabryka nabojów.
Błotnista droga, była bardzo śliska.
Ów improwizowany woźnica zmuszonym był zsiąść z kozła i wziąść Milorda za wędzidło, aby go podtrzymać.
Nakoniec dorożka Numer 13 wjechała na szczyt wzgórza.
Przytłumiony turkot powozu jadącego po błotnistej drodze dobiegł uszów Théfera.
— Otóż są nakoniec, wyszepnął i wydobywszy z kieszeni maskę czarną atłasową, włożył ją na twarz.
Kilka minut upłynęło zanim zobaczył wynurzającą się z ciemności czarną, jakąś masę, która posuwając się zwolna, przystanęła przed nim nareszcie.
Była to dorożka Numer 13.
Agent zbliżył się do niej.
— No, i cóż? zapytał Dubiefa.
— Mamy ją... odrzekł złoczyńca. Ale było niemało kłopotu. Skoro panienka spostrzegła że popadła w zasadzkę, zaczęła się rzucać i krzyczeć jak opętana.
Otworzyły się drzwiczki.
Terremonde wysiadł mówiąc do Berty:
— Niech pani wysiada, jesteśmy na miejscu.
Dziewczyna usłuchała rozkazu drżąc cała. Jej oczy nawykłe już do ciemności, dojrzały zamaskowanego człowieka stojącego przy powozie.
Przestrach jej się powiększył.
— Pamiętaj pani, rzekł Terremonde, ani jednego krzyku, ani najmniejszego oporu, albo... Tu nieskończywszy błysnął ostrzem noża przed jej oczyma.
— Będę spokojna... szepnęło dziewczę.
— Idź pani za tym panem, dodał wskazując na Théfera, który wszedł w ogród.
Berta szła za nim.
Terremonde i Dubief przywiązawszy lejce u furtki w murze, poszli za niemi.
Jerzy de la Tour-Vandien posłyszawszy kroki idących, poskoczył żywo po za stos drzewa, chcąc ukryć się w cieniu. Konwulsyjne dreszcze wstrząsały nim całym.
Ów nędznik nie myślał cofnąć się wobec tak straszliwej zbrodni, ale się lękał.
Otworzono drzwi od pokoju i ukazała się ofiara z trzema swojemi strażnikami.
— Zapal świecę! rzekł Théfer do Terremonda, i zaprowadź tę panią na pierwsze piętro.
Berta milcząca, nie myślała o stawieniu bezużytecznego oporu. Zdawało się jej że śni. Czuła się całkiem obezwładnioną, a wznosząc myśl do Boga, patrzyła na otaczających, nie widząc ich prawie.
Terremonde wykonał rożkaz swojego zwierzchnika.
— Chodź pani, rzekł do uwięzionej, a pamiętaj sprawiać się cicho.
Biedne dziewczę poszło za nim bez oporu.
— Przeprowadził ją przez drugi pokój, potem na wschody i wprowadził do dość obszernej izby, gdzie postawił świecę na stole.
— Widzisz pani, rzekł, iż w oknach są kraty żelazne, napróżno byś więc uciec usiłowała. Okiennice pozamykane otwierać ich nie radzę. Niema tu nic do widzenia a mogłoby to przynieść szkodliwe dla pani następstwa.
Berta w milczeniu upadła na krzesło. Terremonde wyszedł, zamknąwszy drzwi na klucz za sobą.
Gdy zeszedł na dół, Dubief opowiadał Théferowi jak się ta cała rzecz odbyła.
Pan de la Tour-Vandieu owiązał twarz chustka jedwabna, która ukrywając jego rysy, zmieniła go do niepoznania.
— Zrobiliśmy co nam poleconem było, rzekł wreszcie Terremonde, i sądzę żeśmy się dobrze sprawili... Dawaj pan umówioną zapłatę panie Gauchet, a spiesz się. Pójdziemy teraz drogę wiodąc do Montrenil, która lubo nie jest wygodna, ale za to jest krótsza.
— Ileż winien jesteś tym panom? zapytał książę.
— Trzydzieści pięć tysięcy franków.
Jerzy wydobył pugilares i położył na stole trzydzieści pięć sztuk banknotów tysiąc frankowych.
— Mieliśmy znaczne koszta, dorzucił nieśmiało Terremonde podczas gdy Dubief przeliczał i składał pieniądze.
Książę dołożył im jeszcze tysiąc franków.
— Interes załatwiony, rzekł Dubief. A teraz róbcie panowie z tem wszystkiem co się wam podoba... To już rzecz wasza. My uciekamy!
— Radziłem wam odbyć małą, wycieczkę za granicę, rzekł Théfer. Usłuchajcie mnie...
— Postąpiemy też według tego.
— A dokąd jechać chcecie?
— Do Szwajcaryi... ojczyzny Wilhelma Tella i słynnych Genewskich zegarków... Potrzebuję uregulować mój właśnie.
— Domyślałem się tego... Macie tu dwa paszporta zawizowane. Jedzcie!... Szczęśliwej podróży...
— Dziękuję, odrzekł Dubief, chowając paszporty do kieszeni. Do widzenia panowie... Życzymy powodzenia!
Terremonde otworzył szafę, wyjął z niej duże zawiniątko, które zabrawszy, poszedł za Dubiefem.
— Nic niezapomniałeś? zapytał tenże gdy byli w ogrodzie.
— Nie! — nasze stare ubrania są tu w tej paczce. Za granicą odświeżemy garderobę, która mówiąc między nami djabelnie tego potrzebuje. Wziąłem także woreczek z piędziesięcioma sztukami naszej monety.
— Czyś ty oszalał!... żeby to zabierać? wykrzyknął z gniewem Dubief. Teraz kiedy jesteśmy bogaci, żeby brać fałszywe pieniądze? Po to chyba, ażeby się skompromitować!... We łbie ci się chyba przewróciło!...
— A więc co zrobić z temi biednemi pieniążkami?
— Rzucić je... nie zatrzymać ani jednego!... Przerzuć mi to zaraz przez ten mur!
Terremonde usłuchał; wyjął z żalem z kieszeni woreczek i całą siłą przez mur go przerzucił.
Woreczek zakreśliwszy łuk w powietrzu upadł w dość znacznej odległości, na brzegu wybranego po gipsie dołu, w głąb którego się potoczył. — Sznureczek którym był związany przerwał się upadając.
Jedna sztuka fałszywej monety, wysunęła się i została na brzegu.
Złoczyńcy doszli do dorożki.
— Siadaj koło mnie, rzekł Dubief, mam z tobą do pomówienia.
Siedli oba na kozioł.
Dubief zaciął konia i powóz zniknął w ciemnościach.
We trzy kwadranse później przebyli rogatki bez przeszkody, a zapaliwszy latarnie zatrzymali się w pobliżu brzegów Sekwany.
Zsiadłszy z siedzenia, Dubief zdjął Milordowi wędzidło, przywiązał mu worek z obrokiem, zdjął z siebie surdut dorożkarski, kapelusz, perukę, faworyty, i włożył na głowę swoją starą czapkę wyjętą z kieszeni.
— Cóż ja mam zrobić z temi gałganami? zapytał Terremonde.
— Rzuć je w rzekę... do licha.
— Szkoda! bo to także coś warte.
— Czy chcesz się znowu skompromitować? Ruszaj mi zaraz do wody!
Terremonde zabrawszy rzeczy, poszedł wykonać rozkaz swego towarzysza. Dubief przez ten czas umaczał chustkę w rynsztoku i odkleił czarny papier położony na numerach dorożki Loriota.
Terremonde wrócił z próżnemi rękoma.
— No! a teraz, rzekł, w drogę, do Fontainebleau!
Obaj złoczyńcy ruszyli spieszno na dworzec Ljońskiej drogi żelaznej.
W kilka minut później, patrol policyjny przytrzymał opuszczoną z koniem dorożkę i odprowadził ją na ulicę Pontoise do urzędu policyjnego.
∗
∗ ∗ |
Dla czego więc teraz okazywała się tak spokojną, dla czego przestrach nie pozbawił jej przytomności?
— Może, się łudzi nadzieją jakiegoś ocalenia? rzekł pan de la Tour-Vandieu do swego wspólnika.
— Zkąd by miała powziąść taką nadzieję?
— Może rachuje na Ireneusza Moulin.
Théfer wzruszył ramionami.
— Cóż nam zresztą na tem zależy? odrzekł.
— Zależy więcej niż ci się zdaje odparł Jerzy. Ireneusz Moulin jest bardzo zręczny w prowadzeniu interesów, zręczniejszy nawet od ciebie, bo potrafił trop zmylić i kazał ci uwierzyć że wyjechał na prowincję, chociaż nie opuścił na krok Paryża.
— Dla czego książę przypuszcza podobne rzeczy?
— Nie przypuszczam, ale jestem pewny. Czyli żeś nie uważał co jeden z twoich ludzi, opowiadał nam przed chwilą? Godzina naznaczona przez ciebie na wykradzenie tej dziewczyny, była taż sama jaką oznaczył Moulin dla widzenia się z nią. Dzięki temu jedynie, wpadła ona tak łatwo w zastawione sidła. Gdzie na nią oczekiwał, ten człowiek, i pod jakim nazwiskiem się ukrywał? — toby nam trzeba było wiedzieć koniecznie. W chwili, w której to mówię, Ireneusz o którym myślałeś że jest gdzieś zdala od Paryża, pracuje może nad moją zgubą... nad moją hańbą...
— To wszystko, nie jest prawdopodobnym, odrzekł Théfer. Berta Leroyer zginie. Ireneusz Moulin jest w Paryżu, to zdaje się niepodlegać żadnej wątpliwości. Ukrywa się... knuje coś przeciw nam... ale napróżno szukać będzie tej, która była jego potęgą!... Nie znajdzie jej! — Obetniemy lwu jego szpony. Ludzie, któremi się posługiwałem w tej sprawie, znajdują się po za granicami Francyi: zresztą nie znają oni ani mojej twarzy, ani mojego nazwiska. Dla nich ja jestem jedynie, „Prosperem Gaucher... Za godzinę, ogień pochłonie dom, w którym się znajdujemy. Któż będzie mógł przypuszczać że dymiące zgliszcza pokrywają popioły kobiety? Niech więc wasza książęca mość odegna próżne obawy... Śmierć tej dziewczyny daje nam zupełne bezpieczeństwo!
— A więc jej śmierć jest konieczną? wyjąknął Jerzy.
Théfer spojrzał z osłupieniem na pana de la Tour-Vandieu.
— Książę, na którego rozkazy uczyniłem to wszystko, odrzekł, pyta mnie o to teraz? Czyż nie słyszałem jak wasza książęca mość drżąc z trwogi; przysięgał mi że nie zazna chwili spokoju, dopóki Berta Leroyer żyć będzie? A teraz jakże można się wahać? Nie!.. wszelkie wahanie jest niepodobieństwem!... Zaszliśmy nazbyt daleko, ażeby się módz cofnąć. To co się stało, powiększyłoby niebezpieczeństwo, gdyby Berta odzyskała wolność, bo wtedy ja musiałbym się lękać o siebie. Musimy raz skończyć. Oto jest atrament i pióro, niech wasza książęca mość podpisze zobowiązanie, i dalej do dzieła!...
— Mam przy sobie czek, wyszepnął Jerzy. Podpiszę, i zostawię ci swobodę działania. Ale, dodał, powinieneś był swoim ludziom kazać dokonać tego. Czy będziesz miał odwagę zabić tę dziewczynę?
— Zabić ją? a to po co? powtórzył agent.
— Bo przecież umrzeć musi.
— Umrze!... ale ani jedna kropla jej krwi nie popłynie! — Nie zobaczymy jej nawet. Jest uwięziona na górze... Drzwi pokoju są mocne... Okna zaopatrzone w kraty żelazne... Ogień dokona dzieła!... Niech książę podpisze, a ja podpalę!...
Jednocześnie obaj nędznicy zadrżeli.
Krzyk rozległ się nad ich głowami. Wołania o ratunek straszne... rozpaczliwe!...
Obu zbrodniarzy wstrząsnęły dreszcze.
Drugi krzyk dał się słyszeć, jeszcze głośniejszy i przenikliwszy od pierwszego.
— Otworzyła okno, i woła o ratunek, rzekł Théfer. Trzeba jej było usta zawiązać.
Trzeci krzyk rozległ się pośród nocnej ciszy.
— Co robić? zapytał Jerzy.
— Do djabła! — To co przed chwilą uważałem za niepotrzebne, widzę niezbędnem teraz. Zabić ją trzeba... i to zabić prędko bo niema czasu do stracenia. Chociaż dom jest odosobniony, może się znaleść wypadkiem ktoś w pobliżu.
Mógłby kto nadejść i bylibyśmy zgubieni. Niech książę pójdzie za mną...
— Ha! zawołał Jerzy, u którego najwyższy stopień przestrachu zmienił się w wściekłość, niechaj umiera!... niech umiera!... I rzucił się ku schodom.
Théfer dziwnie się uśmiechnął i rzekł zatrzymując za rękę pana de la Tour-Vandieu.
— Niech książę weźmie to przynajmniej... To mówiąc, podał mu sztylet.
Jerzy porwał za broń i biegł na schody. Théfer ze świecą w ręku, szedł za nim.
Co się stało? Dla czego Berta spokojna zrazu, zmieniła sposób postępowania?
Wytłomaczymy to w krótkości.
Widząc że ci co ją porwali odchodzą, słysząc drzwi pokoju zamykające się na dwa spusty, powiedziała sobie:
— Uwięziono mnie, ale życie moje jak się zdaje, nie jest w niebezpieczeństwie. Nie byliby mnie aż tu przywozili, aby mnie zabić. Pewnie odkryto zamiary Ireneusza i chcą mnie zamknąć na jakiś czas, ażeby mnie z nim rozłączyć. A więc zaczekam cierpliwie, a gdyby strażnicy dali mi poznać czego odemnie żądają, to jeśli trzeba by było dla odzyskania wolności złudzić ich próżnemi obietnicami, uczynię to bez skrupułu. — Gdy się potrzeba bronić od nieuczciwego wroga, każda broń jest dobra, można natenczas użyć kłamstwa przeciw oszustwu.
Tu zaczęła rozpamiętywać dziwne wypadki zaszłe w ciągu ostatnich dwóch godzin i nadaremnie zrozumieć je usiłowała.
Przypomniała sobie wreszcie ów kawałek papieru znaleziony między poduszkami dorożki w której ją wieziono, a wsunięty przez nią za rękawiczkę.
Wydobyła go, a zbliżywszy się do stołu na którym Théfer pozostawił zapaloną świecę, rozwinęła go.
Był to, jeden z owych biletów, jakie dorożkarze wręczali natenczas pasażerowi gdy ich zabierali.
Na czele tej kartki widniała cyfra 13.
— Numer dorożki którą mnie wieziono, pomyślała, to drogocenna wskazówka! Skoro tylko wydostanę się na wolność! ten Numer wystarczy Ireneuszowi Moulin do trafienia na ślad złoczyńców.
Czytała dalej objaśnienie wydrukowane na bilecie i nagle wydała okrzyk głuchy.
— Nie!... nie!... to niepodobna! wyszepnęła cicho, a jednak oczywistość w oczy uderza.
Wyrazy które wywołały jej zdumienie, były następujące:
„Piotr Loriot, właściciel powozów do wynajęcia.
Ulica Qudinot Nr. 7.
— Piotr Loriot? powtórzyła jakby obłąkana, to stryj Edmunda. To ten sam człowiek przez którego tyle cierpiałam... On mnie zna... Wie pewnie że mnie tu przywiózł. Dorożka do niego należy... A więc sam powoził jako wspólnik podstępu i fałszu, którym wprowadzono mnie w zasadzkę!.. On!... najbliższy krewny tego którego kocham!... Ach! to nikczemność!... Muszę się z tąd wydobyć!...
Nie zastanowiła się dłużej. Nazwisko Loriota odebrało jej przytomność. Jakiś rodzaj obłędu opanował jej myśli.
Wiedziała już tylko jedno, że chce być wolną i rzuciwszy się ku oknu które otworzyła, odepchnęła okienicę, oparła się czołem o kraty i zaczęła wołać ze wszystkich sił o ratunek.
Echo jej tylko odpowiedziało. Pod niebem czarnym jak atrament, na płaskowzgórzu było pusto i cicho.
Berta wydała drugi krzyk, głośniejszy1 a potem trzeci. Wtedy to książę wbiegł na wschody i zwrócił się do drzwi pokoju na pierwszem piętrze.
Słysząc hałaśliwe otwarcie drzwi, Berta odskoczyła na widok dwóch ludzi; z których jeden miał maskę, a drugi większą część twarzy zakrytą chustką jedwabną.
— Nieszczęśliwa! Zawołał Théfer biegnąc ku oknu i zamykając je gwałtownie, sama wydałaś na siebie wyrok śmierci! —
Dziewczynę opanował przestrach, na widok księcia zbliżającego się ku niej groźnie z nożem w ręku.
Odskoczyła na bok wołając:
— Nędzniku!... czy chcesz mnie zamordować?
— Milcz! odrzekł Jerzy, chwytając ją za rękę.
Berta rzuciła się jak zraniona lwica, i wyrwała rękę.
Otrzeźwiła ją wielkość niebezpieczeństwa i zdwoiła jej energję.
— Ha! a więc jesteś mordercą!... zawołała z błyszczącemi oczyma i zaciśniętymi pięściami i to mordercą podłym, który nie śmie spójrzyć w oczy swej ofierze. Więc to zasadzka najnikczemniejsza, najpodlejsza, siły przeciw słabości, dwóch mężczyzn przeciw jednej kobiecie!...
— Milcz! krzyknął, Jerzy, podnosząc nóż w górę.
Berta zamiast się usunąć rzuciła się ku niemu i szybkim ruchem jak błyskawicą zdarła mu chustkę twarz osłaniającą.
Przerażone oblicze Jerzego ukazało się w pełnym oświetleniu.
— Człowiek z Królewskiego Placu? wyjęknęła Berta. Człowiek który się zakradł w nocy do mieszkania Ireneusza Moulin!
— Tak... to ja! zawołał Jerzy, oszołomiony wściekłością. Przypatrz mi się dobrze, Berto Loroyer, bo nie zobaczysz mnie więcej. Ten którego szukasz wraz z Ireneuszem Moulin, stoi teraz przed tobą!... To ja kazałem zabić doktora z Brunoy!... Ja to wprowadziłem twojego ojca na rusztowanie!... a tego co teraz ci mówię, niepowtórzysz nikomu, bo umrzesz za chwilę!...
Biedna dziewczyna krzycząc z rozpaczy chciała uciec, prześlizgując się jak wąż wzdłuż ściany, ale na drodze spotkała Théfera.
Zwróciła się w inną stronę, ale tu Jerzy lewą ręką chwycił ją za ramię jak ptak drapieżny, a prawą utopił nóż w jej piersiach.
Krew trysnęła strumieniem na bladą twarz nędznika. Berta z jękiem upadła na ziemię.
— Skończono! rzekł agent; dostała co jej się należało. Rzecz dobrze wykonana, wytrawny morderca nie użyłby wprawniej puginału, a teraz w nogi!
Jerzy de la Teur-Vandieu, z błędnemi oczyma, twarzą zalaną krwią i potem doznał gwałtownego zawrotu w głowie. Przeląkł się własnego dzieła.
Chwiejąc się na nogach, wyszedł z pokoju, i nie obejrzał nawet za siebie na nieruchome ciało ofiary. Zeszedł ze schodów trzymając się poręczy i wszedł do ogrodu. Théfer podążał tuż za nim.
Zatrzymał się tylko chwilę na dole, gdzie rzucił zapalony papieros między stos drzewa.
Ogień zajął się natychmiast, podczas czego ów agent dogonił Jerzego w ogrodzie, który umykał jak obłąkany.
— Niech książę pospiesza, rzekł Théfer. Za chwilę dom zapłonie od szczytu do piwnic... Trzeba nam być ztąd daleko. Idźmy, bo tu niemamy już nic do roboty.
I pociągnął pana de la Tour-Vandieu po za ogród, na płaskowzgórze.
Pożar podłożony wśród stosów dobrze wyschniętego drzewa, szerzył się szybko. Już płomienie zaczęły się wydobywać oknami w których szyby pękały. Złowróżbne syczenie i trzask, rozlegały się wokoło.
Uszedłszy z jakie sto kroków, Jerzy przystanął i obejrzał się po za siebie.
— Théfer!... wymówił drżącym głosem.
— Co książę rozkaże? Wszakże słyszałeś przed chwilą, ta dziewczyna mogła mnie zgubić!
— To prawda! Ale o cóż księciu teraz chodzi? Niema co jej się obawiać, bo nie żyje!
— A czy jesteś pewien że nie żyje?
Agent uśmiechnął się.
— Książę uderzył ją w samo serce, odrzekł, a płomienie pochłaniają w tej chwili jej trupa. Może wasza książęca mość być spokojnym, ale raz jeszcze mówię, pospieszajmy!...
I wziąwszy pod rękę towarzysza, zmusił go pójść przez póle, do ścieżki prowadzącej na dół wzgórza.
Nagle Jerzy drgnął i stanął. Obaj znajdowali się w świetle pożaru. Słup czerwonego dymu podnosił się przed nimi ku niebu.
— Co się stało? zapytał Théfer, czując że starzec drży na całem ciele.
— Dokąd mnie prowadzisz? Zbliżamy się ku domowi!...
— Ależ nie!... niechaj się książę uspokoi. Ten ogień który ztąd widać, pochodzi z pieca w jakim gips wypalają. Co noc pięć albo sześć takich pieców płonie na wzgórzu. Ten dom pozostał za nami. To mówiąc, prowadził spieszno pana de la Tour-Vandieu.
∗
∗ ∗ |
Widzieliśmy że Berta upadła bezprzytomna i krwią zalana pod ciosem mordercy. Zemdlenie jej wszakże więcej wynikało z przestrachu, niż rany.
Dziewczyna nosiła na sercu medaljon zawierający fotografię jej brata. Ostrze puginału napotkawszy opór na metalowej obwódce medaljonu usunęło się na dół, i zamiast zadać cios śmiertelny, zadało tylko głęboką ranę.
Berta zemdlała więc, ale płomienie miały dokonać dzieła mordercy.
Już cały dom płonął. Podłoga pierwszego piętra, zwęglać się poczęła. Podwaliny trzeszczały, gęsty dym napełniał pokoje.
Gwałtowne gorąco ocaliło Bertę, która poruszyła się, otworzyła oczy, i obejrzała się zdziwiona, gdyż zamęt panował w jej myślach.
Zobaczyła złowrogi blask ognia, poznała że się dusi w piekielnym upale. Przypomniała sobie wszystko i zrozumiała.
Ze wszech stron śmierć jej zagrażała. Podniosła się z trudnością i wyjść chciała, ale drżące nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
— Boże! wyjąknęła z rozpaczą, ci zbrodniarze dom podpalili!... Jestem zgubiona!...
Jednocześnie jakby na dowód że się nie myli, i że niepozostaje jej żaden środek ratunku, część zwęglonej podłogi runęła, a płomienie i iskry wybuchnęły z otwartej przepaści. Szyby w oknach pękać zaczęły. Okienice zewnętrzne odpadły.
W chwilach wielkiego niebezpieczeństwa, zdarzają się u ludzi niespodziewane zjawiska.
Berta, która przed tem zaledwie mogła utrzymać się na nogach, na widok tak bliskiej a strasznej śmierci, doznała silnego wstrząśnienia.
Rzuciła się po walącej posadzce ku drzwiom, których mordercy w pospiechu zamknąć zapomnieli! i dostała się na korytarz prowadzący ku schodom.
Płomienie tamowały jej drogę. Przeskoczyła je przysłaniając oczy rękoma aby nie oślepnąć.
Schody się tliły, ale były jeszcze w całości. Dziewczyna bez wahania przebiegła po stopniach uginających się pod jej krokami, i zeszła na dół.
Przez kłęby dymu, widniały drzwi otwarte. Z tamtej strony było ocalenie!
Rzuciła się ku nim. Niestety! żelazna krata zamykała wyjście.
Napróżno usiłowała otworzyć tę kratę. Ręce sobie poparzyła o rozpalone żelazo, a zamku znaleść niemogla.
Tym razem nadzieja zdawała się być straconą.
— Ależ ja niechcę umierać tak straszną śmiercią! jęknęło biedne dziewczę. Boże! zlituj się nademną!... Boże!... osłoń mnie i ześlij mi pomoc!...
Wracać było niepodobieństwem. Całe pierwsze piętro stało już w płomieniach. Jeden tylko kąt na dole niepłonął, bo w nim Dubief z Terremondem nie nakładli drzewa i tam też schroniła się Berta, wszak zwiększające się z każdą chwilą gorąco, groziło uduszeniem.
— Wszystko już dla mnie skończone! pomyślała z westchnieniem. Złożyła ręce i wzniosła ducha ku Bogu.
Nagle, o kilka kroków od niej, kawał muru pociągnięty upadkiem wiązań dachowych zwalił się, zostawiając otwór. Ten otwór niemógł posłużyć do wyjścia, ale chcąc się tam dostać, trzeba było przebyć wśród kłębów dymu i pryskających iskier, stos tlejących belek i szczątków.
Boże!... zmiłuj się nademną!... wyszepnęła z wyrazem głębokiej wiary i rzuciła się w płomienie.
Jedna chwila wahania, jeden krok fałszywy, a byłoby po wszystkiem. Ale dziewczyna potrafiła zapanować nad swoją słabością fizyczną i moralną, przebywając płomienie które osmoliły jej włosy i zatliły ubranie.
Na wpół oślepiona i dławiona dymem, ale żywa, poczuła wreszcie pod nogami ziemię, i odetchnęła świeżym powietrzem.
Straszliwy łoskot rozległ się po za nią. Cały dom runął w oka mgnieniu.
Owładnięta zawrotem głowy, zaczęła uciekać i dobiegła furtki w ogrodzie, którą zbrodniarze pozostawili otworem. Puściła się błotnistą drogą, jaka się przed nią rozciągała.
Na dzwonnicy w Bagnolet, uderzono w dzwony na trwogę. Słychać było zdala okrzyki tłumów. Biedna dziewczyna uczuła przestrach.
— Nadejdą ludzie, pomyślała. Zechcą się dowiedzieć kto jestem; zkąd się tu wzięłam. Nie chcę dawać objaśnień, a więc nie trzeba ażeby mnie tu kto widział.
I zeszedłszy z drogi, zawróciła na pochyłości wzgórza zasianą przepaściami.
Zaledwie jednak przebyła kilka kroków, krzyk rozdzierający dobył się z jej piersi. Zabrakło jej gruntu pod nogami.
Nieszczęśliwa zniknęła w rozpadlinie o przerażającej głębokości.
∗
∗ ∗ |
Podczas gdy opowiedziane przez nas wypadki działy się na płaskowzgórzu Bagnolet, w pałacyku na Berlińskiej ulicy, u pani Dick-Thorn, a raczej Klaudyi Varni rzeczy szły ułożonym porządkiem.
Cofnijmy się do owej chwili gdy w sali jadalnej zebrali się zaproszeni goście.
Pani domu umieściła swą córkę przy stole pomiędzy Henrykiem de la Tour-Vandieu a doktorem Edmundem Loriot. Przybrany syn Jerzego, nie znał przedtem Oliwji.
Zobaczywszy ją teraz, uderzony został jej niezwykłą pięknością, jej urodnym wdziękiem, czarem rozlanym w jej całej postaci.
Oliwja ze swej strony zwróciła również uwagę na Henryka, który odrazu wywarł u niej pochlebne wrażenie, a zachowanie się jego pełne godności, bardzo jej się podobało.
Zadawała sobie w duchu pytanie, czyli to nie przez wyrachowanie matka umieściła ją przy stole obok tego młodzieńca? I pomyślała uśmiechając się skrycie:
— Jeżeli to jego przeznaczy mi na męża, zgodzę się na ten wybór, ponieważ on mi się bardzo podobał. Ale, czy ja jeszcze się podobałam? to kwestja!...
Dziewczyna była również rozumną, jak piękną. Jej położenie jako córki pani domu, nakazywało jej być uprzejmą dla gości. Postanowiła zatem wdzięczną a pełną naiwności kokieterją, zjednać swego sąsiada, i Henryk mimo że zbrojną miłością dla panny de Liliers doznawał przyjemnego uczucia na widok manewrów ładnej sąsiadki, odpowiadając na nie tą uprzejmością jaka jest zdawkową monetą światowych ludzi, do niczego ich wszakże nie zobowiązując.
Pani Dick-Thorn, wywiązując się doskonale z obowiązków gospodyni domu, niespuszczała oczu z młodej pary.
Wrażenie jakie Oliwja wywarła na Henryku, nie uszło jej uwagi, i zdawało się być dobrą wróżbą dla jej planów.
Obiad zakończył się wesoło.
Henryk podał rękę pięknej sąsiadce, a odprowadziwszy ją do salonu, zbliżył się do Edmunda Loriot.
— Jakże znajdujesz córkę pani Dick-Thorn? zapytał ten ostatni.
— Śliczna!... bardzo mi się podobała, i sądzę że ten kto ją weźmie za żonę, będzie posiadał wiele do szczęścia warunków.
— Czyżbyś wypadkiem nie wzdychał do tego szczęścia? zapytał z uśmiechem Edmund.
— Nie! — a to dla najważniejszej z przyczyn. Zrobiłem już wybór jak ci wiadomo. Kocham pannę de Lilliers i z nią się ożenię. Lecz chociaż serce moje zajęte, nie idzie zatem ażebym miał być ślepym lub niesprawiedliwym.
Stwierdzam jedynie fakt niepodlegający zaprzeczeniu.
— Więc według ciebie, pani Dick-Thorn znajdzie bez trudności męża dla swej córki?
— Ma się rozumieć.
— Nieszczęściem, zaczął młody doktór, mam pewne powody do sądzenia że nasza gospodyni nie jest zbyt bogatą i nie będzie mogła co za tem idzie dać dużego posagu i rachuje jedynie na piękność i wewnętrzne zalety charakteru panny Oliwji, które ten brak zastąpią.
— Ma słuszność, jeżeli na to rachuje. Co bądź ludzie mówią, bezinteresowność jeszcze na świecie istnieje w stanie wyjątkowym... jeśli chcesz, ale mimo to istnieje. Panna Oliwja jest zbyt urocza, ażeby jej można było nie kochać. Jej oczy błękitne pełne łagodności, i różowe usteczka, warte są miljony!... Ja sam, gdybym był wolny, stanąłbym w szeregu konkurentów uważając że jestem dość bogaty aby wziąść pannę bez posagu.
— Kto wie czy pani Dick-Thorn niepomyślała o tobie?
Henryk spojrzał na przyjaciela zdziwiony.
— O mnie? powtórzył.
— Nie inaczej.
— A to w jakim celu?
— Ażebyś się ożenił z jej córką.
— Czy to mówisz na serjo?
— Zupełnie na serjo.
— Jeżeli tak, to się mylisz.
— Nie sądzę, bo zastanów się trochę. Najpierw posadziła cię po prawej stronie Oliwji...
— A ciebie po lewej... po stronie serca...
— Tak, ale cię mogę upewnić Henryku że pani Dick-Thorn niema zamiaru wziąść za zięcia skromnego lekarza bez majątku. Ona patrzy wyżej i dopóki nie będę miał dowodów przeciwnych, nic niewybije mi z głowy że na ciebie zarzuciła wędkę, i że spodziewa się z całą słusznością że jej córka będzie margrabiną.
— Czy cię upoważniła abyś mnie wybadał w tym względzie?
— Ależ nie!... co znowu? i muszę ci powiedzieć że wiedząc o twoich zaręczynach z panną de Lilliers, zburzyłbym jej projekta, przy pierwszym z jej strony wyznaniu.
— I byłbym ci za to bardzo wdzięczny. Kocham pannę de Lilliers i to nazawsze!... A teraz drogi Edmundzie pozwól mi zapytać się, czy nasza ostatnia rozmowa w przedmiocie pewnej zdrady, która cię uczyniła tak nieszczęśliwym, wydała owoce? Mam nadzieję że tak jest, ponieważ wyraz twej, twarzy nie zdradza już takiego smutku. Jesteś więc zawsze zakochany?
— Bardziej niż przed tem!... rzeki Edmund, i tak jak ty... na zawsze!
— Przekonałeś się więc o niesłuszności swoich zazdrosnych podejrzeń?
— Otrzymałem na to dowód, wyszepnął doktór.
— Widziałeś się z Ireneuszem Moulin?
— Widziałem.
— I niepmyliłem się, wszak prawda? Owa tajemnicza wizyta panny Berty na Placu Królewskim, była uczyniona w uczciwym zamiarze?
— Tak! jest to tajemnica rodzinna, trafnie odgadłeś.
— Byłem tego pewien. Ireneusz Moulin jest uczciwym człowiekiem. Szczerość i prawość widnieją na jego twarzy Znam się na ludzkich fizjonomjach, i upewniam że jego oblicze nie kłamie!
Rozmowę dwóch przyjaciół przerwały dźwięki muzyki.
Zaproszeni przybywali tłumnie, za chwilę tańce rozpocząć się miały.
— Panie margrabio, rzekła pani Dick-Thorn podchodząc do Henryka, może pan zechcesz rozpoczęć bal z Oliwją? Powierzam ją panu.
Henryk ukłonił się grzecznie, a gdy podawał ramię młodej pannie, wzrok jego spotkał się z oczyma doktora utkwionemi w przyjaciela!
Edmund uśmiechnął się, wyrazem łatwym do odgadnienia.
— Miałżeby Edmund odgadnąć? pomyślał młody adwokat. Miałażby pani Dick-Thorn chcieć mnie w rzeczy samej za zięcia?
I poprowadził swoją tancerkę w stronę gdzie się zbierał pierwszy kontredans.
Klaudja została z Edmundem. Dotknęła lekko wachlarzem jego ramienia.
— Doktorze! zapytała pół głosem, co pomyślisz o tej młodej parze?
— O jakiej parze? odparł Loriot, udając naiwnego.
— O panu de la Tour-Vandieu i o mojej córce?
— Nieporównana para, pod względem dystynkcyi i wdzięku!
— Mógłżeby kto zaprzeczyć że są jak gdyby dla siebie stworzonemi?
— Natura bywa niekiedy artystą; w tym razie dała tego dowód.
— Bardzo się cieszę że pan jesteś tego zdania.
— Moje zdanie, będzie zdaniem każdego sądzę, kto ma oczy na to, ażeby patrzeć.
Klaudja się uśmiechnęła.
— Niepomyliłem się więc!... pomyślał Edmund.
— Kto może przewidzieć przyszłość? mówiła dalej pani Dick-Thorn. Może jest przeznaczeniem tych dwojga młodych ludzi iść ręka w rękę przez życie?
— A to jakim sposobem?
— Taniec łączy ich na chwilę, małżeństwo połączyłoby na zawsze!...
— W takim razie, rzekł Edmund, świat cały zazdrościłby mojemu przyjacielowi, ale ziszczenie tych marzeń jest niestety! niepodobieństwem.
— Tak pan sądzisz... dla czego?
— Może pani nie jest wiadomo że Henryk został zaręczonym z panną Lilliers?
Klaudja się uśmiechnęła.
— Wiem o tem! — odpowiedziała.
Edmund spojrzał na nią teraz zdumiony.
— Wszystkim wiadomo, mówiła dalej pani Dick-Thorn, że to małżeństwo jest ułożonem, ale każde małżeństwo zerwanem być może, dopóki ślub nie nastąpi.
— Ależ Henryk kocha pannę de Lilliers?
Szydercza mina Klaudyi była odpowiedzią na te wyrazy.
— Czyliż można być kiedy pewnym tego że się kocha? odrzekła. Przecież wolno się cofnąć po przekonaniu że nastąpiła omyłka... Zdarza się to codziennie... Życie ludzkie jest pełnem osobliwych zdarzeń. Przekonywasz się pan zapewne sam o tem.
Wypowiedziawszy to Klaudja, zwróciła się na przyjęcie jakiejś nowo przybyłej damy.
— Dziwna kobieta! pomyślał Edmund, Znajduję dziś coś niezwykłego w jej postępowaniu. Co się w niej zmieniło?... niewiem! ale jej niepoznaję. Obecność Iraneusza Moulin pod przybranym nazwiskiem w tym domu, naprowadza mnie na domysł, że w życiu pani Dick-Thorn kryje się jakaś tajemnica. Moulin powiedział abym się niczemu niedziwił, a zatem mogę się spodziewać wiele rzeczy nie oczekiwanych.
Dźwięki orkiestry rozlegały się po salonie. Po kadrylu nastąpił walc. Henryk tancerz doskonały i tym razem tańczył z Oliwją. Wszyscy podziwiali wdzięk owej pary.
Po skończonym walcu, Klaudja wzięła pod rękę Henryka.
Jakże żałuję, wyrzekła, że książę de la Tour-Vandieu odmówił memu zaproszeniu.
— Pani więc zapraszała mojego ojca? pytał ze zdziwieniem adwokat.
— Tak jest, prosiłam. Kochany książę obcym mi nie jest, i sądziłam że mogę napewno liczyć na niego.
— Byłby zapewne bardzo szczęśliwym gdyby mógł przyjechać, niech pani nie wątpi.
— A cóż mu przeszkadzało?
— Najważniejsza z przeszkód, bo nieobecność.
— Nieobecność? powtórzyła Klaudja z zdumieniem. Czyżby ojciec pański wyjechał dziś z Paryża?
— Nie dziś... ale przed kilkoma tygodniami.
— Ależ to być niemoże, ponieważ...
Chciała powiedzieć „ponieważ go widziałam przed kilkoma godzinami“ ale przerwała, zamilkła. Przyszło jej na myśl że ta udana podróż Jerzego w którą nawet syn jego wierzył, musiała mieć za powód jakąś bardzo ważną tajemnicę.
— Bo, dokończyła, ktoś mi mówił, że widział go dziś wychodzącym z pałacu.
— Ten ktoś się pomylił, mój ojciec podróżuje.
— A po jakim kraju?
— Po Włoszech, jak się zdaje.
— Tak sądzisz pan; powtórzyła Klaudja, a więc nie wiesz na pewno?
— W rzeczy samej nie wiem...
— To jest dla mnie zagadką, której wyjaśnienie usłyszeć bym pragnęła.
— Nic prostszego, odparł Henryk. Mój ojciec wyjechał do Włoch, ale niemając powodu któryby go zmuszał jechać tam, a nie gdzieindziej, zmienił w drodze swój pierwotny zamiar.
— I nie pisujesz pan do niego?
— Nie pani, bo niewiem dokąd adresować listy.
— Zatem nie odseła się nadchodzących listów do niego adresowanych?
— Byłoby to niepodobieństwem. Wszystkie listy składają się na ojca biurku, w jego gabinecie. Gdy wróci, zastanie tam zaproszenie pani wraz z innemi papierami.
— To dziwne! zawołała pani Dick-Thorn. Jego książęca mość jest jak widzę szczególniejszego usposobienia.
— — Widocznie potrzebował wypocząć, objaśnił młody adwokat. Chciał się usunąć na jakiś czas od wszystkich interesów.
Klaudja zadumała się w milczeniu. Myślała sobie:
— Jerzy musi bywać potajemnie nocą w swoim pałacu, dla przeczytania listów przychodzących do niego. Najlepszym tego dowodem jest, że odebrał mój list. Ale dla czego otacza się taką tajemnicą? Muszę ja odkryć co to znaczy? Prosił mnie o zwłokę do jutra pod pozorem że się musi rozmówić z swym synem, a syn myśli że on jest we Włoszech? A więc nie zobaczą się z sobą... Miałżeby zamiar mnie oszukać?
— Nieobecność ojca musi być dla pana powodem wielu kłopotów? dodała głośno.
— Bynajmniej pani.
— A więc to nie pan zarządzasz jego interesami?
— Nie pani, ja niczem się nie zajmuję. Mój ojciec ma pełnomocnika który prowadzi jego interesa.
— Zdaje mi się że niejakiego Fryderyka Bérard?
— Marcina Pigard, pani.
— Który mieszka na ulicy Pot-de-fer...
— Ależ bynajmniej. Marcin Pigard mieszka u nas w pałacu, przy ulicy świętego Dominika.
— Ach! pomyliłam się!... Ten Bérard zajmuje się interesami u kogo innego.
Klaudja teraz już nie wątpiła. Miała teraz pewność że książę ukrywał się pod tym samym nazwiskiem, którego użył dziś rano.
— Czuję niebezpieczeństwo, pomyślała, ale będę się mieć na baczności.
— Co znaczą te rozpytywania? myślał jednocześnie Henryk. Co może obchodzić panią Dick-Thorn podróż mojego ojca, i nazwisko jego pełnomocnika? Miałożby być w tem coś więcej oprócz kobiecej ciekawości?
Dowiedziawszy się tego o czem chciała wiedzieć Klaudja którą obowiązki pani domu powoływały w inną stronę, opuściła Henryka.
Młody adwokat wraz z Edmundem Loriot przeszli do gabinetu przeznaczonego na palenie, gdzie cygara hawańskie oczekiwały na gości.
Ireneusz Moulin tymczasem znajdował się wszędzie. Rozciągał nadzór nad najmniejszemi szczegółami balu, niezapominając iż nadchodzi tak niecierpliwie oczekiwana przezeń chwila.
Jeden z lokajów otrzymał rozkaz zawiadomienia go, skoro tylko kto się zgłosi do niego.
Wyrachował że Berta wyjechawszy o w pół do jedenastej z ulicy Notre-Dame-des-Champs, powinna przybyć przed kwadransem na dwunastą.
O północy, po przekąsce zjedzonej w bufecie, artyści Teatru Gymnase, odegrać mieli Wodewil, nie trwający dłużej po nad dwadzieścia pięć minut, po którym miały nastąpić żywe obrazy, poprzedzające muzykalną część wieczoru.
Ireneusz Moulin uważał przeto że będzie miał czas, skoro tylko Berta i Jan-Czwartek przybędą, urządzić pośród żywych obrazów sceniczne przedstawienie, jakie sprawi pewną sensację.
Jedenasta wybiła.
Mniemany marszałek dworu, opanowany nerwowym drżeniem, niemógł chwili jednej ustać spokojnie na miejscu. Przechadzał się po kurytarzu, wyglądał na wschody, i wzdrygał się za każdym odgłosem dzwonka u bramy.
Nakoniec spotkał służącego, którego postawił na czatach.
Lokaj zbliżywszy się, rzekł:
— Panie Laurent, przyszedł fryzjer do czesania artystów, czy może wejść?
— Natychmiast... Będę na niego czekał na zakręcie małych wschodów.
Jan-Czwartek ukazał się, świetny, zmieniony do niepoznania. Zrobił według jego własnego wyrażenia, toalotę olśniewającą. Miał czarne pantalony, nabyte w Tempie, nieco przetarte, ale wieczorem wyglądające porządnie, tużurek tego samego koloru i wysoki cylinder.
Pod lewą ręką trzymał tekturowe pudełko z perukami, przewiązane różową wstążką.
— Panie Laurent! rzekł zapuszonym tonem, jestem na pańskie rozkazy. Poleciłeś mi pan ażebym był punktualnym, a więc stawiam się na oznaczoną godzinę.
— Dobrze, odparł Moulin. Franciszku, dodał zwracając się do służącego, idź do swoich obowiązków. Czekam tu na jedną z artystek która ma przybyć. Przyprowadzisz ją, skoro się ukaże.
— Dobrze, odrzekł lokaj, i odszedł.
— Wychodząc ze sceny, mówił Ireneusz, skoro pozostali oba sami ze Czwartkiem, otworzysz te drzwi! które się znajdują za kulisami w głębi teatru. Dostawszy się do sieni, umykaj co sił temi schodami jakie prowadzą na podwórze, a z podwórza na ulicę.
— Doskonale!... a gdzie się zobaczymy? zapytał Jan-Czwartek.
— Jutro, w zwykłym miejscu, o zwykłej godzinie.
— A więc ty nie uciekniesz wraz zemną?
— Bynajmniej. Mam zamiar pozostać tu jeszcze dni kilka, ażeby widzieć co się dziać będzie.
— A jeśli pani Dick-Thorn zacznie cię badać?
— Odpowiem jej tak, że odwrócę wszelkie jej podejrzenia.
— Rozumiem.
— Ale posłuchaj. Uciekniesz tylko w razie popłochu. Gdyby zaś nie zaszło nic nadzwyczajnego, oczekuj na mnie w pokoju do którego cię teraz zaprowadzę, i gdzie się będą ubierali prawdziwi aktorzy. My zaś przebieramy się w przyległym gabinecie.
— Będzie popłoch... oj będzie! mruknął Jan-Czwartek.
— Zkąd o tem wnosisz?
— Mam dowód żem się nie pomylił, i że ta Angielka, to kobieta z Neuilly!... Ale to jeszcze nie wszystko... Dowiedziałem się coś nowego o tym człowieku, jej wspólniku, który zapłacił za zamordowanie doktora z Brunoy.
— Wpadłeś na jego ślady? zapytał żywo Ireneusz.
— Tak.
— Czy to jest książę de la Tour-Vandieu?
— Niewiem... ale ty się możesz o tem dowiedzieć.
— Ja? — powtórzył Moulin z osłupieniem.
— No, tak... Ty, mój stary;
— A to w jaki sposób?
— Wyobraź sobie że spotkałem tego jegomościa na rogu Berlińskiej ulicy. Poznałem gdy za pierwszym spojrzeniem, chociaż przez te lat dwadzieścia djabelnie się postarzał. Wysechł jak szczapa, stary łotr, ale rysy twarzy zostały te same, i oczy się niezmieniły.
— No i cóż dalej?
— Jakto cóż? — Poszedłem za nim... A czy wiesz gdzie on się udał?
— Zkąd mógłbym wiedzieć.
— Przyszedł tu... i siedział przeszło godzinę.
— Tu?! krzyknął Ireneusz. A! zdaje się że masz słuszność. Podczas mojej nieobecności, był tu gość jakiś. Zażądał widzieć się z panią Dick-Thorn. Pani nieprzyjmowała nikogo. Gość jednak niechciał odejść i rzekł do lokaja: „Powiedz że przybywam z Brunoy, a przyjmie mnie niezawodnie.“
— I przyjęła go?
— Przyjęła.
— „Przybywam z Brunoy“ użyte było jako hasło, jako znak porozumienia się.
— Jestem tego pewien, odparł Ireneusz, ten człowiek musi być jej wspólnikiem. Ale czy możesz ręczyć żeś się nie pomylił posądzając księcia de la Tour-Vandieu?
— Nie pomyliłem się, napewno! Czy znasz nazwisko tego co tu przychodził?
— Nazywa się on Fryderyk Bérard.
— No! to już trzeba mieć szczęście, takie jak ja je mam... szepnął stary rzezimieszek. Straciłem dziewięć franków pięćdziesiąt centymów, i nie dowiedziałem się niczego od odźwiernej Ale nie żałuję moich pieniędzy.
Tu Jan-Czwartek opowiedział swą podróż na tyle dorożki wiozącej Fryderyka Bérard z jednego końca Paryża na drugi.
— Ależ tu djabelnie po pańsku urządzone!... dodał rozglądając się w około, i łatwo byłoby odszukać to biurko w którym Angielka chowa pieniądze. Zdaje mi się że ci już o tem mówiłem?
— A mnie się zdaje że ci powiedziałem iż sobie nie życzę abyś kradł tutaj!... odparł Moulin. Zobaczymy później co nam robić wypadnie. Teraz rozpakuj kostjumy. Tu jest klucz od walizy. Ja idę oczekiwać za panną Bertą, która się jakoś opóźnia dzisiaj.
Jan-Czwartek wzruszył wzruszył ramionami patrząc za odchodzącym marszałkiem dworu.
— Takich skrupulatów jak ty mój stary, wymruknął z szyderczym uśmiechem, tutaj nam niepotrzeba. Już po raz drugi dzisiaj nie pozwala mi ręki przyłożyć do ciasta!... To mi to panicz dopiero!... Czy myślisz że ja mam zamiar ubiegać się o nagrodę cnoty?... Nie! z tego nic nie będzie! Znam dobrze moje rzemiosło, wziąłem z sobą wszystko co potrzeba, a po skończonym przedstawieniu, wszrubuję się tu i chwycę pieniądze. Obawia się skargi ten głupiec!... Jeżeli pani Dick-Thorn jest tąż samą kobietą z Neuilly, to po przeczytaniu pokwitowania jakie jej zostawię w szufladzie, dobrze się namyśli, zanim poda skargę do policyi. Zresztą mam tak wielką ku temu ochotę, iż nie jestem wstanie nad sobą zapanować. Gdybym był niewziął zadatku przed dwudziestoma laty za tę całą sprawę, to może bym tego nie uczynił. Ale tak!... to bez skrupułu!...
Tu otworzywszy walizę, zaczął przygotowywać kostjumy.
Była już północ. Muzyka ucichła. Goście pani Dick-Thorn tłoczyli się do bufetu.
Ireneusz Moulin niezmiernie zdziwiony i zaniepokojony tym niewytłumaczonem opóźnianiem się Berty, przechodził bezustannie z sali jadalnej gdzie go powoływał obowiązek do przedsionka prowadzącego na wschody.
Lokaj Franciszek postawiony na czatach, wbiegł szybko nareszcie i zbliżył się ku niemu.
— Nakoniec!.. pomyślał Moulin, i zapytał głośno. Przyjechała ta dama?
— Nie, panie Laurent; dorożkarz chce się z panem widzieć.
— Dorożkarz?
— Tak, zdaje się że mu chodzi o jakiś kurs z góry zapłacony przez pana.
— Idę natychmiast. I zbiegł z pospiechem na dół.
Sous-Sonci oczekiwał na niego w sieni.
— Pomóżże wysiąść tej pani którą przywiozłeś, rzekł do niego Moulin.
— Pani, którą przywiozłem?
— No, tak.
— Ależ ja jej wcale nieprzywiozłem.
Ireneusz zbladł.
— Jakto? zawołał, nieprzywiozłeś jej?
— Nie panie.
— Dla czego?
— Dla tego że ona musi tu być już oddawna.
— Jakto... musi być tutaj?
— Tak proszę pana. Kiedym przyjechał według danego mi rozkazu na ulicę Notre-Dame-des-Champs punktualnie o naznaczonej godzinie, a nawet wcześniej, odźwierna którą zapytałem o pannę Bertę Monestier, odpowiedziała mi że ta panienka już pojechała.
Niespokojność Ireneusza zmieniła się w przerażenie.
— Pojechała... powtórzył stłumionym głosem. To niepodobna!...
— A jednak tak jest rzeczywiście.
— Ale kiedy ona miała czekać aż po nią przyjadą?
— Więc też przyjechali po nią.
— Kto przyjechał?
— Jakiś dorożkarz. Wszedł na górę po tę pannę i zabrał ją. Pan musi o tem wiedzieć, bo przecież on być musiał przez pana przysłany?
— Nie posełałem nikogo prócz ciebie.
— A jednak tamten dorożkarz powiedział że ma polecenie od pana Ireneusza Moulin. Gdyby nie to, odźwierna byłaby mu wejść niepozwoliła.
— A ty potrzebowałeś aż półtory godziny czasu, aby mnie o tem zawiadomić? Teraz jest już po północy.
— Proszę pana, ja pojechałem natychmiast, ale w taką niepogodę, bruk jest ślizki. Nie jestem temu winien... Koń upadł mi w drodze, musiałem go podnosić i uprząż na nim poprawić.
Głowa Ireneusza płonęła.
To co się stało, było dlań niewytłumaczonem; nikt przecież niewiedział o jego planach, nikt niemógł odgadnąć jego myśli. Nikt nieprzypuszczał że on jest w Paryżu; niepodobna więc było aby użyto jego nazwiska do ułożenia zasadzki dla wciągnięcia w nią Berty.
Musiała tu zajść jakaś pomyłka, jakieś nieporozumienie. Jeżeli Berta rzeczywiście wyjechała, musiała już wrócić do domu i zapewne czeka na dorożkarza.
— Słuchaj! rzekł do woźnicy, powiedz mi, czy możesz w ciągu pięciu kwandransów pojechać na ulicę Notre-Dame-des-Champs i wrócić tu z powrotem? Dostaniesz za to odemnie sto franków.
— Dla czego nie? Mogę to zrobić. Jeżeli koń padnie, to i cóż? Nie jest on mój...
— Wracaj tam zkądżeś przyjechał, zapytaj o pannę Bertę Monestier, i przywieź ją tu.
— Jadę i wracam. Niech pan przygotuje moje sto franków.
Sons-Sonci wskoczył na kozioł, i koń podcięty batem, ruszył w galopa, wbrew przepisom policyjnym, jakie niepozwalają tak szybko jeździć po ulicach Paryża.
— Jeśli przyjedzie, to jeszcze zdąży na czas, pomyślał Ireneusz, wracając na górę. Ale jakież szczególne zdarzenie! Jedno by tylko mogło ją wytłumaczyć. Berta chciała się może usunąć od tej roli, jaka ją przerażała. Odwaga podtrzymywana przezemnie, znać opuściła ją w ostatniej chwili. Przelękła się i kazała odźwiernej opowiedzieć tę niedorzeczną bajkę, o jakimś innym dorożkarzu. Ach! nieszczęśliwe te nerwy kobiece. Wszystko przez nie przepada! Tu zajął się swą służbą, walcząc z ogarniającym go niepokojem.
Co chwila spoglądał na zegarek, którego wskazówki wskazywały w pół do pierwszej, a potem pierwszą po północy.
Artyści Teatru Gymnase, przybyli w kostjumach. Goście zajęli miejsca, i pierwsze dźwięki orkiestry zapowiedziały rozpoczęcie się Wodewilu.
Ireneusz skorzystał z wolnej chwili jaką mu dało rozpoczęcie się przedstawienia i poszedł czatować przy oknie wychodzącym na ulicę.
Na kilka minut przed pierwszą, dorożka z koniem pianą okrytym, zatrzymała się przed bramą. Moulin przebiegł schody z szybkością huraganu, i dopadł bramy gdy jednocześnie dorożkarz w nią wchodził.
Woźnica miał minę zafrasowaną.
— No, i cóż? zapytał Ireneusz.
— A cóż? ta pani dotąd niepowróciła.
— Czy podobna?
— Tak. Obudziłem odźwierną, a jeden Bóg wie jak to było trudno! Dałem jej za to franka z własnej kieszeni. Poszliśmy razem do mieszkania tej panny. Dzwoniliśmy, sztukali do drzwi pięściami, nikt nie otworzył!... nikt się nie odezwał.
— A więc stało się jakieś nieszczęście!... wyszepnął Moulin drżącemi usty, podczas gdy wzruszenie oddech mu tamowało.
— Niech pan nieprzypuszcza takich złych rzeczy, odrzekł dorożkarz. Ta pani może była gdzieindziej zaproszona, i niemogła tu przyjechać.
Ireneusz nie miał odpowiedzi na tak niedorzeczne przypuszczenie.
— Masz tu swoje pieniądze, rzekł do dorożkarza, kładąc mu w rękę stofrankowy papierek, poczem zawróciwszy się, poszedł na wschody, powoli, chwiejąc się na każdym kroku jak człowiek pijany.
— Oprócz moralnej męczarni doświadczał uczucia fizycznego bólu... Głowa mu pałała, mózg, zdawało się że rozpadnie w kawałki.
Niewierzył już teraz ażeby Berta miała się cofnąć przed zadaniem jakie przyjęła na siebie. Domyślał się jakiegoś podstępu, obawiał się zbrodni. Złowrogie przeczucie odzywało się w jego sercu.
Odpychał ogarniające go czarne myśli, i poszeptywał:
Ha! zajmę się sam tą sprawą, w której ona miała wziąść udział. Panna służąca zastąpi jej miejsce, w tej scenie, w jakiej ona miała wystąpić.
Oklaski rozlegające się w tej chwili, były dowodem że kurtyna zapadła, a po Wodewilu, miał nastąpić antrakt dość długi, ażeby można było przygotować żywe obrazy.
Klaudja wraz z córką, siedziały obok doktora Edmunda Loriot. Henryk de la Tour-Vaudieu rozmawiał z jakimś młodym znajomym adwokatem, którego spotkał pośród zaproszonych. Ireneusz uważając że już pora przygotować wszystko, posłał byłego figuranta w teatrze Ambigu, do Jana-Czwartka, siedzącego w przeznaczonym dlań gabinecie, a sam poszedł do służbowych pokojów.
— Panno Ireno, rzekł do młodej panny służącej, sprytnej i zręcznej, przeznaczonej wyłącznie do usług Oliwji, czy mi pani zechcesz wyświadczyć pewną przysługę?
— Dla czego by nie? — panie Laurent, odrzekła pokojówka; o coż to chodzi?
— Idzie o zastąpienie artystki, która w ostatniej chwili zrobiła zawód.
— Zrobiłabym to chętnie, panie Laurent, ale czy chęci sprostają potrzebie?
— Nie idzie tu o komedję, ale o żywe obrazy.
Nie będziesz pani miała nic do mówienia.
— Ale za to dużo do obaczenia, odparła panna Irena ze śmiechem. Znam ja te żywe obrazy. To bardzo ładne, ale za mało przybrane, a choć nie jestem świętoszką, muszę się namyśleć zanim wystąpię w kostjumie Ewy przed gośćmi naszej pani.
— Pani Dick-Thorn, nie zniosłaby takich nieprzyzwoitości w swoim salonie, odparł Ireneusz. Osoba jaką masz pani przedstawiać, ubrana jest po męzku, i ma oprócz tego na sobie płaszcz dorożkarski. Najbardziej wymagająca skromność nic temu zarzucić nie może.
— Skoro tak, przyjmuję propozycję.
— Przystajesz więc pani?
— Najchętniej. Gdzież się mam ubrać, i co mam robić?
— Chodź pani ze mną.
Tu poprowadził pannę Irenę do gabinetu, gdzie się znajdował Jan-Czwartek, i ów były figurant.
Stary złoczyńca był już ubrany i umalowany. Kończył właśnie charakteryzować swojego towarzysza mającego przedstawiać doktora z Brunoy, niosącego dziecko.
— A panna Berta? — zapytał Jan-Czwartek.
— Niemogła przyjechać. Ta pani ją zastąpi.
Dwaj aktorzy ubrani, ustąpili miejsca pokojówce, która według objaśnień Ireneusza Moulin, przystąpiła do przebierania się, podczas gdy mniemany Laurent poszedł ubrać się w sąsiednim pokoju pod kierunkiem Jana-Czwartka.
W czasie gdy się działy wyżej opisane przez nas zdarzenia, żywe obrazy były bardzo w użyciu. Wprowadzone one zostały w modę najprzód w teatrze Porte-Saint-Marton, i w Cyrku, poczem trupę pięknej pani Keller którą cały Paryż przychodził podziwiać w roli Ariadny Kanowy.
Przedstawienie słynnego obrazu Geroma „Pojedynek Pierrota“, wsławił ją jeszcze bardziej.
Artyści sprowadzeni przez Ireneusza, zarabiali wiele, dając co wieczór przedstawienie na improwizowanych scenach, w prywatnych domach.
Orkiestra odegrała część uwertury, poczem następowały żywe obrazy, trwające trzy kwandranse czasu, a zdolne zadowolnić najwybitniejszych widzów.
Między akty były bardzo krótkie...
Natychmiast po wykonaniu programu, trupa oczekiwana gdzieindziej, pospieszając na nowe miejsce, opuściła pałacyk przy Berlińskiej ulicy.
Pozostał wszakże jeszcze jeden obraz do przedstawienia, a aktorami w nim byli Jan-Czwartek i Ireneusz Moulin, który to ostatni natychmiast po zapuszczeniu zasłony, posłał służącego do dyrektora orkiestry, ażeby kazał grać żałobnego marsza.
Zaledwie rozległy się pierwsze jego tony, Jan-Czwartek który sobie przypomniał najdrobniejsze szczegóły dramatu odegranego w nocy dnia 24 Września 1837 roku, ustawił aktorów wśród dekoracyi przedstawiającej most słabo oświetlony latarniami, których wątpliwe światło padało na nieruchomie stojącą dorożkę.
Przedstawienie zabójstwa doktora Levoyer odznaczało się niezmierną wiernością i przerażającą prawdą.
Niktby nie poznał twarzy aktorów przedstawiających scenę morderstwa, tak doskonale byli ucharakteryzowani.
Już gotowe!.. rzekł Czwartek, podnosząc nóż na byłego figuranta z Ambigu, przedstawiającego doktora.
— Podnieś zasłonę!.. zawołał Moulin.
Zasłona podniosła się i straszny widok wyżej przez nas opisany, ukazał się oczom widzów.
Jednocześnie górujący głos Ireneusza ponad grobową muzyką wymówił następne słowa niezrozumiałe dla reszty widzów:
Rezultat jaki Moulin i Jan-Czwartek chcieli wywołać przeszedł oczekiwania.
Pani Dick—Thorn śmiertelnie zbladła. Drżenie nerwowe wstrząsnęło jej ciałem. Obłąkane oczy szeroko się otworzyły.
Nie wiedząc co czyni, podniosła się, chcąc uciec od straszliwego widoku zbrodni jakiej była wspólniczką.
Nogi ugięły się pod nią, wydawszy jęk głuchy, upadła na krzesło napowrót, i straciła przytomność.
Wypadek ten, jak się łatwo domyśleć, spowodował natychmiastowe zapuszczenie kurtyny.
Wszyscy goście zdumieni, zaczęli się tłoczyć koło Klaudyj, niemogąc odgadnąć rzeczywistej przyczyny zemdlenia, starając się dociec jaka choroba tak nagle ją dotknęła?
Zrozpaczona Oliwja załamywała ręce, okrywając pocałunkami zimną twarz matki.
Edmund Loriot nie stracił odwagi. Zażądał zimnej wody, dla zwilżenia skroni Klaudyi, podsunął jej pod nos flakon z trzeźwiącą solą, i odpowiadał zapylającym:
— To nic... to przejdzie. Proste zemdlenie spowodowane gorącem. Za kilka minut pani Dick-Thorn powróci do przytomności, i nie będzie potrzebowała nic, oprócz spokoju.
A odwracając się do Oliwji.
— Racz pani wskazać mi, dodał, gdzieby można było przenieść jej matkę?
— Do jej sypialni, Którą na dzisiejszy wieczór zmieniono na pokój do gry w karty, odpowiedziało dziewczę łkając.
— Niechże się pani uspokoi proszę — mówił dalej Edmund. Upewniam że to nie jest nic groźnego.
Młody doktór był bardzo silny. Wziął na ręce zemdloną, i obarczony tym ciężarem pod którym nie ugiął się nawet, przeszedł przez tłum gości roztępujących się przed nim, i pozostał sam z matką i córką.
Zajmując się staraniem około chorej, myślał o Ireneuszu Moulin. Przypomniał sobie, słowo które tenże wyrzekł będąc u Berty:
— Nie dziwuj się pan niczem, choćby najnieprawdopodobniejsze rzeczy działy się przed pańskiemi oczyma.
Czyliżby tajemnica otaczająca Bertę i Ireneusza miała jako związek z tym wypadkiem zdumiewającym jaki się odegrał u pani Dick-Thorn?
Obecność tu Moulin’a pod przybranym nazwiskiem, upoważniała do podobnych przypuszczeń. Zemdlenie bowiem nastąpiło w tej chwili gdy się rozległy wyrazy.
Widocznie te słowa wywołały zdumiewające przerażenie, wynikłe prawdopodobnie nie z widoku strasznej sceny, ale z jakiegoś okropnego wspomnienia.
Jakież mogło być to wspomnienie, i co w sobie ukrywała przeszłość pani Dick-Thorn? Edmund stawiał sobie to zapytanie, niemogąc na nie znaleść odpowiedzi.
— Panie! wyjąknęła Oliwja, moja matka jest ciągle nieprzytomną... Ja się obawiam!..
— Niech, się pani uspokoi, to kwestja czasu tylko... Niema się czego obawiać.
— Mogę ci temu wierzyć?
— Daję pani słowo honoru! Wkrótce powróci do przytomności.
Oliwja wolniej odetchnęła.
Jednocześnie otworzyły się drzwi salonu i Ireneusz Moulin ukazał się w progu.
Przebranie jego i umalowanie, zniknęły bez śladu. Wrócił do postaci Laureata, marszałka dworu.
— Co się to stało panie doktorze? — zawołał. — Pani zasłabła podczas przedstawienia żywych obrazów?.. I zbliżył się do kanapy na której spoczywała Klaudja.
— Edmundowi zdawało się, że w jego głosie poznaje ów dźwięczny glos, który ze sceny wymówił przed chwilą.
Drgnął, i wpatrywał się w Ireneusza, który spojrzał na niego z wyrazem nakazującym milczenie.
— Ależ to przynajmniej niema nic niebezpiecznego, panie doktorze? — pytał dalej.
— Nic niebezpiecznego, ani ważnego, — odparł Edmund. Uspokój pan gości, panie Laureat, możesz im oznajmić, że najdalej za kwadrans pani Dick-Thorn wróci do salonu zdrowa jak przedtem.
— Dajesz mi pan przyjemne polecenie, panie doktorze. Jestem z tego mocno zadowolony... I wyszedł z pokoju pozornie zadowolony.
Cofnijmy się o parę chwil, i zobaczmy co się działo za kurtyną po przedstawieniu sceny morderstwa.
Jan-Czwartek i Ireneusz Moulin nie spuszczali oczu z pani Dick-Thorn. Widzieli że zbladła, zadrżała, chciała uciec i upadła wreszcie bez przytomności i siły.
Dla nich było to dowodem wystarczającym.
Odtąd mieli pewność, że Klaudja była wspólniczką zbrodni popełnionej przed laty dwudziestu, na moście Neuilly.
Wiemy już czego się trzymać teraz... — szepnął Czwartkowi Ireneusz Moulin. — Myśl moja była dobra, a skutek przeszedł oczekiwania. Wiesz gdzie są boczne schody prowadzące na podwórze, wyjdź śpieszno, i do jutra do widzenia.
— Do jutra! powtórzył rzezimieszek. Umykam co prędzej. I pomyślał:
— Tak chciałbyś ażebym odszedł z próżnemi rękoma?... Nic z tego! — Przed wyjściem mam jeszcze coś do załatwienia...
Moulin poszedł do przyległego pokoju ażeby się przebrać, i wrócić do dawnej swojej postaci. Były figurant z Ambigu, i panna Irena toż samo zrobili.
Jan-Czwartek i inny miał zamiar, który jest już nam wiadomy.
Chciał przed wyjściem z pałacyku przetrząsnąć biureczko, w którym jak mu szeptał jego instynkt złodziejski pani Dick-Thorn zapewne chowa pieniądze.
Nabyta pewność że pani domu była tą samą trucicielką z dawnych czasów, podsycała w nim jeszcze to pragnienie. Zamiast więc przebrać się i uciekać, wyjrzał przez otwór w kurtynie, aby zobaczyć co się dzieje na sali.
Było to właśnie w chwili gdy goście otoczyli zemdloną Klaudję.
Po tym niespodziewanym wypadku, wszystkie pokoje były opustoszone, a tylko salon napełniony tłumem.
— Wszyscy są zajęci, pomyślał Jan-Czwartek, sposobność doskonała, — a zresztą cóż ja ryzykuję? Gdyby mnie przyłapano wypadkiem, szepnę tylko słowo do ucha tej pani, a każe wypuścić mnie zaraz. Zastanówmy się trochę... Na wprost, jest duży salon... Mały salonik w którym wiszą portrety, znajduje się na prawo i przypominam sobie że przytyka do pokoju gdzie zwąchałem w biurku zamknięte banknoty. Idźmy tam co prędzej.
Stary Toto zeszedł z zaimprowizowanej sceny, przeszedł pokój przeznaczony na garderobę, otworzył drzwi na prawo, zobaczył portrety Klaudyi i nieboszczyka Dick-Thorna, a uniósłszy portjerę, zadrżał radośnie na widok hebanowego biureczka.
Słychać było zdala dochodzący szmer głosów ale w pokoju nie było nikogo.
Chcąc aby szalony ten zamiar się powiódł, należało działać szybko.
Jan-Czwartek wydobył z kieszeni nóż, którego końce wsunął w szparę między szufladkę a biurkiem i użył ostrza do podważenia i oderwania zamku.
Rozległ się trzask; zamek ustąpił, szuflada się wysunęła i ukazał się pugilares naładowany banknotami przez Klaudję tego samego popołudnia, a w jednej z bocznych jego kieszonek spoczywał testament Zygmunta i pokwitowanie Corticellego.
Jan-Czwartek rozchylił pugilares i drżącą ręką obmacał drogocenne bilety.
— Schwytałem żabę! szepnął chowając pugilares za koszulę, na gołych piersiach. Teraz chodzi oto ażeby nie dać Angielce nasłać sobie na kark policyi. To nie będzie trudnem.
Wydobywszy z kieszeni ołówek, nakreślił na kawałku czystego papieru następujące słowa, których ortografję zamieniamy:
Włożył ten papier na miejsce pugilaresu do szuflady, którą gwałtownym popchnięciem wsunął na dawne miejsce, poczem zawrócił tam zkąd przyszedł przed dwiema minutami, ponieważ wszystko, co opowiadamy nie trwało dłużej nad dwie minuty, i wybiegł z pałacu niezauważony przez nikogo.
Wydostawszy się na ulicę, objawił swą radość tak gwałtownym zacieraniem rąk, iż zdawało się że zedrze z nich skórę. Uśmiech tryumfu ściągnął muskuły jego twarzy i byłby chętnie zatańczył na błotnistym chodniku.
— Nie rozumiem tego filozofa Ireneusza Moulin z jego spartańskiemi zasadami. Nic lubię żeby mi kto stawiał przeszkody, skoro taka dobra sposobność się zdarza. Pójdę teraz do restauracyi, każę sobie podać zupę i zwierzynę, do tego butelkę dobrego wina.
I odszedł szybko.
W tej właśnie chwili pani Dick-Thorn odzyskawszy przytomność, rozglądała się w około błędnemi oczyma.
Głębokie milczenie panowało w pokoju, zaledwie słaby szmer dochodził tu rozmów prowadzonych pół głosem, przez drzwi zamknięte i pozapuszczane portjery.
Trzy osoby tylko znajdowały się koło kanapy, na której złożono panią domu, Oliwja, doktór Edmund Loriot, i Ireneusz Moulin.
Klaudja zdawała się być chwilowo owładniętą maligną.
— Każcie zamilknąć tej muzyce, wyjąknęła głucho. Spuście zasłonę... zgaście światła... usuńcie ten przeklęty widok!.. Usuńcie go!.. usuńcie...
Oliwja płakała rzewnemi Izami.
Ireneusz Moulin zaledwie zdołał powstrzymać radość słysząc panią Dick-Thorn znajdującą się w ten sposób.
— Uspokój się pani, — rzekł Edmund. Byłaś pani cierpiącą... Gorąco wywołało chwilowe omdlenie, ale to już minęło, i będzie pani mogła za chwilę uspokoić gości wyszedłszy do nich.
Słowa młodego doktora w jednej chwili przywiodły Klaudję do przytomności. Uspokoiła się nagle, ślady obłędu zniknęły, popatrzyła w milczeniu na córkę, na doktora i Ireneusza.
Wspomnienie tego co zaszło, stanęło przed jej pamięcią jasno, wyraźnie.
Dreszcz nerwowy przebiegł jej ciało.
Zrozumiała całe niebezpieczeństwo położenia, i do jakich domysłów jej zemdlenie mogło dać pole?
Czyliż się nie skompromitowała, nie dala powodu do najnieprzyjaźniejszych posądzeń?
Każda inna kobieta pochyliłaby głowę pod zasłużoną karą, ale Klaudya Varni odznaczała się silnym charakterem.
Żelazna wola przywróciła w oka mgnieniu ład w jej mózgu wstrząśnionym niespodziewanem zjawiskiem. Twarz jej wypogodziła się, uśmiech wystąpił na usta, i głosem pewnie wesołym rzekła do Edmunda:
— Ale powiedzże mi wreszcie doktorze co się to stało? Zdaje mi się żem się czegoś przelękła, i żem zemdlała, ale dokładnie nie wiem. Objaśnij że mnie jak to było?
Synowiec Piotra Loriot, dozwolił się, złudzić tym serdecznym spokojem, ale Ireneusz Moulin wiedział czego się trzymać.
— Nic prostszego pani — odrzekł młody doktór. Ostatni z żywych obrazów był przerażającym. Ta scena zabójstwa, wstrząsnęła pani nerwami, ztąd zawrót głowy i omdlenie. Często się to zdarza w teatrach, na przedstawieniach dramatów, w scenach bardzo wzruszających, dyżurni lekarze mają z tego powodu dużo zajęcia.
— Przypominam sobie: tak... w rzeczy samej — odpowiedziała śmiejąc się Klaudya. Ten obraz sprawił na mnie okropne wrażenie ale taka słabość musiała wszystkim wydawać się śmieszną?..
— Bynajmniej Pani... Z zemdleniem walczyć niepodobna!
— Z resztą wytłumaczyć to łatwo; dodała po chwili. Ten obraz mnie przeraził, bo przywiódł mi na myśl pewne wspomnienie...
— A.... szepnął pomimowolnie Moulin.
Tak, mówiła Klaudya. Jednej nocy przed przyjściem na świat Oliwji, męża mojego wraz zemną, spotkała napaść na moście Londyńskim. Wracaliśmy z balu. Chciano ukraść moje brylanty, i gdyby nie opatrznościowe prawdziwe zjawienie się policyi, zostalibyśmy zamordowani i wrzuceni do Tamizy, bo stangret był w zmowie ze złoczyńcami.
— Ach! pani... zawołał Loriot, to tłómaczy najzupełniej dzisiejszy wypadek.
— Mogę więc już doktorze wyjść do gości?
— Owszem, ale przed tem wypij pani proszę szklankę zimnej wody.
— Przyniosę ją w tej chwili, — rzekł Moulin wychodząc szybko z pokoju.
— Droga mamo!.. — rzekła Oliwja, trzeba nieco poprawić twoje uczesanie głowy, czy chcesz abym ci przysłała naszą pokojówkę?
— Nie potrzeba, — odpowiedziała pani Dick-Thorn, — sama sobie w tem poradzą. Idź do salonu z doktorem, i powiedz gościom że mi zupełnie już dobrze, oraz że przyjdę za pięć minut najdalej.
— Dobrze mamo.
Oliwja wprowadzona przez doktora, uspokoiła wszystkich. Dyrektor muzyki dał znak i zabawa się rozpoczęła.
Henryk de la Tour-Vandieu, zbliżył się do Edmunda.
— Co się to stało? — zapytał.
— Zemdlała? jak wiesz.
— Tak, ale z jakiego powodu?
— Z powodu jakiegoś wspomnienia z Londynu wywołanego tym niefortunnym obrazem. Pani Dick-Thorn jest nerwowa, i bardzo wrażliwa, oto cały powód.
— A zatem nic podejrzanego?
— Bynajmniej.
Klaudja Varni zostawszy sama podniosła się z kanapy, a poprawiwszy przed zwierciadłem rozpuszczone warkocze, siłą woli stłumiła trwogę, ażeby jasno zbadać położenie. Usiłowała przeniknąć tajemnicę jaka ją otaczała.
— Co to ma znaczyć? zkąd ten straszliwy obraz? — zapytywała siebie. — Kto go rozkazał przedstawić przed memi oczyma, w moim domu na balu?.. Kto przedstawił tę samą z taką przerażającą wiernością? Dwóch tylko ludzi zna najdrobniejsze szczegóły tej chwili. Jan-Czwartek i Jerzy de la Tour-Vandieu. Jan-Czwartek nie żyje, pozostaje więc książę lecz jakiż by miał interes w wywołaniu skandalu groźniejszego dla niego, niż dla mnie? Nierozumiem... niepojmuję... Szukam, i nic odnaleść niemogę! Miałżeby to być wypadek? pomimowolny traf losu.
Może jest jakiś rysunek przedstawiający tę zbrodnię na moście de Neuilly, i artyści bez żadnej złej myśli wzięli go za wzór do przedstawienia. Można przypuścić, ale to jest nieprawdopodobne...
Klaudja właśnie nad tem się rozmyślała głęboko, gdy wszedł Ireneusz Moulin niosąc na tacy szklankę zimnej wody.
Wziąwszy ją pani Dick-Thorn, jednym tchem wypiła.
— Laurent, — wyrzekła — mam się ciebie zapytać o kilka ważnych rzeczy.
— Jestem na rozkazy.
— O ten żywy obraz, który dziś przedstawiono ostatni...
— Ten, który tak panią przeraził?
Gdybym mógł to przewidzieć, byłbym go wykreślił z programu, ale uważałem go za zupełnie niewinny.
— Kto przedstawił ten obraz?
— Ci sami artyści, którzy występowali w poprzednich.
— Jest żeś tego pewien?
— Najzupełniej!
— Widziałem jak się ubierali.
— Dyrektor tej trupy jest jeszcze tu w pałacu?
— Nie pani... Wyjechał razem z artystami zdążając na inne przedstawienie jakie miał dać na przedmieściu Saint-Germain. Mam jutro odesłać mu dekoracje. Czy pani ma co do rozkazania?
— Nie, — odparła w zadumie Klaudja.
Mniemany kamerdyner skłonił się, i chciał wyjść z pokoju.
— Jeszcze słówko... — dodała zatrzymując go — pani Dick-Thorn.
— Słucham, — odrzekł Ireneusz.
— Będziesz miał płacić jutro, a raczej dziś jeszcze, zapewne duże rachunki? Nie chciałabym przetrzymywać należytości dostawcom... Ile ci będzie potrzeba?
— Według tego jakiem obrachował w przybliżeniu, około trzech tysięcy franków.
— Skoro tylko rozjadą się goście zanim się udam na spoczynek, dam ci trzy tysiące franków. Przyjdziesz po nie tu do mnie.
— Dobrze pani.
Ireneusz skłoniwszy się raz jeszcze, wyszedł z pokoju. Klaudja nieco jeszcze blada, ale z uśmiechem na ustach, wróciła do salonu, gdzie ją przyjęto z oznakami żywego współczucia.
Zabawa trwała jeszcze czas jakiś, a po ostatniej figurze kotyljona, goście pani Dick-Thorn rozjeżdżać się zaczęli, i o godzinie czwartej rano nie było już nikogo.
— Chodź teraz do mnie. — rzekła Klaudja spostrzegłszy Ireneusza stojącego we drzwiach nieruchomie.
Moulin poszedł za nią do gabinetu gdzie stało hebanowe biurko.
Klaudja wyjęła z kieszeni pęk kluczyków i wybrawszy z nich jeden, włożyła go w zamek.
Klucz niechciał się obrócić.
Szarpnęła gwałtownie, i szuflada się otworzyła:
— To dziwne! — pomyślała, — pamiętam dobrze żem zamknęła biurko na dwa spusty.
Włożywszy rękę w szufladę, wydała okrzyk przestrachu.
— Co się stało? — pytał z niepokojem Moulin.
— Okradziono mnie!
— Okradziono? — powtórzył Moulin; — ależ to niepodobna!... Przez całą noc goście bawili się w tym pokoju, który od salonu jest tylko oddzielony portjerą...
— Mówię ci, że mnie okradziono!... Wyłamano zamek!... Patrz!... są ślady wyłamania. Ukradziono mi pugilares w którym były bardzo ważne dokumenty i ogromną sumę pieniędzy przeszło sto tysięcy franków!...
— Pojąć tego niemogę!... — rzekł Moulin. — Czy pani jest pewną że nieschowała gdzieindziej tego pugilaresu?
— Najpewniejsza!... Był tu... w tym miejscu gdzie leży ten papier którego przed tem nie niebyło.
Klaudja wzięła do ręki pozostawioną kartkę papieru. Dwa wiersze napisane ołówkiem dużemi niezgrabnemi literami, zwróciły jej uwagę.
Zbliżyła się do świecznika, i Ireneusz ujrzał że ręce jej drżały a spojrzenie nabrało wyrazu strasznej trwogi podczas gdy cicho czytała:
Przeczytawszy to Klaudja wsparła się o ścianę aby nie upaść, i niewiedząc co mówi, powtarzała głośno jak obłąkana:
— Jan-Czwartek!... Jan-Czwartek więc żyje!...
— Łotr! nie usłuchał mnie!... pomyślał Ireneusz, i dodał głośno: Skoro panię okradziono a ten papier może wprowadzić na ślad złodziei, trzeba w tej chwili zawiadomić policję i podać skargę do komisarza. Biegnę natychmiast.
Słowa te przyprowadziły panią Dick-Thorn do przytomności. Myśl że Jan-Czwartek żyje, że schwytany zdradziłby ją niezawodnie, przejmowały ją przerażeniem.
Starała się otrząsnąć że wzruszenia i trwogi.
— Nie... nie! — odpowiedziała odzyskując krew zimną. Ani słowa... ani jednego kroku do policyi!... Pomyliłam się... nic mi nie ukradziono!... Nic.... rozumiesz? nic zgoła. Nakazuję ci najgłębsze milczenie. Zaniechaj...
Tu wybrawszy inny klucz, otworzyła inną szkatułkę z czerwonego jedwabiu, w której była paczka banknotów i kilkadziesiąt sztuk złota, odrachowała trzy tysiące franków i podała je Moulinowi mówiąc:
— Masz tu co ci potrzeba!... Idź, i nie zapominaj rozkazu. Ani słowa o tem co zaszło... nikomu!...
— Będę posłusznym pani.
Odchodząc Ireneusz pomyślał:
— Kobieta z mostu Neuilly, to ona sama. Gdybym nawet wątpił o tem, niemógłbym wątpić dłużej! — Nazwisko Jana-Czwartka wywarło na niej piorunujące wrażenie!.. Utrzymuje teraz że nic jej nie ukradziono, i niechce zawiadomić policyi, bo się lęka znaleść w obec swego dawnego wspólnika a pewnie ten pugilares zawiera w sobie dowody zbrodni popełnionej przez nią i Fryderyka Bérard. Poszło więc wszystko jaknajlepiej, i na ten raz przebaczam Janowi że odbył tu swoją praktykę.
Teraz dla uspokojenia, muszę się dowiedzieć o przyczynie nieobecności Berty, i skoro się tylko dzień zrobi pójdę na ulicę Notre-Dame-des Champs.
Pani Dick-Thorn zostawszy, sama niepotrzebowała ukrywać swego przerażenia i gniewu.
Przechadzała się po pokoju rozgorączkowana.
Jan-Czwartek... powtarzała drżącemi usty, gdy z oczu jej płynęły błyskawice wściekłości. Nie umarł... i zjawia się groźny po dwudziestu latach!... Ha! teraz wszystko rozumiem... Ten człowiek ocalony jakimś cudem od zadanej mu przezemnie trucizny, poznał Jerzego de la Tour-Vandieu, złączył się z nim i Jerzy to był autorem tej odegranej dziś złowrogiej komedji... Powiedziałam mu że mam testament jego brata, i kwit Cortticellego. Chciał wydrzeć mi te dokumenty, ażeby mnie obezwładnić, i na jego to rozkaz okradł mnie Jan-Czwartek. Nikczemnik dał mi rano sto tysięcy franków, aby je odebrać wieczorem!... Księże da la Tour-Vandieu, miljoner, podlejszy niż zbrodniarz z profesji, a tytuł i majątek, wszystko mnie zawdzięcza.
Ale ostatnie słowo; jeszcze wypowiedzianem nie zostało!... Zobaczymy co mi odpowie jego książęca mość jutro skoro go odwiedzę na ulicy Pot-de-fer.
∗
∗ ∗ |
O wpół do ósmej rano nazajutrz, Ireneusz wydawszy rozkaz ażeby interesanci jeżeli jacy się zgłoszę, oczekiwali na niego, wyszedł z domu, a wsiadłszy w dorożkę kazał się wieść na ulicę Notre-Dame des Champs.
Nie zastawszy odźwiernej w jej stancyjce, poszedł wprost na trzecie piętro i zadzwonił po kilkakrotnie do drzwi mieszkania Berty.
Niestety!... nikt nie odpowiedział!
Moulin przyłożył ucho do drzwi. Grobowa cisza panowała wewnątrz.
Ireneusz uczuł ściśnienie serca. Trwoga go ogarnęła.
— Ach! — zawołał z rozpaczą; — jakieś nieszczęście spotkało biedną dziewczynę. Wczoraj nie chciałem temu wierzyć, dziś jednak niemogę przeczyć rzeczywistości, widocznie popadła w zasadzkę.
Przygnębiony, trwogą, zeszedł na dół. Odźwierna była już w swojej stancyjce. Poznała zaraz Moulina.
— Wracasz pan od panny Berty? — zapytała.
— Tak, i jestem mocno zaniepokojony. Wczoraj wieczorem jak pani wiadomo, przysyłałem po nią dwa razy, aby ją zawieść tam gdzie na nią oczekiwano. Nie zastano jej, i teraz dzwoniłem do niej napróżno.
— Bo niepowróciła. Dziś w nocy, otwierała tylko dorożkarzowi, któregoś pan przysyłał o pierwszej.
— Czy panią nie zadziwia ta nieobecność?
— Ależ tak, na Boga!... Nic nie rozumiem co się to znaczy? Pan przysyłałeś jednego tylko dorożkarza dziś w nocy?
— Jednego, ale przyjeżdżał dwa razy.
— Jakże się więc stało że inny przyjechał po nią przed umówioną godziną, i powiedział że jest przez pana przysłany po pannę Bertę?
— Przezemnie? — zawołał zdziwiony Moulin.
— Tak mówił. Przypominam sobie całą moją rozmowę z tym dorożkarzem. Wszedł nic do mnie nie mówiąc. Ja go więc zapytałam: „A do kogo to?“
„Na trzecie piętro, odrzekł, drzwi na wprost schodów, jestem przysłany po pannę Bertę Monestier, przez pana Ireneusza Moulin“.
— Powiedział pani dokąd ją ma zawieść?
— Nie pamiętam co mówił dalej. Uwierzyłam mu, odpowiedziałam: „Idź“ i poszedł.
— I panna Berta zeszła z nim na dół?
— W jaką minutę potem.
— A przechodząc koło pani, nic niemówiła?
— Nic. Zamknęła drzwi za sobą, i słyszałam że dorożka ruszyła prawie w tej samej chwili kiedy druga dorożka zatrzymała się przed domem, i drugi dorożkarz ten coś go pan przysłał wszedł aby mi powiedzieć toż samo co pierwszy.
— A tego pierwszego dobrze pani widziała?
— Tak jak pana widzę przed sobą panie Moulin.
— I jesteś pani pewna, że to był prawdziwy dorożkarz?
— Wyglądał na prawdziwego, ale zkąd mogę wiedzieć?
— Czy możesz mi pani opisać tego człowieka?
— Najchętniej, jeżeli to panu może na co się przydać.
— Przyda się bardzo! — Jest w tem coś, że panna Berta nie powróciła. Lękam się czy ją niespotkało jakie nieszczęście...
— Wielki Boże!... Nie przypuszczajmy podobnych myśli. Biedna panienka. Trzeba iść do prefektury, zawiadomić policję, panie Moulin.
— Właśnie do tego, potrzeba mi rysopisu pomienionego dorożkarza.
— Był to człowiek niedużego wzrostu, i dobrej tuszy. Miał rude włosy i takież faworyty! Ubrany był w długi surdut brązowego koloru z miedzianemi guzikami. Miał na głowie ceratowy kapelusz.
— Dziękuję pani. Ale jeszcze słówko. Pani wiesz jak świat jest skłonny do posądzeń, i jak opinia kobiety wątłą jest rzeczą. Jeśliby więc panią kto pytał gdzie jest panna Berta, powiedz pani ze wyjechała na wieś.
I Ireneusz wsiadłszy w oczekującą na niego dorożkę opuścił ulicę Notre-Dame des Champs coraz to mocniej niepokojony.
Objaśnienia podane przez odźwierną, były niedostateczne. Jakim sposobem wynaleść nieznanego człowieka, pomiędzy piętnastoma tysiącami dorożkarzów i woźniców paryzkich?
Nic zresztą, nie upewniało czy ów człowiek powożący, nie był podstawionym złoczyńcą, zapłaconym przez zbrodniarzów, i na ten dzień tylko przyobleczonym w mundur dorożkarski?
Co począć?... Jak sobie radzić?... Gdzie szukać?
Ireneusz nie przypuszczał ażeby Berta dobrowolnie opuściła mieszkanie, aby uniknąć zetknięcia się z panią Dick-Thorn. Nieprzypuszczał by się skryła z obawy przed rolą, jaką jej wydzielono w tym żywym obrazie tak znakomicie przez niego obmyślonym. Nie ulegało wątpliwości że nieszczęśliwe dziewczę wpadło w zręcznie zastawioną zasadzkę.
Kto jednak był sprawcą tego porwania?
Przebiegając w myśli niedawno minione wypadki. Moulin przypomniał sobie owych ludzi którzy wdarłszy się gwałtem do jego mieszkania zabrali mu drogocenny dokument tak potrzebny do wykrycia prawdy.
Nie wątpił teraz że to za ich sprawą osadzonym został w więzieniu. Musiały więc to być osoby wpływowe, skoro przed niemi otwierały się nawet kraty więzienne.
Jak wszelako ich ślad odnaleść? Zwrócić się do policyi niepodobna! Prefekt albowiem powiadomiony o zniknięciu Berty, zażąda natychmiast wyjaśnienia, lub jakich szczegółów. Moulin musiałby zatem wyjawić cudzą, tajemnicę, a kto wie, czy policya tak niedołężna przed dwudziestoma laty byłaby dzisiaj szczęśliwszą.
Ireneusz nie przypuszczał by niegodziwcy którzy porwali Bertę, zamordować ją mieli. Sądził że ją zamknięto chwilowo, by za pomocą przestrachu zmusić dziewczynę do wyrzeczenia się sprawy, której dochodzić postanowiła.
Z wysiłku myśli i przypuszczeń, dziwny czuł zamęt w głowie.
Nagle przypomniał sobie o dokonanej kradzieży przez Jana-Czwartka u pani Dick-Thorn, w wilję dnia tego, kradzieży pugilaresu, w którym Klaudja oprócz pieniędzy przechowywała i drogocenne dokumenty.
Może te papiery, pomyślał, rozjaśniłyby cośkolwiek tę sprawę. I bez dalszego namysłu kazał dorożkarzowi jechać na ulicę Rébeval, do mieszkania Jana-Czwartka! Lecz i tam jak na ulicy Notre-dame-des-Chiamps, stukał nadaremnie.
Odźwierna powiadomiła go, że lokator niewrócił do domu, i zwykle późno w noc wchodził od przedmieścia Reberol bocznemi drzwiami od których klucz posiadał.
Ireneusz był bliskim rozpaczy.
Daremnie stracił czas tak drogi; a nic się niedowiedział prócz tego że Berty niebyło w domu. Coraz większe ciemności roztaczały się po nad jego myślami, i krzyżowały mu wszystkie obmyślane plany.
Gdzie jednak ukrył się Jan-Czwartek, i co zamierzał uczynić?
Czy niepoprawny ów rzezimieszek zdobywszy tak znaczną, sumę pieniędzy, nie miał czasem zamiaru niepokazać się już więcej? Gdyby to przypuszczenie mieścić się miało to cały gmach nadziei biednego Moulina rozpadłby mu się w nicość.
— Tak! — zawołał z rozpaczą, człowiek na którego najwięcej liczyłem, ten człowiek który miał być świadkiem przyszłości, duszą, naszego ocalenia w najważniejszej chwili przepada bez wieści.
Gdyby to jasne nieszczęście zwalić się na mnie miało, nie pozostałoby mi jak roztrzaskać sobie głowę o pierwszą lepszą skałę!..
— Nie... nie!.. zawołał po chwili wolnego ze wzrastającem zwątpieniem. To niepodobieństwo Bóg nie opuści dobrej sprawy dla której poświęcam me życie. Będę przebiegał dniem i nocą, wszystkie zaułki Paryża aby odnaleść Jana-Czwartka. Bertę zaś niech poszukuje ten który ją kocha, Edmund Loriot jakiego wezmą na pomoc.
I w niezachwianym w duszy postanowieniem kazał się odwieść na ulicę Cuvier do mieszkania młodego lekarza.
Edmund wróciwszy o godzinie piątej do domu nie kładł się wcale na spoczynek. Rozmyślał po nad jego zaszłemi wypadkami na Berlińskiej ulicy. Zręcznie obmyślone opowiadanie pani Dick-Thorn, wydało mu się teraz nieprawdopodobnem. Ostatni i żywy obraz naprowadzał mu na myśl rozliczne przypuszczania, w których pomimowolnie plątało się wspomnienie Ireneusza i Berty.
W krótce jednakże znużenie silniejsze od zewnętrznego zajęcia, skleiło mu powieki i siedząc w fotelu zadrzemnął lekko, gdy zadzwoniono do drzwi jego mieszkania.
— Kto może tak wcześnie do mnie przychodzić? zapytywał sam siebie.
Niedługo czekał na odpowiedź. We drzwiach ukazała się służąca oznajmiając przybycie Piotra Loriot.
— Mój stryj? — zawołał zdziwiony. — Proś go natychmiast.
Piotr Loriot wszedł chmurny, niezadowolony; jakiś dziwny ogień gorzał mu w oczach, nieukrywana troska widniała z oblicza.
Edmund pobiegł spieszno aby uścisnąć dłoń jego.
— Dzień dobry stryju! — zawołał; — widzę że masz jakieś zmartwienie! a może jesteś chory?
— Chory nie jestem mój drogi. Byłoby to jeszcze najmniejsza, napisałbyś mi jaką receptę, i koniec! Ale jest coś gorszego...
— Cóż takiego stryju? Mów prędzej... drżę z niecierpliwości.
— Wyobraź sobie mój chłopcze, wyprowadzono mnie w pole jak dudka... Tak, mówię ci jak starego głupca!...
— W czem takiem?
— Ukradziono mi moją dorożkę!...
Edmund spojrzał na Loriota z osłupieniem.
— Tak; mówię ci... Ukradziono mi moją trzynastkę świeżo odmalowaną i Milorda mojego poczciwego Milorda w którego żyłach tak szlachetna krew płynęła. Ha! gdy bym dostał w ręce tego nicponia który się dopuścił czegoś podobnego, przysięgam na Boga, chociaż nie jestem złym człowiekiem, udusiłbym go jak psa w ręku!... To mówiąc Loriot, zaciskał pięści, i zacinał zęby.
— Uspokój że się stryju; — przemawiał Edmund, zwolna opowiedz mi wszystko.
— Nie! to by było za długo. I w kilku słowach poczciwiec opowiedział jak z przed traktjerni przy ulicy de L’ouest, jego dorożka zniknęła bez śladu.
— I nic o niej nie wiesz do tej pory? — pytał Edmund.
— Owszem, odnalazłem ją już chwała Bogu, ale w jakim stanie!... Milordowi wyobraź sobie boki zapadły od zmęczenia i głodu, a mą biedną trzynastkę tak pokryto błotem i gliną, żem ją zaledwie poznał. Przez całą noc biegałem za jej odszukaniem.
— Co najwyżej sprowadzić ci to może mój stryju katar! za nim to jednak nastąpi, może przyjmiesz u mnie śniadanie?
— A więc nie idziesz dzisiaj do swoich warjatów?
— Nie stryju. Miałem noc na dzisiaj zajętą, prosiłem dyrektora o wyznaczenie zastępstwa i otóż wolny dziś jestem.
— Bardzo mnie to cieszy. Z chęcią przyjmuję twoje zaproszenie, bo niemam dziś chęci do pracy. Noc więc dzisiejszą przepędziłeś przy chorym?
— Nie! — byłem na zabawie.
— Ho!.. ho! zaczynasz jakoś puszczać się w świat. Jestem pewny żeś się lepiej ubawił tej nocy niż ja biegając za moją dorożką.
Niekoniecznie... Wiadomo ci stryju że nielubię wszelkich zebrań i wizyt. Tym razem jednak odmówić nie mogłem jednej z moich klijentek. A jakkolwiek było to na drugim końcu Paryża bo aż na Berlińskiej ulicy, wybrałem się do niej.
— Wzmianka o Berlińskiej ulicy zastanowiła Piotra Loriot, przypomniał sobie opowiadanie swe go kolegi Sans-Sonci.
Ulica Berlińska, zawołał, hu! ha! Berlińska ulica!...
— No, tak... Cóż się tak zadziwia mój stryju?
Przypomina mi pewną historyjkę, którę opowiedział mi wczoraj jeden z moich kolegów wtedy właśnie gdy mi na dworze ukradziono moją dorożkę.
— Jakąś historję dotyczącą Berlińskiej ulicy?
— Tak!
— Historję pani Dick-Thorn?
— Nie; o tej mowy nie było. Wspomniano tylko osobę którą zczasu, a raczej znałeś dawniej.
— Osobę którą znasz? powtórzył młody lekarz zdziwiony.
— Tak; i to przed widocznym czasem. Mam nadzieję że od owej pamiętnej sceny z medaljonem znalezionym w mojej dorożce, i po nastąpionej w skutek tego rozmowie, już jej więcej nie widziałeś.
Edmund usłyszawszy te słowa pobladł.
— Chcesz mówić napewno stryju odrzekł po chwili o pani, Bercie Monéstier?
— Zgadłeś zawołał Piotr.
— Jakąś więc historyjkę opowiadano ci o nieszczęśliwej mieszkance z ulicy Notre-Dame des Champs zapytał z widoczną obawą.
— Anegdotkę zastosowaną do poprzedniego zajścia na placu Królewskim.
— Tajemnicza wycieczka panny Monéstier mój stryju, przestała już być dla mnie zagadką. Wiem wszystko, i upewnić cię mogę iż fałszywe pozory na mylne wprowadziło cię domysły. Panna Monéstier jest zupełnie czystą w tej sprawie.
— A, ha! zawołał Loriot z udaną naiwnością dano ci widać w tej mierze potrzebne wyjaśnienia...
— I najzupełniej wystarczające.
— A kto ci je dał? jeżeli wolno zapytać... czy osoba interesowana?
— Tak, stryju. Ona sama.
— I to ci wystarcza?
— Najzupełniej. Mam dowody że Berta mówiła prawdę.
— Dowody? powtórzył Piotr szyderczo. Znajdź mi choć jedną kobietę któraby dowodów swej niewinności na tuziny zliczyć nie mogła!.. Ale wracajmy do dowodów twej damy. Według ciebie zatem panna Monestier nie była na Placu Królewskim na schadzce miłosnej?
— Nie, stryju!
— A więc i wczoraj gdy zawieść ją miano do mieszkania jakiegoś pana to także zapewne dla odśpiewania różańca?
— Jakto? wczoraj przyjeżdżano po nią? pytał z osłupieniem Edmund.
— Tak, pomiędzy dziesiątą a wpół do jedenastej. Mówię co prawdą mój chłopcze.
— Jestżeś tego pewien mój stryju?
— Jestem najpewniejszy! — Jeden z moich kolegów niejaki Sans-Sousoi, był użytym do tej pięknej wyprawy.
— Gdzież Bertę miał zawieść?
— Na Berlińską ulicę.
— A wiesz stryju numer domu?
— Zdaje mi się pod numer 24.
Edmund odetchnął swobodniej. Myśli jego rozjaśniać się zaczęły.
— A wiesz do kogo miano ją zawieść?
— Do jakiegoś Ireneusza Moulin.
— Nie omyliłem się więc! — zawołał doktór uradowany. Byłem pewien że Ireneusz i Berta odegrali role w ostatnim obrazie.
Loriot patrzył na synowca zdumiony.
— Jakto? — zapytał po chwili. — Wczorajsza nocna wycieczka zdaje ci się być rzeczą naturalną nie kompromitującą?
— Tak stryju.
— Widzę żeś się zaraził od swoich pacjentów warjatów. Oszalałeś na dobre.
— Upewniam cię, że jestem przy zdrowych zmysłach, odparł śmiejąc się Edmund. — Powinienem był przeczuć to o czemś mi powiedział. Jestem pewien, że gdy ci wyjaśnię stryju powód bytności panny Monestier na Placu Królewskim i cel jej wczorajszej wycieczki, sam wtedy przyznasz że sądząc z pozorów wygłaszamy często wtaczające zdania o niewinnych całkiem osobach.
— Być może... — rzekł na wpół przekonany Loriot. — Ale czy możesz zaraz mi dać potrzebne w tej mierze objaśnienia?
— Nie stryju! — czas jeszcze na to nie nadszedł. Upewniam cię jednak, że panna Berta jest godną mojej miłości.
— Chcę temu wierzyć, jakkolwiek nie lubię wszelkich tajemnic.
— A jednak każda rodzina prawie ma jakąś tajemnicę familijną, mniej lub więcej straszną.
Mamy przed sobą właśnie jedną z bardziej ciekawych lecz bądź cierpliwym stryju, chwila wyjaśnienia jest blizką.
— Jeżeli się nie mylisz, tem lepiej dla ciebie ale ja nie będąc zakochanym, jestem niewierny jak Tomasz, i dotąd niezmienię zdania dopóki palcem nie dotknę rany.
— Z chęcią mój stryju pokażę ci tę ranę, i dotknąć jej pozwolę.
Silne zadzwonienie u drzwi wejściowych przerwało dalszą rozmowę.
— Zdaje się że przychodzą po ciebie i to zapewnie do niebezpiecznie chorego pacjenta, — rzekł Piotr Loriot.
— Proszę pana, — zawołała ukazując się służąca, — jakiś pan pragnie pomówić z panem doktorem na osobności.
— Czy chory?
— Niewiem tego; kazał mi tylko powiedzieć, że się nazywa Ireneusz Moulin.
— Ireneusz Moulin!... — zawołał razem stryj i synowiec.
— Proś!... — rzekł Edmund do służącej. — A zwracając się do Piotra Loriot dodał: Niewierny Tomasz zadowolili się w tej chwili.
∗
∗ ∗ |
Ireneusz Moulin wszedł jednocześnie do gabinetu, a jego twarz blada przeraziła doktora.
— Co się stało? — zapytał drżącym głosem Edmund. — O jakimże nieszczęściu przychodzisz mnie pan powiadomić?
— Nieszczęścia dotąd niema, lecz w każdym razie przynoszę panu bardzo niepomyślną wiadomość. Przychodzę do pana po pomoc i radę.
— Nie odmówię jednej ni drugiej. O cóż więc chodzi?
— Lecz nie jesteśmy sami, — rzekł Ireneusz — wskazując na Piotra Loriot.
— Możesz pan mówić śmiało. Jest to mój stryj, przed którym niemam tajemnic.
Ireneusz skłonił się lekko, a potem dodał:
— Przychodzę tu w interesie panny Berty...
— Przeczułem to... Byłażby chorą?
— Gorzej niż to... Zginęła bez śladu.
— Zginęła!... — powtórzył wpół nieprzytomnie Edmund.
— Tak.
— Po odegraniu swej roli na balu u pani Dick-Thorn?
— Wiedziałeś pan o tem? — zapytał zdziwiony Moulin.
— Odkrył mi to nieprzewidziany wypadek.
— Niestety! panna Berta nie przybyła na Berlińską ulicę. Oczekiwałem na nią daremnie. Wynajęty woźnica, który ją miał przywieść, powiadomił mnie o tem.
— Boże! — zawołał doktór; — cóż się więc stało? Czyś pan był na ulicy Notre-dame des Champs.
— Właśnie z tamtąd powracam.
— I cóż?
— Jakiś inny powóz przyjechał po pannę Bertę o dziesiątej godzinie, i zabrał ją. Dotąd niepowróciła wcale.
— Jakto? nierozumiem! Jakiś obcy powóz?...
— Ireneusz w krótkości opowiedział wiadome nam szczegóły.
Piotr Loriot słuchał z natężoną uwagą.
— Rozumiem już... rozumiem! — zawołał. — Wszak to jeden z moich kolegów Sans-Souci miał jechać po tę osobę na ulicę Notre-dame des Cbamps?
— Nie znam nazwiska tego dorożkarza, lecz mam jego numer.
— Jakiż to numer?
— Siedemset sześćdziesiąt sześć.
— Ten sam. Ale dziwniejszą rzecz wam powiem. Jestem pewny że moja trzynastka odegrała ważną rolę w tej zawikłanej sprawie.
— Twoja dorożka, mój stryju?
— Tak, chciej tylko rozważyć. Zebrało się nas kilku na szklankę wina do kupca przy ulicy de l’Ouest. Każdy z nas przy butelce opowiadał jakąś anegdotę. Sans-Souci przypomniał sobie o tem, że o wpół do jedenastej miał jechać po jakąś panienkę i zawieść ją na Berlińską ulicę, i odemnie to właśnie mój synowiec dowiedział się, że panna Monestier miała się znajdować, na zebraniu o oznaczonej godzinie. Sans-Souci wyszedł aby okiełzać konia, ale za chwilę powrócił oznamując mi, że mojej dorożki niema przed domem.
Przyszło mi teraz na myśl, że niezawodnie posłużono się moją dorożką ażeby uprowadzić pannę Monestier.
Bardzo być może, lecz w każdym razie jest to tylko pańskie przypuszczenie, rzeki Moulin.
— Czy niemógłbyś nam stryju udzielić jakich pewniejszych wiadomości? ozwał się smutno Edmund.
— Nie! — na nieszczęście nie wiem. Gdybym coś wiedział, pociągnął bym już do odpowiedzialności tego hultaja, który dopuścił się takiego figla.
— Zatem pan odnalazłeś swoją dorożkę?
— Tak, ale ani koń, ani dorożka w niczem objaśnić mnie nie mogą.
— Kto to wie? panie Loriot; odparł poważnie Moulin.
— Jak to? — kto wie... Czy pan żartujesz ze mnie?
— Nie miałem tej myśli, upewniam. Otóż przypuśćmy za chwilę, że pańska dorożka służyła do uwięzienia panny Monestier...
— Przypuśćmy że tak było...
— A zatem kto wie czy nie odnajdziemy jakiego śladu któryby ten nasz domysł potwierdził. Może z dorożki odgadniemy gdzie pannę Bertę uprowadzono.
Piotr Loriot przecząco potrząsnął głową.
— Szukałem starannie, odrzekł, alem nic nie odnalazł.
— Poszukamy powtórnie, jakkolwiek nie robię sobie w tym razie nadziei. Wszystko to tak przebiegle było obmyślonem, że odkrycie niepodobieństwem być się wydaje.
Woźnica wynajętej przezemnie dorożki mówił, że użyto mojego nazwiska, ażeby skłonić pannę Monestier do wyjazdu.
— A więc ktoś musiał o tem wiedzieć panie Moulin, — przerwał Edmund, że panna Berta zamierzała jechać na Berlińską ulicę.
— Nikt o tem nie wiedział.
— Ależ to niepodobna!
— A jednak tak jest, i gdybym sam się o tem nie przekonał nie uwierzyłbym nikomu!
— Panie Ireneuszu, zagadnął po chwili doktór, kogo pan posądzasz o to nikczemne porwanie?
— Nie posądzam nikogo, lecz obwiniam nieznanych mi a potężnych nieprzyjaciół, którzy nam zaprzysięgli zgubę. Wszakże przed kilkoma tygodniami mnie uwięziono, osadzono, i gdyby nie widoczna ręka Opatrzności, byłbym już pokutował w Kajennie za winę jakiej niepopełniłem.
— Jedźmy więc do nich!.. wykrzyknął gwałtownie Edmund, nie ulęknę się ani ich potęgi, ani zawiści. Żądać będziemy powrócenia Berty, a gdy to niepomoże, uciekniemy się do groźby. Może obawa wykrycia całej tej sprawy przed policją skłoni ich do ustępstwa.
— Na nieszczęście wszystko to niemożliwe; odparł Ireneusz.
— Dla czego?
— Dla tego, że ci nasi wrogowie są nam nieznani. Wydaje się to panu dziwnem, a jednak tak jest rzeczywiście. Wypadek nieprzewidziany na ślad mnie naprowadził, po którym idąc ostrożnie dobiegnę może celu. Pewna osobistość wdarła się do mego mieszkania, by zabrać dowód zbrodni popełnionej przezeń przed wielu laty. Panna Berta była naówczas także u mnie, i ona przyszła po tenże sam dokument; by go usunąć przed rewizją, jaka się miała odbyć nazajutrz w mojem mieszkaniu. Ona więc widziała tego człowieka, lecz nie wie jego nazwiska.
— Dla czego pan nie zwrócisz się do prokuratora?
— Sprawiedliwość i wszyscy jej przedstawiciele zamiast pomocy, przeszkodą by nam tylko byli, — odrzekł smutno Moulin potrząsając głową. — Musimy działać tu sami, a gdy nadejdzie właściwa chwila, z rękoma pełnemi dowodów staniemy przed sądem i powiemy natenczas:
„Niegdyś z waszego rozkazu, ścięto głową niewinnego człowieka!... Dziś, wykazujemy wam istotnych winowajców i morderców doktora z Brunoy. Czyńcie więc waszą powinność, i powróćcie uczciwe imię niewinnie straconemu, skoro już życia powrócić mu niemożecie!
Przed kilkoma dniami zdawało mi się, że cel moich dążeń jest blizkim. Dziś, widzę niestety; że jestem dalej od niego, aniżelim sądził. Berta mi zginęła, a bez niej działać niemogę. Pan ją kochasz, masz pewność że jest godną twojej miłości. Połącz więc usiłowania swoje z mojemi aby ją odnaleść, by ją uwolnić.
— Gotów jestem na wszystko!... nawet na śmierć w jej obronie!... — zawołał młody doktór.
— Przyjmijcież i mnie do swojej współki, — ozwał się Piotr Loriot. Być może że i ja wam na coś przydać się mogę.
— Przyszło mi na myśl aby się zwrócić o pomoc w tym razie do mego przyjaciela Henryka de la Tour-Vandieu, — rzekł Edmund. — On jako wzięty adwokat i syn książęcy uzyskać może pozwolenie na dodanie nam do wyśledzenia zręcznych policjantów przywykłych do tajemniczych poszukiwań w Paryżu.
— Jakkolwiek wierzę w stosunki i wpływy pana de la Tour-Vandieu, odrzekł Moulin, lecz wątpię by nam mógł coś dopomódz w tej sprawie; dlatego proszę ażebyś pan o tem wszystkiem przed nim zamilknął.
— Rozumiem dobrze myśl pańską, wtrącił Piotr Loriot i robię uwagę że to co jest niemożebnem dla żadnego z was obu, mnie jaknajlepiej udać się może.
— Tobie mój stryju?
— Tak, mnie... Posłuchaj. Mam silne poszlaki co do uprowadzenia panny Monestier, wizyta mojej dorożki i mojego Milorda. Wspomnijcie, że tenże mój powóz ukradziono mi na ulicy de l’Ouest, to znaczy o kilka kroków od ulicy Notre dame des Champs. Widocznie obawiano się dokonać tej nikczemności w wynajętej dorożce, woleli więc w tym razie posłużyć się ukradzioną.
— Masz pan słuszność!.. zawołał Ireneusz ale mów do czego zamierzasz dalej.
— Do nader prostego wniosku. Ponieważ moja dorożka była wspólniczką, wyprawy, należy się więc dowiedzieć gdzie noc spędziła?
— Ha! gdyby to było możebne!..
— Postaram się o to. Wprawdzie moja trzynastka nie przemówi, ale policja objaśnić mnie musi.
— Nie spodziewaj się pan tego. Upewnić cię mogę że policja odmówi dochodzenia tak błahej sprawy, jaką jest zabłąkanie się konia pozostawionego bez dozoru.
— I na to wynajdę sposób. Zaniosę skargę gdzie należy, i poprę ją, złożoną kaucją.
— Dobrze to bardzo w projekcie, ale powiedz pan na jakiej zasadzie zaniesiesz skargę i z jakiej przyczyny będziesz żądał śledztwa?
— Powiem, że w pudle powozu pod poduszkami znajdował się mój paltot a w kieszeni paltota ważne papiery i dokumenta, które mi ukradziono.
— Wyborny pomysł... — zawołał Moulin.
— A teraz jadę do siebie, — mówił Piotr dalej. — Zabiorę potrzebne pieniądze i zawiozę skargę do prokuratora. Jestem pewien, że wynajdę tych nikczemników, z przyczyny których musiałem noc całą brodzić po błocie wśród ulewnego deszczu.
— Nie potrzebujesz wracać po pieniądze do swego mieszkania mój stryju. Służę ci całą moją kasą, — rzekł Edmund.
— Chętnie skorzystam z twej propozycji, po wczorajszej nocnej wędrówce, czuję się nieco słabym. Daj więc mój chłopcze trochę swoich luidorów, trzeba kuć żelazo póki gorące.
— Gdyby mi wolno było, — wtrącił nieśmiało Moulin, pragnąłbym obejrzeć dorożkę, jeżeli notabene nic w niej jeszcze nie tknięto.
— Nic łatwiejszego; stoi ot! w podwórzu zabłocona, i niepodobna do siebie. Posłaniec pilnuje konia. Zejdźmy na dół.
— Zejdźmy... zejdźmy! — zawołali jednogłośnie Edmund i Ireneusz.
Przy szczegółowem obejrzeniu dorożki, okazało się, że dywanik okrywający jej spód był po jednej stronie mocno zabłocony co dowodziło, że człowiek, który zajmował to miejsce musiał poprzednio wiele chodzić po błocie.
Ireneusz ze szczególną uwagą przypatrywał się poduszkom, siedzeniu i dywanikowi, a po chwili zawołał:
— I ja podzielam pańskie zdanie, panie Loriot, że pańską dorożkę użyto do tej mistyfikacyi. W każdym razie jest rzeczą pewną że w niej siedziała kobieta. Patrz pan co znalazłem?
To mówiąc pokazał obecnym guziczek od damskiego bucika.
— Tak jest zawołał Piotr Loriot, nie podlega wątpliwości, a ten guziczek mógł być zgubionym tylko w wieczornej godzinie, gdyż przejrzawszy w południe i wyczyściwszy starannie wewnątrz dorożkę zajechałem przed traktjernię zkąd mi ją zaraz ukradziono.
— Widzisz więc panie Loriot, że i dorożka świadectwo dać może.
— To prawda! odrzekł w zamyśleniu stryj Edmunda, zwracając pełne życzliwości spojrzenie na Ireneusza.
— Ale to jeszcze nie wszystko!.. rzekł Moulin. Musiało być użytych dwóch ludzi do tego porwania.
Jeden zapewne powoził, a drugi pilnował ofiary wewnątrz dorożki.
— Wszystko to być może; ozwał się Edmund, ale to jeszcze nie naprowadza na domysł, gdzie pannę Bertę uwieść zdołano; zwróćmy lepiej baczniejszą uwagę na zewnętrzną stronę ekwipaża.
Moulin jako baczny spostrzegacz, zauważył natychmiast, że powóz wyjeżdżał po za Paryż gdyż koła pokryte były gęstą żółtą gliną, jak również stopień przy koźle, po którym widać w czasie podróży, wysiadał powożący.
— To nie dowód jeszcze; wymruknął Piotr Loriot. Nie wyjeżdżając po za rogatki Paryża, można tak samo brnąć po błocie i po glinie. Zapominacie jak widzę o Montmartre, o Piére-Lachaise, o Menilmoutant, i o wzgórzach Chaumont.
— Gdzie znaleziono pańską dorożkę? zapytał Moulin.
— Na przedmieściu Rapée.
— O której godzinie?
— O wpół do pierwszej w nocy.
— Czy koń był zmęczony?
— Upadał od znużenia. By doprowadzić do takiego stanu mego poczciwego Milorda musiano odbyć długą i uciążliwą jazdę. Jest to niezmordowane zwierzę, i silne jak mało koni.
— O której godzinie spostrzegłeś pan zniknięcie dorożki? — badał dalej Ireneusz.
— Na kilka minut przed dziesiątą.
— Upłynęło więc półtrzeciej godziny od chwili kradzieży dorożki do odnalezienia jej na przedmieściu Rapée.
— Tak. Ale czy chcesz pan wiedzieć jeszcze jeden, szczegół którego ja niepojmuję?
— Cóż takiego?
— Oto mówił mi jeden z policjantów, że Milord miał uwiązany u szyi worek z obrokiem i najspokojniej spożywał takowy.
— Był to z ich strony tylko zręczny wykręt. Po odstawieniu panny Berty do miejsca przeznaczenia, przyprowadzono widać dorożkę nad brzeg Sekwany, i założono koniowi torbę z obrokiem, ażeby pana omanić, że koń sam ruszył z przed traktjerni.
— Chciano tym sposobem snadź zatrzeć ślad wszelki.
— Tak być musiało, — dodał smutno Edmund.
— I ja tak sądzę; — wtrącił Piotr Loriot. Jakkolwiek niechce mi się wierzyć aby zbrodniarze ryzykowali przejechać cały Paryż dla dostania się nad brzeg rzeki.
— Zapominasz pan, — rzekł Moulin, że można tę samą drogę odbyć po za miastem, od strony Bercy, Vincennes a nawet i Montreuil. Otóż więc jestem pewny że błoto na kołach zdobyli na popsutych drogach do Montrenil.
— Pan więc utrzymujesz, że wywieziono pannę Bertę po za rogatki? — pytał młody doktór.
— Tak; i dla tego pragnąłbym rozpocząć w tamtych stronach poszukiwania, niezależnie od tych, jakie rozpocznie policja znaglona przez pana Loriot.
— Jeśli dorożka przejeżdżała rogatkę, zauważono ją pewnie.
— Bardzo być może; — Piotr odrzekł. — Numer 13 zawsze zwraca na siebie ludzką uwagę.
Ireneusz obchodził w około dorożkę, przypatrując jej się ze wszystkich stron.
— Jeszcze jeden zawód więcej, — zawołał z boleścią. — Numer dorożki widocznie był zaklejony, gdyż ślady klajstru niezmyte dotąd na pudle pozostały.
— A! to łajdaki!... — wykrzyknął Piotr Loriot — obchodzili się z moją trzynastką po macoszemu. Dałbym ja im, gdybym ich tylko pochwycił w me ręce!
— Na nieszczęście dalecy jesteśmy od tego. — rzekł Edmund. — I jakkolwiek panie Moulin nieodmawiam swojej pomocy, lecz słabą mam nadzieję byśmy coś zrobić mogli.
Trzeba jednak brać się do dzieła, na pośpiechu zyskać możemy. Samo przypuszczenie, że biedna Berta daremnie wzywa naszej pomocy, omal że do szaleństwa mnie nie doprowadza. Cóż pan więc obmyśliłeś, panie Ireneuszu?
— Przedewszystkiem niech stryj pański wniesie skargę do policyi.
— Zaraz to uczynię, ale pozwólcież mi przed tem zjeść śniadanie. O głodzie nie wiele co udać się może. Ale... dajcież mi ten guziczek od trzewika.
Moulin podał przedmiot żądany, a Piotr schował go starannie do portmonetki.
— Teraz na mnie kolej, — rzekł były marszałek pani Dick-Thorn, jadę na Berlińską ulicę by powiadomić moją chlebodawczynię, że natychmiast opuszczam jej służbę. Potrzebuję całej swobody umysłu i wiele czasu. Nieomieszkam wszakże pilnować jej zdala, na tem skorzystać tylko możemy.
— Ja zaś — dodał Edmund, — niemógłbym w obecnych okolicznościach pozostać bezczynnym. Będę więc przepatrywał okolice Paryża te, któreś mi pan wskazał. Gdzie i kiedy spotkać się będziemy mogli?
— Co wieczór przyjdę do pana dla wzajemnego porozumienia się i ułożenia nowych planów.
— Pan mieszkasz zawsze na Placu Królewskim?...
— Od dziś się wyprowadzam; wieczorem powiadomię pana gdzie mieszkać będę. Do widzenia zatem dziś wieczorem.
Ireneusz po serdecznem uściśnieniu dłoni, pożegnał stryja i synowca, wskoczył do oczekującej na siebie dorożki, i szybko odjechał.
Piotr Loriot zjadłszy śniadanie u Edmunda, pojechał do pałacu Sprawiedliwości.
Pani Dick-Thorn upadająca od znużenia i wewnętrznego niepokoju, przez całą noc oczu nie zamknęła. Widziadła przeszłości zapełniały jej wyobraźnię, przedstawiając w czarnych kolorach tak błogo przed chwilą wymarzoną przyszłość.
Wstała około dziesiątej rano, a ubrawszy się spieszno kazała przywołać kamerdynera.
Powiedziano jej, że pan Laurent wyszedł za interesami, co jej nie zadziwiło bynajmniej.
W kwadrans później wychodziła z pałacu.
Czytelnicy odgadują zapewne dokąd się udawała? Szła ona do księcia de la Tour-Vandieu, którego posądzała o nasłanie Jana-Czwartka. Tak jak przed laty użył go do morderstwa, myślała, tak go dziś nasłał do kradzieży.
Z wściekłością w sercu, groźbą na ustach, zdążała do swego dawnego kochanka, pragnąc zedrzeć maskę z twarzy Fryderyka Bérard, i zawładnąć nim jak dawniej strasząc publicznym skandalem. Słowem była na wszystko zdecydowaną.
W najętym ekwipażu kazała się zawieść na ulicę Pont-dever.
Nie będąc powiadomionym o mojej wizycie, mówiła sobie, nie zabroni mi wstępu do swojej kryjówki. Nic mnie już zresztą powstrzymać nie zdoła, postawiłam wszystko na jedną kartę.
Wyprzedzimy Klaudję u Jerzego.
Po rozstaniu się z Théferem, zbity moralnie i fizycznie książę, powrócił do swego mieszkania.
Wrażenie dnia tego zarówno silne na Berlińskiej ulicy, jak i przy pożarze, odebrały resztę siły ducha. Daremnie rzucił się na łóżko wzywając snu na znużone powieki.
Nocne wspomnienia sprawiły mu niewysłowione męczarnie, rozpalały krew w żyłach sprowadzając gorączkę.
Miał wciąż przed oczyma ten straszny dramat, zakończony pchnięciem noża i łuną pożaru. Drżał na myśl popełnionego czynu; lecz się pocieszał nadzieją, że dokonana na dziewczynie zbrodnia pozostanie na wieczne czasy pokrytą zgliszczami zawalonych murów.
Ubywał mu więc jeden potężny wróg w osobie zabitej Berty. Druga nieprzyjaciółka niemniej groźna Klaudja, łatwiejsza do zaspokojenia, była w jego mniemaniu już na wpół zjednaną. Ustępował jej część swego majątku, poświęcając nawet jej życzeniom przyszłość przybranego syna.
Jerzy za namową swego złego ducha Théfera, postanowił zerwać małżeństwo Henryka z panną de Lilliers, i nakłonić go do zaślubienia Oliwji.
Jakiegóż jednak miał użyć środka by skłonić dorosłego już młodzieńca do posłuszeństwa sobie?
Obecnie nic jeszcze nie wiedział, licząc na to że przebiegły jego rozum zawsze gotów do wykrętów, i w danym razie nie odmówi mu swojej pomocy.
Obiecał wprawdzie dać nazajutrz w południe stanowczą odpowiedź, tymczasem wszyscy wiedzieli, że przebywa za granicą. Niepodobieństwem więc było prowadzić tak prędko, i bez przygotowania zerwać małżeństwo syna tak gorliwie przed tem przezeń popierane.
Przemyśliwał więc nad wynalezieniem sposobu, który by uspokoił dawną jego kochankę i pozwolił jej czekać cierpliwie na stanowczą decyzję. W tym celu postanowił napisać do niej, woląc lepiej załatwić to listownie, aniżeli się ustnie usprawiedliwiać.
— Wczoraj dałem jej dowód, — mówił sobie, — moich dobrych chęci. Sto tysięcy franków, to nie bagatela. Znając ją dobrze z lat dawnych nie przypuszczam aby w przystępie gniewu chciała udusić kurę niosącą jej złote jaja.
Umyśliwszy więc w ten sposób kwestję załatwić, usiadł przy biurku i zaczął pisać z pośpiechem.
„Osoba, z którą się pani wczoraj widziałaś poleciła mi donieść Tobie, że twe życzenia zostaną spełnione, lecz nie tak gwałtownie jak pani sobie tego życzysz.
Stanowcze wystąpienie i brutalne narzucenie swej woli, nie zdołałaby zerwać wiadomego małżeństwa ułożonego od dawna. Potrzeba na to nieco czasu, i wiele sprytu dyplomatycznego. Nie obawiaj się jednak pani niczego, i ufaj osobie która ci to przyrzekła.
Najusilniejszym jej staraniem będzie zadowolnić panią. W tych dniach odbierzesz pani wiadomość jakiej pragniesz, a tymczasem przyjmij zapewnienie szacunku gotowego zawsze na twe usługi
Skończywszy list, Jerzy zasnął uspokojony nad ranem. O godzinie dziewiątej otworzył oczy. Widziadła ubiegłej nocy, jak we mgle rysowały się w jego wyobraźni. Przeczytał list który mu się wydał być bardzo dobrym!
Nagle usłyszał turkot zajeżdżającego powozu.
Spojrzał na zegarek.
Jeszcze niema dziesiątej; — wyszepnął, — zapewne Théfer do mnie przybywa.
Wsunął list w kopertę, zakleił i położył adres:
Silne pociągnięcie dzwonka rozległo się w przedpokoju.
— Nie omyliłem się; — pomyślał — to Théfer! Coś niezwykłego stać się musiało skoro tak wcześnie przychodzi.
Zwolna, drżąc cały, zbliżał się aby otworzyć.. Uchyliwszy drzwi, omal nie runął na ziemię.
Przed nim stała Klaudja Varni! a z jej oczu tryskały błyskawice gniewu.
Oddźwierny nie otrzymawszy żadnego polecenia od lokatora, wskazał jej mieszkanie Fryderyka Bérard.
Jerzy cofnął się w osłupieniu, nietyle przerażony obecnością pani Dick-Thorn ile groźnym wyrazem jej spojrzenia.
Klaudja weszła.
— Zgadłam!... zawołała z dzikim uśmiechem. Ów plenipotent Fryderyk Bérard, który mieszka w nędznym domu na oddalonym przedmieściu, nie jest kim innym jak tylko księciem de la Tour-Vandieu.
Jerzy nie odpowiedziawszy ani słowa wyszedł do przyległego pokoju. Jego oblicze było sino bladem. Wielkie krople potu spływały z czoła na policzki, ręce mu się trzęsły jak w febrze.
Pani Dick-Thorn ośmielona jego pomięszaniem, szła krok w krok za nim, nie spuszczając go z oczu.
— Tak więc, — ciągnęła dalej, — pan zażartowałeś ze mnie jak z głupca, knułeś spiski na moją zgubę, aby ujść gróźb moich, mej zemsty!...
— Dla czego mi pani to mówisz? — zapytał Jerzy przyciszonym głosem. Czy dla tego, że ukrywałem przed panią, iż nazwisko Fryderyka Bérard jest przybranem.
— Radabym wiedzieć w jakim celu szlachetny książę de la Tour-Vandieu zmienił się na plenipotenta, — mówiła dalej szyderczo. — Dla czego porzucił pałac swych przodków, aby zamieszkać na poddaszu?
— Ta moja podwójna osobistość nie powinna panią obchodzić, odrzekł Jerzy odzyskawszy nieco krwi zimnej.
— Chcę wiedzieć w jakim celu to było zrobione?
— Wiedziałem o bliskim pani przyjeździe do Paryża, — Tak; ty nędzniku!
— Kogóż więc według pani upoważniłem do tego czynu?
— Człowieka który dwadzieścia lat temu za naszą namową zabił doktora na moście Neuilly, człowieka, o którym byłam przekonaną że dawno nie żyje!..
Jerzy zachwiał się na nogach.
— Jan-Czwartek! wykrzyknął bozprzytomnie.
— Tak; Jan-Czwartek.
— A więc ten nędznik przy życiu pozostaje?
— Daremna komedja!.. wykrzyknęła gwałtownie Klaudya. Spodziewałam się po tobie tej udanej nieświadomości i obawy. Miejże przynajmniej teraz odwagę, wyznać całą prawdę. Nasłałeś dzisiejszej nocy Jana-CZwartka do mego mieszkania w podwójnym celu. Najpierw odegrał swoją rolę w obmyślonym przez ciebie obrazie, jaki miał mi przypomnieć tę straszną noc mordu, a następnie korzystając z mojego omdlenia również zapewne przewidzianego, wyłamał w biurku szufladkę, i wykradł papiery potrzebne tobie do zupełnego zwycięstwa.
Jako nagrodę, przeznaczyłeś mu widocznie owe sto tysięcy franków, przysłanych mi rano. Że je zarobił, to więcej niż pewna!
Jerzy w ciągu tych słów, patrzył na Klaudję, osłupiałemi oczyma.
— Nie to wszystko jest snem!.. powtarzał bezwiednie. To niepodobieństwem!..
— Jeżeli chciałeś, ciągnęła dalej szyderczo pani Dick-Thorn, by całą tę sprawę pokrywała tajemnica, nie należało swojemu pomocnikowi naigrywać się ze mnie. Okradając mnie bezczelnie, miałeś jeszcze odwagę zostawić mi dowcipne pokwitowanie.
To mówiąc, podsunęła przed oczy Jerzemu pozostawiony papier przez Czwartka.
Książę patrzył jak wryty nierozumiejąc tego o czem mu mówiono. Pokwitowanie pozostawione przez rzezimieszka, przywiodło go nakoniec do przytomności.
Zachwiał się pod tym nowym a nieprzewidzianym ciosem. Oczy mu krwią, nabiegły a biała piana pojawiła się na ustach. Przerażenie graniczące z szaleństwem zawładnęło całą jego istotą.
— Jakto? — zawołał przygasłym głosem, — Jan-Czwartek żyje... i jest w Paryżu?... Ten nędznik posiada dowód naszej zbrodni? Ha! jeśli tak, zginęliśmy teraz bez ratunku.
Niezdolny opierać się dłużej strasznemu wrażeniu, runął na poblizkie krzesło.
Po chwili jednak wróciła mu dawna energja. Zerwał się jak za dotknięciem iskry elektrycznej mówiąc z pośpiechem:
— Wszystkie więc moje starania i zabiegi miałyby się obrócić w niwecz? W chwili kiedy usunąłem wszystko, nawet wspomnienia przeszłości, zabijając córkę skazanego, taż sama przeszłość zmartwychwstaje w osobie Jana-Czwartka!... A zatem do szeregu moich zbrodni, bezpożytecznie dołączyłem ostatnią!... Przekleństwo mi!... Biada mojej głowie!!...
Klaudja patrząc na Jerzego niepojmowała słów jego, nierozumiała przestrachu. Widoczna zmiana na jego twarzy, przekonywała ją, że książę nie odgrywał komedyi. Nawet najdoskonalszy aktor niemógłby lepiej uplastycznić przerażenia i rozpaczy.
— A zatem nie wiedziałeś, że Jan-Czwartek żyje? — zapytała.
— Przysięgam na wszystko!... — odrzekł, zrywając z szyi krawat który dusił go prawie, — przysięgam!.... że o niczem nie wiedziałem!... I wolałbym te przeklęte papiery u ciebie pozostawić, jak być na łasce u takiego łotra!
— A więc nie dla ciebie wykradł je on tej nocy?
— Nie! po sto razy nie!... Czyliż posądzasz mnie o utratę umysłów, bym taką tajemnicę zawierającą życie i mój honor, oddał w ręce podłego człowieka?... w ręce mordercy?... Z góry byłbym przewidział, że posiadając papiery nie omieszka z nich skorzystać na twoją zgubę, mszcząc się za otrucie, o jakim wie niewątpliwie. Niebezpieczeństwo jest wielkie rozbicie niezawodne. Wpływając do portu, tracimy życie. Usunąłem wszystko, by choć na starość zakosztować spokoju. Widocznie inaczej mi przeznaczono. Czy przypominasz sobie bruljon listu pisanego do mnie z Anglji?
— Przypominam sobie, lecz zdaje mi się, że niewymieniałam w nim żadnego nazwiska, — odparła pani Dick-Thorn.
— Wspomniałaś w nim plac Zgody, most zwodzony, most w Neuilly, i dzień 24 Września 1837 roku.
— To prawda.
— A więc ten bruljon listu dostał się do rąk pewnego człowieka, ucznia Pawła Leroyer, i ten człowiek postanowił prawdy dochodzić!
— Boże! — zawołała Klaudja załamując ręce.
— Uspokój się list ten spaliłem, Ireneusza Moulin obezwładniłem chwilowo, a sierotę po Pawle Leroyer, zabiłem!
— Zabiłeś!... — powtórzyła Kluudja, — własną ręką zabiłeś?
— Tak, sam ją zabiłem, — odparł Jerzy z nieukrywanym cynizmem. Przygotowałem sobie grunt do obfitego żniwa. Schwytany chwilowo w gęstą matnię, pozrywałem sieci by się uwolnić. Wyprawa była po mojej stronie. Tymczasem wzrosła jak z pod ziemi Jan-Czwartek, i niweczy wszystko!... Skoro ciebie wynalazł, nie ulega wątpliwości że i do mnie trafi! Pojmujesz teraz zapewne dla czego książę de la Tour-Vandieu ukrywa się pod przybranym nazwiskiem Fryderyka Bérard?
— Ach! — zawołała Klaudja, — gdzie szukać tego Jana-Czwartka? Jakim sposobem wykryć jego schronienie?
— Niepodobna wzywać policji na pomoc, — rzekł książę. — Przytrzymanie człowieka, który niegdyś był ślepym naszym narzędziem, zaprowadziłoby nas nad brzeg przepaści.
— Przedawnienie sprawy, ocala nas po części, — wtrąciła pani Dick-Thorn.
— Zbrodnia wczoraj przezemnie dokonana nie uległa jeszcze temu prawu; — odparł Jerzy. — A wstyd i skandal, to rachujesz za nic? — Denuncjacja Jana-Czwartka sprowadziłaby natychmiastowe śledztwo. Ireneusz i Berta Leroyer musieliby stanąć jako świadkowie.
— A zatem Jan-Czwartek działał na swoją rękę? — przerwała Klaudja. Zdradziłam się niemogąc znieść na scenie tego obrazu.
— O jakim obrazie mówisz? — pytał książę.
Pani Dick-Tliorn w krótkich słowach opowiedziała szczegóły.
— To co przed dwudziestoma laty, nie udało się nam, musi udać się teraz! — zawyrokował książę. Jan-Czwartek zginąć musi!... Ale gdzie odnaleść tego nikczemnika?
Turkot nadjeżdżającej dorożki przerwał dalszą rozmowę.
Jerzy podbiegł do okna, a uchylając zasłonę:
— To Théfer!.. Théfer! — zawołał radośnie.
— Któż to jest ten Théfer? — zapytała Klaudja.
— Agent policji, przezemnie protegowany, a który na to służy mi pożytecznie i wiernie. To człowiek pełen genialnych pomysłów!... to mój przewodnik... moja prawa ręka, słowem, moje „ja“ drugie!...
— Nie obawiasz się jednego świadka więcej? zapytała Kaudja z niepokojem.
— Och tego obawiać się niemam potrzeby. Zapewniam mu majątek.
— Co mu nieprzeszkodzi opuścić cię przy pierwszej sposobności, a może cię nawet i oskarżyć!
Jerzy przecząco potrząsnął głową.
— Zbytnia przezorność! — odrzekł. Théfer jest przebiegłym, ale uczciwym, z resztą jego własny interes nakazuje mu oszczędzać mnie jak — najdłużej.
Pociągnięcie dzwonka przerwało rozmowę. Książe podszedł do drzwi.
— Zamierzasz więc przyjąć tu tego człowieka? zapytała z obawą pani Dick-Thorn. Nie zwracasz uwagi na moją obecność?
— Sądzę że skorośmy wspólnie popełnili winę, należy nam wspólnie za nią pokutować.
Drugie silniejsze zadzwonienie rozległo się po chwili.
Jerzy pospieszył otworzyć.
— Wejdź Théferze... wejdź! — wołał; przychodzisz w samą porę.
Agent bezpieczeństwa przestąpił próg przedpokoju. Wszedłszy do pierwszej izby, zatrzymał się na widok obcej kobiety, witając nieznajomą ukłonem pełnym poszanowania.
— Przedstawiam panu panią Dick-Thorn, o której panu mówiłem; zaczął uprzejmie książę.
— Pani Dick-Thorn... powtórzył z pomięszaniem agent, patrząc na dawniejszą kochankę Jerzego.
— Obecność tej pani w mojem mieszkaniu pojmuję że zadziwia pana. Przed chwilą byliśmy jeśli nie wrogami to przeciwnikami. Wspólne niebezpieczeństwo połączyło nas na nowo.
— Wspólne niebezpieczeństwo? powtórzył inspektor coraz mocniej zdumiony.
— Tak, niestety.
— Musiało więc zajść coś nieprzewidzianego i naglącego? Czy wolno wiedzieć co zagraża waszej książęcej mości?
— Nieprzyjaciel; nasz wróg nieprzejednany.
— Ireneusz Moulin?
— O! nie... Tego niemam się powodu obawiać.
— Kogóż więc zatem?
— Wspomniałem panu kiedyś o człowieku którego przed dwudziestoma laty użyłem jako narzędzia w sprawie na moście Neuilly. Przypomina pan sobie?
— Pamiętam doskonale!.. ale i to także pamiętam, że książę mi mówił o nim jako o człowieku nie żyjącym.
— Myliłem się; żyje on, na nasze nieszczęście.
— To zła sprawa; rzekł Théfer potrząsając głową. A czy odnalazł księcia?
— Mnie nie; ale panią.
— Wszedł do mego mieszkania dzisiejszej nocy dodała Klaudja, wyłamał zamek, i zabrał z biurka pugilares, zawierający znaczną sumę pieniędzy. Na miejsce skradzionych banknotów, bezwstydny łotr tę kartę mi oto pozostawił.
Agent z uśmiechem na ustach przebiegł pokwitowanie Jana-Czwartka.
— Dowcipny i sprytny człowiek, wyrzekł po chwili. Czuje się zabezpieczonym od wszelkich poszukiwań, mocą wspólnej tajemnicy. Daje wyraźnie do zrozumienia że jest to tylko „zaliczka“. Należy się spodziewać że o wypłatę całej należytości niedługo się upomni.
— Théferze! — zawołał Jerzy błagalnie. Tyle razy dawałeś mi dowody swojej życzliwości. Słuchając rad twoich zawsze dobrze wychodziłem, ratuj mnie i teraz! — Trzeba odnaleść tego nędznika!
— To będzie trudne... a może nawet i niemożebne.
— Opuszczasz mnie więc w takiej strasznej chwili?
— Nie! — ale muszę uprzedzić księcia że walka z coraz to nowemi i coraz to groźniejszemi nieprzyjaciółmi, jest bardzo niebezpieczną. Służenie waszej książęcej mości skompromitowało mnie w obec władzy. Uprzedzam więc, że mimo całej chęci, pomagać księciu dalej nie mogę, gdyż lada dzień podam się do uwolnienia i wyjadę za granicę, by tam pod obcem nazwiskiem użyć trochę spokoju.
Wyraz strasznej trwogi, odbił się na twarzy Jerzego.
— Później się usuniesz ze służby, zawołał błagalnie. Ten człowiek mnie przeraża!.. musisz go odnaleść i usunąć z mej drogi.
— Pomyśl pan, dodała Klaudja, że Jan-Czwartek jest i dla pana niebezpiecznym.
— W czem? jeśli wolno wiedzieć... zapytał przebiegły agent. Z Janem-Czwartkiem nie łączy mnie nic wspólnego.
— Wszystko jest możliwe: wyrzekła pani Dick-Thorn. Jeżeli bruljon listu pisany przezemnie w Anglji dostał się do rąk nieznanego mi człowieka we Francji i stał się powodem tylu utrapień, to można przypuszczać że i pana zaniepokoi Jan-Czwartek. Jesteśmy schwytani w pułapkę, ratuj nas pan!.. Obecność pańska w prefekturze, zażegna niebezpieczeństwo. Będziesz wiedział o wszystkiem i zapobiedz zdołasz. Pozostań więc pan na swojem miejscu dopóki nie odnajdziemy Czwartka i nie usuniemy go z drogi. Zrób to pan przez wzgląd na księcia który z taką ufnością zwrócił się do pana!
Argumenta Klaudyi znać przekonywająco oddziałały na Théfera, przyrzekł wszelką pomoc i opiekę.
— Zostanę w prefekturze, odrzekł po chwili; niech książę mną rozporządza.
— Dziękuję ci! rzekł Jerzy podając mu rękę, niepożałujesz tego ze względów pieniężnych.
— Należy więc teraz obmyśleć środki ostrożności; wtrąciła Klaudja.
— I to obmyśleć natychmiast!,, dodał z naciskiem Théfer. Pani popełniła błąd wielki zachodząc tu do mieszkania pana de la Tour-Vandieu.
— Błąd... a w czem? zapytała.
— Racz pani posłuchać. Jan-Czwartek poznał panią lecz nie wie że jej wspólnikiem był książę ukrywający się obecnie pod nazwiskiem Fryderyka Bérard. Gdyby mu więc przyszła myśl śledzenia pani, już by w tej chwili wiedział co w tej sprawie sądzić. Pomimo woli byłabyś pani wydała na pastwę księcia potężnemu wrogowi!
— To prawda! — przywtórzył Jerzy bledniejąc.
— Trzeba więc natychmiast, ciągnął dalej Thefer opuścić księcia mieszkanie, ażeby zmylić poszukiwania Jana-Czwartka i Moulin’a.
— Gdzież więc mam się przenieść?
— W najodleglejszą dzielnicę miasta, to jest do Batignolles. Niech wasza książęca mość powiadomi odźwierną że wyjeżdża na kilka tygodni, i zobowiążę ją datkiem by pilnowała pozostawionych tu rzeczy. Trzeba się zająć jak-najśpiesznej wynalezieniem lokalu, i nie przebierać, bo czas nagli. Dziś wieczorem trzeba opuścić te strony, bacząc pilnie by nikt nie śledził. Pani zaś ośmielę się dać jedną radę, zamknij pani dom, i bądź gotową do wyjazdu. Ja ze swej strony będę poszukiwał Czwartka. Niech książę dziś jeszcze powiadomić mnie raczy o swojem nowem schronieniu.
Po tych słowach pożegnawszy się Théfer miał już wychodzić. Ode drzwi wrócił się jeszcze.
— Radzę waszej książęcej mości nie widywać się wcale z panią Dick-Thorn dodał. W razie potrzeby ja będę służył chętnie za pośrednika. — Dziękuję ci za twą życzliwość Théferze, rzekł Jerzy.
Agent bezpieczeństwa wyszedł z tryumfującym uśmiechem; idąc po schodach myślał sobie.
— Za tę nową robotę każę ja zapłacić wam po książęcemu. Teraz stanowczo powiedzieć mogę, że jestem bardzo bogatym.
— Ten człowiek, mówiła Klaudja po wyjściu Théfera, będzie nam służył z całą gorliwością.
— Wierzysz więc teraz że cię nie okłamywałem zapytał Jerzy.
— Wierzę ci w obec grożącego niebiezpieczeństwa, łączymy się z sobą jak niegdyś.
— Sądzę że przyszłość nie rozdzieli nas z sobą tak prędko.
— Niezaprzeczam, ale na teraz pożegnać cię muszę.
— Już? — zawołał z uprzejmością książę.
— Przygotowania do zmiany lokalu, wiele ci czasu zabiorą.
— Nadmieniłaś mi że cię okradziono, rzekł książę zmieniając ton rozmowy. Zapewne potrzebujesz pieniędzy?
— Zgadłeś; wdzięczną ci jestem za względność.
Jerzy podpisał nowy czek, i uściśnieniem ręki pożegnał dawną kochankę.
Zbytecznem byłoby wyjaśniać że ta cała serdeczność ze stron obu była tylko zręcznie odegraną, komedją.
W godzinę potem, pan de la Thour-Vandieu wynajął w Batignolles przy ulicy św. Stefana mały pawilon bez odźwiernego. Okna jego wychodziły na ogród, otoczony wysokim murem.
Mieszkający w pobliżu tapicer, umeblował mu na prędce mieszkanie do którego mniemany Fryderyk Bérard wprowadził się jeszcze tego wieczora oznajmiwszy wprzódy odźwiernej przy ulicy Pont-de-fer że wyjeżdża na kilka tygodni.
∗
∗ ∗ |
Wyszedłszy od doktora Edmunda Loriot, Ireneusz pojechał na Berlińską ulicę.
Wysiadł na Clichy, spodziewając się spotkać z Janem-Czwartkiem, z którym co wilję dnia tego umówił się w tem miejscu.
Niezastał tu jednak starego rzezimieszka.
Nędznik ten ma teraz pieniądze, pomyślał Moulin, wymyka mi się z rąk przeto, i zapomina o zemście. Gdy wszystko roztrwoni, powróci do mnie, ale czy wtedy nie będzie za późno? Jest to ciężkie nieprzewidziane nieszczęście!
Smutny i niespokojny, wrócił do domu, gdzie go powiadomiono że pani Dick-Thorn wyjechała.
Wszedłszy do swego pokoju, zaczął rzeczy pakować, którą to robotę gdy skończył, powiadomiono go że Klaudja wróciła, i wzywa go do siebie.
Poszedł, myśląc w duchu:
— Porzucę służbę u tej kobiety, i będę ją śledził z daleka, szukając Berty i Jana-Czwartka.
Pani Dick-Thorn oczekiwała na niego w małym salonie, gdzie stało owo uszkodzone biurko.
— Wyjeżdżałeś dziś rano Laurent? zapytała go.
— Tak pani, musiałem pozałatwiać rachunki z kilkoma dostawcami.
— A inni?
— Sami przyszli, i obliczyłem się z niemi. Oto są rachunki i pokwitowania.
— Połóż je na stole, a weź tę paczkę. Jest to miesięczna twoja zapłata.
— Moja miesięczna zapłata? powtórzył zdziwiony Moulin.
— Tak! — Jestem bardzo zadowolona z twej służby, ale mimo to, rozstać się musimy. Niespodziewane okoliczności zmuszają mnie do opuszczenia Paryża. Odjeżdżam jutro wraz córką do New-Yorku, dokąd mnie powołują interesa familijne. Pozostanę co najmniej przez rok w Ameryce i niemogę nikogo tam z sobą zabierać, jak niemniej pozostawiać tu bez użytecznej mi służby. Dla tego więc oddalam wszystkich.
Zapowiedź tego wyjazdu, zatrwożyła Moulin’a. Spostrzegł w tej mierze powód przestrachu jaki sprawił Klaudyi Jan-Czwartek, i zrozumiał niemożebność powstrzymania tej kobiety od ułożonej przez nią podróży.
Wszystkie plany naraz mu się pogmatwały.
— Bardzo mi się podoba u pani, wyszepnął lecz powód który panią skłania do wyjazdu zapewne ważnym być musi.
— Obliczyłam ile jestem winną mej służbie, odparła Klaudja zwracając na inny przedmiot rozmowę. Proszę im zapłacić. Oto jest potrzebna suma na zaspokojenie, do jakiej dołączam dla każdego z nich, małą gratyfikację. Zatrzymuję tylko moją pokojówkę Elżbietę. Niech wszyscy opuszczą dziś przed wieczorem mój dom.
— Dobrze pani. Czy będę mógł zaraz oddalić się po wypełnieniu polecenia?
— Możesz.
W godzinę potem służba opuszczała swoje dotychczasowe stanowisko. Ireneusz sprowadził dorożkę, umieścił w niej swoje rzeczy, a wsiadając wydał rozkaz woźnicy tak głośno ażeby być słyszanym przez służącego Franciszka.
— Wynajmuję cię na godzinę; zawieść mnie na stacyę drogi żelaznej prowadzącej do Vincennes.
Miał zamiar udać się na Plac Królewski, lecz przyszło mu na myśl że byłoby to z jego strony wielką nieostrożnością, rozgłaszać o tem z czego nieprzyjaciele Berty Leroyer skorzystać by mogli.
Nie należało mu teraz pokazywać się wcale, i bardziej niż kiedykolwiek utrzymać ich w przekonaniu że go niema w Paryżu.
Wkrótce po wyruszeniu, zmienił kierunek swej drogi, i kazał się zawieść na ulicę Notre-dame des Champs, by się upewnić po raz ostatni czy Berta nie powróciła.
Wiemy jaką dostał odpowiedź.
Zrozpaczony, wsiadł do oczekującej na siebie dorożki, i kazał się zawieść do Belle-ville.
Przy rogatce woźnica się zatrzymał.
— W którą stronę Belle-ville udaje się pan? zapytał.
— Na ulicę Rebéral.
Powracał do Jana-Czwartka, lecz i tu też samą znowu otrzymał odpowiedź od odźwiernej. Pomimo to, stukał kilkakrotnie do drzwi, ale bez skutku.
— Ponieważ nie mam zamiaru pozostać nadal w moim lokalu na Placu Królewskim, myślał sobie, trzeba się postarać o jakie nowe mieszkanie, Jeden pokój wystarczy mi na teraz. Poszukam w tych stronach aby mi było dogodniej czatować na Jana-Czwartka.
Jedź wolno, rzekł do woźnicy, i zatrzymaj się przed każdą kartą obwieszczającą mieszkanie.
— To niedaleko ujedziemy panie; kart tutaj nie braknie.
W rzeczy samej, pod 9 numerem przy ulicy Vincent odnalazł pokój na piątem piętrze za skromną zapłatą stu czterdziestu franków rocznie. Zapłacił kwartalnie z góry, i kazał sobie przynieść meble z sąsiedniego sklepu.
Spokojny już teraz że nikt nie odnajdzie jego kryjówki, zapłacił woźnicy, a sam pobiegł za szukaniem Jana-Czwartka.
Znając ustronne zakłady w których zbierali się nędznicy tego rodzaju, rozpoczął na ślepy traf poszukiwania.
Zostawmy go tam, a wróćmy do naszego rzezimieszka.
Wyszedłszy z domu pani Dick-Thorn, Jan-Czwartek zaopatrzony w pugilares zawierający sto tysięcy franków, a w dodatku w sekretnej kieszonce testament księcia Zygmunta i pokwitowanie Corticellego, udał się na przedmieście Halles, aby zjeść cośkolwiek.
Uszedłszy jednak kilkadziesiąt kroków zatrzymał się nagle. Przyszło mu na myśl że z tak dobrze zaopatrzonym pugilaresem nie było bezpiecznie zapuszczać się w tak odludną dzielnicę. Udał się więc na ulicę Rébeval aby schować pieniądze u siebie w domu, a potem dopiero udać się na wędrówkę.
∗
∗ ∗ |
Jan-Czwartek czując pieniądze w kieszeni, nie umiał nigdy pokonać swoich zachcianek. Nieprzestraszał go żaden wydatek, przed żadnym się nie cofał. Nie dowierzając zatem swojej naturze, wsiadł w przejeżdżającą dorożkę i kazał się zawieść na ulicą Rébeval, gdzie niewidziany przez nikogo wszedł tylnemi drzwiami ażeby ukryć skarb zdobyty.
Tu dopiero siadłszy przy stole przypatrywać się zaczął pugilaresowi.
Nie wątpił on że w jego wnętrznościach kryły się banknoty, lecz nie przypuszczał aby ich ilość była tak znaczną, że stanowić by mogła majątek dla nie jednej rodziny.
Znalazłszy się w obec niespodziewanych skarbów wydał okrzyk radości. Rzeczywistość przeszła jego oczekiwania.
Drżącemi rękoma obliczał paczki banknotów a promieniujące radością oczy o mało mu nie wyskoczyły z pod powiek.
— Sto tysięcy franków! — zawołał nakoniec ochrypłym od wzruszenia głosem; sto tysięcy franków — powtórzył. Skarb ten w całości do mnie należy. Jestem pewien że owa zacna dama z mostu de Neuilly nie pójdzie ze skargą na mnie do prokuratora. Nie myślę także nic dać Ireneuszowi, bo przez jego głupią skrupulatność, omal nie utraciłem całej zdobyczy. Nie pojmuję dla czego stawiał mi przeszkody, skoro nie chciał na to pozwolić, nic nie dostanie. Zresztą jest to zaliczka zaciągnięta na mój osobisty rachunek. Sto tysięcy franków!.. to nie fraszka.
Kobiety nosić mnie będą na rękach!.. Ile to kieliszków dobrego wina wypić za to można!
Na myśl oczekujących go przyjemnościach, biegał jak szalony po pokoju.
— Dość tego! — zawołał po chwili. O bym tylko zmysłów nie postradał z radości. Taka wesołość nie przystoi mojemu wiekowi. Lepiej obmyślmy jaką bezpieczną kryjówkę na moje skarby, bezpieczniejszą od kasy ogniotrwałej.
W tym celu, zaczął chodzić po swojem mieszkaniu, upatrując dogodnego miejsca. To jednak co zakończył, nie odpowiadało jego wymaganiom. Wreszcie na grawerskim warsztacie spostrzegł blaszane pudełko średniej wielkości, stojące tam bez użytku.
Powkładał w nie banknoty, pozostawiwszy sobie tylko trzy tysiące franków na bieżące wydatki, owinął starannie pudełko, i wyszedł z mieszkania.
Podwórze na które wychodziły okna jego sypialni nie było brukowane. Tu i owdzie rosły nędzne krzaki bzu, nie pielęgnowane, a kto wie nawet czy i sadzone ludzką ręką.
Zaniedbanię panowało w tym zakącie wszechwładnie.
Upatrzywszy miejsce dogodne między krzakami zakopał pudełko z pieniędzmi, a udeptawszy dobrze, spokojny wrócił do domu.
— Wynalazek bez rządowej gwarancyi!... wyszepnął śmiejąc się żartobliwie. Do takiej kasy, tylko wytrawny złodziej dostać się może. A teraz, dalej w drogę! — należy mi się trochę odpoczynku po tych wszystkich kłopotach.
Sądzę że za trzy tysiące franków, dobrze ubawić się można.
Mimo że miałem przed chwilą wyrzucić ten stary pugilares, któż mi jednak zabroni wziąść go do swego użytku? Jest wprawdzie nieco zaduży, ale to tem szykowniej będzie wyglądało.
Włożywszy więc weń przygotowane pieniądze wyruszył do sławnej naówczas knajpy Niqueta.
Był to punkt zborny różnej kategoryi łotrów i złodziei. Sale były przez całą noc otwarte, a napływ gości tak wielki, że z trudnością tam miejsce wynaleść sobie było można.
Wszedłszy tam Jan-Czwartek, za pomocą łokci przedostał się do ostatniego gabinetu. Z wewnątrz, dochodziły głosy wesołych śmiechów i żartów.
Nasz rzezimieszek zapukał do drzwi.
— Proszę wejść!... — ozwał się głos jakiś.
Zaledwie Czwartek ukazał się w progu, zebrane tam towarzystwo składające z siedmiu ludzi na wpół pijanych, powitało go wesołemi okrzykami.
— Kochani towarzysze!... — zaczął poważnie Jan-Czwartek; — wasza przyjaźń, wielki mi zaszczyt przynosi, przekonam was wkrótce że na nią zasługuję. Powracam ze wsi, gdzie mnie nie lada szczęście spotkało. Otrzymałem spadek po moim wuju. Sumka wprawdzie nie wielka, ale wystarczy, na wygodne życie i ugoszczenie moich przyjaciół. Zaczynam więc od dzisiaj. Zapraszam was na kolację i na śniadanie
Pojedziemy do Asniéres. Jeżeli czas wam pozwoli, możemy się udać i na obiad, na wyspę Saint-Ouen a po biedzie znów powtórzymy kolację, i tak w kółko, dopóki wystarczy grosza mojego wuja. Jakże się to wam podoba?
Program przedstawiony przez Czwartka, zyskał ogólne uznanie.
Oto powód dla którego Ireneusz Moulin nie zastał w domu starego rzezimieszka.
∗
∗ ∗ |
Piotr Loriot właściciel a zarazem woźnica dorożki 13, po rozstaniu się ze swym synowcem pojechał natychmiast do biura naczelnika policji, któremu opowiedział zaszłe wypadki ze swym wehikułem.
Naczelnik wysłuchawszy cierpliwie rozlicznych szczegółów odesłał go do urzędnika delegowanego do spraw podobnych.
Ten poznał go natychmiast.
— Wszak to pan byłeś u mnie wczoraj ze skargą? — zapytał, — względem jakiejś dorożki, którą panu ukradziono?
— Tak; panie komisarzu.
— Przypuszczałeś pan, że już nie odnajdziesz swojej własności?
— Tak... byłem tego pewny.
— No i jakże się ta sprawa skończyła?
— Zwrócono mi wszystko.
— Jakim sposobem?
— Dziś rano zastałem moją dorożkę w cyrkule.
— A więc pan jesteś zadowolony?
— Nie, panie komisarzu, wcale nie jestem zadowolony, i dlatego przychodzę z zażaleniem i proźbą o dochodzenie kto i w jakim celu posługiwał się dziś w nocy moją dorożką. W dodatku bowiem do tego jeszcze mnie okradziono.
— Jakto okradziono? — zawołał urzędnik, wszakże panu zwrócono wszystko w całości?
— Przeciwnie, nie chodzi tu bowiem teraz o moją dorożkę.
— Skradziono więc panu coś innego?
— Opowiedz że mi pan więc szczegóły, ale w krótkości, bo czas dla mnie bardzo jest drogim.
— Wyjechawszy po obiedzie na miasto, wstąpiłem na kieliszek wina do kupca, przy ulicy de l’Ouest, zaczął Loriot, i w skrzynce w siedzeniu powozu zostawiłem paltot, w którego kieszeni znajdował się pugilares z licznemi notatkami i pięćset franków gotówką. Wszystko to razem skradziono mi wczoraj.
Piotr Loriot kłamał jak wiemy, lecz wiemy zarówno cel owego kłamstwa.
Słysząc to nędznik, zmarszczył czoło.
— To co mi pan mówisz, zmienia zupełnie postać rzeczy, odrzekł. Skoro dorożkę pozostawiono na publicznej drodze, można byłoby sądzić iż ktoś dopuścił się figla bez chęci szkodzenia. Teraz wszelako, na poważniejszą zakrawa to sprawę.
— Tak panie, na poważniejszą nawet niżeli się panu wydaje, odparł Loriot. Sam pan komisarz osądzi, skoro posłucha spostrzeżeń jakie poczyniłem obejrzawszy moją, dorożkę.
— Dobrze; ale odpowiadaj pan przedewszystkiem na moje zapytania.
— Słucham pana komisarza.
— Dla czego wczoraj wnosząc tu skargę nie wspomniałaś pan nic o paltocie ani o pieniądzach?
— Oszołomiony wypadkiem, w pierwszej chwili o tem zapomniałem, odparł Piotr nie tracąc spokoju.
— A czy jesteś pewien że je tam miałeś?
— Jaknajpewniejszy. Przypominam sobie nawet że uwijałem szczelnie paltot, aby się mógł pomieścić w skrzynce pod siedzeniem.
— W takim razie śledztwo jest konieczne, odrzekł urzędnik. Jakie są pańskie spostrzeżenia o których przed chwilą mówiłeś?
— Chciałbym to wszystko wytłumaczyć, lecz zdaje mi, że lepiej toby się udało gdy staniemy przed dorożką.
— A gdzie jest pańska dorożka?
— W podwórzu prefektury.
— Dobrze; zaraz tam idę.
Piotr Loriot zeszedł na dół, a urzędnik poszedł do naczelnika policyi.
Zastał go w gabinecie, przyjmującego protokuł od Théfera, odnoszący się do znanych fałszerny Dubiefa i Terremonda, jacy zniknęli bez śladu.
W kilku słowach, komisarz wyjaśnił naczelnikowi powód swojej wizyty.
Théfer na wzmiankę o skradzionej dorożce zadrżał widoczne. Przyszła mu na myśl wyprawa zeszłej nocy. Mimo, iż wiedział, że wszelako ostrożności były zachowane, niemógł ukryć obawy.
— Właściciel dorożki, rzekł urzędnik, poczynił niektóre spostrzeżenia, i pragnie je udzielić. Może nam one wskażą cośkolwiek. Ten człowiek czeka na dole z dorożką. Czy pan naczelnik zejdzie wraz zemną?
Wspólnik Jerzego de la Tour-Vandieu, czuł jak zimny dreszcz przebiegł mu po ciele.
— O jakiej dorożce oni mówią? — myślał niespokojnie. Kto jest tym sprytnym woźnicą? Z tej całej sprawy może wyniknąć dla mnie nieszczęście.
— Idę z panem; odparł naczelnik; zabierz pan z sobą i swego sekretarza, trzeba będzie spisać protokuł z zeznań woźnicy. Może i pan panie Théfer zejdziesz wraz z nami, dodał po chwili. Bystrość twoich spostrzeżeń użyteczną nam być może.
Inspektor z udanym spokojem ukłonił się na znak przyzwolenia.
Pani Dick-Thorn dobrze mi radziła, pomyślał. Wziąść teraz dymisję i usunąć się z prefektury, byłoby szaleństwem .Powinienem być na miejscu aby wszystko widzieć i wszystkiemu w danem razie zapobiedz.
W godzinę potem, czterej zebrani urzędnicy w podwórzu prefektury, oglądali dorożkę Loriota.
Théfer spojrzał bystro na nieznanego woźnicę. Twarz jego nic mu nieprzypominała. Inaczej było z Loriotem.
Pokłoniwszy się przybyłym urzędnikom rzucił baczne spojrzenie na Théfera.
— Gdzie ja go u djabła widziałem? zapytywał sam siebie. Nie po raz pierwszy spotykam tego człowieka.
Naczelnik policyi rozkazał Loriotowi jeszcze raz opowiedzieć cały wypadek, podczas gdy sekretarz zapisywał każde słowo.
Théfer siłą woli usiłował stłumić wrażenie, tłumacząc sobie, że choćby nawet się i wykryło porwanie Berty, Dubief i Terremonde nie stanęliby już jako świadkowie. Mógłbyś spokojnym więc do siebie.
— Zkąd jednak wiedzieli owi rabusie, że w pańskim paltocie znajdowało się pięćset franków? zapytał naczelnik.
— Wypadkiem zapewne. Otworzyli skrzynkę w siedzeniu, a znalazłszy paltot, zabrali go, niewiedząc może nawet że tam w kieszeni znajdowały się pieniądze.
— Czy pan nie podejrzywasz do czego mogła być użytą pańska dorożka? — Do niczego dobrego, przysiągłbym. Może do jakiego porwania?..
Théfer pomimo silnej woli drgnął gwałtownie.
— Do porwania? — powtórzył naczelnik; przypuszczasz pan?..
— Mój Boże! — wszystko przypuszczać można. To pewna że o godzinie dziesiątej wieczorem wśród ulewnego deszczu, nikt nią niepojechał na spacer, do Bulońskiego Lasku.
— Pańską dorożkę zabraną z ulicy de l’Ouest odnaleziono na wybrzeżu de la Rapée
— Tak; panie naczelniku. Jeżdżono nią jednak po okolicach błotnistych, i złych drogach. Racz pan spojrzeć na koła, spód, a nawet pudło dorożki. Wszystko, obrzucone gliną, nie mówiąc już o końskich kopytach. Na stopniach warstwy błota, a nawet i na poduszkach siedzenia.
Théfer zimnym oblał się potem.
— Tego rodzaju błoto, mamy tylko w okolicach Montmartre, Belleville, wzgórz Chaumont i Pére-Lechaise. Nie brakuje też gliny panie naczelniku w stronie Monttrenil i łomów Bagnolet, dodał Loriot.
Inspektor policyi spojrzał na woźnicę z osłupieniem i trwogą.
— Co może wiedzieć ten człowiek?.. i dla czego wspomina o Bagnolet?
— Jesteś bystrym spostrzegawcą, mój przyjacielu; odrzekł naczelnik policyi, mógł byś być dobrym agentem.
— Zdanie pana naczelnika bardzo mi pochlebia, odrzekł z uśmiechem woźnica. Ale ja jeszcze nie wszystko powiedziałem.
— Cóż więc jeszcze?
— Ci, którzy mi zabrali moją dorożkę rozmyślnie działali. Nie utrzymuję ażeby szczególniejsze upodobanie czuli do mojej własności, ale potrzebny im był jakiś powóz, i wzięli pierwszy lepszy jaki im wpadł pod rękę. Co na placu, to nieprzyjaciel! — Szło im głównie o to ażeby działać potajemnie.
— Na czem opierasz swoje dowodzenia, objaśnij nas proszę.
— Raczcie panowie spojrzeć na numer dorożki, widocznie był zalepiony papierem. Ślady tego jeszcze dziś pozostały.
Gdyby spojrzenie mogło zabić człowieka, błyskawica wybiegła z oczu Théfera byłaby zadała cios śmiertelny Piotrowi.
— Słuszną zrobiłeś uwagę mój przyjacielu; odparł naczelnik, rozmyślnie ukradziono ci dorożkę. Przedsięwzięte z ich strony ostrożności, otwierają pole szerokim domysłom. Trzeba się koniecznie dowiedzieć do czego ją użyto.
— Do uprowadzenia kobiety; odrzekł stanowczo Loriot.
— Kobiety? — powtórzył naczelnik.
— Tak panie; jestem tego pewny, mam nawet dowód... Oto jest.
To mówiąc, wyjął z kieszeni guziczek, znaleziony w dorożce przez Ireneusza.
— Guzik, od damskiego bucika?
— Tak panie. Zmieniwszy konie po obiedzie nie woziłem dotąd nikogo. Z przed winiarni zabrano mi moją dorożkę.
— Nie ulega więc wątpliwości że jechała kobieta. Tego tylko rozstrzygnąć nie jesteśmy w stanie czy była ofiarą lub wspólniczką zbrodni. Czas może tylko objaśnić nas w tym razie.
— Daj Boże! — dodał Piotr Loriot.
— Czy pan masz jeszcze co do powiedzenia?
— Obecnie nic więcej.
— Znamy pańskie nazwisko i miejsce zamieszkania, możesz się więc pan oddalić, z tem przekonaniem, że gorąco weźmiemy się do dzieła.
— Czy mam złożyć kaucję, panie naczelniku?
— Nie trzeba. Uzasadnione są pańskie powody do żądania śledztwa z urzędu.
Pożegnawszy ukłonem urzędników, Piotr Loriot wskoczył na kozioł, a podciąwszy Milorda, wyruszył kłusem.
— Théferze! — zaczął naczelnik do agenta — znasz cały przebieg tej tajemniczej sprawy?
— Znam panie naczelniku.
— Owóż przeznaczam ciebie do tego śledztwa, z zastrzeżeniem jednak byś się wziął do roboty z całą gorliwością. Z kradzieżą tej dorożki łączą się niezwykłe okoliczności, jakie mnie mocno zaciekawiają. Pragnę by jaknajrychlej nastąpiło wyjaśnienie.
Blada twarz inspektora pokryła się rumieńcem. Uśmiech zawitał mu na usta.
— Dołożę wszelkich starań; odrzekł z niskim ukłonem.
— Znając twoją inteligencyę i sumienność, jestem o to spokojny. Rozpocznij natychmiast pierwsze kroki.
Około południa, Piotr Loriot spotkał się z Edmundem, któremu opowiedział o swej bytności w prefekturze. Młody doktór słuchał go ze smutkiem głębokim.
Nie dowierzając wszakże niekiedy zbyt opieszałej policyi postanowił udać się do Vincennes i tam na własną rękę rozpocząć działanie.
Wróciwszy wieczorem z całodziennej wędrówki zastał na pociechę Moulina w swoim mieszkaniu. Pierwsze zamienione pomiędzy niemi spojrzenie wystarczyło za słowa. Żaden z nich nie wpadł na trop właściwy.
∗
∗ ∗ |
Cofnijmy się o dwadzieścia cztery godzin wstecz do miejsca w którym biedna Berta z okrzykiem trwogi wpadła w przepaść otwartą pod jej stopami.
Z daleka dostrzeżono już łunę pożaru, a dzwon bijący na trwogę odzywał się w Bagnolet.
Ten to dzwon właśnie pobudził ze snu okolicznych mieszkańców i wezwał straż ogniową na ratunek, która zawsze chętnie spieszy na pomoc gdzie tylko jej zdolności zużytkować się dadzą.
Ze wszystkich stron przy świetle pochodni widziano biegnących mężczyzn, kobiety i dzieci. Urzędnicy z Capsulerie, zdążali również na ratunek, lecz wszystko nadaremnie.
Zanim zaczęto gasić potężny pożar, wiązanie dachu zapadło się miażdżąc swoim ciężarem boczne ściany. W ciągu kwandransu dogasające zgliszcza znaczyły tylko miejsce w którym stał dom pana Servan.
Między zebranemi ludźmi, krążyło tylko jedno zapytanie.
„Kto mógł podłożyć ogień?“
Sądzono że dom był niezamieszkały, i rozmaite na ten temat robiono przypuszczania. Jedni opowiadali o rabusiach, którzy się zakradli w celach łupieztwa, a nic nie znalazłszy, podpalili przez zemstę; drudzy dowodzili, że ten dom służył za kryjówkę okolicznym rzezimieszkom, którzy przez nieostrożność zapruszyli ogień.
Wśród pewnej grupy, sam właściciel pan Servan donośnym rozpowiadał głosem, że w wigilję dnia tego wynajął swój dom jakiemuś Paryżaninowi, który miał zamiar założyć w nim laboratorjurn chemiczne.
Katastrofa widocznie była wynikiem jakiejś niefortunnej próby, i kto wie czy o śmierć nie przyprawiła samego wynalazcę.
Pan Servan zresztą nie bardzo ubolewał nad swojem nieszczęściem, i nie żałował posiadłości, która postawiona w tak złym punkcie, nie czyniła odpowiedniego dochodu.
Towarzystwo asekuracyjne pokryje straty myślał sobie, i da mu możność odbudowania piękniejszej willi, i w dogodniejszej miejscowości.
Komisarz cyrkułu w Bagnolet, spisał protokuł z zeznań gospodarza, wedle którego pożar wyniknął z nieostrożności fabrykanta.
Nie ulęgało wątpliwości, że biedny przemysłowiec znalazł śmierć wśród pożaru.
Straż i widzowie, wrócili do domów.
Ostatnie zgliszcza się dopalały.
Ruiny willi przedstawiały już tylko jedną czarną masę, z której chwilami wybuchały kłęby dymu, i snopy iskier.
Następnego rana, słońce nie ukazało się wcale. Na horyzoncie przesuwały się ciemne chmury.
Robotnicy zdążali do łomów kamiennych rozmawiając o wypadkach zaszłych tej nocy.
Trzech ludzi odłączyło się od gromady, aby wązką ścieżynką przejść do oddziału w którym pracowali. Na końcu ścieżki, znajdowało się wejście do podziemia.
Dostawszy się tam wązkim i ciemnym korytarzem, przeszli do miejsca oświetlonego u góry szeroką rozpadliną, tak, że wygodnie pracować tam mogli bez użycia lampek górniczych. Te właśnie rozpadliny otworzyły niebezpieczne przepaście dla obcych wędrowców na błotnistym gruncie Capsulerie.
— Grandchamps! — rzekł starszy robotnik do młodego chłopca, swego towarzysza pracy, — przynieś motyki, taczki i łopaty. Pośpieszyliśmy dzisiaj, mamy jeszcze kilka minut czasu przed rozpoczęciem roboty. Jeżeli ty przygotujesz narzędzia, ja będę mógł jeszcze wypalić fajkę.
Chłopiec posłuszny rozkazom Simona, swojego zwierzchnika, podszedł do wykutego w skale zagłębienia, gdzie co wieczór składali narzędzia.
Uszedłszy jednak kilka kroków, cofnął się z okrzykiem przerażenia i trwogi. Tuż bowiem pod nogami ujrzał na białym gruncie wapiennym czerwoną plamę ze krwi.
— Wielki Boże! — zawołał, — mieliśmy tu dzisiaj gości!...
— Skradziono nam narzędzia? — zapytał podmajstrzy.
— Nie... nie! — są wszystkie.
— Cóż cię więc przestraszyło, że zbladłeś jak ściana?
— Spójrzcie, no tylko Simonie, ile tu krwi na ziemi!...
— Krew? — powtórzyli nadchodzący robotnicy.
— Patrzajcie...
To mówiąc Grandchamps wskazywał miejsce.
— Tak... tak; to krew! — dodał trzeci robotnik. Może zabito tu kogo dzisiaj?
— Prawdopodobnie nocowali dziś w łomach okoliczne włóczęgi. W bójce może dostało się któremu nad miarę. Krew jednak z wysoka leciała widocznie, bo obryzgała ścianę.
To mówiąc, spojrzał w górę, ku rozpadlinie przez którą dojrzeć można było część obłoków. Jednocześnie wzniósłszy ręce w górę zawołał:
— Patrzcieno... patrzcie na Boga!
O trzydzieści stóp nad ich głowami, na splecionych gałęziach krzaków rosnących w rozpadlinie zawisło ciało ludzkie.
— Zdaje się, że to kobieta; — wyszepnął Simon. Nie ulega wątpliwości, że ta krew płynęła z jej rany. Biedna istota!... wpadła tu zapewne dzisiejszej nocy biegnąc do pożaru. Gdyby nie te krzaki rosnące na jej szczęście, byłaby na sam dół upadła.
— Sądzisz więc, że żyje?
— Zapewne, skoro krew jeszcze nie zastygła.
— Trzeba więc spieszyć z pomocą.
— Ma się rozumieć chociaż wyznam, że to niełatwe zadanie.
— Weźmy drabinę.
— Nasze drabinki górnicze niedostateczne będą, ku temu. Rachuj, że przeszło trzydzieści stóp oddziela nas od tej nieszczęśliwej.
— A więc, zwiążmy dwie drabiny razem.
— Dobrze mówisz. Biegnij po nie Grandchamps, a ja się zajmę dostarczeniem sznura.
W kilka chwil wszystko było gotowe. Związane drabiny sięgały do krzaków.
— Trzymajcie mocno u spodu, — rzekł Simon. — Ja wejdę pierwszy.
I ze zręcznością kota, wdrapał się po szczeblach.
— No! cóż tam widzisz? — zapytali u dołu towarzysze.
— Jakaś młoda dziewczyna, ale obca, nie miejscowa.
— Bardzo jest pokaleczona?
— Nic niewiem. Blada jak śmierć. Oczy ma zamknięte.
— Cóż myślisz robić dalej?
— Popróbuję... Może ją zniosę na rękach. Trzymajcie tylko mocno drabinę.
Dwaj stojący na dole robotnicy, podparli plecami drabinę. Simon postąpił jeszcze dwa szczeble. Zadanie jednak było nad jego siły. Niemiał żadnego punktu oparcia. Gałęzie za lada dotknięciem trzeszczały zginając się pod nadmiernym ciężarem.
— Do pioruna; — zawołał robotnik. — Nic tu nie poradzę... Mógłbym sam zlecieć, i ją pociągnąć za sobą! Co tu począć?
— Ja podam sposób, — rzekł po namyśle Grandchamps.
— No! gadaj!
— My pójdziemy ze sznurami na górę. Odnalazłszy tą rozpadlinę, spuścimy tobie jeden koniec liny. Przewiążesz sznurem nieznajomą, i ostrożnie spuścimy ją na ziemię.
— Masz słuszność. Ale nim odejdziecie, podeprzyjcie mocno drabinę.
— Bądź spokojny. Jej oba końce mocno zapuściły się w ziemię, więcej niż na stopę głęboko.
— Spieszcie więc. Liny znajdziecie w piecu wapiennym.
Simon zostawszy sam, z żalem wpatrywał się w piękną twarz nieznajomej, której palce zaciśnięte konwulsyjnie, uchwyciły gałęź wiszącą po nad jej głową.
Dotknął tej ręki. Była zimną jak lód.
— Kto wie, czy nie napróżno przychodzimy? — pomyślał. — Krew już nie płynie... Ciało prawie sztywne... Może już umarła?... a szkoda byłoby tak pięknej dziewczyny.
Jednocześnie zawołano na niego z góry. Spostrzegł swych towarzyszów, nachylonych po nad przepaścią.
— Cóż... macie linę? — zapytał.
— Ma się rozumieć. Więcej niż dwadzieścia metrów.
— Spuszczajcie więc prędzej.
Grandchamps wykonał zlecenie. Simon pochwycił za koniec liny.
Trzymając się lewą ręką najgrubszej gałęzi, prawą okręcał sznur w około ciała biednej ofiary, do którego czterema węzłami przymocował każde przeciągnięcie liny.
— Spuszczajcie teraz, zwolna, ostrożnie; — zawołał. — Skoro ominie krzaki, podsunę jej swoje plecy, sądzę że na takich noszach, wygodnie się dostanie na ziemię.
Zamiar poczciwego robotnika, groził mu wielkiem niebezpieczeństwem. Lada fałszywe stąpnięcie mogło spowodować złamanie szczebla, i śmierć dla niego niechybną.
Ten człowiek jednak o tyle cenił życie o ile mógł nim przyjść na pomoc bliźniemu.
Zaledwie zniesiono cokolwiek ciało nieszczęśliwej kobiety, rozsunął gałęzie, a zwróciwszy się plecami do drabiny.
— Teraz kierujcie na prawo!.. zawołał.
Nieruchome ciało przez chwilę zakołysało się w przestrzeni, a potem spoczęło na barkach robotnika. I tak, szczeble po szczeblu, usuwał się coraz niżej dźwigając ciężar na plecach. Grube krople potu wystąpiły mu na czoło.
Wkrótce biedna Berta leżała na ziemi. Głowę jej wsparł o ścianę kopalni.
Twarz dziewczyny nie różniła się niczem od trupa. Oczy miała zamknięte. Ze zranionej głowy krew się sączyła, zakrzepnięta już teraz. Na staniku, szeroka czerwona plama odznaczała się widocznie.
Dwaj towarzysze Simona szybko przybiegli do niego.
— I cóż? zapytał Grandchamps, czy żyje?
— Zdaje się, — odparł zapytany, — ciało jest wolne:
Pochyliwszy się nad nieszczęśliwą, przyłożył ucho do jej serca.
— Zemdlała tylko; odrzekł, serce uderza, bardzo słabo.
— Może ma połamane ręce lub nogi?
— Ręce, są nienaruszone, swobodnie podnieść je można...
— To prawda.
— Ale co z nią teraz poczniemy? zapytał Simon. Nie możemy przecież zostawić tej kobiety bez ratunku, a nieść ją w tym stanie byłoby niebezpiecznem.
— Pobiegnę do Bagnolet po doktora, odrzekł Grandchamps, a razem powiadomię komisarza, niech przyśle po nią nosze.
— Dobrze mój chłopcze, biegnij prędko, a niewdawaj się po drodze w żadne pogawędki.
— Bądź spokojny! — Będę leciał co sił starczy.
Simon tymczasem maczał chustkę w wodzie i obmywał nią skronie dziewczęcia, ale ten zwykły środek nie przyniósł pożądanego skutku.
Berta nie odzyskała przytomności. Jej oczy pozostawały zamknięte.
— Cudem prawdziwie ocalała od śmierci! rzekł do siebie Simon. Gdyby w rozpadlinie nie była napotkała rosnących krzaków, byłaby swoją piękną główkę roztrzaskała o twardy grunt kopalni.
Po półgodzinnem oczekiwaniu, podczas którego Simon trzeźwił ciągle lecz bezskutecznie Bertę nadeszli, doktór, komisarz z Bagnolet, oraz dwaj ludzie z lektyką.
W drodze, Grandchamps im opowiedział o całem zdarzeniu, i o sposobie w jaki wydostali nieznajomą z rozpadliny.
Doktór po ścisłem badaniu zawyrokował, że upadek był o tyle szczęśliwym, iż żadnego nie spowodował złamania ani zwichnięcia. Prawdopodobnie jednak wewnętrzny organizm ucierpiał więcej, ale dlatego obecnie stwierdzić nie było można. Z dwóch ran znajdujących się na ciele, żadna nie była niebezpieczną, jedna na głowie zadraśnieniem nazwaną być mogła, druga, na piersiach była cokolwiek głębsza, ale prócz znanego krwi upływu, niesprowadziła złych następstw.
Po opatrzeniu na prędce chorej, lekarz rozkazał odstawić ją do szpitala dla dalszej kuracyi.
— Jest to napewno ofiara ciekawości, wyrzekł komisarz. Biegnąc do pożaru, wpadła w jedną z owych zdradliwych zasadzek, jakich niedbała administracja kopalni nie każe zagrodzić. Kilkakrotnie występowała już o to na drodze urzędowej, ale bez skutku.
Przed umieszczeniem Berty w lektyce, komisarz kazał przeszukać jej kieszenie, sądząc iż może znajdzie jaką wskazówkę co do jej pochodzenia lub miejsca zamieszkania.
Nie znaleziono nic godnego uwagi. Był tylko klucz od mieszkania, portmonetka z drobną monetą i powzięty numer dorożki którą jechała.
— Wszystko to rzeczy nierozświetlające tej sprawy, mówił komisarz. Numer dorożki niczego nie dowodzi, mogła równie dobrze jechać nią wczoraj, jak przed kilkoma dniami. Zresztą, dorożkarz nie mógłby nas objaśnić bo wszak on nie zna swoich pasażerów. Portmonetkę więc i klucz, złożyć potrzeba w szpitalnej kancelaryi, kartka dorożkarska jest niepotrzebną.
To mówiąc, rzucił pomięty papierek na ziemię, nie zwracając na niego uwagi.
— Sądzę rzekł doktór, iż omdlenie nie długo przeminąć powinno. A zatem chora sama objaśnić będzie mogła jakim sposobem dostała się tutaj. Trzeba ją tylko przenieść co prędzej, każda chwila opóźnienia groźną dla niej stać się może.
— A gdzie zanieść mamy tę chorą? — zapytali tragarze.
— Do szpitala świętego Antoniego.
— Ach! — tak daleko!... — zawołali.
— Może panowie zechcą dać nam kogo do pomocy, sami nie będziemy w stanie poradzić.
Simon nie czekając propozycji, ofiarował się z usługą i drugi robotnik idąc za jego przykładem zgodził się chętnie do pomocy.
— A ty Grandchamps, — rzekł Simon, niewybierzesz się z nami?
— Byłbym już zbyteczny, — odrzekł. — Zaczekam tu kopiąc, na was obu.
Zostawszy sam młody górnik, nie brał się jednak do roboty. Stał zadumany patrząc na pomiętą kartką leżącą na ziemi.
Nagle pochylił się i podniósł ją.
— Co prawda, — rzekł do siebie, — nasz komisarz mylnie się zapatruje na tę całą sprawę. Zawyrokował, że numer dorożki nie jest żadną wskazówką. Jak to być może? — Przypuśćmy, że chora umrze nie przemówiwszy słowa, czyliż nie należałoby wtedy sprowadzić dorożkarza? Może by ją poznał i objaśnił zkąd i dokąd ją wiózł?
To więc czego zaniechał pan komisarz, ja dopełnię. Zachowam numer dorożki, kto wie czy się nie przyda. A radbym odznaczyć się czemś w tej sprawie.
Zadowolony ze swego pomysłu, schował kartę do kieszeni starannie, i ze spokojnym sercem zabrał się do pracy.
Bertę złożono na ogólnej sali szpitalnej.
Lekarz miejscowy potwierdził zdanie kolegi, że żadne wewnętrzne uszkodzenie nie nastąpiło. Zadziwiła go wprawdzie rana na piersiach, lecz nie było czasu do przypuszczeń i domysłów.
Po półgodzinnych staraniach, chora nakoniec dała znak życia. Wsączone w jej usta orzeźwiające krople, znacznie ją wzmocniły.
Uniosła się na łóżku wodząc błędnym wzrokiem wokoło. Doktór ująwszy jej rękę, przemówił do niej łagodnie. Zdawała się nierozumieć słów jego. Poruszała ustami, jak gdyby mówić pragnęła, żaden dźwięk jednak nie wybiegł z jej gardła.
— Obawiam się, — rzekł doktór cicho do swoich asystentów, czy w tak silnym upadku nie nadwyrężyła wewnętrznych organów? Głos utraciła w skutek chwilowego paraliżu. Biedna dziewczyna jest mocno chorą!
Wzięto się natychmiast do szybkiego ratunku. Wszystkich zainteresował los nieszczęśliwej.
Opuśćmy teraz na chwilę chorą, a złączmy się z innemi osobami naszej powieści.
Widzieliśmy przerażenie; Théfera, podczas opowiadania Loriota. Zdawało mu się początkowo, że ów woźnica zna całą sprawę, z zręcznym tylko podstępem to wszystko ukrywa. Niebawem jednak, uspokoił się zupełnie, słysząc dowodzenia dorożkarza, które jasno wykazywały całą jego w tem nieświadomość.
Miejsce trwogi w sercu agenta, zajęła wielka radość, gdy naczelnik policji jemu powierzył prowadzenie śledztwa w sprawie dorożki № 13.
— Zobaczycie; — myślał z szyderczym uśmiechem, — jak wam znakomicie poprowadzę poszukiwania. Wasza sprawa będzie tak pięknie wykryta, jak sprawa fałszerzy, Dubiefa i Terremonda. Ale muszę okazywać powierzchownie wiele przy tem gorliwości i zabiegów. Zyskam jeszcze pochwały od swoich zwierzchników.
I nie zwlekając; przywołał dwóch swoich podwładnych agentów którzy niegdyś pilnowali domu przy ulicy Notre-dame des Champs, i dopomagali przy aresztowaniu Ireneusza.
Byli to Leblond i Baneal.
— Moi przyjaciele! — rzekł do nich, — mam dla was nowe zajęcie. Wczoraj wieczorem na ulicy de l’Ouest, ukradziono dorożkę, którą wprawdzie odnaleziono o wpół do pierwszej w nocy na wybrzeżu de la Rapée, lecz nie odnaleziono palta; w którego kieszeni znajdowało się pięćset franków. Są poszlaki, że jeżdżono nią do Bercy, może w celu zatarcia śladów. Ty Leblond przeszukaj Belleville, a ty Baneal, Montmartre.
— A wzgórza Chaumont? — zapytał Leblond.
— Należą do ciebie, wraz z Belleville.
— A tyły Pére-Lachaise, aż do Bagnolet? zauważył Baneal.
— To ja dla siebie zatrzymuję. Jeżeli nie wykryjecie nic w tamtych stronach, zwrócę was następnie do Vincennes i Bercy.
— Dobrze panie. Od kiedy działać zaczniemy?
— Od dziś; i to ze szczególną gorliwością. Codziennie złożycie mi raport piśmienny, który będę dołączał do swojego.
— Kto powoził dorożką? zapytał Baneal.
— Dwóch ludzi. Jeden był prawdopodobnie woźnicą, drugi siedział wewnątrz dorożki z jakąś kobietą.
— Młodą czy starą?
— Niewiadomo.
— A rysopis tych ludzi?
— Niema go wcale.
— W takim razie, zawołał Baneal, będzie to szukanie igły w stogu siana.
— I ja tak sądzę, dodał Théfer. Ale nam nie wolno jest wygłaszać swoich uwag. Każą... szukać trzeba... Wypadek może tu przyjść z pomocą. Z resztą liczę na waszą przebiegłość.
Przy tych słowach rozeszli się każdy w swoją stronę.
Théfer wysełając agentów na wskazane im okolice, był jaknajmocniej przekonanym że żaden z nich nie trafi na trop właściwy.
Światło mogło zabłysnąć z jednej tylko strony, ale tę właśnie zachował on dla siebie.
Podczas gdy jego psy gończe trapiły zwierzynę, on najspokojniej wracał do domu, projektując że nazajutrz wybierze się do Bagnolet.
Pomimo swej inspektorskiej godności, niemógł lekceważąco traktować powierzonej sobie sprawy. Chociaż pozornie należało mu śledzić i dochodzić, by w razie jeżeli by go oddano pod dozór tajnego agenta, nie skompromitować się w obec władzy.
Wypocząwszy blisko godzinę w swojem mieszkaniu, wyszedł z tamtego przebrany za robotnika, zmieniony do niepoznania. Zależało mu na tem by w pole wyprowadzić agenta który by go śledził, i puścić się swobodnie na odszukanie Jana-Czwartka.
Théfer znał wszystkie zakątki w których zbierali się różnego rodzaju włóczęgi.
W jednej z takich knajp podrogatkowych, dowiedział się od jakiegoś rzezimieszka, że Jan-Czwartek odsiedziawszy w więzieniu tygodniową kwarantannę od miesiąca został już uwolnionym.
Tego właśnie było potrzeba agentowi.
Udał się natychmiast do więzienia św. Pelagji a przedstawiwszy swój bilet inspektorski, zażądał szczegółowego rysopisu starego złodzieja, jako też i adresu jego ostatniego mieszkania.
Wiemy że Jan-Czwartek przed uwięzieniem mieszkał przy ulicy Vinaigriers. Tam też udał się Théfer.
Stojący przed bramą odźwierny, na zapytanie o dawnego lokatora zmierzył przybyłego pogardliwym wzrokiem od stóp do głowy.
— A! to pan znasz tego ptaszka? zawołał.
Widocznie papiery Jana-Czwartka źle stały w jego wyobraźni.
Chcąc otrzymać potrzebną wiadomość, trzeba było wziąść się zręcznie do dzieła.
— Nieznam go; odrzekł Théfer, i cieszę się z tego bo ile się zdaje jest to nieszczególny gatunek człowieka.
— Zapewne chciałeś pan powiedzieć że nic wart ten gatunek?.. przerwał odźwierny.
— Jakto... byłby więc takim hultajem?
— Dobrześ go pan nazwał. Łajdak! w rzeczy samej. Przez długi czas uważaliśmy go za porządnego człowieka, aż tu nagle wsadzają go do więzienia, i o ile wiemy nie po raz pierwszy.
— Ktoby to był przypuścił!.. zawołał inspektor z dobrze udanym oburzeniem.
— Tak; wstyd dla pana że masz stosunki z takim człowiekiem.
— Ja osobiście niemam do niego żadnego interesu, tłumaczył się Théfer. Pochodzimy tylko z jednych okolic, a jego brat uczciwy i porządny chłopiec, prosił mnie bym przyjechawszy do Paryża, odwiedził Jana. Oto powód dla którego go szukam.
— Nic panu na to nie poradzę; trzeba się gdzieindziej dowiedzieć... Nie mieszka tu już oddawna.
— Wyprowadził się zatem?
— Sądzisz pan że przechowujemy w naszym domu złodziei? Między porządnymi lokatorami taki nicpoń znajdować się niepowinien. Jak tylko wrócił z więzienia, zaraz mu się drzwi pokazało, a przyznać trzeba, nie dał sobie tego powtarzać dwa razy.
— A niewiadomo panu czasem gdzie się wyprowadził?
— Niewiem nie pytałem go o adres.
— Żałuję mocno, przez wzgląd na jego brata który mnie bardzo o widzenie się z nim prosił.
— Jedno tylko mogę panu powiedzieć, ciągnął dalej odźwierny, że nazajutrz po wymówieniu mieszkania, zabrał swoje manatki i wyniósł się wspomagany przez takiego samego zapewne jak sam włóczęgę którego nazywał Ireneuszem.
Théfer drgnął, jakby dotknięty iskrą elektryczną.
— Ireneusz!.. zawołał; mówiłeś pan... Ireneusz?
— Tak; czy i tego znasz pan także?
— Nie, ale jego nazwisko nie jest mi obce. Ireneusz Moulin... zdaje się?
Odźwierny wzruszył ramionami.
— Moulin... Tapin... wszystko mi jedno. Alboż ja na takie rzeczy mam czas uważać? W każdym razie winszuję pięknych znajomości!.. A teraz żegnam! — dodał, odwracając się i zatrzaskując drzwi swej stancyjki.
Théfar pozostawiony na ulicy, uczuł się być mocno zmięszanym! Wiadomość o Ireneuszu niemiłe na nim sprawiła wrażenie.
— A zatem Klaudja Varni, wyszepnął, miała dobre przeczucie.
Czy wypadek złączył tych ludzi?.. czy świadomość przeszłości?.. Kto wie? — Moulin, jako mściciel Pawła Leroyer, zbliżyć się może do Jana-Czwartka by w razie potrzeby przywołać go na świadka. Tak więc zbrodnia wykonana lat temu dwadzieścia, może wykryć zbrodnię popełnioną Wczoraj. Gdyby tak było, możnaby sądzić że jakaś piekielna siła sprzysięgła się przeciw nam!
Zajęty temi myślami wyszedł z ulicy Vinaigrieres i skierował się na bulwar Beaumarchais’ego, zkąd zaszedł na Plac Królewski pod № 24.
— Czy zastałem w domu pana Ireneusza Moulin, znanej sobie odźwiernej, pani Bijon.
— Niema go w Paryżu; odpowiedziała, wyjechał.
— Od jak dawna?
— Od dwóch tygodni. Dostał bardzo korzystne zajęcie na prowincji.
— To dziwne...
— Dla czego?
— Dla tego że widziałem go wczoraj jadąc tramwajem, i ztąd niemogłem go zaczepić.
— Upewniam pana że to nie był on, ale ktoś do niego podobny. Gdyby przyjechał, stanąłby tutaj mając swoje własne mieszkanie.
— Wątpię ażebym się pomylił...
— Ależ tak jest... na pewno!
— Mocno żałuję że go nie zastałem. Miałem do niego pilne zlecenie od jednego z jego przyjaciół.
— Zechciej pan powiedzieć mi o co chodzi? Skoro tylko przyjedzie, powiadomię go o tem.
— Bądź więc pani tak dobrą i powiedz mu że Jan-Czwartek czeka na niego.
— Jan-Czwartek? powtórzyła zdziwiona. Nigdy nie wspominał o takim nazwisku. A gdzież mieszka ten pan Jan-Czwartek?
— Na ulicy Vinaigrieres.
— Dobrze panie. Zapiszę to sobie dla pamięci.
Pożegnawszy odźwierną, Théfer nie wiele wiedział więcej jak przedtem. Stanął znów na roztajnych drogach, niewiedząc w którą udać się stronę. Nie był pewnym szczerości słów odźwiernej. Być może Ireneusz wynagrodził ją sowicie nauczywszy takiej odpowiedzi. Należałoby przypilnować domu, ale w obecnej chwili niemógł tego uczynić spodziewając się wizyty księcia de la Tour-Vandieu.
Zjadłszy cośkolwiek w restauracyi, wrócił do swego mieszkania, oczekując na zapowiedziane odwiedziny.
Około dziewiątej, zjawił się Jerzy. Théfer otwierając mu drzwi, zdumiony został zmianą zaszłą od wczoraj w jego fizjonomji.
Na pomarszczonych policzkach, mocne pałały rumieńce, a w oczach widniała rozpacz i trwoga. Ten nędznik mógłby wzbudzić litość, gdyby nie budził odrazy.
— Czy książę zastosował się do mojej rady? zapytał agent po przywitaniu.
— Jaknajściślej; rzekł Jerzy, padając raczej niż siadając na pobliskie krzesło. Mieszkam obecnie w Batignolles, na ulicy św. Stefana pod 19 numerem.
— Bardzo dobrze; odparł Théfer. Niech książę nie wychodzi wcale podczas dnia, lecz za to wieczorem nie należy opuścić ani wizyty w pałacu przy ulicy św. Dominika. Mogłyby tam nadejść jakie ważne listy.
— Będę co wieczór regularnie; odmruknął Jerzy. Czy masz dla mnie coś nowego?
— Mam; i bardzo wiele. Rada pani Dick-Thorn co do mego pozostania w prefekturze była bardzo na czasie.
— Czyliżby przedsięwzięto śledztwo co do pożaru w Bagnolet? zapytał głucho pan de la Tour-Vandieu.
— Nie, co do tego, możemy być spokojni, cała wina spada na nieostrożność Prospera Gaucher, który też za to przypłacił życiem ginąc w zgliszczach spalonego domu.
— Cóż więc takiego?
— Prowadzą się energiczne poszukiwania ludzi którzy zabrali dorożkę. Ci nicponie nie kontentując się danym przezemnie wynagrodzeniem, zabrali palto schowane w siedzeniu wraz z pięciuset frankami. Poszkodowany wniósł skargę, i ot! kłopot nowy.
Drżenie nerwowe wstrząsnęło postacią Jerzego.
— Niech że się wasza książęca mość nie przestrasza mówił dalej Théfer. Niebezpieczeństwo jest wielkie ale je zażegnam. Mnie powierzono to śledztwo i upewniam że nic się nie wykryje. Należy nam teraz myśleć o Janie-Czwartku i Ireneuszu, którzy o ile mi się zdaje idą ręka w rękę.
— Byłaby to nasza zguba! wyszepnął Jerzy ledwie dosłyszanym głosem.
— Bęzwątpienia. Jedno mnie tylko pociesza, a to że Jan-Czwartek nie zna osobiście księcia.
— Jest żeś tego pewnym?
— Jaknajpewniejszym. Gdyby wiedział księcia nazwisko, byłby się już dawno zgłosił na ulicę św. Dominika. Mamy więc dużo czasu przed sobą. Jego kasa dobrze zaopatrzona rabunkiem u pani Dick-Thorn, pozwoli mu na liczne pohulanki. Nie pomyśli o waszej książęcej mości dopóki nie uczuje pustek w kieszeni. Znam ja zwyczaje takich włóczęgów. Przez ten czas wykryję jego schronienie i usunę go z drogi. Śledzę też i Moulin’a, którego lada dzień wciągnę w jaką zasadzkę. Niech się więc książę zupełnie, uspokoi.
— Pragnąłbym tego; odparł Jerzy, ale jak widzę o jednej rzeczy zapomniałeś...
— O czem takim?
— Odźwierna domu przy ulicy Notre-Dame des Champs, widziała zapewne wychodzącą Bertę Leroyer, jeżeli nie zobaczy powracającej dziewczyny, gotowa powiadomić policję.
— A cóż to księcia może obchodzić? — Zniknięcie kokiety to fakt bardzo zwyczajny, a tem zwyklejszy jeśli kobieta jest młodą i piękną. Posądzą ją że uciekła z kochankiem... Takie drobne tajemnice życia, zapominają się prędko.
— A jeśli Moulin będzie się starał wykryć prawdę?
— Ireneusza Moulin ja biorę na siebie.
Pan de la Tour-Vandieu, uspokojony nieco wolniej odetchnął.
Trzeba powiadomić panią Dick-Thorn, o zaszłych wypadkach, ciągnął dalej Théfer, aby się miała na ostrożności.
— Mam więc pojechać do niej?
— Tak bym uważał, jeżeli książę zmieni cokolwiek twarz swoją i nie wyjawi prawdziwego nazwiska.
— Będę u niej jutro.
Po tej naradzie, rozeszli się z sobą. Jerzy podążył do domu, a Théfer na poszukiwanie Jana-Czwartka i Ireneusza. Wiemy że odnalezienie pierwszego nie łatwem było zadaniem, gdyż pohulanki zamiejskie zatrzymywały go po za obrębem Paryża.
W czasie pobytu swego w Asniéres, rzucał pieniądze pełnemi garściami. Po śniadaniu trwającem cztery godziny, zaproponował przejażdżkę łódką po stawie.
Projekt ten jednogłośnie przyjęto i dwiema obszernemi łodziami całe towarzystwo wyruszyło do Saint-Denis, gdzie miano zjeść obiad, kolację i śniadanie dnia następnego.
Między znanemi towarzyszami Jana-Czwartka, znajdował się młody człowiek, nazwiskiem Mignolet, na którym wypchany pugilares starego rzezimieszka sprawił silne wrażenie. Chęć posiadania tego pugilaresu, stała się jedynem wrażeniem młodego hultaja.
— Skoro sobie dobrze podchmieli, myślał, zabiorę mu ten skarb. Będzie sądził że zgubił go w drodze.
Mylił się jednak grubo w tym razie.
Jan-Czwartek wesoły i swobodny jak ryba, pił za czterech, a nie było znać na nim najmniejszego odurzenia.
Język wprawdzie odmawiał mu nieco posłuszeństwa, a ociężałe powieki opadały na oczy bezwładnie, ale pomimo to, zachował całą przytomność umysłu, i od czasu do czasu sięgał do bocznej kieszeni, by się przekonać o obecności ciężko zdobytego mienia.
— Do czarta! — szepnął Mignolet. — jeśli tak będzie szło dalej, to już nic dla mnie w portmonetce nie zostanie. Ktoby przypuścił, że Czwartek ma tak mocną głowę. Trzeba mu dolewać, może się prędzej upoi.
Jan wypróżniał kieliszek po kieliszku, ale oczekiwane pijaństwo nie następowało.
Około jedenastej wieczorem, wszyscy biesiadnicy leżeli pod stołem. Mignolet tylko i Jan-Czwartek trzymali się trzeźwo, żartując z nieprzytomnych.
Ta trzeźwość Czwartka, niepokoiła właśnie Mignoleta. Pragnął on za jaka bądź cenę spoić go należycie.
— Ha! ha! — to istne baby!... zaśmiał natenczas wskazując leżących na ziemi kolegów tylko my dwaj pić możemy... Dla nas dwóch jeszcze ta buteleczka.
To mówiąc, nalewał szampana, podsuwając kieliszek Janowi.
— Nalewaj że łotrze... — wołał Czwartek. — To wino pije się jak woda, i jak woda nic nie szkodzi!
— Tylko ma jedną wadę, że drogo kosztuje.
— Co ciebie to może obchodzić? Pieniądz jest dla tego okrągły żeby się toczył. Gdy go niebędzie, to znów przypłynie. Skoro woreczek zacznie się wypróżniać, napełnimy go znowu gdy kasa zaświeci pustkami, zaopatrzymy ją powtórnie.
Mignolet patrzył ze zdumieniem na swego towarzysza.
— Jak widzę, masz porządnie zaopatrzoną sakwę; — zapytał.
— Niewyczerpaną, jak skarby Montechrysta! Ale dolej no jeszcze wina. Wychyliwszy świeży kielich, zawołał wesoło. Wiesz co Mignolet, — dodał po chwili znakomita myśl przyszła mi do głowy. Gdybyśmy tak po zapłaceniu rachunku umknęli ztąd oba... i zostawili tych niedołęgów pod stołem?...
— Dla czego, nie? Lecz gdzież pójdziemy?
— Najprzód do Paryża, na stację drogi żelaznej Saint-Lazare, a ztamtąd do Hawru, radbym zobaczyć morze.
— I ja również, ale nie mam na to pieniędzy.
— Ale ja je mam.
— Wiem o tem, lecz zapewne tyle tylko, ile dla ciebie wystarczy.
— Obecnie, w rzeczy samej nie wiele mi pozostało lecz przed wyjazdem zajrzę do mojej kasy.
— Ho! ho! — wykrzyknął Mignolet uradowany. Skoro tak, ruszajmy.
Jan-Czwartek wstał z krzesła, lecz teraz spostrzegł dopiero że zaledwie mógł się utrzymać na nogach. Schodząc ze schodów trzymał się poręczy, by nie spaść głową na dół.
— Dobrze idzie! — mówił w duchu Mignolet, zacierając ręce. — Przepełnił miarę, ale to na moją korzyść. Pozostawszy z nim sam, prędko się załatwię, dowiem się gdzie mieszka, zajrzę do kasy, i złowię złotą rybę.
Przechodząc przez dolną salę, Jan-Czwartek uregulował rachunek z właścicielem.
— Daję panu o pięćdziesiąt franków więcej, — rzekł do niego, — ale proszę abyś nie budził moich kolegów. Jutro na śniadanie, podaj im pan butelkę dobrego wina i jaką kwaśną zupę.
Restaurator schowawszy pieniądze do kieszeni — zapytał:
— A jeżeli będą się pytać o pana?
— To powiedz im pan, że pojechałem do Hawru, po świeże ostrygi, i że od dziś za dwa tygodnie zapraszam ich na obiad pod „Czarną gałkę“ w Paryżu, na godzinę szóstą wieczorem. Od dziś za dwa tygodnie, rozumiesz pan? Dziś mamy 21-go, naznaczam więc im schadzką na szóstego przyszłego miesiąca.
— Spełnię pańskie polecenie, — odparł właściciel zakładu, — gotów do wszelkich posług po otrzymanym tak hojnym wynagrodzeniu.
Wyszedłszy na świeże powietrze, Jan-Czwartek doznał jeszcze silniejszego odurzenia! Wsparł się o balustradę, aby nie runąć na ziemię. Silna wszakże jego natura, wkrótce pokonała rozmarzenie. Począł iść zwolna i ociężale niezadługo jednak wrócił do umysłowej równowagi.
— Może by było lepiej wracać koleją? — zapytał Mignolet — widząc jak Jana orzeźwia przechadzka.
— Za żadną cenę niepojadę niczem. Potrzebuję ruchu i świeżego powietrza. Od ciągłego siedzenia, nogi mi zdrętwiały. Ztąd do Paryża nie tak daleko.
W niespełna godzinę, stanęli przy rogatce La Chapelle.
— Otóż stacja! — rzekł Czwartek — zatrzymując się nagle.
— Jakto stacja? — zapytał Mignoled.
— Północ minęła, niewidzę ani jednego otwartego szynku.
— Rozejdziemy się? — powtórzył zawiedziony w swoich nadziejach Mignolet. Chcesz mnie tak porzucić jak tamtych towarzyszów?
— Tylko chwilowo.
— A nasza podróż do Hawru? Czy to był żart?
— Jak widzę ze wszystkiem ogłupiałeś! — Zapominasz, że człowiek uczciwy za rzecz najdroższą uważa swój honor, i dawszy raz słowo, nie cofa go nigdy! Niamam zamiaru zaniechać przejażdżki do Hawru, zkąd przywieziemy świeżych ostryg na nasz projektowany obiadek. Lecz teraz muszę wejść na chwilę do siebie, i dla tego pożegnamy się tutaj.
— A ja nie mógłbym iść z tobą?
— Nie!
— Dla czego?
— Bo byś mi przeszkadzał. Mieszkam z rodzicami i małą moją siostrą chorą na gorączkę. Mógłbyś ją przebudzić.
— Na co te wykręty? — odparł niechętnie młody oszust. Powiedz otwarcie, że tobie bym przeszkodził w twoich rachunkach pieniężnych, a niewydaj historji nieprawdopodobnych.
— Upewniam cię, że się mylisz. Nie namyślaj się dłużej i biegnij na stację Saint-Lazare, dopędzę cię niebawem. Widzę błyszczące latarnie jakiejś dorożki, wsiądę w nią, i za chwilę nadjadę. Mój bankier nie będzie robił żadnych trudności przy wypłacie pieniędzy. Nie zabierze mi to wiele czasu. Pojmujesz?
— Czy to tylko prawda co mówisz?
— Słowo uczciwego człowieka!... Jakiem Jan-Czwartek.
— Wierzę ci... i pójdę na stację.
— Zaczekaj chwilę. Masz pieniądze przy sobie.
— Czterdzieści sous całego majątku. Jestem biedny. Nie wszyscy mogą mieć tak jak ty dobrze zaopatrzoną kasę.
Jan-Czwartek sięgnął do kieszeni, a wyjąwszy pełną garść drobnej monety, podał ją Mignoletowi.
— Weź to, rzekł, a jeśli w bliskości dworca spotkasz otwartą winiarnię, każ przygotować dobry poncz i oczekuj na mnie.
— Dobrze, spełnię dane mi polecenie.
Jan-Czwartek pożegnał towarzysza, a uszedłszy kilka kroków, wsiadł w dorożkę i kazał się zawieść do Belleville.
— Nie chcę bezpotrzebnych świadków, mówił do siebie. Moja ustronna willa obejdzie się bez gości. Niepotrzebują wiedzieć gdzie mieszkam. Jest to najprostsza a konieczna ostrożność.
Dojechawszy do przedmieścia Rebéval wysiadł przed swojem mieszkaniem, a napełniwszy pigilares świeżemi banknotami, kazał się wieść na stację kolejową.
∗
∗ ∗ |
Tydzień upłynął od wyż opisanych wypadków.
Ireneusz Moulin, Edmund Loriot i Théfer nie zaznali chwili spokoju. Dwaj pierwsi wysilali się nadaremnie aby odnaleść Bertę i Jana-Czwartka, ostatni zaś by wykryć schronienie Moulin’a i wytropić rzezimieszka.
Moulin i doktór, bliscy już byli rozpaczy. Najmniejszego dotąd nie wykryli śladu ani Berty ani Jana-Czwartka.
Edmund dzielił swój czas między obowiązki swego powołania i bezowocne poszukiwanie.
Co rano jeździł do Charenton, gdzie go wzywała służba, odbywał konsultacje ze swoimi choremi i wracał do Paryża.
Upadł ze znużenia, stracił sen, apetyt i zmienił się do niepoznania. Przed Ireneuszem Moulin jednakże, nie odkrywał stanu swej duszy, aby go niezniechęcać i nie martwić daremnie.
Śledztwo prowadzone przez policję, również nic nie wykryło.
Piotr Loriot codzień przychodził do prefektury, ale wychodził niezaspokojony. Cierpiał nad biednym Edmundem, który coraz bardziej bladł i mizerniał, jakniemniej nad Bertą tak niewinnie kiedyś przezeń posądzoną.
Sprawa dorożki № 13, zdawała się być zaliczoną do tych, które nigdy na światło dzienne wyprowadzeni nie będą.
Théfer rozesławszy swoich podwładnych agentów w zupełnie przeciwne strony, był pewien że żaden z nich prawdy nie wykryje. Z resztą przeglądał uważnie ich raporta przed odesłaniem ich do naczelnika.
Przyznać trzeba że ów łotr działał przezornie i rozumnie. Sam obok tego przekonał się naocznie że dorożka wioząca Bertę nie zwróciła niczyjej uwagi w Bagnolet.
Jedna rzecz tylko drażniła go i niepokoiła, a to niemożebność odnalezienia Jana-Czwartka.
Zaopatrzony w szczegółowy rysopis tego starego łotra przebiegł codzień wszystkie znane garkuchnie, knajpy, szynki i sale tańca. Nigdzie wszelako odnaleść go niemógł, równie jak i Ireneusza Moulin.
To podwójne zniknięcie, coraz go więcej przerażało. Zapytywał w duchu sam siebie czy nie była to czasem zręcznie ułożona zasadzka, albo obmyślona zemsta?
Przebrawszy się i zmieniwszy fizjonomję był powtórnie na Placu Królewskim u odźwiernej, gdzie się dowiedział że Moulin dotąd niewrócił ze wsi.
Rzecz prosta że o tych wszystkich szczegółach powiadomił księcia de la Tour-Vandieu i panią Dick-Thorn.
Zatrwożeni zrazu, zaczęli się już uspakajać. Niebezpieczeństwo w ich oczach zmalało.
— Jeden tylko szczegół niepokoił Jerzego z którym się zwierzył Théferowi.
Czy nie zadziwia ciebie, rzekł doń pewnego razu ta dziwna cisza jaka pokrywa zniknięcie Berty Leroyer?
— Początkowo nie mogłem tego zrozumieć. Zacząłem więc badać.
— Jak to... miałeś odwagę?
— Tak. Przebrany za posłańca, poszedłem z listem do jej mieszkania i tam dowiedziałem się od odźwiernej że panna Berta wyjechała na wieś.
— Na wieś powtórzył Jerzy. Czy ci się to nie wydaje być podejrzanem?
— Dla czego?
— Zapewne dziewczyna miała zamiar widzieć się z Ireneuszem po za Paryżem objawiła to odźwiernej.
To przypuszczenie agenta było możebnem, a nawet prawdopodobnem.
Książę odetchnął swobodniej.
— Z tej strony, możemy być zupełnie spokojni; ciągnął Théfer dalej. Gdyby tak jeszcze udało się nam wykryć Jana-Czwartka i odebrać od niego te kompromitujące papiery nicby nam do szczęścia nie brakowało. Wtedy to potrafiłbym go zmusić do milczenia.
— A czy jesteś pewnym żebyś go zmusił?
— Jaknajpewniejszym! „Umarli wszakże nie mówią wcale!“ Jerzy zrozumiał znaczenie tych wyrazów.
— Jakto... jeszcze potrzeba krwi? zapytał pół szeptem.
Agent spojrzał na niego szyderczo, a wzruszając wzgardliwie ramionami.
— Mości książę! — rzekł, kto raz wejdzie na tę drogę, musi nią iść do ostatka! — Każde wahanie może skompromitować, a cofnięcie się zgubić na zawsze!
Jerzy boleśnie zadumał, się zwiesiwszy głowę na piersi.
∗
∗ ∗ |
Edmund Loriot jakieśmy to powiedzieli, dzielił swój czas między praktykę lekarską, a poszukiwanie ukochanej. Gdyby nieobowiązkowe zajęcia w szpitalu, kto wie czy nie byłby zwichnął całej swojej karjery.
Nic go nie zajmowało prócz myśli o biednej Bercie, z którą nie wiedział co się stało. Każdą wolną chwilę obracał na szukanie jej, nie przebierając w środkach i sposobach.
Pewnego dnia przyjechał do Charenton w smutniejszem niż zwykle usposobieniu. Z niechęcią zabierał się do askultowania swych chorych.
Obchodząc jak zwykle wszystkie celki kolejno, zaszedł i do Estery Dérieux.
Od czasu osadzenia jej w domu obłąkanych, biedna kobieta bardzo się zmieniła. Stan jej umysłu pozostał ten sam, ale pomizerniała, a oczy okolone siną obwódką, jeszcze smutniejszego nabrały wyrazu.
Estera przywykła do codziennego widywania Edmunda, który się z nią łagodnie obchodził, witała go zwykle uśmiechem. Tego dnia jednak, zdawała się go niewidzieć wcale.
— Czy miała paroksyzm? — zapytał Edmund swego asystenta.
— Nie, panie — odparł tenże. Od wczorajszego wieczora pozostaje w tem usposobieniu. Jednego słowa wydobyć z niej niepodobna. Apetyt ma mniejszy. Widocznie upada na siłach.
— Tego właśnie pragnę; rzekł Loriot. Lekarstwo jakie zażywa, widzę dobrze skutkuje. Potrzebuję ją osłabić cokolwiek do zupełnego powodzenia.
— A więc niezadługo zamierzasz przystąpić do operacyi?
— Nie mogę dziś jeszcze stanowczo oznaczyć czasu. Pierwej muszę maść odjąć przyłożoną na uszkodzone miejsce, która jeszcze kilka dni pozostać na ranie powinna. Nie pociesza mnie jednak ten jej stan pognębienia i ten wzrok ponury. Lękam się...
Tu przerwał.
— Lękasz się pan jakiej choroby; któraby zniweczyła twe plany i stanęła na przeszkodzie w dokonaniu cięcia?
— Zgadłeś pan. Trzeba ją wyprowadzić natychmiast z celi go ogrodu. Dać jej kwiatów, jeżeli będzie chciała. Może się rozweseli cośkolwiek. Polecam tę chorą troskliwej pańskiej opiece.
— Będę się starał wywiązać jaknajlepiej z powierzonego sobie zadania — odrzekł pomocnik Edmunda.
— Wyświadczysz pan podwójną przysługę ludzkości. Najprzód przychylisz się do szlachetnego dzieła powrócenia zmysłów nieszczęśliwej a powtóre, dopomożesz do rozwiązania naukowej kwestyi.
Podczas tej rozmowy, Estera siedziała na łóżku nieruchomie zapatrzona w przestrzeń.
Edmund ujął zwolna jej rękę.
Spojrzała na niego, jak gdyby go dopiero w tej chwili spostrzegła.
— Czy pani bardzo cierpisz? — zapytał łagodnie.
Wstrząsnęła głową wysuwając rękę z jego dłoni.
— Może pani życzysz sobie czego? — zapytał po chwili.
Obłąkana przywtórzyła poruszeniem głowy.
— Czego więc pani pragniesz?
— Słońca i kwiatów, — odparła zaledwie dosłyszanym głosem.
— Słońce masz pani w oknie, a za chwilę zaprowadzą cię do ogrodu, gdzie jest dużo kwiatów. Będziesz pani mogła ułożyć sobie bukiet.
Na twarzy chorej zawidniał wyraz najwyższego zadowolenia, a usta wyszeptały:
— Czy do Brunoy mnie zaprowadzą?
— Tak.
— Nie chcę! gwałtownie zawołała.
Edmund usłyszawszy to nazwisko, drgnął widocznie. Przypomniał bowiem sobie, że Ireneusz Moulin powiedział mu kiedyś:
„Jestem pewny, że to są prawdziwi zabójcy doktora z Brunoy.“
— Dziwny zbieg okoliczności! — myślał sobie. — Miałyżby te dwie kobiety mieć coś wspólnego z sobą? Czyliż zamknięcie tu jednej, jest w związku ze zniknięciem drugiej? Miałożby ztąd wyjść rozwiązanie tajemnicy o której mu Berta z Ireneuszem wspominali? Miałażby mnie wybrać Opatrzność do rozświetlenia tej sprawy?
Po chwili znów ujął rękę Estery.
Chciała ją usunąć natychmiast, lecz doktór na to niepozwolił. Spojrzał bystro jej w oczy, i zmusił do zupełnego posłuszeństwa.
— Niechcesz więc pani jechać do Brunoy? — zapytał przyciszonym głosem.
— Nie... niechcę!
— A jednak pojedziesz pani.
Chora zaczęła drżeć na całym ciele, a odwróciwszy się od Edmunda wyszepnęła:
— Nie pojadę!... lękam się... tam mnie zabiją... Boję się!... boję!
I coraz gwałtowniej zaczęła drżeć, usuwając się od doktora.
Atak mógł wybuchnąć lada chwila.
Tego właśnie obawiał się Edmund.
— Rozkazuję pani zachować się spokojnie!... — powiedział stanowczo. — Odpowiadaj na moje zapytania. Czego się lękasz?
Estera milczała.
— Kogo obawiasz się pani spotkać w Brunoy?
Obłąkana wpatrzyła się w niego. Widocznie nie rozumiała zapytania. Po chwili jednak zrywając się z wyrazem najwyższego przerażenia:
— Tam... w nocy... krew i śmierć!... — zawołała. — Tu, kwiaty... niebo błękitne... słońce i rozkosz niebiańska!..
Przy ostatnich słowach, głos jej ucichł zupełnie, z ciężkiem westchnieniem pochyliła głowę na piersi. Nastąpiło zupełne obezwładnienie i zupełna bezprzytomność?
Edmund coraz mocniej był przekonanym, że jakiś tajemny węzeł łączył te dwie fale z sobą. Czuł, że przeszłość Berty i Estery, odnosiły się do jednych i tychże samych wypadków.
Jakim był jednak ten węzeł? Trudna do rozwiązania zagadka. Nie tracił jednak nadziei, że prędzej lub później wykryje tę prawdę.
— Doktorze! — zagadnął asystent, — czy znasz cośkolwiek przeszłość tej kobiety?
Pytanie to zwróciło go do przytomności. Przypomniał sobie zalecenie ordynującego lekarza.
Chora według przepisów umieszczoną została w odosobnieniu. Nie wolno mu więc było podchwytywać i badać tajemnic, jakie władza pragnęła ukryć przed ludzkiemi oczyma.
— Nie, niewiem; — odrzekł asystentowi i jeżeli pragnę odnaleść powód choroby, to dlatego aby ją zwalczyć skutecznie.
— Jestem tego zdania doktorze, iż w życiu tej kobiety ukrywa się jakaś groźna tajemnica. Czy nie zwróciłeś pan na to uwagi?
— Być może... Nie zastanowiłem się nad tem.
— Przysłano nam ją tu zdaje się z prefektury?
— Zdaje się... — rzekł Edmund pragnąc zmienić temat rozmowy. Zapisz pan proszę lekarstwo jakie podyktuję.
Asystent po zapisaniu recepty, wyszedł z doktorem z celi Estery.
Szli przez korytarz w milczeniu, aż wreszcie pomocnik Edmunda — zagadnął:
— Pozwól mi doktorze zadać sobie jedno zapytanie...
— Owszem; odpowiem jak będę mógł najlepiej.
— Powiedz mi, czy wierzyć temu co mówią że w domach zdrowia dla obłąkanych, ukrywają się różne zdrożne czyny zemsty i nienawiści i że takim czynom przewodniczący zakładów chętnie pomoc dają?
Edmund spojrzał na mówiącego z niedowierzaniem i zamiast odpowiedzi:
— Dla czego pan o to do mnie się zwracasz — zapytał.
— Dla tego, ponieważ sądzę, że pan jednego ze mną jesteś zdania. Zacny i szlachetny pański charakter oburza się zapewne na to przymusowe zamknięcie osób, często zupełnie zdrowych, które przez same moralne cierpienie i obcowanie z choremi, ulegają chorobie umysłowej. Jakież to straszne nieraz odgrywają się dramaty!... Estera Dérieux w mojem przekonaniu jest jedną z takich ofiar!
— Dziękuję panie Bigauld, — odparł młody doktór — za dobre o mnie mniemanie. Z całą ci też szczerością odpowiem. Nie przypuszczam by wszystkie domy dla obłąkanych były Bastylją gotową do pokrycia nikczemnych tajemnic i brudnych spekulacji, mimo że się zdarzają takie wypadki i w obec jednego z tychże znajdowaliśmy się przed chwilą. Rola oswobodziciela wyznam, uśmiecha się do mnie, pragnę z całej duszy powrócić światło w głąb tego zbłąkanego umysłu. Chcesz że mi pan w tem dopomódz?
— Jestem na pańskie rozkazy. Wszystko wykonam co mi pan tylko polecisz, zachowując jaknajściślejszą tajemnicę.
— Dziękuję z całego serca; odparł Edmund ściskając dłoń młodzieńca.
Nie dla samej tylko nauki pragnę powodzenia tej kwestyi. Zdaje mi się że tę chorą łączą węzły wspólnego nieszczęścia z bardzo drogą dla mnie osobą. Jeżeli zdołam powrócić jej zmysły, to choćby mi wypadło wypowiedzieć wojnę całej administracyi, choćby mi przyszło zwichnąć całą moją karjerę, nie odstąpię od tego co mi sumienie nakazuje. Skoro tylko uznam Esterę za uleczoną, wyślę raport względny do prefektury, żądając wypuszczenia jej na wolność. Wtedy to dowiemy się co za ludzie oddali ją tutaj i jaki jest powód jej uwięzienia?
— Przyjmij pan i wtedy mą, pomoc, zawołał młody praktykant. Będę walczył chętnie za dobrą sprawę.
— Dzięki serdeczne!.. — odparł Edmund, — liczę na pana i nie zaniedbam odwołać się do niego w razie potrzeby.
Wracając do Paryża rozmyślał:
— Miałbym chęć wielką opowiedzieć Ireneuszowi o mojej pacjentce, ale zbywa mi na odwadze. Lękam się by mnie nie posądzili o niedyskrecję i wglądanie w ich tajemnicę. Lepiej jeszcze zaczekać.
Po załatwieniu się z choremi Edmund po raz trzeci w tym tygodniu udał się do Montrenil, gdzie każdego z przechodzących wypytywał i badał nie obawiając się nawet tego, ze podejrzliwi brali go za policyjnego agenta.
Miał nadzieję że jakieś światło zabłyśnie z tej strony, choć nie był w stanie okreśiić na czem opiera swoje nadzieje? Wracał tam ciągle wiedziony głosem serca, jaki go wzywał w te strony.
Ireneusz zaś dnia tego wybrał się do Bercy. Skręcił na wybrzeże de la Rapée zajęte w tedy na składy drzewa budowlanego jakie przychodziło Sekwaną. Tragarze stojący po biodra w wodzie wynosili na ląd pozwiązywane sztuki. Na całem wybrzeżu panował ruch do późnej nocy.
Zewsząd słyszano nawoływania:
— Rozwiąż!
— Podawaj!
— Usuń się!
— Nabieraj!
Te i tym podobne wykrzykniki przerywane wesołą piosenką, nie rozpraszały smutnych myśli Ireneusza. Przechodził koło wybrzeża nie słysząc nawet tego gwaru. To tylko sobie przypominał że w tem właśnie miejscu znaleziono dorożkę Piotra Loriot!
Zastanawiał się, z której ona strony przybyć mogła i jak daleką odbyła podróż?
Robotnicy tymczasem, zaczęli rozrąbywanie świeżej tratwy. Jeden z nich stojący na brzegu, pochylił się w wodę, a zamoczywszy rękę aż po ramię zawołał:
— Patrzajcie chłopcy!.. złowiliśmy „Machabeusza.“
Tą nazwą określają marynarze zwykle ciało topielca.
Grupa ciekawych zebrała się na brzegu.
— Zarobiłeś sporo grosza; rzekł jeden z tragarzów. Taki dzień to się opłaci. Dwadzieścia pięć franków, jak byś miał w kieszeni.
— To prawda, ale nie wielka z niego pociecha. Musiał być kaleką, dodał po chwili żartobliwie, bo jeden rękaw jest pusty.
I wśród ogólnego zdumienia wyciągnął z wody płaszcz brązowego koloru ze stalowemi guzikami.
Irenensz posłyszawszy o topielcu, zeszedł nad brzeg rzeki. Płaszcz świeżo wydobyty mocno go zastanowił.
— O dziesięć kroków ztąd, pozostawiono dorożkę Piotra Loriot, pomyślał, przysiągłbym że ten płaszcz należał do nędznika, który się weń przebrał za stangreta. Ażeby zaś zatrzeć ślad wszelki, utopił płaszcz w Sekwanie.
— Bogata zdobycz! — zawołał tragarz. Sukno gatunkowe... Jeżeli chcesz Popinet sprzedam ci go za tanie pieniądze. Każesz sobie zrobić zeń paltot od święta.
— A ile chcesz za niego?
— Dwie kwarty wina.
— Nie! — tyle niedam. Chcesz jedną?
— Zgoda, — niech będzie i jedna. Ale zanim ci go oddam, wprzódy przetrząsnę kieszenie.
To mówiąc zapuszczał ręce w boczne otwory płaszcza.
— Nic niema! — wyrzekł po chwili. Jeszcze jedna kieszeń pozostała mi do zrewidowania, może z tej wyleci jaki bilet bankowy.
Po chwili wydobył zmiętą i zmoczoną kartkę papieru.
— Znalazł tysiące franków! — odezwały się głosy.
— Pomyliliście się; odrzekł robotnik. Zwyczajny papier listowy.
— A może przed śmiercią samobójca napisał na tej kartce co ważnego? — ozwał się jeden z obecnych. Obejrzyj czy papier jest czysty?
Robotnik ostrożnie rozwijał kartkę aby jej nie podrzeć.
Ireneusz patrzył na wszystko ze wzrastającą ciekawością.
— Jest coś napisanego — zawołał!
— Czy umiesz czytać mój przyjacielu? zapytał Moulin.
— Umiem trochę; ale tego przeczytać niepotrafię. Woda pozalewała atrament. Gdzie niegdzie tylko można rozeznać litery. Może pan to zechcesz załatwić?
— Chętnie; jeżeli sobie tego życzysz.
Przypatrując się z uwagą każdej niemal literze Ireneusz przeczytał głośno: „Jedź z tym człowiekiem którego przysyła ci Ireneusz Moulin.“
Spostrzegłszy swoje nazwisko wypisane wyraźnie na papierze, biedny mechanik niemógł powściągnąć wzruszenia. W drżącej ręce zaledwie zdołał utrzymać papier, nie zwracając uwagi na obecnych, którzy z jego pomięszania rozmaite wnioski wyprowadzać mogli.
— Sprzedaj mi ten płaszcz i tę kartę papieru, rzekł do robotnika.
— A czy pan znasz tego jegomościa o którym tu mowa? zapytał tenże z niedowierzaniem.
— Znam doskonałe! — Jest to mój przyjaciel. Wpadłem na trop figla jaki mu spłatano.
— Skoro tak, to chętnie, ileż pan dajesz?
— Dwadzieścia franków.
— Zgoda! — panie ambasadorze; zawołał uradowany robotnik. Bierzcie te kosztowności.
— A wy bierzcie swoje pieniądze.
Zabrawszy cenny dokument i płaszcz zmoczony, Moulin z radością w sercu powracał do Paryża.
— Nie omyliłem się; myślał. Ten płaszcz okrywał łotra który uwiózł Bertę. Tą kartką właśnie wzbudził w niej zaufanie i skłonił do wyjazdu. Nie pojmuję tylko jakim sposobem ta kartka wróciła napowrót do niego.
Uszedłszy kilka kroków, rozwinął papier a przypatrując mu się bacznie.
— To pismo tak mi jest znane, wyszepnął, jak gdybym je już nieraz widywał.
Nie przypominam sobie gdzie i kiedy, alem je widział na pewno!
Po chwilowem zastanowieniu się, mówił dalej:
— Wiem!.. wiem... toż samo pismo znajduje się w owej potwornej nocie jaką zostawiono wtedy w moim biurku, na Placu Królewskim. Ci sami przeto nędznicy działają dalej na naszą zgubę! — Znam z nich jednego, Fryderyka Bérard, lecz gdzie szukać? — Jan-Czwartek wie o jego mieszkaniu, ale Jan przepadł bez wieści.
Pogrążony w tych myślach, zaszedł na ulicę Cuvier do Edmunda Loriot.
Służący przywykły go widywać codziennie i tym razem otworzył mu drzwi, mimo że Edmunda nie było w domu.
— A pan co niesie? zawołał zdumiony. Czy pan przypadkiem nie wpadł do rzeki?
— Nie; nie mój kochany. Kupiłem to sobie za dwadzieścia franków.
— Dwadzieścia franków! — za taką tandetę? zawołał oburzony sługa. Ależ to zdzierstwo bezwstydne! — Jak można było panie Ireneuszu tak się dać obedrzeć?
— Byłbym dał czterdzieści gdyby zażądali i to dla tego tylko aby ten piękny płaszcz pokazać twojemu panu. Czy zastałem go w domu?
— Nie panie. Wyszedł na miasto.
— Ale powróci na obiad?
— Zapewne; bo nic nie mówił ażeby na niego nie czekać.
— Przyjdę więc później; a ty mój przyjacielu rozwieś tę piękną sztukę ażeby trochę gdzie przeschła.
— Wywieszę go za okno.
— Dobrze; lecz pozwól niech jeszcze raz przepatrzę przed tem kieszenie.
Tragarz w pośpiechu nie dojrzał bocznej od spodu kieszeni, w której Ireneusz przy skrupulatnym oglądaniu namacał jakiś papier.
Z niewysłowioną radością rozwijał drobną notatkę.
Był to zwykły rachunek restauracyjny.
Na górze kartki wydrukowano.
„Richefeu restaurator Bulwar Montparnasse“
Później następowała data dnia w której rachunek podano.
— Dwudziesty Październik! — zawołał Moulin to właśnie dzień w którym porwano Bertę. Nareszcie choć drobny ślad wykryć zdołałem. Musiano ich przecie zauważyć w restauracyi. Tam dowiem się więcej; może mi wskażą ich rysopis.
Służący słysząc te bez ładu wymawiane słowa, patrzył na niego z osłupieniem. Moulin spostrzegłszy jego minę zdziwioną niemógł powstrzymać się od śmiechu.
— Wychodzę teraz — rzekł, ale powrócę niedługo. Proś doktora ażeby na mnie zaczekał, mam mu ważną wiadomość do zakomunikowania.
— Dobrze, powiem, jak tylko pan doktór powróci.
— Dodaj jeszcze — rzekł Ireneusz — że przynoszę dobrą nowinę.
Wyszedłszy, wsiadł w dorożkę, i kazał się zawieść na ulicę Richelieu’go.
O tej godzinie, w restauracji, napływ gości był wielki. Służba biegała jak szalona obsługując jednych, przyjmując zamówienia od drugich.
Zewsząd dobiegał brzęk kieliszków, szczęk talerzy, i wesołe gwary obiadujących.
Sam właściciel, mężczyzna silny, barczysty, stał za kontuarem, nalewając dla gości wino, w kieliszki i szklanki.
Ireneusz zbliżył się do niego.
— Chciałbym pomówić z panem Richefeu. — zagadnął.
— Jestem do usług pańskich — odparł restaurator.
— Przychodzę prosić pana o pewne objaśnienie.
— Do czarta!.. źle pan trafiłeś; rozpoczyna się właśnie wydawanie obiadów. Jestem mocno zajęty — odrzekł właściciel restauracyi.
— Widzę to, lecz ja nie nadużyję pańskiej grzeczności, a rzecz o którą chodzi jest dla mnie bardzo ważna.
— Niemógł byś się pan chwilę zatrzymać?
— Zaczekam. Usiądę na tym krześle, z boku kontuaru. Proszę tylko o szklankę wina, zastąpi mi ona pańskie towarzystwo, do chwili w której pan będziesz wolnym.
— Bądź pan cierpliwym; za kilka minut będę panu służył.
Moulin usiadłszy zmoczył usta w płynie jaki restaurator przed nim postawił.
Tymczasem liczba gości coraz się zwiększała, a Richefeu napełniał wciąż butelki i szklanki trunkami.
— Cierpliwość!.. powtórzył zwracając się do Ireneusza, skoro tylko będzie możebnem pomówimy z sobą.
— Nie zwracaj pan na mnie uwagi, kończ swoje zajęcie — odparł mechanik. W głębi duszy wszelako, przeklinał wszystkich gości którzy mu niepozwalali otrzymać zaraz potrzebnych objaśnień.
Wypił już ostatnią kroplę wina, a zajęcie restauratora jeszcze się nie skończyło.
— Zjem tutaj obiad, pomyślał, tym sposobem skrócę czas sobie. I kazał sobie podać jedzenie.
— Zmuszam pana byś został moim gościem — zawołał, śmiejąc się gospodarz. Jest to dla mnie korzystnem, ale pan dobrze czynisz, bo ledwie za dwadzieścia minut ukończę robotę.
W istocie, około ósmej restaurator odetchnął jak gdyby mu kamień spadł z serca.
— Oto już prawie skończone!... zawołał. Jestem teraz na pańskie rozkazy — dodał, siadając koło Moulin’a. Czem mogę służyć?
Ireneusz wyjął z pugilaresu notatkę mającą w nagłówku wydrukowaną firmę Richefeu i pokazał ją gospodarzowi.
— Poznajesz pan to? — zapytał.
— Bez zaprzeczenia. Jest to rachunek wydany z mojej restauracyi. Obiad na dwie osoby był podany w dniu 20 Października w gabinecie № 7.
— Panie Richefeu, — rzekł Ireneusz, — chodzi tu o rzecz dla mnie bardzo ważną, i proszę pana gorąco abyś mi dopomógł swoją pamięcią.
— Najchetniej. O czem więc pan chcesz się dowiedzieć?
— Czy pan sobie nieprzypominasz co to za ludzie byli ci, którzy ten obiad tu jedli?
— Ach! na nieszczęście... trudno mi sobie przypomnieć. Przesuwa się tu tak wiele osób i to najrozmaitszych stanów, jak to pan widzisz, że trudno mi pamiętać fizjonomję każdego z tych którzy przechodzą koło mojego kontuaru tem więcej; że już dni kilka odtąd upłynęło.
— Pojmuję to dobrze i chcę dopomódz pańskiej pamięci. Dwudziestego października deszcz padał. Przez cały dzień była brzydka pogoda.
— Pamiętam to doskonale! Trzeba było nazajutrz myć wszystkie sale. Było na centymetr wysoko błota na podłogach.
— Jeden z owych dwóch biesiadników, miał podobno na sobie ubranie woźnicy...
— Aha! — wiem... wiem! — zawołał Richefeu.
— Przypominasz pan sobie?
— Tak mi się zdaje, dzięki ubraniu o jakim pan wspomniałeś. Nieprzychodzą prawie nigdy dorożkarze. Rzuca się więc to w oczy. Tak, to będą ci sami... Dwudziestego października... W deszczowy dzień... Około siódmej z wieczora... dwie osobistości...
Tu przerwał, uderzył się kilkakrotnie w czoło poczem wstał z krzesła.
— Zaczekaj pan chwilę, — ciągnął dalej, — najlepiej objaśni nas chłopiec który obsługiwał gabinet. I podszedłszy ku drzwiom wiodącym ku pierwszej sali zawołał.
— Maurycy!.. hej... Maurycy!
— Co pan rozkaże?
— Chodźno tu...
Richefeu usiadł przy Ireneuszu, któremu ze wzruszenia łatwiej było słuchać i rozumieć niż badać.
— Bo czyliżby nareszcie światło miało zabłysnąć pośród ciemności?
Chłopiec się zbliżył.
— Czy przypominasz sobie, zaczął restaurator tych dwóch mężczyzn, którzy jedli obiad w gabinecie Nr. 7, kilka dni temu? Jeden z nich przebrał się potem w tymże gabinecie za woźnicę.
— Tak, przypominam... Jeden wysoki, chudy, drugi małego wzrostu, otyły, i to przebieranie się było powodem że zwróciłem na nich uwagę. Przyjechali tu dosyć przyzwoicie ubrani. Ten wysoki miał z sobą pakunek. Posługiwałem im przy obiedzie nie zwracając na nich uwagi, ponieważ z natury nie jestem ciekawym.
Około dziewiątej ten wysoki, zapytał o rachunek, i kazał go oddać towarzyszowi.
— Tak! — odrzekł Richefeu, wszystko to mi się jasno teraz przypomina, jak gdyby było to wczoraj.
— Natenczas, — ciągnął dalej chłopiec, — zaniosłem mu rachunek. W owej właśnie chwili, zmieniał ubranie, paltot, na wielki płaszcz dorożkarski brązowego koloru, z miedzianemi guzikami. Ten płaszcz, sięgał mu aż do pięt prawie, tak jak bym go widział przed sobą.
— Dobrze! — zawołał Ireneusz. Powiedz mi, czy znałeś przedtem tych mężczyzn?
— Nigdy ich w życiu niewidziałem! — To nie są zwykli goście tej restauracji. Jednakże w tym dniu byli już tutaj rano.
— Czy byli sami?
— Nie! — z jakimś niezdarą mogącym mieć lat około sześćdziesiąt, który na nich tu oczekiwał, popijając piołunówkę i pisząc jakiś list. Jedli natenczas wszyscy trzej razem w gabinecie numer 2. I wtedy także im usługiwałem.
— Podając im, czy nie zapamiętałeś nic z ich rozmowy?
— Nie na nieszczęście! Co mówią goście, pan to dobrze rozumiesz, wlata mi jednym uchem a wybiega drugim. Zdaje mi się jednak, że za moim wejściem przerywali rozmowę.
— Czy nie mówili czasem o uprowadzeniu kobiety, — zapytał Moulin.
— Ach! o tem nie! Toby mnie zastanowiło, jestem wrażliwym na takie rzeczy. Ale... ale, — dodał, — zaczekaj no pan chwilę.
— Przypomniałeś sobie coś ważnego?
— Tak. Wieczorem, po ich odejściu, znalazłem pod stołem papier.
— Jaki papier?
— Pokwitowanie, które jeden z nich zgubił.
— Tak jest! — zawołał Richefeu, — tyś mi je sam przyniósł mówiąc, że trzeba będzie może o tem ogłosić.
— I pan schowałeś to pokwitowanie? wyjąknął Moulin, nie mogąc prawie oddychać.
— Ma się rozumieć.
— Może pan byś zechciał mi je pokazać?
— Najchętniej; dać je panu mogę.
Restaurator podszedł do kantoru i wydobył z półki papier leżący tamże pomiędzy dwiema butelkami likieru.
— Oto jest... rzekł podając go Ireneuszowi który rozwinąwszy go, zaczął czytać z pośpiechem.
„Ryszard, dostawca drzewa i węgli w Montrenil.“
„Dostarczyłem panu profesorowi Gaucher sto szczap i sto pięćdziesiąt wiązek drzewa.“
„Montrenil dnia 19 Października. Rachunek uregulowany.“
— Dziewiętnastego Października — wyszepnął Moulin przeczytawszy pokwitowanie. Wilja dnia w którym zginęła Berta. Ha! więc to napewno są ci sami ludzie którzy zgubili ten papier. Montrenil, gdzie grunt jest gliniasty... Montrenil!.. a jednak ja tam byłem i nic się niedowiedziałem.
— Z tym pokwitowaniem będziesz pan wiedział dokąd się udać — wtrącił restaurator.
— Bez wątpienia; i spodziewam się wiele dowiedzieć Dzięki panu... dzięki stokrotne, żeś mi życzliwie przyszedł z pomocą. A ty mój młody przyjacielu przyjm to odemnie.
Tu Moulin wsunął w rękę Maurycego sto sous, zapłacił swoją należytość i wsiadłszy w dorożkę stojącą przed drzwiami, kazał woźnicy jechać na ulicę Cuvier.
Edmund Loriot wrócił do domu około szóstej, bardziej zmartwiony niż zwykle ponieważ całe popołudniowe jego poszukiwania nie odniosły żadnego skutku.
— Czy nikt tu nie był? — zapytał służącego.
— Był pan Ireneusz Moulin i przyniósł zmoczony płaszcz dorożkarski, a znalazłszy w kieszeni tegoż płaszczu jakąś karteczkę poleciał jak szalony, rozkazawszy powiedzieć panu doktorowi aby się w domu zatrzymał ponieważ wróci niezadługo i potrzebuje się widzieć z panem doktorem w bardzo ważnej sprawie.
Radością zabłysło spojrzenie Edmunda.
— Znalazł co? — zapytał.
— Tak jest; w kieszeni panie doktorze.
— A gdzież ten płaszcz?
— W kuchni; powiesiłem go przy oknie ażeby wysechł.
Edmund pobiegł do kuchni i obejrzał odzienie.
Dla służącego, nie miało ono żadnej wartości. Dla synowca Piotra Loriot stanowiło nowe a ważne odkrycie.
Ireneusz Moulin pochwycił ślad złoczyńców, być może iż kartka znaleziona w kieszeni płaszcza, wskaże gdzie uwięziono Bertę.
Po raz pierwszy od dni kilku Edmund uczuł że jakiś odbłysk nadziei wkrada mu się do duszy, aby świecić nadal smutnemu dotąd jego życiu.
Usiadł przy stole, lecz jadł bez apetytu oczekując z niecierpliwością powrotu Moulin’a.
Chwila za chwilą mijała. Ireneusz nie powracał.
Wybiła ósma. Nie ukazywał się w cale. O wpół do dziewiątej niespokojność opanowała młodego doktora.
Nareszcie dał się słyszeć dzwonek od strony przedpokoju. Młodzieniec zerwał się i pobiegł otworzyć.
Ireneusz stał na progu pogodny, prawie uśmiechnięty.
— Jakże nasza sprawa? — zapytał żywo Edmund.
— Jak najlepiej! — odrzekł ściskając doktora.
— Mam nadzieję, że jutro będziemy wiedzieli gdzie znajduje się Berta.
Doktór z okrzykiem radości wprowadził przybyłego do swego gabinetu i obsypał go pytaniami.
Moulin opowiedział mu wszystko, i pokazał pokwitowanie dostawcy drzewa.
— Dla czegóż byśmy nie mieli jechać do Montrenil jeszcze dziś wieczorem? — zagadnął Edmund.
— Dla tego, że przybylibyśmy zapóźno. Nikt by nas niechciał poinformować. Na przedmieściu chodzą spać bardzo wcześnie, i ludzie których zrywamy ze snu, odpowiadają niechętnie. Jutro o świcie udamy się w drogę.
Edmund uznał, że mechanik miał słuszność i mimo, że pragnął co najrychlej odnaleść Bertę, nie nalegał na bezzwłoczny wyjazd.
— Czy masz pan jaką wiadomość o Janie-Czwartku? — zapytał, — po chwili milczenia.
— Niemam, ale nie tracę nadziei. Rób pan podobnie miej odwagę. Gdy odnajdziemy Bertę, znajdziemy także i Jana-Czwartka, a wtedy dopiero weźmie dobry obrót nasza sprawa, wielkie dzieło sprawiedliwości i zadość uczynienia.
Po raz drugi usłyszał wtedy młody doktór o zadość uczynieniu.
Miał zamiar zapytać się bliżej, ale przypomniał sobie, że przyrzekł Moulin’owi i Bercie, iż nie będzie badał tajemnicy jaką się otoczyli.
Powstrzymał więc zapytanie, jakie mając już wybiedz, zamarło mu na ustach.
— Teraz, — rzekł Ireneusz, opuszczam pana, żegnając go słodami, do jutrzejszego widzenia.
— Skoro mamy się widzieć jutro tak rano, może byś pan chciał u mnie pozostać na noc? — zapytał synowiec Piotra Loriot.
— Ależ to ambaras dla pana...
— Nic łatwiejszego! Mam dwie sypialnie. Każę przygotować drugą, w której zamiast łóżka będziesz pan miał wygodną sofę, i tam noc przepędzisz.
Moulin przyjął chętnie tą szczerą gościnność Edmunda.
Rozmawiali jeszcze czas pewien o Bercie o swoich nadziejach! poczem rozeszli się, aby się znowu o świcie połączyć.
Cofnijmy się o kilka godzin wstecz i zobaczmy co się też dzieje w prefekturze policji.
Naczelnik bezpieczeństwa, kazał do swego gabinetu przywołać sędziego śledczego, prosząc go o chwilę rozmowy na osobności.
— Pan sędzia niechaj wybaczyć raczy, rozpoczął do wchodzącego, że mu przerywam w jego zajęciach, konieczność jednak zmusza mnie do pomówienia z panem.
— Jestem na pańskie usługi. Jakich objaśnień pan potrzebujesz odemnie.
— Objaśnień co do sprawy Loriota.
— Co do sprawy dorożki Nr. 13.
— Tak. Nie tylko, że ona nic naprzód nie postępuje, ale tajemnica jaką jest otoczona, a która pokrywa przestępstwo ważniejsze niż kradzież, coraz ciemniejszą się staje.
— Wszak pan odbierasz raporty agentów wydelegowanych na śledztwo.
— Te raporty są bez żadnego znaczenia, a na raporty inspektora nie zwracam wcale uwagi.
— Inspektora Théfera?
— Tak, o nim mówię. Wydawał mi się zawsze być bystrym i gorliwym, teraz widzę, że się opuszczać zaczyna i nie dba o swoje obowiązki.
— Czyż go pan nie oddał pod dozór tajnego agenta.
— Owszem, zrobiłem to.
— Kogo żeś pan wybrał do tej delikatnej sprawy?
— Plantadeta, jest on bardzo zręcznym.
— I jakże... potwierdził pańskie podejrzenie?
— Tak, i nie... Nic stanowczego mi nie powiedział; lecz kilka słów w jego ostatnim raporcie dają mi sądzić, że miałby wiele do powiedzenia, gdyby go zapytano.
— A więc zapytaj go pan.
— Mam właśnie zamiar to zrobić. Kazałem mu przyjść do siebie, lecz widzę jasno, że trudno będzie dociec całkowitej prawdy, i dowiedzieć się wszystkiego.
— Dla czego? — Plantadet wie, że Théfer był dotąd jednym z najbieglejszych i najsumienniejszych agentów. Wie, że był naszym ulubieńcem, i jeszcze nim być może. Dla tych powodów i wielu innych, będzie się wahał wystąpić z oskarżeniem, niechcąc robić sobie z niego śmiertelnego wroga. Mój sąd o nim jest, już zdecydowanym i nie widzę powodu dla którego miałbym go zmienić. Dawniejszy Théfer już dla nas nie istnieje! Sprawa Dubiefa i Terremonda, tak dobrze przezeń rozpoczęta, najnędzniej się skończyła!... Théfer tak przed tem przebiegły, tak szczwany, pozwolił zażartować z siebie jak ze szkolnego żaka. Za sprawę Ireneusza Moulin, ściągnął na siebie naganę Izby sądowej. Z wielkiej na pozór chmury, spadł mały deszcz.
Z teraźniejszej sprawy osądzić można, iż sama niewie co robi, tak jego badania są płytkiemi, a niekiedy nawet śmiesznemi. Jeżeli go znudziło dotychczasowe zajęcie niech się poda do uwolnienia, jeżeli zaś zbywa mu obecnie na dawniejszej bystrości, to jako niezdatny do pełnienia dawniejszego urzędu, usunąć go muszę.
— Czy żeś pan to jemu powiedział?
— Dotąd nie jeszcze. Zanim się z nim rozmówię, chcę posłuchać objaśnień Plantadeta i życzyłbym sobie ażebyś pan mógł być obecnym przy mojej z nim rozmowie.
W tej właśnie chwili wszedł woźny i oddał wizytowy bilet naczelnikowi, który spojrzawszy na wyryte na nim nazwisko:
— Prosić tego pana tu, do mnie — zawołał.
— Czy to Plantadet? — zapytał cicho sędzia.
— Tak; on.
Woźny wprowadził przybyłego do gabinetu.
Był to mężczyzna, mogący mieć lat pięćdziesiąt, chudy, małego wzrostu, ze lśniącą łysiną jak stara kość słoniowa, o zaczerwienionych powiekach i ustawicznie latających oczach.
Jego twarz z profilu, uderzająco była podobną do kuny.
Miał na sobie bardzo pospolite odzienie.
— Dzień dobry panie Plantadet — rzekł do niego naczelnik, odpowiadając poruszeniem ręki, na ukłon głęboki przybyłego.
— Pan naczelnik zrobił mi ten zaszczyt i raczył napisać do mnie...
— Tak, bo chciałem pana zapytać o niektóre rzeczy. Proszę siąść...
Tu naczelnik bezpieczeństwa wskazał mu fotel.
Plantadet usiadł niechętnie, wolał by był stać w obecności swoich zwierzchników.
— Rozkazałem panu, Panie Plantadet, zaczął naczelnik, ażebyś bacznie śledził agentów, oraz inspektora wydelegowanego do sprawy tyczącej dorożki № 13.
— Tak; panie naczelniku i wywiązuję się z całą sumiennością z tego zadania.
— Właśnie o treści pańskich raportów chcę z panem pomówić.
— Miałyżby być w sprzeczności z innemi raportami?
— Bynajmniej! — Gdzie tylko byli agenci i pan byłeś także. Widocznem jest więc, że pan ich śledzisz bezustannie.
Wypada nam tu powiadomić czytelnika o sposobie takiej tajnej kontroli.
Zwykły agent donosi na początku raportu:
Raport zaś tajnego agenta powinien mówić: „Śledziłem takiego a takiego, w takiej a takiej miejscowości!
Jeżeli wskazówki są jedne i też same, wtedy jeden z raportów jest fałszywy.
Nikt nie wątpi o pańskiej sumienności — dodał naczelnik, lecz potrzebuję objaśnień co do pewnych zamilczeń...
Plantadet przygryzł usta. Przeczuwał że będzie mowa o Théferze.
Postanowił mieć się więc na baczności, nie wiedząc czyli ta osobistość, która była dla niego tak wstrętną, straciła już łaski zwierzchnika.
— O jakich zamilczeniach mówi pan naczelnik — zagadnął.
— O tych które się odnoszą do Théfera.
— Są one małoznacznemi. Notuję tylko moje spostrzeżenia z dokładnością i bezstronnością.
— Wierzę w to i właśnie ta okoliczność czyni pańskie raporta tajemniczemi. Pan wyjawiasz czyny, lecz zdaje się ukrywać swoje myśli. Dla czego pan niepowiesz otwarcie tego co się rzuca samo w oczy? naprzykład, że Théfer zaniedbuje się w pełnieniu obowiązków, że stał się ociężałym służbistą.
Strudzenie jest zapewne powodem jego opuszczania się. Pracował wiele, i jakkolwiek ta jego praca wzbudziła we mnie życzliwość wszak nie będę się wahał ani chwili wydalić go, skoro jego niezdolność zostanie mi wykazaną.
Plantadet był chciwym sławy i miał wrodzoną zdolność do śledzenia.
Urząd tajnego agenta nie odpowiadał jego pragnieniom. Wolał rozkazywać, niż spełniać rozkazy.
Dochodzenie sprawy, trudności do przezwyciężenia, zawiłości do rozwiązania przyciągały go ku sobie.
Zazdrościł od dawna Théferowi, i miał chęć wielką zastąpić go w urzędzie.
Ostatnie słowa naczelnika zachęciły go do wyjawienia z czem się dotąd ukrywał.
Postanowił przeto zaniechać dotychczasowej ostrożności, a uderzyć zręcznie i śmiało, skoro tak dogodna zdarza się sposobność.
— W drażliwem położeniu stawia mnie rozkaz pana naczelnika, — odrzekł Plantadet. Nie radbym był szkodzić koledze a jednak wypada mi stosując się do jego woli, wyznać całą prawdę. Théfer rzeczywiście opuścił się w służbie od pewnego czasu. Zamiast duszą i sercem oddać się swojemu zawodowi traktuje nawet ważne sprawy z opieszałością i lekceważeniem.
Dziś nie jest on już agentem z powołania, ale tylko z rzemiosła. Ciesząc się zaufaniem i łaską zwierzchników, nadużywa swojego położenia.
Wie dobrze, iż z końcem miesiąca odbierze wyznaczoną pensję, a czy śledztwo prowadzone przezeń przyniesie należyty pożytek lub nie przyniesie, to jego mało obchodzi.
— Lecz panie... — przerwał sędzia, — gdyby Théfer tak myślał, byłby nie uczciwym.
— Niewiem panie sędzio jakie pojęcie o uczciwości ma pan Théfer. Mogę tylko upewnić że z karygodną opieszałością prowadzi śledztwo dorożki Nr. 13.
— Złóż mi pan dotykalne dowody, że działa na szkodę publiczną, ozwał się naczelnik, a wydalę go natychmiast.
— Otóż panie naczelniku, — począł Plantadet — śledziłem go krok za krokiem w przedsięwziętych poszukiwaniach i przyszedłem do wniosku, że nic sobie nie robił z tej całej sprawy, ale ją w najwyższym stopniu lekceważył!... Pytał się naprzykład tu i owdzie, czy nie zauważono w nocy z dnia 20 na 21 października dorożki opatrzonej trzynastym numerem? Wszak wiemy, że nikt niemógł jej widzieć ponieważ ci hultaje zalepili numery.
Było to więc pytanie na wiatr rzucone, pytanie tylko dla formy. Czyliż się godzi w tak ważnej sprawie, pożałować trudu i czasu?
Kradzież dorożki jest małem przewinieniem, w porównaniu z tem co się kryje po za nią.
Usłyszawszy te słowa naczelnik i sędzia spojrzeli znacząco na siebie wzajem, nieprzerywając mówiącemu.
— Czy Théfer biorąc się do tej sprawy, nakreślił sobie plan jakiś? Bynajmniej!.. On niegdyś tak obfity w pomysły, bierze się dziś do dzieła jak żak nieobeznany, lub nowo zaciężny żołnierz. A jednak łatwo było na ślad natrafić...
— Łatwo... mówisz? — powtórzył sędzia.
— Tak; bardzo łatwo!., odparł Plantadet z ożywieniem. Należało tylko postawić sobie zapytanie: „W jakim celu zabrano tę dorożkę?“
— Nie dla kradzieży zapewne palta i pieniędzy o których istnieniu w niej nikt nie wiedział. Potrzebny więc był ekwipaż do uprowadzenia kobiety, to więcej niż pewne. Gdzie zawieziono tę nieszczęśliwą... i co z nią uczyniono?
— A zkąd pan masz pewność, że jadąca tą dorożką kobieta, nie znajdowała się w niej z własnej woli? zapytał sędzia śledczy.
— Bo przedsięwzięte środki wskazują że na dobrowolne uprowadzenie kobiety nie potrzeba tyle ostrożności. Nie potrzeba ukrywania numeru dorożki.
— Słuszna uwaga; wyrzekł naczelnik.
— Te więc i tym podobne zestawienie powinien był zrobić sobie pan Théfer. Nie uczynił tego...
— To prawda; lecz i pan który się więcej po nad tą sprawą zastanawiasz, nie odkryłeś nic nowego. Nie możesz nam powiedzieć co się stało z tą kobietą i gdzie wywieziono?
— Gdybym był dostał upoważnienie na dochodzenie tej sprawy, byłbym już do dnia dzisiejszego odpowiedział na zapytanie pana naczelnika — odparł z widoczną ironją tajny agent.
— Cóż więc byłbyś pan zrobił?
— Byłbym śledził wszystkie nadzwyczajne wypadki, gdyż takie porwanie musiało się skończyć jakimś niezwykłem zdarzeniem. Byłbym zażądał od wszystkich cyrkułów w mieście i po za miejskich władz, składania mi codziennych raportów, z zaniesionych skarg i niezwykłych wydarzeń. Musiano wywieść niedaleko po za Paryż tę nieszczęśliwą, gdyż przez tę parę godzin w których nie było dorożki, nie zdołali by daleko ujechać.
Byłbym dalej poszukiwał wszystkie drogi błotniste, po których prawdopodobnie przejeżdżano. Byłbym dowiódł że dorożka jechała w stronę łomów Capsulerie, przez Bagnolet a wróciła do Paryża od strony Montrenil. Byłbym wiedział dla czego taż sama dorożka zatrzymywała się przed ustronną willą, która tej samej nocy zgorzała. Byłbym nakoniec już pewnym, że ta młoda kobieta czy dziewczyna, porwana przez nikczemnych złoczyńców, zginęła wśród pożaru!..
Naczelnik policji wraz z sędzią, słuchali Plantadeta ze zdumieniem, nie mogąc dać wiary, by skromny i zwykle pokorny agent miał tyle przebiegłości i sprytu.
— A więc pan wykryłeś to wszystko? — zawołał wreszcie naczelnik.
— Tak! — odrzekł Plantadet spuszczając skromnie oczy ku ziemi.
— Jesteś pan więc pewnym, że dorożka jechała w stronę Capsulerie?
— Mam niezaprzeczone dowody.
— I że porwana ofiara zginęła?
— Na to nie mogę odpowiedzieć. Nie wolno mi panie naczelniku wkraczać w krainę przypuszczań i z tej krainy wysnutych wniosków panu komunikować. Od wczoraj, zaprzestałem dalszych poszukiwań nie mając ku temu odpowiedniego upoważnienia, gdyż zbytnia moja w takim razie gorliwość za złe by wziętą być mogła.
— Jesteś dobrym urzędnikiem, panie Plantadet — rzekł sędzia. Nie wiedziałem o twoich zdolnościach, a nawet nie przypuszczałem byś je mógł posiadać.
Agent zarumieniony temi niespodziewanemi pochwałami ukłonił się nisko.
— A więc to je wczoraj dopiero zebrałeś? — pytał dalej.
— Tak panie sędzio. Od Wczoraj zauważyłem ślady kół i kopyt końskich, w pobliżu spalonego domu.
— Byłeś pan u miejscowego komisarza?
— Nie panie.
— Dla czego?
— Nie mając wyższego rozporządzenia niemogłem działać urzędownie. Miałem dziś zamiar rozpytać tamecznych mieszkańców o powód pożaru i wszelkie szczegóły tegoż. Chciałem nawet widzieć się z właścicielem tej posiadłości i wybadać cośkolwiek. Ale zawahałem się, wyznaję. Śledzić z dobrej woli, bez upoważnienia, zabrakło mi ku temu śmiałości.
— Czy chcesz prowadzić dalej to śledztwo?
— Nie, panie naczelniku. Wyznaczono już ku temu innego, nie chciałbym wchodzić mu w drogę, z resztą ta czynność przekracza moją atrybucję.
— Mylisz się co do tego. Od tej chwili mianuję cię inspektorem.
— Inspektorem!... — wykrzyknął Plantadet, — niemogąc ukryć swojej radości. Będę mógł dowolnie chodzić, śledzić, kombinować i odkrywać!... Cel moich marzeń osiągnięty!... Ach! panie, jakże się czuję szczęśliwym.
— Jutro prefekt podpisze pańską nominację. Rozpocznij pan swoją karjerę od śledztwa sprawy dorożki Nr. 13.
— W jaki sposób zdołam się wywdzięczyć panu naczelnikowi za taką łaskę?
— Spełniając sumiennie i gorliwie swoje obowiązki. Spisz mi pan szczegółowy protokuł ze swoich spostrzeżeń i odkryć. Jutro przyszedłszy po nominację, oddasz mi go pan i natychmiast bierz się do dzieła.
— Bardzo były by mi przydatne raporta komisarza z Bagnolet, złożone tu do prefektury.
— Każę je przygotować. Czterech agentów dostaniesz pan do pomocy. Jutro ci ich przedstawię.
— Pragnąłbym jeszcze prosić o coś pana naczelnika.
— Słucham. Cóż takiego?
— Prosiłbym o powierzenie tej sprawy mnie tylko jednemu.
— Najchętniej. A teraz żegnam, panie inspektorze.
Plantadet skłonił się aż do ziemi wychodząc z gabinetu.
Tak jak powiedział naczelnikowi! marzenie jego spełniło się w zupełności.
— Ten człowiek urodził się policjantem, — rzekł sędzia, skoro drzwi się zamknęły za Plantadem.
— Zuch z niego nie lada! Mam nadzieję że nam odda niemało przysługi. Zobaczymy jak się weźmie do dzieła.
— Théfer za to będzie się wściekał ze złości!
— To już zużyty człowiek! — Zbyt prędko ukończył swoją karjerę. Więcej się po nim spodziewałem!
— Czy chcesz go przedstawić do uwolnienia?
— Nie! — To byłoby może za surowo. Tyle razy był nam przydatnym, usunąć go niewypada. Zmienię mu tylko rodzaj zajęcia. Przeinaczę go do nadzoru hotelów i pokojów meblowanych.
Nazajutrz naczelnik policji wszedłszy do swego gabinetu, zastał na biurku raporty dwóch agentów Théfera, raport Plantadeta spisany w nocy i notatkę samego Théfera.
Notatka zawierała te słowa:
„Sprawa dorożki 13, niema najmniejszej szansy powodzenia. Żadnego śladu, żadnej wskazówki odkryć nie zdołano. Nie zniechęcam się jednak, ale wyznaję że sam tylko przypadek rozświetlić nam to może.“
Naczelnik policji wzruszył ramionami, a odrzuciwszy pismo Théfera, rozpieczętował kopertę w której się znajdował protokuł Plantadeta.
Drobnym pismem zapełnione były trzy arkusze.
Wszystko opisane tam było szczegółowo, dobitnie i logicznie. Wszystko było w związku z sobą, i wynikało jedno z drugiego. Taki sposób traktowania sprawy, pozwalał się spodziewać pomyślnych rezultatów.
— Tak, to rozumiem; — wyrzekł naczelnik, skończywszy czytanie raportu Plantadeta. Potrzeba mi teraz rozmówić się z Théferem.
— Przywołany woźny; otrzymał rozkaz sprowadzenia inspektora.
W kilka minut, wspólnik Jerzego de la Tour-Vandieu znajdował się w gabinecie zwierzchnika.
— Ostatnie zajęcie, — zaczął wprost bez żadnych wstępów naczelnik, — widocznie bardzo cię znużyło Théferze.
To niespodziewane zapytanie, zmięszało i zaniepokoiło agenta.
— Ostatnie moje zajęcie? — powtórzył.
— Tak. Wiem, że od kilku tygodni, miałeś wiele do czynienia, dzień i noc byłeś na nogach. Taka praca zużywa siły fizyczne i przytępia władze umysłowe, to rzecz naturalna. Posada inspektora miewa swoje przykre strony nie można też wymagać równej zawsze bystrości i niezmordowanych chęci.
Agent uczuł burzę w powietrzu, czuł zawieszony grom nad swoją głową, ale niewiedział zkąd on nań uderzy.
Mimo to, nie stracił przytomności, a udając zdziwionego.
— Niemogę zrozumieć słów pana naczelnika, — odrzekł. Czyliż by moja władza odsądzała mnie od tylokrotnie dowiedzionej gorliwości?
— Gorliwość przypuśćmy, że pozostała taż sama. — odparł naczelnik, — lecz nie wspierana już przez bystrość spostrzeżeń i kombinacyj, żadnych nie wydaje rezultatów. Nie posądzam cię o złą wolę Théferze, lecz wyznać muszę, że twoje władze intelektualne chylą się ku upadkowi. Może po dłuższym wypoczynku wrócisz do pierwotnej siły.
— Czy wolno zapytać na czem pan naczelnik opiera swój sąd o mnie tak surowy?
— Na twoich własnych czynach.
— Na moich własnych czynach? — zawołał agent ze zdumieniem.
— Tak; ty sam wyrobiłeś u mnie takie o sobie mniemanie.
— Czy to ma się stosować do sprawy z dorożką № 13? zapytał z bezczelnością inspektor:
Naczelnik poruszył głową potakująco.
— Otóż nagana jakiej się bynajmniej nie spodziewałem: — odparł ironicznie Théfer. Sumienie nic mi nie wyrzuca, nie oszczędzałem się..! nie zaniedbywałem! Z narażeniem własnej osoby prowadziłem to śledztwo... Że rezultat nie jest pomyślny, mojaż to wina?
— Sądzisz więc, że sprawców niepodobna będzie wyśledzić?
— Wierzę w to... i jestem przekonany.
— Czyżeś dobrze szukał i śledził?
— Robiłem wszystko, co robić było można, wszak jeśli pan naczelnik uważa za stosowne to jeszcze raz śledztwo ponowić mogę.
— Robiłeś wszystko, co się robić dało... powiadasz? — przemówił naczelnik po krótkiem milczeniu.
— Tak panie; tak sądzę...
— Dowodzisz tem właśnie, że twój umysł policjancki już zstępiał zupełnie!...
Théfer drgnął na te słowa: śmiertelna bladość pokryła mu oblicze.
— Gdybyś był umiał tak jak dawniej, na mocy prawdopodobieństw wysnuwać wnioski i z tych wniosków dochodzić do czynu, byłbyś wykrył to, co inny wykrył za ciebie.
Inspektor w czasie tej mowy, przechodził niewysłowione katusze.
Widział oczy swego zwierzchnika utopione w siebie, oczy... które zdawały się czytać w głębi jego duszy, a czuł że twarz jego zdradza tą wewnętrzną trwogę.
Ażeby się całkiem nie zdradzić, musiał przywołać całą siłę woli. Rysy jego twarzy, wyrażały tylko zdumienie.
— Drugi... odnalazł ślad złoczyńców?.. — spytał drżącym głosem. I ten człowiek może powiedzieć w którą udali się stronę?
— Tak.
— I gdzież się zatrzymała dorożka?
— Nie do mnie zdaje się należy, objaśniać ciebie w tym względzie.
— Niech pan naczelnik wybaczy śmiałość słów moich, ale niemogę uwierzyć w to wykrycie. To, co miałem honor usłyszeć przed chwilą jest nie możliwe.
— Dam ci zaraz dowód, — odparł naczelnik. — Doróżka zabrana z ulicy de l’Ouest, posłużyła do wykradzenia kobiety. Zawieziono tę kobietę do Bagnolet, tam zatrzymano się przed domem, który w kilka godzin potem, stał się pastwą płomieni.
— Rzecz dziwna!.. — zawołał agent nie miarkując się już nawet z głosem w obec swojego zwierzchnika, tak przerażenie odjęło mu wszelką świadomość, przysiągłbym że to są bajki!... Kilkakrotnie przebiegałem Bagnolet i nic podobnego się nie dowiedziałem.
— A jednak jest to najczystsza prawda.
— Czy przytrzymano złoczyńców? Czy wie ów spostrzegawczy agent: co się zrobiło z kobietą?
— Za wiele wymagasz od innych mój kochany, sam nic nie zrobiwszy. Na dziś i tak dosyć wiemy... Jutro będziemy wiedzieli więcej.
Théfer usłyszawszy te słowa, doznał pewnej ulgi. Nie wiedziano zatem nic jeszcze takiego coby go skompromitować mogło.
— Niech i tak będzie — pomyślał w duchu; — — odnaleziono ślad dorożki, ale zgliszcza spalonego domu już nie przemówią.
— Zakończenie jednak tej sprawy dowodzi — zaczął znów naczelnik, — że twoje papiery spadają. Nie robię ci z tego zarzutu, lecz radzę odpocząć cośkolwiek.
— Mam się więc podać do uwolnienia? — zapytał z goryczą agent.
— Niema potrzeby; — odparł z pośpiechem naczelnik. Byłeś niegdyś jednym z najlepszych filarów prefektury. Pozostań więc! jeżeli tego pragniesz, byś jednak lepiej odpoczął, zmienię ci na czas jakiś zajęcie. Przejdziesz do innego wydziału z podwyższeniem pensji o pięćdziesiąt franków miesięcznie.
Zatrwożony Théfer, uspakajał się coraz bardziej.
— Uważają mnie za niezdolnego, — pomyślał — za zużytego i niezdolnego, ale w każdym razie potrzebny im jestem i niechcą się ze mną rozstać.
— Kiedyż mam objąć nową posadę? — zapytał po chwili wyszepnąwszy kilka słów podziękowania.
— Porozumiem się w tej kwestyi z sędzią śledczym — odparł naczelnik.
— A więc zajęcie inspektorskie?
— Przeszło od dziś na kogo innego.
Théfer ukłoniwszy się, wyszedł z gabinetu.
Idąc, myślał sobie:
— Godność inspektora ofiarowano temu który tak gorliwie śledził sprawę dorożki № 13, to nie ulega wątpliwości. Muszę się dowiedzieć kto on jest i przeszkodzić temu śmiałkowi aby i reszty nie wykrył.
Przechodząc przez boczną salę, spostrzegł stojącego w kącie małego człowieka, którego twarz znaną mu się być zdała. Jednocześnie otworzyły się drzwi i woźny zawołał:
— Panie Plantadet!
— Idę! — odparł ów mały mężczyzna.
— Pan naczelnik prosi do siebie.
Plantadet pośpiesznie zdążał za woźnym.
Théfer utkwił w nim przeszywające spojrzenie.
— Przysiągłbym że to mój zastępca!.. mówił sobie w duchu. Jeden z tajnych agentów, który teraz zajmie moje miejsce. Nieprzyniesie mu to szczęścia, upewniam!
Pod przykrym wrażeniem wyszedł z prefektury, przemyśliwając nad swoim nowem położeniem.
Zostawał wprawdzie nadal w wydziale policji, ale nie należał już do składu biura w którem mógł dowiadywać się o grożącym niebezpieczeństwie i zawczasu mu zapobiegać.
Do obecnej chwili, nie wykryło nic jeszcze coby mu szkodzić mogło, ale jego następca, a zatem wróg jego, nie omieszka rozświetlić owych ciemności jakiemi on toczył sprawę dorożki № 13.
W każdym razie, mam jeszcze czas przed sobą, poszeptywał idąc. Niech mi wynajdzie Prospera Gaucher, o którym wszyscy wiedzą że zginął wśród pożaru. Berta Leroyer nie żyje. Uwolniony obecnie z mojego urzędu nie potrzebuje obawiać się tajnej kontroli. Mogę cały czas poświęcić na odszukiwanie Jana-Czwartka. Co zaś do Plantadeta, tego upewnić mogę że niedługo będzie podpisywał swoje raporty.
— Nowy inspektor tymczasem, miał długą naradę z naczelnikiem. Odchodząc, zabrał nominację podpisaną przez prefekta i papiery odnoszące się do sprawy jemu powierzonej teraz.
— Przejrzyj pan wszystko skrupulatnie i uważnie — mówił naczelnik. O piątej po południu, zgłoś się tu do mnie, aby mi powiedzieć coś z nich wyczytał.
Plantadet zastosował się do życzeń swego zwierzchnika i skoro przyszedł o oznaczonej godzinie, na zapytanie tegoż:
— I cóżeś wyczytał?
— Mam nadzieję odnaleść! — odpowiedział.
— Jest że to ważne odkrycie?
— W tej chwili niemogę panu naczelnikowi dać stanowczej odpowiedzi, ponieważ raport na którym opieram swoje nadzieje, jest bardzo niejasny.
— O jakim mówisz raporcie?
— O raporcie komisarza z Bagnolet.
— Cóż się w nim znajduje?
— Kilka wyrazów, jakie przeczytam panu naczelnikowi:
„W dniu 21 Października, rano, znaleziono w łomach Capsulerie, ciało młodej kobiety prawie bez życia. Poleciłem odstawić ją do szpitala.“
— Z tych kilku słów, panie naczelniku mało wnosić można. Nie wiadomo czy ta kobieta pochodzi z tamtych okolic, jak również czy są ślady dokonanego na niej morderstwa lub samobójstwa. Nie wymienia przytem komisarz do jakiego ją odstawiono szpitala? Przyzna pan naczelnik, że takie raporty nie objaśniają dokładnie administracyi.
— Postaramy się nauczyć na przyszłość pana komisarza, jak urzędowe dokumenty odrabiać należy. Cóż jednak pan wnosisz z tego raportu?
— Nic zawyrokować niemogę — odparł Plantadęt. Przypuszczam że ten wypadek łączy się ze sprawą dorożki. Racz pan zauważyć że ciało tej nieszczęśliwej znaleziono tej samej nocy w której ukradziono dorożkę i spalono ustronną willę. To zestawienie faktów naprowadza mnie na pewne wnioski...
— Trzeba panie Plantadet zobaczyć się z komisarzem w Bagnolet.
— Będę jutro u niego.
Pożegnawszy naczelnika, nowy inspektor zatopiony w myślach szedł ulicą, nie zwracając uwagi że jakiś człowiek śledzi go widocznie. Był to starzec lat przeszło sześćdziesiąt mieć mogący. Z pod szerokich skrzydeł kapelusza wysuwały mu się białe jak śnieg włosy. Oczów przysłoniętych ciemnemi okularami, dojrzeć niepodobna było.
Opierał się na grubej lasce dębowej, choć było widocznem że ona mu była zbyteczną.
Plantadęt przeszedłszy most, dosięgną! ulicy Git-le-Hocur i zniknął w sieni domu № 7.
Mężczyzna w zielonych okularach przechadzał się jeszcze czas jakiś po przeciwległym trotuarze i po upływie kilku minut, wszedł w tęż samą bramę.
— Czy tu mieszka pan Plantadęt? — zapytał odźwiernej.
— Tu, panie. Tylko co z miasta powrócił. Jeżeli więc pan chcesz z nim się widzieć...
— Nie; niemam teraz czasu. Przyjdę kiedyindziej.
Domyślają się pewno czytelnicy że owym starcem był nasz znajomy, Théfer. Zadowolony ze zdobytych wiadomości, spiesznie powrócił do domu.
Połączymy się teraz z Ireneuszem Moulin i Edmundem Loriot.
W dniu, w którym wyżej opisane wypadki odbywały się w prefekturze, obaj ci młodzi ludzie kazali się zawieść do Montrenil. Było tak rano, że zaledwie poczęto otwierać sklepy.
Ireneusz kazał zatrzymać się przed winiarnią.
Właściciel witał szklanką wina nowo wschodzący dzionek.
— Czy nie zechciał byś mnie pan objaśnić — zapytał wchodząc Moulin — gdzie tu mieszka pan Richard?
— Ten dostawca drzewa?
— Ten, właśnie.
— Tam, na końcu tej szerokiej ulicy. Zobaczysz pan znak nad bramą. Dostarcza on drzewo wyłącznie do pieców wapiennych.
— Dziękuję panu.
— Czemże więcej służyć mogę?
— Pragnął bym się jeszcze dowiedzieć — czy pan nie znasz przypadkiem pewnego Prospera Gaucher?
— Prospera Gaucher? — powtórzył zamyślając się właściciel winiarni. Nie panie — nie znam i mogę pana upewnić, iż po raz pierwszy słyszę to nazwisko.
— Dziękuję i przepraszam; wyszedł Ireneusz.
Wyszedłszy z winiarni, wrócili do dorożki i kazali się zawieść do składu drzewa.
Szeroko otwarta brama, pozwalała zajrzeć w głąb podwórza.
Z obu stron stały stosy nagromadzonych szczap i wiązek drzewa. W pośrodku wznosił się dom mieszkalny i kantor zamówień.
Edmund z Moulin’em skierowali się w tę stronę.
W kantorze jakiś młody mężczyzna pisał rachunki przy biurku.
— Co panowie rozkażą? — zapytał spostrzegłszy nieznajomych.
— Pragniemy pomówić panie Richard.
— Jestem do usług. I o cóż chodzi?
— Potrzebujemy pewnego objaśnienia. Pan miałeś interes z panem Prosperem Gaucher?
— Być może; wszak sobie nie przypominam. Tak licznych mam kundmamów, że ich zaledwie połowę znam z nazwiska. Gdzież mieszka ten pan Gaucher?
— Sądziliśmy właśnie że się od pana o tem dowiemy.
— A może panowie wiedzą czem się on zajmuje.
— I tego nie wiemy.
— W takim razie niepojmuję na jakiej zasadzie panowie zgłaszają się do mnie po informację? — z widocznym niedowierzaniem — zapytał pan Richard.
— Z bardzo prostej przyczyny. Potrzebujemy odnaleść pana Gaucher dla powiadomienia go o spadku. Nie wiemy gdzie mieszka, a podobno przed kilkoma dniami pan dostarczyłeś mu pewną ilość drzewa.
— Czy panowie są tego pewni?
— Najzupełniej. Dwudziestego Października wziął od pana sto szczap i pięćdziesiąt wiązek drzewa.
— Zkąd panowie wiedzą tak szczegółowo o zamówieniu pana Gaucher?
— Ze znalezionego kwitu który mu wydano z pańskiego kantoru.
— Z mojego kwitu?
— Tak. Oto jest.
Właściciel składu przypatrywał się bacznie podanemu papierkowi, a po chwili rzekł zwracając się do Moulin’a:
— W rzeczy samej, jest to pokwitowanie mojego kasjera. Zamówienia dokonano podczas mojej nieobecności. Sądzę iż będę mógł panom udzielić pewnych szczegółów, gdyż zwykle adresa zamieszczają się u nas w książce obstalunkowej.
Tu wziąwszy z półki księgę, otworzył ją na dzień 20 Października.
„Prosper Gaucher, czytał głośno, sto szczap i pięćdziesiąt wiązek drzewa.“
Ireneusz z Edmundem, spojrzeli na siebie z zadowoleniem.
— Ale niestety! — przemówił składnik po chwili nie mogę panom nic więcej powiedzieć, bo adresu mieszkania nie zamieszczono.
— To niepodobna! — zawołał Moulin.
— Przejrzyj pan sam książkę, a przekonasz się, że tak jest.
— W każdym razie to drzewo odstawiono z pańskiego składu? — zawołał Edmund.
— Prawdopodobnie, chociaż przypuszczam, że pan Gaucher kazał przy sobie wóz naładować i sam zaprowadził woźnicę do mieszkania.
— Może ten woźnica będzie nas mógł objaśnić?
— Bezwątpienia, ale obecnie niema go w domu. Około drugiej powróci, może panowie zaczekają? — Nie panie; brak nam czasu. Jeżeli pan pozwoli, przyjdziemy tu o oznaczonej godzinie.
Zabrawszy pokwitowanie, wyszli obadwa.
— Co teraz robić? — pytał rozpaczliwie Moulin, znalazłszy się na ulicy.
— Uzbroić się w cierpliwość i czekać — odparł doktór.
— Odeślijmy więc dorożkę, na co ją płacić za tyle godzin.
— Ma się rozumieć. I ja niemogąc być dzisiaj w Charenton, powiadomić o tem muszę mojego zwierzchnika. Napiszę depeszę i każę ją oddać woźnicy do biura telegrafu. Dla zabicia czasu, może tu zjemy gdzie śniadanie.
Weszli do pierwszej napotkanej restauracyi.
Edmund napisał depeszę, a sowicie wynagrodzony dorożkarz, zobowiązał się dostawić ją, na miejsce z czego się wywiązał z całą sumiennością.
O oznaczonej godzinie, dwaj nasi znajomi powrócili do składu drzewa i na szczęście zastali woźnicę.
Pan Richard kazał go zaraz przywołać.
— Jakóbie! — rzekł do niego, ci panowie potrzebują od ciebie objaśnienia gdzie zawiozłeś w dniu 20 Października sto szczap drzewa i pięćdziesiąt wiązek?
Oczekiwana odpowiedź była dla Ireneusza i Edmunda kwestją życia.
Woźnica zadumał, szukając w pamięci.
— Sto szczap... powtórzył i pięćdziesiąt wiązek drzewa? — Zdaje mi się że ja zawiozłem na płaskowzgórze Capsulerie w Bagnolet.
Serce Ireneusza uderzyło radośnie, a Edmund zapytał:
— Do prywatnego domu?
— Tak panie.
— Czy pamiętasz tego człowieka, który robił zamówienie?
— Pamiętam doskonałe. Było ich dwóch. Jeden niski, tłusty, drugi wysoki, chudy.
— Jakto, dwóch? — zapytał Moulin.
— Tak panie, dwóch.
Ireneusz i Edmund spojrzeli znów po sobie.
Chłopiec z restauracyi Richefen także wspominał o dwóch. Było więc prawdopodobne, że podany z dwóch różnych źródeł rysopis nieznajomych, odnosił się do jednych i tych samych osób.
— I owi ludzie — zapytał doktór zamieszkiwali w tym domu do którego odstawiłeś drzewo?
— Tak panie; mówili że są służącemu u pana Gaucher.
— Ale ty niewidziałeś mego pana Gaucher?
— Nie panie.
— No, to my go zobaczymy.
— Wątpię — odrzekł śmiejąc się woźnica. Zdaje się że to niemożebne.
— A dla czego — zapytał Edmund z widoczną obawą.
— Dla tego, że Prosper Gaucher nie żyję — odrzekł woźnica. Jeżeli można wierzyć pogłoskom spalił się żywcem wraz ze swoją służbą, gdyż żadnego odtąd niewidziano.
— Spalił się żywcem? — wyszepnął doktór zaledwie dosłyszanym głosem.
— Gdzież to miało miejsce? Opowiedz nam wszystko.
— W jego własnym domu.
— W domu na płaskowzgórzu?
— Tak panie; tam gdzie złożyłem drzewo. Możnaby powiedzieć, że je obstalował na to umyślnie aby się przy nim upiec.
Edmund z Ireneuszem do najwyższego stopnia zatrwożeni, nie wiedzieli już o co pytać.
— Kiedyż miał miejsce ten wypadek? — zagadnął po chwili drżącym głosem Moulin.
— W dniu dokonanej odstawy drzewa. W nocy, z dnia 20 na 21 Października.
— Boże! — zawołał Loriot, czuję że mi się mięszać w głowie poczyna!
— Odwagi! — rzekł pocieszając go Ireneusz. Nic jeszcze nas nie upewnia, że zbrodnia dokonaną została.
A zwracając się do zdumionego woźnicy;
— Czy niewiadomo ci mój przyjacielu do kogo należał ten dom? — zapytał.
— Niewiem; ale o tem dowie się pan w Bagnolet.
— Którędy najbliższa tam droga?
— Najlepiej ztąd iść wzgórzami, małą ścieżynką schodząc na dół, znajdziecie się panowie wprost spalonego domu.
— Dziękujemy ci mój kochany — rzekł Moulin wsuwając w rękę woźnicy garść drobnej monety.
Pożegnawszy się z panem Richard, wyszli z kantoru prowadzeni jeszcze przez uprzejmego woźnicę.
— Teraz, na prawo!.. drożyną... wołał za niemi, objaśniając.
Dwaj towarzysze niedoli, nie szli już, lecz biegli, nie zwracając uwagi na przechodzących ludzi. Po kwadransie takiego uciążliwego chodu, stanęli przed zgliszczami spalonego domu. Poczerniałe mury sterczały tu i owdzie, a stosy zwalonych kamieni zapełniały cały obszar posesyi.
— Ach! — zawołał doktór, jeżeli Berta tutaj zajrzała, jakież straszne musiała przetrwać chwile!
— Odpędź te złowrogie myśli, — rzekł pocieszająco Ireneusz, chociaż i jego serce taka sama ścisnęła boleść. Nic nam nie dowodzi, ażeby tak strasznej dopuszczono się zbrodni. Rozważ, iż do wykrycia prawdy potrzebujemy wewnętrznego spokoju i siły ducha.
— Masz słuszność!.. czuję to — odparł Edmund, ale naucz mnie jak być silnym natenczas gdy rozpacz rozrywa ci serce. Będę się starał zapanować nad sobą, ale za skutek nie ręczę. Odejdźmy ztąd!.. dodał, jeżeli nie chcesz abym postradał zmysły!..
Gdy przyszli do Bagnolet, Moulin zaczepił pierwszego lepszego przechodnia.
— Niemógłbyś mnie pan objaśnić — zapytał do kogo należał spalony dom na płaskowzgórzu Capsulerie?
— Do pana Servan.
— A gdzież on mieszka?
— Tu, na Paryzkiej ulicy.
W kilka minut później, Moulin z doktorem dzwonili do znanych nam drzwi. Służąca wprowadziła ich do właściciela.
— Panie! — zaczął Ireneusz, w tej chwili dowiedzieliśmy się o nieszczęściu jakie pana spotkało i przychodzimy prosić o pewne objaśnienia.
— Co do kwestyj pożaru?
— Nie panie, co do osoby o której mówią że zginęła w płomieniach.
— Pan mówisz o panu Prosperze Gaucher, moim lokatorze?
— Tak właśnie... o nim samym.
— Biedak! — musiał się dobrze upiec w tym ogniu, rzekł z jowialną wesołością właściciel. Utrzymuję, że to wskutek doświadczeń chemicznych sprowadził pożar mojej posesyi, i sam śmierć znalazł.
— Pan Gaucher był więc chemikiem?
— Tak przynajmniej mi mówił.
— Jak dawno mieszkał w pańskim domu?
— Od dwóch dni. Wynajął go w dniu 18 Października.
— Czy pan znałeś go przed tem?
— Nigdy go nie widziałem.
— Wybacz pan, że go utrudzam mojemi pytaniami, lecz ważne powody znaglają mnie ku temu. Chodzi tu o życie drogiej dla nas osoby...
— Chętnie na wszystko odpowiem — rzekł uprzejmie pan Servan. Niemam żadnego zajęcia, rozmowa z panami sprawi mi przyjemność. Opowiem więc panom mój początek znajomości z panem Gaucher. Pewnego dnia, zjawił się on u mnie z propozycją wynajęcia mu całego domu, zapłacił mi za rok, z góry, zabrał klucze i niewidziałem go więcej.
— I nic pan o nim nie wiesz?
— Nic panie. Skoro mi zapłacił za cały rok z góry, niepotrzebowałem o niego się rozpytywać.
— Kto był jednakże ten człowiek?
— Wyglądał na przemysłowca. Mógł mieć lat około sześćdziesiąt.
— Czy miał z sobą jaką służbę?
— Zdaje się... a przynajmniej tak mówiono. Dwóch ludzi wchodziło tam i wychodziło bezustannie. Mówią że i oni stali się pastwą płomieni.
— Ależ to niemożliwe!
— Dla czego?
— Przyznasz pan że z trzech ludzi zaskoczonych przez ogień, chociażby nawet w czasie snu, jeden z nich przynajmniej mógłby się ratować ucieczką. Jeżeli trudno im było dostać się do drzwi, to oknem ryzykować mogli.
— Nie tak to łatwo jak się wydaje — odrzekł pan Servan. Okna były zaopatrzone żelaznemi kratami. Przed kilkoma laty, napadli mój dom złodzieje i zabrali mi wszystko. Odtąd więc, zabezpieczyłem się.
— A drzwi?
— Miały zarówno kratę zamykaną. Jeżeli więc ci ludzie przebudzili się zbyt późno wśród dymu i płomieni, nie mieli może dość czasu i rozwagi ażeby dobiedz do wyjścia. Zauważ pan proszę że gdyby choć jeden z nich był ocalał, bylibyśmy go już do tej pory widzieli.
— A gdyby tym ludziom zależało na tem właśnie, ażeby ich nie widziano? — zapytał Moulin.
— Cóżby mogli mieć w tem za interes? — odparł pan Servan.
— Gdyby naprzykład podłożyli sami ogień dla ukrycia śladów popełnionej zbrodni...
Właściciel spalonego domu na wzmiankę o popełnionej zbrodni pobladł widocznie.
— Czyliżby to być mogło? — pytał zakłopotany.
— Możebne to panie jak wszystko na świecie — odrzekł Ireneusz. Nie wiadomo panu czy robiono poszukiwania wśród gruzów, oraz czy odnaleziono ślad spalonych ludzi?
— Szukano, wiem tem lecz, nic nienapotkano, coby ten domysł potwierdzić mogło. Silny ogień strawił wszystko.
— A nie słyszałeś pan przypadkiem — dorzucił Edmund, o jakiej młodej dziewczynie, którą wieziono przez Bagnolet na godzinę przed pożarem?
— Nie panie, o tem nie słyszałem, lecz opowiadano mi, że nazajutrz rano znaleziono ciało młodej kobiety w rozpadlinie kopalni.
Edmund Loriot zaledwie oddychając, wyjęknął przytłumionym głosem:
— Czy ta kobieta żyje jeszcze?
— Niemogę panu żadnych dać objaśnień w tej mierze — rzekł Servan. Mówiono mi o tem w chwili gdym wyjeżdżał do Paryża. Tyle naówczas miałem kłopotów, że niezwróciłem uwagi na to opowiadanie. Mogą się jednak panowie dowiedzieć szczegółów w łomach kopalni, od robotników.
— A gdzież się znajdują te łomy? — zapytał Ireneusz.
— Głwóne wejście od strony płaskowzgórza Capsulerie. Niech się panowie udadzą do starszego robotnika Simona to on najlepiej o wszystkiem powiadomi.
— Dziękujemy panu serdecznie!.. zawołali jednogłośnie Moulin z Edmundem, a pożegnawszy uprzejmie właściciela, skierowali się do wskazanej miejscowości.
— Powątpiewanie jest niemożebnem — ozwał się Ireneusz, idąc, do towarzysza. Berta została wprowadzoną do tego przeklętego domu przez owego nędznika, który się ukrywa pod nazwiskiem Prospera Gaucher. Szczapy drzewa zakupione w Montrenil, posłużyły do wzniecenia pożaru. Nieszczęśliwe dziewczę znalazłszy sposób ucieczki wpadło w rozpadlinę.
— Wskutek tak strasznego upadku; musiała się zabić — zawołał młody doktór.
Nie żyje już na pewno!.. moja ukochana Berta!
— Nie przypuszczajmy takiej okropności ozwał się Moulin. Musieli byśmy zwątpić natenczas o sprawiedliwości Bożej. Jak ja tak i pan, drżę na samą myśl czegoś podobnego i dla tego mam jeszcze nadzieję...
Obadwa szli dalej, w milczeniu, drogą błotnistą, z trudnością posuwając się pośród głębokich kałuż, których w tej miejscowości było pod dostatkiem.
Na tej to drodze, spotkali wóz naładowany gipsowym kamieniem. Zbliżyli się do woźnicy.
— Czy niemógłbyś nam powiedzieć mój przyjacielu, gdzie się znajduje starszy robotnik Simon? — zapytał Moulin.
— W drugim szybie, na prawo... — odrzekł powożący. Widziałem go tam przed chwilą.
Doszli wreszcie do łomów kopalni.
Słyszeli zdala łoskot oskardów, uderzających w kruchą skałę. Ten łoskot wskazywał im drogę, wśród podziemnych korytarzów, łączących się w tysiączne zakręty.
Nareszcie znaleźli się w przestronnym miejscu, gdzie pięciu ludzi pracowało.
Ireneusz powtórzył zapytanie, jakie przed tem zadał woźnicy.
Jeden z robotników zbliżył się ku niemu.
— Tym, o którego panowie pytają, ja jestem — rzekł; czemże mogę służyć?
— Przychodzimy prosić pana, abyś nam powiedział czy znasz robotników, którzy znaleźli tu ciało młodej kobiety, wpadłej w rozpadlinę?
— Tak panie, znam ich — odparł Simon z uśmiechem.
— Pragnęlibyśmy pomówić z niemi.
— Przyjdzie to panom z łatwością, zwłaszcza że tutaj, są wszyscy trzej, a mianowicie Grandchamps, Canuche i ja...
Niewysłowiona obawa ścisnęła serca obu przyjaciół Berty. Mieli nakoniec dowiedzieć się prawdy, lecz jaką ona będzie?
— Czy znaleziona przez was osoba była jeszcze przy życiu, lub martwa?.. zapytał Edmund głosem zaledwie dosłyszanym prawie.
Pomiędzy zapytaniem a odpowiedzią, nie ubiegła nawet sekunda, a mimo to, owa sekunda zdawała się być wiekiem dla obu młodych przyjaciół Berty.
— Żywa — odpowiedział Simon.
Obaj młodzieńcy wydali okrzyk radości.
— Ale bardzo źle wyglądała — dodał robotnik. Za cud prawdziwy uważać, to można — mówił dalej, że się nie zabiła. Gdyby nie krzaki jakie panowie tam widzicie po nad waszemi głowami, stoczyłaby się na sam dół przepaści i o kamienie roztrzaskałaby głowę.
Dreszcz wstrząsnął Edmundem i Ireneuszem.
— Czy znasz pan nazwisko tej nieznajomej? — zapytał Moulin po chwili.
Robotnik przecząco potrząsnął głową.
— Byłą nieprzytomną, wcale mówić niemogła — odrzekł.
— Ale możesz ją nam pan opisać...
— Najchętniej. Była to kobieta dwudziesto lub dwudziestodwuletnia, blondynka, piękna jak anioł, mimo śmiertelnej bladości i krwi, która pokrywała jej lica.
— Dwudziestoletnia... blondynka... i piękna?.. Jest to więc Berta!.. to ona!..
— Czy nie znaleziono przy niej jakiego listu lub przedmiotu z którego możnaby dowiedzieć się o jej osobistości? — zapytał Ireneusz.
— Jedną tylko portmonetkę i klucz.
I W tejże chwili zbliżył się ku mówiącym Grandchamps.
— Wybaczcie panowie — rzekł miała coś jeszcze przy sobie.
— Co takiego? — zapytał żywo Moulin.
— Rzecz, do której komisarz nieprzywiązywał żadnego znaczenia, podczas spisywania protokułu, a która jestem pewien jest bardzo ważną.
— Cóż więc... co? — Mów prędko!
— Numer dorożki.
— Jaki numer?
— Ten właśnie.
Tu Grandchamps wyjął z kieszeni kartkę jaką widzieliśmy, rozwinął ją starannie i podał Ireneuszowi.
Rzuciwszy na nią okiem Moulin zawołał!
— Dorożka № 13!..
— Widzisz pan zatem że to była „ona“ — wykrzyknął Edmund z rozpaczą. Ach! Bóg jest bez miłosierdzia!..
— Bez wątpienia to „ona“ — odparł Ireneusz ale przeciwnie, Bóg się okazał bardzo miłosiernym. W swoim upadku, mogła się zabić stokrotnie, a jednak ocaliła ją łaska Najwyższego.
— Dokąd odwieziono tę nieszczęśliwą? — pytał dalej Moulin zwracając się do robotników.
— Do Paryża, do szpitala św. Antoniego — odrzekł Simon. Ja wraz z Canuchem dopomagaliśmy ludziom niosącym lektykę przenieść ją tam. Żyła jeszcze gdyśmy ją przynieśli, jestem tego pewny!.. Doktór to powiedział. Znajdziecie ją panowie na sali świętej Anny, łóżko numer 8.
Edmund z Ireneuszem byli do tego stopnia wzruszeni, że zaledwie zdołali podziękować robotnikom. Wszakże ci dobrzy ludzie zrozumieli, że im przyszło się spotkać z wielkim nieszczęściem i sami mieli łzy w oczach patrząc na nieznajomych.
Dwaj młodzi przyjaciele wyszedłszy z kopalni, przebyli Bagnolet, przyśpieszając kroku, a znalazłszy dorożkę przy fortyfikacjach, wsiedli w nią z pośpiechem.
— Do szpitala św: Antoniego! — zawołał Edmund na woźnicę.
— Czy jednak pozwolą nam tam wejść? — zapytał Moulin.
Młody doktór spojrzał na zegarek.
— Nie! — odrzekł; już jest po piątej, a ustawy są ściśle przestrzegane, ale będziemy się mogli dowiedzieć przynajmniej czy jeszcze żyje?
— Jeżeli żyje, w co wierzę niezachwianie — ozwał się Ireneusz, trzeba pomyśleć nam o bezpiecznym dla niej schronieniu. Trzeba ją osłonić przed jej wrogami, którzy zapewne nie wiedzą, że ich ofiara uniknęła strasznej śmierci.
— Bezwątpienia! — zawołał Edmund.
— Co począć więc? — Czy uważasz pan za właściwe pozostawić Bertę jeszcze przez czas jakiś w szpitalu?
— Nie... nie! — Za nic w świecie! — Trzeba ją zabrać natychmiast! — Będę ją sam leczył. Muszę ją widywać codziennie.
— Pojmuję pański niepokój i chęć doglądanie chorej, ale ostrzegam pana, że tylko nadzwyczajna ostrożność i jak najgłębsza tajemnica ocalić ją mogą przed wrogiem. Sprowadzić to biedne dziewczę do jej mieszkania, byłoby to oddać ją w ręce nieprzyjaciół.
— Wszakże możnaby umieścić ją u mnie?
— Jeden i tenże sam byłby skutek. Tak dobrze w pańskim mieszkaniu, jak przy ulicy Notre-Dame-des-Champs jednakie groziło by jej niebezpieczeństwo. Trzeba ją ukryć w obcem miejscu na czas jakiś. Sekretnie tylko odwiedzać ją będziemy mogli.
— Masz słuszność! — zawołał Edmund. W tej chwili przyszła mi myśl dobra i zdaje mi się, że takie schronienie już wynalazłem.
— Czy za Paryżem?
— Nie! — w samem mieście, lecz tak odosobnione jakby się znajdowało wśród pustyni.
— Gdzież więc? jeśli zapytać wolno?
— Jutro panu powiem.
— Dla czego nie dzisiaj?
— Dla tego, że muszę pierwej postarać się o ten kącik. Jak tylko się przekonam, że Berta żyje, pośpieszę w tym interesie do jednego z moich przyjaciół.
— Ostrożnie panie Edmundzie... rzekł upominając Moulin. Nie zwierzaj się pan z tą sprawą nikomu. Nawet w szpitalu nikt wiedzieć niepowinien dokąd przewieziemy pannę Bertę.
— To będzie niemożliwe! — Chcąc ją ztamtąd wydobyć, musimy powiedzieć jej nazwisko i numer zamieszkiwanego przez nią domu, dalej, musimy się sami wylegitymować, na jakiej zasadzie zabrać ją chcemy?
— Jestże to niezbędne?
— Tak zwykle się dzieje. Możnaby w prawdzie posunąć się do kłamstwa, gdyby się jednak o niem przekonano wpadlibyśmy w nielada podejrzenie.
— Pozwól mi pan działać na własną rękę — rzekł Moulin, zdaje mi się że lepiej tę sprawę poprowadzę. Wszak mi pan ufasz... panie Loriot?
— Najzupełniej! — Czyń pan co tylko za stosowne uważasz.
— Dzięki za zaufanie. Pragnę by było jak najlepiej, i sądzę że tak będzie.
Pośród projektów na przyszłość i planów działania, ani się spostrzegli gdy stanęli przed bramą szpitala. Przed chwilą tak spokojni na pozór oba, drżeli obecnie na samą myśl, co zastaną po za temi murami.
Ze ściśniętym sercem przestąpili próg kancelaryi.
— Panie! — rzekł Edmund do siedzącego tam urzędnika, zechciej mnie powiadomić czy kobieta którą tu przywieziono w omdleniu w dniu 21 Października z Bagnolet i umieszczono na łóżku pod 8 numerem żyje jeszcze?
— Za chwilę będę służył panom odpowiedzią, — odrzekł uprzejmie urzędnik, ponieważ wprzódy muszę przeszukać w księgach.
Tu, wielkich rozmiarów regestr położył przed sobą.
Głęboka cisza zapanowała na sali. Tylko numer przewracanych kartek przerywał ten spokój grobowy.
Obaj młodzieńcy nieprzytomni z trwogi, czekali na jego słowa jak na wyrok śmierci.
Nakoniec urzędnik przemówił.
„Sala świętej Anny, łóżko № 8. Chora żyje“
Któż zdoła opisać radość biednych przyjaciół Berty? porównać tylko można to ich uczucie do uczuć skazańca któremu w godzinę śmierci przynoszą ułaskawienie. Nie byli w stanie przemówić ani słowa, ale w ich spojrzeniu wyczytać można było nieograniczoną radość i nadzieję.
Edmund przemówił pierwszy ochłonąwszy nieco z wrażenia.
— Serdecznie panu dziękujemy za dobrą nowinę. Ale nie koniec na tem. Czy nie raczył byś nas pan objaśnić jaki jest stan zdrowia chorej?
— Nie umiem panu udzielić żadnych szczegółów w tej mierze, a dla spóźnionej pory i widzenia się z nią odmówić jestem zmuszony. Jutro z rana, zgłoście się do mnie panowie, a mimo że to nie jest dzień odwiedzin, sam poprowadzę panów na salę. Zechcesz mi pan jutro podać nazwisko nieznajomej i miejsce jej zamieszkania.
— Najchętniej! — odparł doktór. Jutro się stawimy.
— Czy panowie życzą sobie zabrać chorą?
— Koniecznie... nieodwołalnie! W domu wygodniej jej będzie, a sądzę że nic temu nie staje na przeszkodzie.
— Nic; w rzeczy samej, skoro tylko panowie podadzą swoje nazwiska. Pomówię z naczelnym lekarzem aby ułatwić wszelkie formalności za nim panowie przybędą.
— O której godzinie możemy się tu stawić?
— Około pierwszej w południe.
Po powtórzonych podziękowaniach nasi znajomi wielce pocieszeni opuszczali szpital Św. Antoniego, należało teraz szybko wziąść się do dzieła na jutrzejsze przyjęcie chorej poczynić odpowiednie przygotowania.
∗
∗ ∗ |
Berta Leroyer od czasu przywiezienia jej do szpitala, znajdowała się pomiędzy życiem a śmiercią. Silna gorączka połączona z zupełną bezprzytomnością, niepokoiła wiele lekarzy. Pielęgnowano ją też ze szczególniejszą pieczołowitością, wypełniając ściśle przepisy lekarskie.
Tego dnia w którym Ireneusz ślad jej odnalazł, stan jej zdrowia polepszył się o tyle, że ciągle dotąd zamknięte oczy, otwierała teraz chwilowo, a na zadawane sobie pytania poruszała ustami, lecz żaden dźwięk głosu nie wydobył się z jej gardła.
Zapytana przez doktora na co cierpi najbardziej wskazała ręką piersi i boki.
Po ścisłem zbadaniu, przypisano nowe lekarstwo, a przed wyjściem z sali, lekarz zbliżył się do siostry Miłosierdzia.
— Nie ukrywam przed panią — rzekł, iż stan naszej chorej jest bardzo niebezpieczny. Dziwię się nawet, że tę katastrofę przeżyła. W skutek silnego upadku, ma nadwerężony cały organizm. Czy nikt się o tę nieszczęśliwą nie dowiadywał?
— Nikt, dotąd; pytałam się o to.
— To dziwne... niepojęte...
— Zapewne jej rodzina nie wie co się z nią stało? Nic więc nie będziemy się mogli dowiedzieć, dopóki sama nieprzemówi.
— Tak, trzeba czekać... ale to kwestja czy przemówi kiedy?
Z temi niepocieszającemi wcale wyrazami, odszedł do innych chorych, a siostra miłosierdzia pozostała przy Bercie, wpatrując się w nią pełnym litości spojrzeniem.
Berta Leroyer jakeśmy, to wyżej powiedzieli, czuła się nieco lepiej, lecz była jeszcze niezdolną powiązać w myśli wszystkich zaszłych wypadków. Przypominała sobie cokolwiek przeszłość, lecz wszystko to jakby za jakąś nieprzebytą mglistą zasłoną.
Wychodząc z koncelarji szpitalnej Moulin pożegnał Edmunda.
— Muszę natychmiast — rzekł, jechać do Belleville za poszukiwaniem Jana-Czwartka.
— A ja idę za zdobyciem pałacu, dla mojej ukochanej królewnej — dodał Loriot... Kiedyż się zobaczymy?
— Dziś, wieczorem. Jeżeli mamy jutro przewieść pannę Bertę, musimy się jeszcze dzisiaj naradzić. Dobrze byłoby powiadomić pańskiego stryja o naszym odkryciu i prosić go by nam na jutro zechciał użyczyć swojej dorożki. W każdym razie będzie to bezpieczniej niż posiłkować się obecnie ludźmi, którzy zdradzić nas mogą. Dziś już nikomu nie wierzę i wszystkiego się obawiam.
— Bardzo słusznie, panie Ireneuszu. Należy nam teraz strzedz Berty jak oka w głowie. Wrogowie nasi są potężniejszemi aniżeliśmy sądzili. Miejmy wszelako nadzieję, że połączone nasze usiłowania, ochronią to nieszczęśliwe dziewczę od nowych zamachów. Do wieczora więc — dodał młody doktór ściskając rękę Moulin’a.
— Do widzenia! — ten odrzekł.
Spotkawszy Edmund dorożkę, kazał się zawieść na ulicę św. Dominika, do pałacu książąt de la Tour-Vandieu.
Odźwierny, który mu pobiegł otworzyć, znał go dobrze i na zapytanie: Czy jest pan Henryk w domu — odrzekł bez wahania.
— Jest panie; a jednocześnie uderzył w dzwonek, zawiadamiając służbę na górnym piętrze o przybyciu gościa.
To też gdy młody doktór szedł przez podwórze, służący stojący już przy wejściu do przedsionka, powitał go ukłonem pełnym poszanowania i wprowadził do gabinetu Henryka..
Młody adwokat pracował przy dużym biurku zawalonym prawnemi aktami i księgami.
Podniósł głowę, a zobaczywszy wchodzącego Edmunda z radośnym okrzykiem podbiegł ku przybyłemu.
— Ha! nakoniec mam cię... bałamucie! Zacząłem przypuszczać żeś zupełnie już o mnie zapomniał. Czy wiesz że mówiono wczoraj o tobie na Berlińskiej ulicy?
— Wybacz, mój drogi — rzekł Edmund, ale jak ci wiadomo nie jestem panem mojego czasu.
— Tak; w rzeczy samej, wiem że jesteś bardzo zajętym, a nawet za wiele.
Nadmiar we wszystkiem szkodzi, a ty masz nazbyt dużo pracy. Na twojej twarzy znać widocznie zmęczenie.
— To nie zmęczenie!.. odrzekł z westchnieniem Edmund.
— Cóż więc takiego?
— Ciężkie zmartwienie... zgryzota!..
— Zmartwienie? — powtórzył Henryk. Ależ gdyśmy się po raz ostatni widzieli, byłeś zupełnie spokojnym i pełnym nadziei. Czy to ta młoda osoba którą kochasz jest przyczyną twojej zgryzoty?
— W istocie, ona jest przyczyną mojego smutku. Jest chorą... bardzo chorą!..
— Do tego stopnia, że ty doktorze tracisz nadzieję?
— Niewiem, czy mam się spodziewać zwrotu na dobre, albo też zwątpić...
— Jakto to? — Nierozumiem.
— Zaraz ci to wytłumaczę. Miałeś słuszność utrzymując że pomiędzy moją ukochaną Bertą a twoim dawnym klijentem Ireneuszem Moulin, istnieje tajemnica, lecz tajemnica uczciwa, co do której niemam najmniejszego podejrzenia. Tyś się nie mylił. Stoję w obec familijnej tajemnicy, pochodzącej z jakiejś strasznej przeszłości. Berta, jestem tego pewien, jest córką jakiejś ofiary i mimo najwyższych poświęceń Ireneusza, dziś najlepszego po tobie mego przyjaciela, sama stała się ofiarą.
— Berta... ofiarą? — powtórzył młody adwokat ze zdumieniem.
— Tak; ofiarą jakiejś potwornej zbrodni!.. Chciano ją zabić!.. i jest to jakieś cudowne zrządzenie Opatrzności że dotąd żyje!..
— To, co mi opowiadasz, jest straszne!.. Trzeba żebyś zawiadomił policję... żebyś wniósł skargę...
— Zupełnie przeciwnie; — trzeba nam czekać, ażeby winni a nieznani nam ludzie sami się w nasze ręce oddali. Trzeba w tej chwili najwyższą tajemnicą otoczyć Bertę, którą uważają za nieżyjącą, a która by niewątpliwie zginęła, gdyby się dowiedzieli że ocalała. Musisz w imię przyjaźni dopomódz mi w tem Henryku.
— Mów przyjacielu!.. — zawołał z zapałem przybrany syn pana de la Tour-Vandieu. Rozporządzaj moim czasem, moim stanowiskiem, moim imieniem, mną samym!.. Wszystko to jest twoim, wszak dobrze wiesz o tem!
— To, czego od ciebie żądam, jest łatwą rzeczą. Nieprzyjaciele Berty niewiedzą, że biedne to dziewczę nie zginęło, a tem samem niedomyślają się jej obecności w szpitalu św. Antoniego.
— W szpitalu? — wyszepnął Henryk z osłupieniem.
— Tam znaleźliśmy ją po długim poszukiwaniu, tracąc i odzyskując naprzemian nadzieję. Szpital jest miejscem publicznem i jej wrogowie mogą ją tam znaleść, podobnie jakeśmy ją tam znaleźli. Trzeba więc koniecznie ażeby była przez jakiś czas niewidzialną dla ludzkich oczów, mając to na względzie, liczyłem na ciebie.
— I miałeś słuszność. Cóż więc mam robić?
— Jutro — rzekł Edmund jedziemy oba z Ireneuszem zabrać Bertę ze szpitala.
— Czy zdołacie tego dokonać?
— Jej rodzina tylko mogłaby oprzeć się temu, a biedne to dziewczę niema rodziny.
— Przypuśćmy więc, że Berta znajduje się już po za szpitalem, cóż dalej poczniecie?
— Schronimy ją w jakie bezpieczne ustronie.
— Czyż macie takie ustronie?
— Tego przychodzę właśnie żądać od ciebie.
— Odemnie? — zawołał Henryk.
— Tak. Jak widzę, że nierozumiesz mnie wcale.
— Zgadzam się na to; — lubo wydaje mi się nieprawdopodobnem, ażebyś chciał umieścić swoją ukochaną w pałacu de la Tour-Vandieu. Więc we dwa dni wiedziała by o tem cała dzielnica miasta, dzięki gadatliwości służących którym przecież niemożna nakazać milczenia.
— Nie miałem wcale na myśli pałacu de la Tour-Vandieu, ale twój, ojciec posiada na Uniwersyteckiej ulicy swój własny pawilon położony w głębi pięknego ogrodu.
— Tak; w rzeczy samej — odrzekł Henryk. Zupełnie o tem zapomniałem. Pawillon jest umeblowanym i zdatnym na zamieszkanie. Schowany jak gniazdko między staremi drzewami nie wpada w oczy nikomu, ztąd i ciekawość sąsiadów dla niego nie istnieje. Trudno znaleść lepsze po nad to schronienie.
— Oddajesz go więc do mego rozporządzenia?
— Najchętniej!.. Sądzę że nie wątpisz o tem?
— A czy twój ojciec zgodzi się na to?
— Gdyby był w Paryżu, jestem pewien jego zezwolenia. Teraz, podczas jego nieobecności ja sam się rozporządzę.
— Daj mi więc klucze i piśmienne upoważnienie.
— Za chwilę. Muszę się jeszcze porozumieć w tej kwestyi z intendentem mojego ojca.
Przywołany pan Marceli Rigand, stanął przed młodym księciem w postawie pełnej poszanowania.
— Panie Rigand — zaczął Henryk, mój przyjaciel pan Edmund Loriot prosi mnie o małą przysługę. Daleka jego kuzynka przybywa do Paryża na czas kuracji. Lekarze zalecili jej zupełne odosobnienie i spokój bezwzględny. Zauważyliśmy że nasz pawillon przy Uniwersyteckiej ulicy, zupełnie się na ten cel nadaje. Jak pan to uważasz?
— Rzeczywiście myśl wyborna! — Nigdzie nie możnaby znaleść w mieście, takiego cichego ustronia. Ulica prawie pusta a mieszkanie znajduje się w wybornem powietrzu; tak właśnie jak potrzeba dla chorej osoby.
— Czy pan masz klucze?
— Mam panie.
— Zechciej je więc dać panu Loriot’owi.
— Za chwilę służyć niemi będę.
— Jakże ci mam podziękować?.. — zawołał Edmund, skoro drzwi zamknęły się za intendentem. Czemże się tobie odwdzięczę?
— Nie dziękuj mi zupełnie. To, co czynię dla ciebie jest taką bagatelą, że wspominać o tem nie warto. Pragnąłbym byś kiedy zażądał odemnie większej, a przynajmniej trudniejszej do wypełnienia ofiary.
— Wierzę w twoją dla mnie życzliwość... A teraz powiedz mi co porabiałeś od tej pory? Widzę że ciągle pracujesz.
— Obecną moją pracę przy jakiej mnie zastałeś nazwać by można rozrywką. Przeglądałem dawne procesa. Mam to dziwne upodobanie. Sprawy sądowe w czytaniu, sprawiają mi więcej przyjemności niźli najbardziej zajmujące romanse. Pochłaniam, że tak powiem, wszystkie znakomitsze sprawy. Czytam oskarżenia, obrony i wyroki. Pragnę się kształcić na tych wielkich wzorach jakie nam zostawili słynni adwokaci lat dawnych i właśnie teraz czytałem bardzo zajmującą sprawę, sądzoną przed dwudziestoma laty, jaką w streszczeniu przedstawiono na owej pamiętnej zabawie u pani Dick-Thorn.
Edmund słuchał pilnie.
— Ach! tak... — zawołał. Jakąż to sprawę?
— Wszakże wiesz dobrze. Ów żywy obraz, zatytułowany: „Zbrodnia na moście Neuilly.“
— Prawda! — ten, który tak przeraził wtedy gospodynię domu?
— Ten sam.
— Więc to nie było fantazyjne przedstawienie, ale rzecz wzięta z rzeczywistości — zapytał Edmund ze wzrastającą ciekawością.
— Tak; było to prawdziwe zdarzenie. Proces niesłychanie zajmujący! — Posądzono jakiegoś biednego mechanika, o zabicie swojego stryja, doktora z Brunoy.
Loriot usłyszawszy te słowa, zadrżał widocznie.
— Doktora z Brunoy? — powtórzył żywo.
— Tak. Ale jak widzę i ty zasmakowałbyś w takiej literaturze, jeszcze ci szczegółów nie opowiedziałem, a jesteś już zaciekawionym.
— Słyszałem kiedyś o tem — odparł Edmund wymijająco, niechcąc dać teraz bliższego wyjaśnienia a ponieważ rozmaicie mi mówiono, pragnąłbym od ciebie dowiedzieć się prawdy. Mówisz więc że to proces zajmujący?
— Nad wyraz!.. Dziwna po nad nim zaszła jakaś mgła tajemnicza, sprawia silne wrażenie, podbudza wyobraźnię. Najściślejsze badania sędziów i adwokatów, nic stanowczego nie wykryły. Wprawdzie obwiniony synowiec doktora, głową swą spłacił dług sprawiedliwości, jednakże ja mam to przekonanie że zginął niewinnie.
Edmund drgnął pomimowoli.
— Miałażby to być pomyłka sądowa? — zapytał przytłumionym głosem.
— Tak jest niezaprzeczalnie. Gdyby jeszcze żył kto z rodziny tego nieszczęśliwego i gdyby na pewnych podstawach zechciał wznowić to śledztwo dla oczyszczenia pamięci zmarłego, z radością podjął bym się tej sprawy, i dowiódł bym, że człowiek którego ścięto przy rogatce świętego Jakóba, był raczej ofiarą, a nie winowajcą. O! mój przyjacielu, jakaż by to była świetna obrona!
Loriot słuchał młodego adwokata z niepojętym dla siebie wzruszeniem.
Mówił mu jakiś głos wewnętrzny że ta sprawa ma coś wspólnego z Ireneuszem Moulin i Bertą, z panią Dick-Thorn i Esterą Dévieux.
Była chwila gdzie już chciał się zwierzyć swojemu przyjacielowi, ale po głębszej rozwadze przyszedł do wniosku, że cudzej tajemnicy wyjawiać niemożna bez upoważnienia.
Niemógł wszelako oprzeć się chęci dowiedzenia niektórych szczegółów.
— Jakże się nazywał ów mniemany winowajca? — zapytał Henryka.
— Paweł Leroyer.
— A ofiara morderstwa?
— Doktór Leroyer.
— Czy nieszczęśliwy skazaniec miał jaką rodzinę?
— Miał, żonę i dwoje dzieci.
— A czy niewiesz jak się nazywały te dzieci.
— Abel i Berta.
Młody doktór zachwiał się pod tym ciosem.
Ta którą kocha, była córką mordercy córką człowieka na śmierć skazanego.
Pani Monestier zmieniła widocznie nazwisko aby uniknąć ogólnej pogardy.
Po chwili odzyskawszy cokolwiek spokoju:
— Mówiłeś mi — zapytał że wierzysz w niewinność Pawła Leroyer?
— Najzupełniej! — powtarzam ci to raz jeszcze.
— Czy akt oskarżenia nie wymienia żadnych wspólników?
— Żadnych. Mechanik sam tylko jest posądzony o morderstwo. Ciemne i zawikłane strony tego procesu, naprowadzają mnie na domysł że jakaś fatalność nieubłagana sprowadziła Pawła Leroyer na miejsce zbrodni, dostarczając tym sposobem pozornych tylko dowodów. Odpokutował za zbrodnię spełnioną przez innego.
— A więc istotnie podjąłbyś się tej sprawy gdyby ją wznowiono?
— Mówiłem ci; najchętniej... z prawdziwą radością. A ponieważ jestem przekonany o słuszności moich zapatrywań, broniłbym sprawy zgodnie z moim sumieniem i wygrałbym ją na pewno.
— Czy ta sprawa jest drukowaną w rocznikach sądowych?
— Bez wątpienia. Było to w swoim czasie głośne morderstwo.
— Powiedz mi gdziebym te roczniki mógł nabyć?
— Wątpię abyś je dostać mógł teraz. Wydanie musi być wyczerpane. Jeżeli chcesz, chętnie ci moim egzemplarzem służyć będę.
— Skorzystam z twojej propozycji i zabiorę go dziś do domu.
Dalszy ciąg rozmowy obu przyjaciół, przerwało wejście pana Marcelego Bigand.
— Przepraszam za opóźnienie — rzekł wchodząc ale nie moja w tem wina. Pamiętam dobrze że były podwójne klucze do pawilonu tyle czasu szukałem i jednego z nich w żaden sposób znaleść niemogę. Niech więc panowie choć tymczasem ten jeden zabiorą.
I podając klucz zwrócił się do Edmunda.
— Radziłbym panu — rzekł, panie doktorze kazać przewietrzyć pokoje, za nim pan tam wprowadzisz tę chorą, niezaszkodziłoby i w piecu przepalić.
— Dziękuję za dobrą radę — rzekł Edmund, załatwię się z tem jutro.
— Panie Rigand — zagadnął Henryk, nie życzę sobie ażeby służba pałacowa wiedziała o tem że pawilon mojego ojca oddaję na czas jakiś do użytku mojemu przyjacielowi.
— Zastosuję się do pańskich życzeń — odrzekł intendent i pożegnał obecnych niskim ukłonem.
Edmund również zabierał się do wyjścia.
— Już idziesz? — zapytał Henryk.
— Idę, mój przyjacielu, wszak sądzę że niedługo do ciebie powrócę, a wówczas może będę ci miał wiele... bardzo wiele do powiedzenia.
— Czy aby rzeczy przyjemnych dla ciebie?
∗
∗ ∗ |
Za powrotem do domu Edmund, o jednej tylko myślał rzeczy, niemógł oswoić się z tem że jego ukochana Berta była córką, mordercy, córką człowieka straconego na rusztowaniu.
Pomimo wielkiej miłości dla dziewczyny, sprawiało mu to przykrość niewypowiedzianą.
Pocieszał się w prawdzie zdaniem młodego adwokata, zdaniem opartym na głębokiem przekonaniu, że skazany był tylko nieszczęsną ofiarą.
W tych myślach pogrążony, zaszedł do swego mieszkania, gdzie zastał oczekującego na siebie Ireneusza.
Nie wspominając mu nic o broszurce zabranej od Henryka, ani o podejrzeniu jakie się do jego serca wkradło, oddał mu klucze od pawilonu, nadmieniając że przed wprowadzeniem tam Berty należałoby nieco uprzątnąć mieszkanie.
— Czyś pan już zawiadomił o tem co zaszło swojego stryja? — zapytał Moulin.
— Dotąd nie jeszcze; lecz mam nadzieję że zjawi się on tu u mnie lada chwilę, gdyby się zaś opóźniał, będę u niego jutro rano.
Niezadługo, ukazał się Piotr Loriot.
Za pierwszym wejrzeniem wyczytał na twarzy synowca radość i zadowolenie.
— Przysiągłbym żeście już wynaleźli dziewczynę — zawołał. Co? wszak się nie mylę?
— Na szczęście nie mylisz się stryju?
— A jakimżeście ją wykryli sposobem?
— Zaraz ci to opowiem: siądź i posłuchaj.
— Brawo! — zawołał Piotr Loriot gdy Edmund skończył opowiadanie. Sprawa poprowadzona znakomicie. Nie trzeba tylko teraz zatrzymywać się w połowie drogi. Cóż zamierzacie czynić dalej?
Doktór w kilku słowach opowiedział o nowym planie jaki wykonać miano nazajutrz.
Piotr Loriot zatarł ręce wesoło.
— Jak dotąd — rzekł, widzę że nic nie zaniedbaliście moi przyjaciele. Kto wie jednakże czy nie stanie wam na przeszkodzie teraz wzniesiona poprzednio przezemnie skarga do prefektury. Policja równie tak jak wy, odnaleść może dziewczę i rozpoczną się wtedy przykre śledztwa i niepokoje. Mogą nawet wykryć że i kradzież paltota była zmyśloną. Trzebaby koniecznie zabrać Bertę ze szpitala i tak ją ukryć, żeby jej nikt wynaleść nie zdołał.
— O tem właśnie myślimy, mój stryju i chcieliśmy się właśnie prosić o pomoc.
— Chętnie zrobię wszystko. Cóż takiego?
— Czybyś nie zechciał przewieść panny Berty swoją dorożką do ustronnego domu?
— Moją dorożką? — zawołał. Zły projekt!.. Macie zamiar ukryć dziewczynę tak przed policją, jak i przed jej nieprzyjaciółmi. W razie dalszego śledztwa, powołać mnie mogą do indagacji i wykryje się wtedy, że nasze sprawy łączą się razem.
— Ależ mój stryju, niepozwolimy na to by Bertę odnalazła policja.
— W takim razie zgoda! — Myślcie tylko o tem aby przy brzegu nie utonąć. Wypadnie mi chyba udać na ten czas że was wcale nie znam i pomimo wszystko popierać moją sprawę w prefekturze. Ja szukam złodzieja który zabrał mi paltot, wy zaś szukacie kobiety.
— Jeżeli agenci rozpoczną polowanie — wtrącił Ireneusz, ja zobowiązuję się wyprowadzić ich w pole.
— Dobrze, dobrze! — Ale projekt wasz przewiezienia chorej w dorożce, wcale mi się niepodoba.
— Jakże więc temu zaradzić.
— Potrzeba do tego jakiego prywatnego ekwipażu, bez numeru.
— To niepodobna! — nieznam nikogo takiego z resztą użyty ku temu woźnica, zdradziłby nas niezawodnie.
— W takim razie jeszcze jeden pozostaje nam środek...
— Jaki? — mów prędzej stryju.
— Przewieść ją na zwykłym wózku wieśniaczym.
— Jak też można robić taką propozycję mój stryju?.. zawołał z oburzeniem Edmund, wszak wiesz że dziewczyna jest między życiem a śmiercią!
— Nie widzę w tem nic niebezpiecznego, nic... nic coby jej stan zdrowia pogorszyć mogło i mimo twojego oburzenia, obstaję przy swoim. Można bardzo wygodnie na wiązkach słomy ułożyć materace i przewieść ją jak w łóżku.
— Znakomity projekt!.. zawołał Ireneusz. Tym sposobem zatracilibyśmy za sobą ślad wszelki; myślano by że pannę Bertę wywozi się na wieś. Ale zkąd wziąść taki wózka?
— To już rzecz moja; nie troszczcie się o to. Wszystko będzie urządzone z całą przebiegłością i sprytem. Upewniam was że nie wystąpię w moim dorożkarskim ubraniu. Ustroję się odpowiednio do okoliczności. Będę wieśniakiem w każdym calu, takim jakiego tylko okolice Paryża dostarczyć są w stanie.
— Ha! ha! mój stryju, zaśmiał Edmund, nowe w tobie odkrywam zdolności. Nigdy nie przypuszczałem że nam tak wybornie poradzisz.
— Widzisz mój chłopcze, że nienależy wątpić o moich przymiotach, doświadczenie nauczyło mnie rozumu. Ale wracajmy do rzeczy. O której godzinie każecie mi się stawić przed szpitalem?
— O pierwszej w południe.
— Zgoda; będę punktualnie. Do widzenia moi kochani. Trzeba jechać trochę na miasto.
Ireneusz tak jak dnia poprzedniego nocował u Edmunda.
Młody doktór nie kładł się spać wcale. Czytanie wziętej od Henryka broszury zajęło mu noc całą.
O piątej nad ranem, zbudził Moulina.
— Musimy przed wszystkiem wybrać się na Uniwerstytecką ulicę — rzekł do niego. Trzeba przewietrzyć mieszkanie, zanieść trochę bielizny i innych potrzebnych rzeczy.
— Wszystko to dobrze — odparł. Ireneusz, ale kto chorej doglądać, będzie? Ja pomimo chęci nie mogę jej poświęcić całego czasu.
— Myślałem już o tem — odparł Edmund. Moja służąca jest bardzo poczciwą kobietą i co rzadko się zdarza w ich klasie, nie lubiąca plotek. Zabierzemy ją z sobą by nam dopomogła przyrządzić wszystko i pozostawimy ją na miejscu Przez ten czas wezmę inną kobietę, do moich posług domowych.
W pół godziny potem, całe towarzystwo wysiadło z dorożki obładowane pakunkami.
Edmund, który już po kilkakrotnie z Henrykiem zwiedzał ten ustronny pawilon, niepotrzebował zasięgać informacji. Do zagłębionej w murze bramy, klucz włożył i wprowadził Ireneusza do pięknego ogrodu zacienionego staremi drzewami, na których żółkniejące już liście zwieszały się melancholijnie ku ziemi.
— Ależ to prawdziwie książęce ustronie — zawołał Moulin. Panna Berta będzie tu jak gdyby w królewskim pałacu.
— Aby tylko żyła! — wyszepnął doktór z wytchnieniem.
Wiemy że Jerzy de la Tour-Vandieu przychodzi co noc do pawilonu, ażeby z tamtąd przejść podziemnym korytarzem do swego pałacu przy ulicy świętego Dominika. Wiemy zarówno, że peron złożony z kilku wschodów prowadził do przedsionka.
Edmund wszedł tamtędy z Ireneuszem i Franciszką, która zaraz pootwierała okna aby odświeżyć powietrze.
Pogoda była wspaniałą dnia tego, chociaż atmosfera była nieco ciężką. Wschodzące słońce na czystem niebie, ozłacało swemi promieniami wierzchołki starych lip i kasztanów.
Tysiące ptasząt świegotało między gałęziami i na piaskach ogrodowych alei.
Widocznie to wszystko dobrze wróży; — pomyślał Ireneusz.
Pawilon składał się z suteryn, parteru i pierwszego piętra.
Na parterze, znajdował się przedsionek, dwie sale, sypialnia i pokój dla służby. Na pierwszym piętrze, trzy sypialnie opatrzone gabinetami do toalety, biblioteka, buduar i sala kąpielowa.
— Wnętrze ozdobione i umeblowane w stylu osiemnastego stulecia było zadziwiająco starannie utrzymywanem.
Obejrzeli wszystkie pokoje.
— Pomieścimy Bertę w sypialni, na parterze — rzekł Edmund, skoro będzie mogła cośkolwiek chodzić będzie jej łatwiej zejść do ogrodu po tych kilku stopniach peronu.
I rozkazał Franciszce pokój przygotować.
— A gdzież ja się pomieszczę, panie doktorze? — zapytała służąca.
— To będzie zależało od stanu zdrowia chorej — odparł Edmund. Jeżeli ten stan będzie wymagał ciągłej twojej obecności, wtedy będziesz spała tu, na kanapie. W przeciwnym razie pomieścisz się w jednym z pokojów na pierwszym piętrze.
— Dobrze panie.
— A teraz — dodał synowiec Loriota, dam ci najważniejsze zlecenie, do którego święcie zastosować się trzeba.
— Ach! panie doktorze... możesz pan na mnie rachować!
— Skoro wyjdziesz na miasto dla zakupienia żywności jest bardzo możebnem że pytać się ciebie będę u kogo służysz teraz i co robisz?
— To prawda, ludzie są tak ciekawi!..
— Otóż odpowiedz im na to stanowczym głosem że usługujesz pewnej wiekowej chorej pani, która przybyła ze wsi;
— Dobrze panie.
— I niezapominaj, że nikt w świecie, ale to nikt!.. oprócz mnie i pana Ireneusza Moulin nie powinien wchodzić do pawilonu ani do ogrodu. To miałem ci zalecić najsurowiej.
— Niech pan będzie spokojnym i liczy na moją sumienność.
— Ufam ci w zupełności. A teraz uporządkuj wszystko i oczekuj tu na nas.
Tu Edmund z Ireneuszem wyszli z pawilonu.
∗
∗ ∗ |
Pozostawiwszy Théfera śpiegującego nowego inspektora Plantada, aby się dowiedzieć o jego mieszkaniu i następnie uniemożliwić mu dalsze poszukiwania.
Nie łatwa była to sprawa. Należało go śledzić z wielką ostrożnością, mając tak świeże dowody jego bystrości umysłu i przebiegłości.
To właśnie wzbudzało w Théferze nieznaną mu przed tem obawę, a nawet przestrach paniczny.
Zadziwiająca przezorność Plantada, była w rzeczy samej niebezpieczną. Będąc tylko tajnym agentem wynalazł sposób wykrycia miejsca gdzie się zatrzymywała dorożka numer 13; czyli więc teraz niedowie się jacy ludzie i w jakim celu to uczynili?
Nie było nic w tem niemożebnego, mimo że to przypuszczenie zdawało się być nieprawdopodobnem.
Jednam słowem Plantade wzbudzał niepomierny przestrach w Théferze, skutkiem czego tenże śledził każdy krok jego, ażeby w razie potrzeby zatarasować mu drogę, lub w ostateczności usunąć niebezpieczeństwo, usuwając samego człowieka.
Przypomniał sobie słowa Klaudyi Varni, przez nią wymówione kiedyś.
— Zostałeś pan w wir wciągniętym, gdzie na pewno zginiesz jeśli go niepokonasz.
Chciał też za jaką bądź cenę zwyciężyć i być spokojnym.
Czy było potrzeba uprzedzić księcia i panią Dick-Thorn o tem co zaszło?
Théfer zadawał sobie to pytanie i odpowiedział przecząco.
— Na co się spieszyć? Będzie czas zawsze uprzedzić swoich wspólników o grożącem niebezpieczeństwie.
Nowe jego zajęcie jako inspektora hotelowego pozwalało mu dowolnie rozporządzać czasem aby szpiegować Plantada i szukać Jana-Czwartka dwóch owych groźnych mieczów Demoklesa, z których jeden miał spaść na jego głowę, drugi na głowę księcia i jego dawnej kochanki.
Cały więc wieczór chodził po rozmaitych podejrzanych miejscach, gdzie spodziewał się znaleść, owego szczwanego złodzieja, lub przynajmniej otrzymać o nim jaką wiadomość, któraby mu mogła wskazać drogę gdzie go szukać należy.
Zawiódł się jednak niestety! Niezadowolony w najwyższym stopniu, wrócił do swego, mieszkania przy ulicy Pont-Luis Phillipe.
— Prawdopodobnie, mówił sobie Jan-Czwartek zabrawszy sto tysięcy franków, wyjechał za granicę. Gdyby tak było, zbyteczną na teraz stałaby się obawa. Lecz w jaki sposób o tem się dowiedzieć?
Théfer zaczął żałować teraz straconego stanowiska.
Dopóki był inspektorem publicznego bezpieczeństwa, mógł korespondować z pierwszorzędnemi agentami wielkich miast za granicą i zapytywać ich o wszelkie potrzebne mi wiadomości. Dziś zaś, z jakiego powodu mógłby się do nich odwołać. Marzyć o tem nawet nie było można!
Rozmyślając smutnie nad swoim losem zasnął na chwilę a i w śnie nawet prześladowała go mara przyobleczona w postać Plantada.
Wstał, o dziewiątej, a przeistoczywszy się ze zwykłą zręcznością w zamożnego mieszczanina udał się na ulicę Git-le-Coeur.
Po drugiej stronie ulicy, naprzeciw domu w którym mieszkał jego następca w urzędzie, znajdowała się mleczarnia.
Théfer tam wszedł, usiadł przy oknie, a odsunąwszy nieco wyżółkłą muślinową firankę, zasłaniającą szyby, kazał sobie podać śniadanie. W ten sposób mógł dobrze obserwować drzwi mieszkania inspektora.
Zostawmy go na straży, a zobaczmy co się dzieje w mieszkaniu człowieka który nie domyślał się wcale że jest przedmiotem tak nienawistnej obserwacyi.
Plantade był kawalerem i żył bardzo skromnie. Zajmował na trzecim-piętrze maleńkie mieszkanie składające się z dwóch pokoików.
Pierwszy kwadratowy do którego wchodziło się z korytarza, służył mu za jadalnię. Drugi był dla niego sypialnią i salonem a zarazem gabinetem pracy.
Nic skromniejszego po nad ruchomości tego maleńkiego mieszkania, jakie celowało prawdziwie flamandzką czystością.
Żelazne łóżko, stół nakryty wypłowiałym zielonym obrusem, drewniana czarno malowana szafa na książki, stary fotel, toaleta i cztery krzesła, oto całe umeblowanie.
W szafie, znajdowały się książki i akta prawne, kompletny zbiór Roczników sądowych, ważniejszych spraw i notatek policyjnych.
Papiery systematycznie ułożone i starannie ponumerowane, pokrywały stół, na którym Plantade pracował siedząc na swoim starym fotelu.
Ta sprawa składała się z kilkunastu foljalów. Plantade już może po raz dziesiąty odczytywał każdy z nich i wypisywał notatki.
— Nie... nie! — nie omyliłem się! zawołał, wszystko mi to mówi; wszystko mi tego dowodzi!
„Ci ludzie którzy zabrali dorożkę i uprowadzili kobietę młodą czy starą, nie działali na własną rękę. Byli zapewne wspólnikami tych którzy chcieli dostać przy ich pomocy tę kobietę.
Jaki powód przypisać tego porwania?
„Jeśli kobieta była młoda, mogła to być miłość. Jeśli zaś stara, to z pewnością wymagał tego interes albo zemsta.
„Pożar domu przed którym zatrzymywała się dorożka nie można zaliczyć do przypadkowych. Miał on na celu zatarcie śladów popełnionego przestępstwa. Ale niekiedy można wydostać się z domu stojącego w płomieniach.
„Ta młoda osoba którą znaleziono prawie bez życia w jednym z szybów kopalni, bardzo być może iż jest ofiarą podobnej próby zabójstwa.
„Rozwiązanie zagadki leży w tem właśnie.
„Cóż więc mam robić?..
— Przedewszystkiem trzeba się dowiedzieć kto mieszkał w tym domu na wzgórzu Capsulerie, śledzić właściciela, lokatora, albo tych podłych złoczyńców którzy tam mieszkali, nareszcie stwierdzić osobistość tej biednej istoty którą, przewieziono Bezprzytomną do szpitala.
„Protokuł komisarza policyjnego, nic o tem nie wspomina, ale będzie się można łatwo dowiedzieć.
„Skarga więc wniesiona przez woźnicę Loriota o sumę pięciuset franków ukradzionych mu z dorożki, doprowadziła mnie do krwawego dramatu otoczonego ciemnościami, a którego rozwiązanie nastąpi na ławach sądowych.
„Jest to pierwsza sprawa prowadzona przezemnie. Postaram się aby mi zaszczyt przyniosła.
Po takim monologu przerywanym po kilkakrotnie, Plantade ułożył starannie wszystkie papiery odnoszące się do sprawy z dorożką numer 13, przeszedł do pokoju służącego mu za jadalnię, położył na talerzu kawałek zimnego mięsa, chleb, postawił butelkę wina i zjadł to wszystko z pośpiechem.
Ubrał się potem, a spojrzawszy z zadowoleniem na swój bilet inspektora, włożył go do pugilaresu i schował w kieszeń.
Dziesiątą godzinę wskazywał zegar ścienny.
— Wezmę omnibus na Montrenil, pomyślał, a ztamtąd udam się do Bagnolet. I zeszedł na dół.
Théfer zobaczył go gdy wychodził na ulicę, ponieważ tam zatrzymał się chcąc zbadać stan nieba między wysokiemi oficynami domów które nawet w dzień jasny zaciemniały już i tak brzydką i wązką uliczkę.
Niebo było czyste, słońce przyświecało wszak ciężkie i duszne powietrze kazało się spodziewać rychłego deszczu.
Były inspektor już przed tem zapłacił za swoje skromne śniadanie w mleczarni. Podniósł się więc teraz ażeby być gotowym do śledzenia Plantada.
Szedł on pieszo do stacyi omnibusowej.
Théfer szedł za nim, starając się pozostawać zawsze w oddaleniu o jakie dwadzieścia do trzydziestu kroków.
Po trzech kwadransach takiego marszu Plantade doszedł do stacyi na Montrenil.
— Jedzie do Bagnolet; pomyślał Théfer. Ha! ja tam będę pierwej od niego.
Pobiegł prędko do stojącej dorożki, wsiadł w nią i zawołał na woźnicę.
— Do Bagnolet.
Było już południe gdy wysiadł przed pierwszym domem przedmieścia.
Stanął na miejscu pierwej przed Plantadem, którego oczekiwał niecierpliwie kazawszy sobie podać butelkę piwa w małej kawiarni, służącej za punkt zborny dla wszystkich woźniców.
W pół godziny potem nadjechały omnibusy z Paryża.
Z jednego z nich wysiadł Plantade, a podchodząc do pierwszego spotkanego przechodnia, zapytał o jakieś objaśnienie, poczem skierował się na dobrze znaną Théferowi drogę prowadzącą do spalonego domu pana Servan.
— Byłem pewny że on tam pójdzie, pomyślał Théfer. Nie wiem gdzie się uczył u czarta swego rzemiosła, lecz przyznać trzeba że je zna należycie.
Pan Servan przyjął nowego inspektora nie zbyt uprzejmie. Plantade niechcąc się bawić w żadną indagację, przystąpił wprost do rzeczy pokazując swą kartę inspektorską.
Ten mały kawałek papieru wpłynął magicznie na usposobienie pana Servan. W oka mgnieniu zmienił się on w nader grzecznego i gotowego do usług człowieka. Przyznać bo trzeba, że wszelka łączność z policją, nawet zupełnie niewinnego przejmuje strachem i obawą.
— Chciałbym, zaczął Plantade zasięgnąć od pana niektórych wiadomości co do pożaru w Capsulerie. Czy pan zamieszkiwał w tym domu?
— Nie panie. Wybudowałem go na spekulację i wynajmowałem zwykle z całym umeblowaniem.
— Był on również wynajęty przed pożarem?
— Tak panie.
— A komu?
— Panu Prosperowi Gaucher.
Plantade zanotował sobie nazwisko.
— Od jak dawna pan Gaucher zamieszkiwał w pańskiej posiadłości?
— Od dwóch dni. Dwudziestego Października wynajął dom na rok cały i zapłacił mi z góry. Na nieszczęście pożar wybuchnął tej samej nocy.
— Ha! zawołał Plantade niemogąc ukryć swojej radości; wszystko odgadłem więc i zrozumiałem. Do zbrodni przygotowano się więc na kilka dni przed tem.
— Do zbrodni? powtórzył Servan z osłupieniem.
— Tak panie; to widoczne.
— Przypuszczać więc trzeba że to co mi powiedziano wczoraj było prawdą. Mój dom posłużył więc za miejsce jakiegoś okropnego czynu?
Plantade zaczął bacznie nadsłuchiwać.
— Ha! ha! mówiono więc to panu wczoraj?
— Tak ale niechciałem temu wierzyć.
— A któż to panu o tem mówił?
— Dwóch panów.
— Pańskich znajomych?
— Bynajmiej. Widziałem ich po raz pierwszy wczoraj.
— A po cóż do pana tu przyszli?
— Po objaśnienie, tak jak pan.
— Po jakie objaśnienie?
— Pytali się o pana Prospera Gaucher, o jakąś dorożkę której niewidziałem, dalej o jakąś młodą osobę którą przewieziono podobno w tym samym dniu do mego lokatora.
Plantade coraz bardziej natężał uwagę, W jego przekonaniu ludzie którzy przyszli po objaśnienia, byli zbrodniarzami, pragnącemi dowiedzieć się, co ludzie myślą i mówią o ich zbrodni.
— I pan objaśniłeś tych panów? ciągnął dalej inspektor.
— Ma się rozumieć; powiedziałem wszystko com wiedział.
— Cóż pan im powiedziałeś?
— Najczystszą prawdę. Nie wiedziałem nic o tej młodej damie, ale ponieważ tego samego dnia znaleziono jąkąś młodą kobietę na wpół nieżywą, w kopalni, poradziłem im aby się zwrócili do robotników po objaśnienia.
— I zrobili to?
— Tak sądzę. Mieli się tam udać natychmiast.
— Jak wyglądali ci dwaj panowie?
— Bardzo przyzwoicie, a nawet ich twarze nacechowane były szlachetnością. Zdaje mi się że to musieli być krewni zaginionej kobiety bo z wielką boleścią o niej mówili. Młodszy szczególniej, nie ukrywał swojego cierpienia. Miał prawie ciągle łzy w oczach.
Plantade pomyślał:
— Byłem na błędnej drodze. To nie byli zbrodniarze. Nie zadawaliby sobie tyle trudu i nie odegrywaliby komedyi przed tym człowiekiem. Musi to być jakaś tajemnica rodzinna którą wykryć trzeba.
Zadumawszy się chwilę, ciągnął dalej swoję indagację.
— Powróćmy do pana Prospera Gaucher. Czy znałeś go pan pierwej za nim wynajął mieszkanie w pańskim domu?
— Nie znałem — odparł Servan.
— Wiedziałeś pan przynajmniej jego adres?
— Być może mówił mi o tem. ale sobie nieprzypominam.
— Bez wszelkiej zatem gwarancyi wynająłeś pan swoją posiadłość?
— Przeciwnie, z najlepszą jaka być może. Zapłacił mi z góry za rok cały.
— Czy nie mówił ten człowiek panu czem się zajmuje?
— Mówił mi że jest chemikiem i że w moim domu założy laboratorjum.
— Ile on mógł mieć lat?
— Około pięćdziesięciu.
— Jakiego był wzrostu?
— Średniego; dość szczupły.
— Miał zarost lub wąsy?
— Nie panie; zupełnie wygolony.
— Nie zauważyłeś w nim pan coś szczególnego, coby na jakikolwiek ślad naprowadzić mogło?
— Nic bardziej znaczącego. Zająkiwał się tylko cokolwiek, szczególniej gdy prędko mówił.
Plantade zadrżał z radości.
— Czy nie zauważyłeś pan — zaczął po chwili — pewnego kurczenia się twarzy przy takim zająkiwaniu?
— Owszem panie. Zwróciło to moją uwagę.
Nowemu inspektorowi nie trzeba było więcej.
— Jestem na tropie!.. — szepnął do siebie z cicha. Wydaje się to nieprawdopodobnem a jednak jest prawdziwem.
— Czy pan Gaucher sam zamieszkiwał w pańskim domu? — zapytał głośno.
— Miał dwóch służących. Utrzymują powszechnie że się spalili przy pożarze wraz ze swym panem.
— To niemożliwe. Czyś pan widział tych ludzi?
— Nie: ale mi ich opisywano. Jeden miał być wysokim i chudym, drugi jak gdyby w przeciwstawieniu tłustym i okrągłym jak ogórek.
— Przydały się panu moje objaśnienia? — zapytał właściciel.
— Tak i nie. Będzie to zależało od okoliczności, ale powiedz mi pan coś jeszcze o tej kobiecie którą znaleziono w kopalni. Czy przypuszczają, że uciekła z palącego się domu?
— Nie panie.
— Cóż jednak mówią o niej?
— Że wskutek wrodzonej kobietom ciekawości pobiegła do pożaru, a zeszedłszy po ciemku z gościńca, wpadła w rozpadlinę.
— Czy ona mieszkała w tej okolicy?
— Nie panie. Jest tu nieznaną.
— W takim razie przypuszczenia tych ludzi nie mają podstawy. Obcą kobietę nie interesowałby pożar w pańskim domu. Niemógłbyś mnie pan objaśnić do jakiego ją odwieziono szpitala?
— Niewiem tego, ale o tem z łatwością pan się dowie.
— Dziękuje za pańską pomoc ale tu jeszcze nie koniec pańskiej uprzejmości. Pragnąłbym zwiedzieć miejsce pożaru.
— Nic łatwiejszego. Furtka w ogrodzie otwarta nie znaleziono klucza do tej pory.
— A czy była również otwartą w chwili katastrofy?
— Tak panie.
— To jasno dowodzi że nie wszyscy mieszkańcy zginęli w płomieniach. Musieli uciec ale ich dotąd nie wykryto.
Plantade pożegnał pana Servan i zwrócił się przez Bagnolet do płaskowzgórza Capsulerie.
Théfer natomiast rozpoczął śledzenie. Widząc w którą stronę zmierza nowy inspektor, wyszepnął:
— Będę tam pierwej przed tobą.
I stromą ścieżką wśród wzgórza przedarł się śpieszno do znanej sobie miejscowości gdzie ukrył się w gęsto rosnące krzaki tuż przy spalonym domu.
Plantade tymczasem szedł zadumany pod górę. Ileż on ważnych odkryć zrobił od godziny. Był teraz pewnym, że Théfer nie kto inny ukrył się pod przybranym nazwiskiem Prospera Gaucher, a jego pomocnikami byli Dubief i Terremonde dwaj fałszerze poszukiwani przez policję.
Jaki jednak mógł być cel popełnionej zbrodni? Jakie okoliczności połączyły, Théfera z temi dwoma nędznikami?
Fakt został wykryty, należało teraz szukać pobudek.
Plantade nie wątpił że wszystko wyśledzi; widział jednakże iż zadanie było trudnem do spełnienia i że wielką pomocą byliby mu ci dwaj mężczyzni którzy poszukiwali tak jak on owej nieszczęsnej ofiary tej zbrodni.
— Gdybym ich odnalazł, mówił sobie, światło rozjaśniłoby ciemności. Wykrycie takiej sprawy na wstępie, byłoby świetnym dla mnie debiutem i zapewniłoby mi dalszą karjerę.
Przemyśliwając tak, zaszedł do Capsulerie.
Furtkę ogrodową zastał otwartą, klucza w zamku nie było. Théfer spostrzegł idącego swojego rywala, lecz miejsce w którym się ukrył było bardzo niedogodne, tak, iż nawet głowy wysunąć niemógł bez odkrycia siebie samego.
— Cóż bym za to nie dał? pomyślał, gdybym mógł wiedzieć po co tu przyszedł ten niedołęga. Niemam jednak rady... Wyjść ztąd niemogę. Zaczekać trzeba.
Po półgodzinnym oczekiwaniu, zjawił się Plantade z powrotem. Na jego twarzy jednakże nie było śladów poprzedniego zadowolenia.
— Nie szczególniej mu widać poszły poszukiwania, wyszepnął Théfer zacierając ręce. Pomylił się w swoich rachubach. I uszczęśliwiony niepowodzeniem swojego wroga z mniejszą już śledził go nienawiścią.
Plantade ze spuszczoną głową szedł zwolna ogrodową aleją, przypatrując się bacznie wyciśniętym śladom na gliniastym gruncie.
Nagle schylił się, a podniósłszy jakiś przedmiot, bacznie oglądać go zaczął.
— Co on u djabła tam znalazł? — pomyślał Théfer.
— Zdaję się, że to woreczek z pieniędzmi. Tak... tak! — zawołał z przerażeniem, musieli go zgubić ci nikczemnicy i kto wie czy nie z fałszywą monetą? Teraz już jestem zgubiony!
Plantade wydobył tymczasem kilka sztuk nowych pieniędzy ze znalezionego woreczka. Były to te same pięciofrankówki, świeżo wyjęte z pod stempla, a tak niebacznie natenczas wyrzucone przez Terremonde po za mur ogrodowy.
Nowy inspektor każdą z wyjętych sztuk ważył w ręku.
— Wyglądają na fałszywe — rzekł po chwili — trzeba się im przypatrzeć uważnie. Pieniądze puszczone w obieg przez Dubiefa i Terremonda mają z jednej strony popiersie Ludwika Filipa a z drugiej rok 1844. Otóż i dowód którego pragnąłem — Zawołał radośnie. — Teraz niepotrzebuję nic więcej! — Oni to wrzucili tę nieszczęśliwą kobietę w rozpadlinę kopalni aby pozbawić ją życia. Trzeba pomimo wszystkiego zasięgnąć jeszcze wiadomości od komisarza.
To mówiąc, szybkim krokiem zwrócił się znowu do Bagnolet.
Théfer widział to wszystko. Śmiertelna bladość twarz mu pokryła. Jako przebiegły policjant wiedział dobrze do czego takie odkrycie doprowadzić może.
— Mój następca — rzekł ze złowrogim uśmiechem — zbyt szybko postępuje na swej nowej drodze. Trzeba zapobiedz temu, albo poddać się konieczności.
Przeczekawszy aż się oddalił nieco Plantade, Théfer wyszedł ze swego ukrycia i tą samą krętą ścieżynką wrócił do Bagnolet, wyprzedziwszy znowu Plantada.
W kwandras po nim, zjawił się nowy inspektor, w myślach pogrążony. Nie zwracając uwagi na nieznajomego, przeszedł tuż obok Théfera niespojrzawszy nań wcale. Pilno mu było zobaczyć się z komisarzem policyi.
Théfer, spojrzał na zegarek.
— Piąta! — rzekł do siebie. — W tej porze roku dnie są bardzo krótkie. Gdyby mu tak wypadło wracać wieczorem do Paryża... Droga jest prawie pusta... Możeby się nadarzyła sposobność?.. Ha! zobaczymy...
Czekając na urzeczywistnienie swych planów, usiadł na kamiennej ławce w pobliżu domu do którego wszedł Plantade i zapalił cygaro.
Wejdźmy tymczasem z nowym inspektorem do sali cyrkułowej.
— Czy zastałem pana komisarza? — zapytał Plantade pisarza siedzącego za stołem.
— Niema go... wyszedł — odparł tenże opryskliwie.
— Pan jesteś jego sekretarzem?
— Nie! sekretarz wyszedł z nim razem.
— Jak prędko powrócą?
— Niewiem tego.
— Zaczekam więc.
— Byle nie tutaj. Przepisy na to nie pozwalają.
— Dla mnie przepisy nie istnieją.
— Dla pana sądzę są obowiązujące tak jak dla wszystkich innych.
— Mylisz się pan. Nie jestem obowiązany stosować się do pańskich przepisów.
To mówiąc położył przed oczyma zdumionego tą śmiałością urzędnika swą kartę inspektorską.
Nie potrzebujemy mówić, że skutek był jeszcze lepszym jak u pana Servan. Natychmiast podano Plantadowi krzesło zachęcając go ażeby spocząć zechciał.
— Inspektor nie kazał sobie tego dwa razy powtórzyć.
Rozsiadł się wygodnie przy stole wyjął pugilares i na czystej ćwiartce papieru zaczął pisać ołówkiem:
„Bagnolet“. Sprawa doróżki № 13.
1. Widziałem pana Servan właściciela spalonego domu od którego otrzymałem bliższe objaśnienia co do Prospera Gaucher lokatora spalonej posesji. Tenże prosper Gaucher podlega lekkiemu zająkiwaniu się przyczem w jego twarzy objawiają się skurczenia podobne do tych jakie zauważyć można u byłego inspektora policji Théfera. Śledzić należy tegoż, postępowanie jego jest podejrzanem.
2. Dwóch ludzi służących u Prospera Gaucher odpowiadają rysopisom Dubiefa i Terremonda, dwóch fałszerzy monet którzy przed miesiącem uciekli z Clairvan. Prawdopodobnie oni to zabrali dorożkę № 13. Przy śledzeniu tych złoczyńców pamiętać, że Théferowi polecono przytrzymać ich przed kilkoma dniami i że nie dopełniwszy tego; tłumaczył się niemożnością odkrycia ich schronienia.
3. Znalazłem woreczek z fałszywemi pieniędzmi, oczywisty dowód, że Dubief i Terremonde byli przy pożarze.
4. Dwóch nieznajomych przyzwoitej powierzchowności poszukują w Bagnolet śladów jakiejś młodej kobiety uwiezionej w dorożce № 13 na dwie godziny przed pożarem, przypuszczam że dopuszczono się na niej zbrodniczego zamachu. Szukać tych nieznajomych.
Przez chwilę zamyślił się Plantade co pisać dalej, następnie, postawił nr. 5 i pisał. Zostawmy go nad jego notatkami, a przyjdźmy do Edmunda Loriot i Ireneusza Moulin, w chwili ich przybycia do szpitalu św. Antoniego.
∗
∗ ∗ |
Około godziny pierwszej w południe, przed bramę szpitalną zajechał wiejski wózek z budą z szaręgo płótna, zakrywającą przed oczyma przechodniów to, co się wewnątrz niego znajdowało.
Wieśniak siedzący na przodzie, widocznie się niecierpliwił.
Niezadługo na skręcie ulicy ukazał się Edmund z Ireneuszem. Ujrzawszy ich woźnica zeskoczył z wózka i pobiegł na ich spotkanie.
Gdyby obadwaj nadchodzący nie byli powiadomieni że Piotr Loriot przeistoczy się na ten dzień w wieśniaka, nie byliby go poznali.
— Kareta już czeka, — zawołał wesoło, — nie opóźniłem się ani na minutę.
— Zatrzymaj się pan, — odparł Ireneusz, — może pozwolą ci wjechać z wózkiem na podwórze.
Obawy Edmunda i Moulina o zdrowie Berty wcale się nie zmniejszyły. Wiedzieli oni wprawdzie że dziewczyna żyje, ale nie wiedzieli w jakim znajduje się stanie.
Zameldowawszy się w szpitalnej kancelarii uzyskali pozwolenie na wejście do chorej i na wprowadzanie wózka na podwórze.
Tuż przy drzwiach, przyjął ich doktór dyżurny.
— Co panowie sobie życzą? — zapytał.
— Przychodzimy zabrać chorą, umieszczoną na sali św. Anny, na łóżku pod 8 numerem.
— Czy panowie zamierzają nadal leczyć ją w domu?
— Tak panie.
— Zaprowadzę panów do niej natychmiast a jakkolwiek nie jesteście lekarzami, przekonacie się, że zabrać jej w tem stanie niepodobna.
— Czy jest tak źle?> — zapytał Edmund ze drżeniem.
— Bardzo niedobrze. Niewiem nawet czy panów rozpozna.
Dwaj przyjaciele zamienili pomiędzy sobą spojrzenie pełne rozpaczy, i postępowali za doktorem.
Wszedłszy na salę ujrzeli biedną Bertę spoczywającą na poduszkach. Miała zamknięte oczy, zdawało się że śpi.
Edmund z Ireneuszem zbliżyli się z niesłychaną trwogą.
Zapadnięte oczy i śmiertelna bladość twarzy przekonywały dostatecznie ile biedne dziewczę przecierpieć musiało. Patrząc na nią Edmund z Moulin’em, niemogli się od łez powstrzymać.
Siostrzeniec Piotra Loriot opanowawszy wzruszenie przemówił do doktora przyciszonym głosem:
— Czy upadek był bardzo szkodliwym?
— Nic nie zostało nadwerężonem, — odrzekł — ale pomimo to organizm wiele ucierpiał. Chora miała nawet głos sparaliżowany, mówić nie mogła wcale. Teraz cokolwiek jest lepiej.
W tej chwili Berta poruszyła się. Głosy obecnych zwróciły widać jej uwagę.
— Pozwolisz mi ją pan obudzić? — wyszepnął Ireneusz.
— Owszem, nic niemam przeciw temu. Zobaczymy czy pana pozna.
Moulin nachyliwszy się nad łóżkiem sieroty, z cicha wymówił jej imię.
Otworzyła oczy i ku wielkiemu zdziwieniu doktora który nieprzypuszczał u niej tyle siły, podniosła się na posłaniu.
Spostrzegłszy obu stojących, wyciągnęła do nich ręce szepcząc:
— Ireneusz!...
— Tak, to ja, droga pani, — odrzekł Moulin — i ktoś więcej jeszcze... dodał wskazując Edmunda. Czy go pani poznajesz?
— Poznaję! — wyszepnęła wybuchając spazmatycznym płaczem.
— Niech się panowie nie przerażają tym stanem, wtrącił doktór dyżurny, jest to zwykły skutek osłabienia. Obecność panów dokazała prawie cudu.
— Sądzisz więc pan, — zapytał Edmund, — że teraz chorą zabrać możemy?
— Tak sądzę.
— Przyjechaliśmy po panią, — rzekł Edmund — czy jesteś z tego zadowoloną?
Berta nic nie odrzekła, ale z jej oczu błyskała radość.
— Przewieziemy panią do jej mieszkania, ciągnął dalej Loriot, gdzie ci będzie wygodniej. Czy zgadzasz się pani na to?
Usta sieroty poruszyły się jak gdyby chciała odpowiedzieć, żaden głos jednak nie wyszedł z jej gardła.
— Nie wysilaj się pani daremnie, wiemy co chcesz powiedzieć.
A zwracając się do doktora dodał:
— Racz szanowny panie wydać rozkaz abyśmy chorą zabrać już mogli.
— Czy panowie mają jaki ekwipaż? — zapytał doktór.
— Mamy wózek z miękkiemi materacami. Zdaje się że chora nie ucierpi na takim przewiezieniu.
— W takim razie byłoby lepiej wnieść tutaj materace i ułożyć na nich chorą, aniżeli ją sprowadzać po schodach.
Zastosowano się do tego i bezwładną prawie Bertę ułożono na materacach poprzednio uszykowanych na tragach, i w ten sposób zniesiono ją do wózka.
Edmund przekonawszy się, że Berta dobrze jest otuloną rzekł do Piotra Loriot:
— Zaczekajcie — pójdziemy razem z wami.
— Ale panowie niedopełnili jeszcze potrzebnych formalności — rzekł doktór. — Trzeba w kancelarji podać nazwiska i miejsce zamieszkania.
Ireneusz więc z Loriotem udali się we wskazane miejsce.
— Jakie jest nazwisko kobiety którą panowie zabierają? — zapytał sekretarz.
— Elżbieta Duchemin.
— Jej wiek?
— Lat dwadzieścia dwa.
— Sposób utrzymania?
— Hafciarka.
— Miejsce zamieszkania?
— W Passy, ulica de la Tono Nr. 27.
— Mężatka czy panna?
— Panna.
— Czy to pańska kuzynka?
— Tak.
— Nazwisko pańskie?
— Duchemin, tak jak jej. Mieszkamy razem.
— Czy to jej nieszczęście przypisujesz pan przypadkowi?
— Tak panie! Wybrała się w odwiedziny do swojej przyjaciółki w Moutrenil a zabłądziwszy pośród ciemności, wpadła w rozpadlinę, gdzie mogła znaleźć śmierć niechybną.
— Biedne dziewczę!
— Czy pan ją ma zamiar przewieść do innego szpitala?
— Nie panie. Zabieram ją do siebie.
Tu obaj przyjaciele podziękowawszy doktorowi za wszelkie ułatwienie, opuścili szpital.
— Teraz, — rzekł Ireneusz do Edmunda pozwalam naszym wrogom odkryć schronienie Berty. Podziwiałem pańską zręczność, kłamałeś pan jak z karty.
— Cel uświęca środki, — odparł Edmund.
— Trzeba się bronić wszelkiemi sposobami.
— Gdzie mam jechać? — zapytał Piotr Loriot przyciszonym głosem.
— Na Uniwersytecką ulicę.
— Pod jaki numer?
— Numeru niepamiętam, ale idziemy tam stryju i wskażemy ci gdzie się zatrzymać wypadnie.
Piotr Loriot zasiadł wygodnie na wózku i jechał bardzo wolno. Edmund z Moulinem szli w pewnej odległości, oglądając się co chwila po za siebie dla upewnienia czy ich kto nie śledzi.
Podróż była długą. Około czwartej zaledwie stanęli pod murem okalającym posiadłość książęcą.
Piotr zeskoczył na ziemię, a przypatrując się bramie ze szczególniejszą uwagą, zapytał:
— Czy to tu wjechać mamy?
— Tak, dla czego cię to dziwi mój stryju?
— Dziwi mnie... i bardzo mocno dziwi.
— Dla czego? jeśli spytać wolno?
— Wspomniałeś mi o jakimś niezamieszkałym domu...
— Cóż z tego?
— A ten dom nie stoi pustkami.
— Mylisz się stryju. Pawilon ten od dawna niema żadnego lokatora, i jest własnością niego najlepszego przyjaciela.
— Być może... — odparł Piotr, — ale to jeszcze nie dowodzi, ażeby tego ustronia nieodwiedzał ktoś w nocy.
Edmund spojrzał na Piotra Loriot z niewysłowionym zdumieniem.
— Cóż za bajki opowiadasz mój stryju? — odparł po chwili.
— Nie bajki, ale istotną prawdę. To o czem mówię, widziałem własnemi oczyma. Dwa razy przywoziłem tu w nocy jakiegoś pana, który tę furtę otwierał swym kluczem i po całogodzinnej w tym domu bytności, powracał znów ze mną. Pojmujesz mój chłopcze, że wzbudziło to moją ciekawość.
Edmund wierzył słowom swojego stryja, lecz przypomniawszy sobie niesłuszne przezeń posądzenie Berty i ztąd wynikło nieporozumienie, niewielką wagę przywiązywał do tego opowiadania.
— Musiałeś się pomylić mój stryju; rzekł uspokojony. Tuż obok jest drugi taki mur i ogród... Może to tam zawiozłeś swego pasażera?
— Niemógłbym na to przysiądz; odparł Piotr zbity z tropu zupełnie. W nocy mogłem się łatwo pomylić. Z resztą, ty musisz znać tę miejscowość lepiej odemnie.
— Znam ją bardzo dóbrze i wiem że od niepamiętnych czasów noga tu ludzka niepostała.
Podczas tej rozmowy, Ireneusz otworzył bramę wjazdową i niewidziany przez nikogo wtoczył się wózek na dziedziniec wysadzany lipami.
Przywołana do pomocy Franciszka, ułatwiła zniesienie Berty i kwadrans potem spoczywało już dziewczę na wygodnym łożu książęcym.
Niemogła jednak zdać sobie sprawy z tego gdzie się znajduje i dla czego nie odwieziono jej na ulicę Notre-dame des Champs? Chciała zapytać o to otaczających, lecz Edmund nakazał jej milczenie.
Zastosowała się do poleceń ukochanego, a że ta podróż pomimo całej ostrożności utrudniła ją wielce, niebawem więc zasnęła.
Franciszka usiadła na straży przy łóżku, a Edmund z Ireneuszem zabierali się do wyjścia.
— Idziesz pan ze mną? — zapytał doktór Moulin’a.
— Idę, muszę dziś jeszcze być w Belleville.
— A gdzież się spotkamy?
— Tu, dziś wieczorem.
Powrócimy do Plantada którego zostawiliśmy oczekującego na powrót komisarza w jego kancelarji.
Zaledwie o szóstej wieczorem zjawił się on w swem biurze. Plantade przedstawił mu natychmiast swą kartę inspektorską i zażądał potrzebnych objaśnień.
— Nierozumiem czego panowie jeszcze żądać możecie, rzekł z oburzeniem komisarz. Wszakże złożyłem wam raport?
— Ale zbyt lakoniczny.
— Cóż mu brakowało?
— Najgłówniejszej rzeczy, to jest jasnego przedstawienia sprawy. Nic nie wiemy co się stało z kobietą znalezioną w kopalni?
— O ile sobie przypominam napisałem, że odstawiono ją do szpitala.
— Ale potrzebujemy wiedzieć do którego?
— Do szpitala św. Antoniego.
Plantade ujął notatnik i przy numerze 5-ym dopisał: Dziewczynę znalezioną w kopalni odwieziono do szpitala św. Antoniego.
— A teraz powiedz mi pan jeszcze, zagadnął komisarza, czy przy tej kobiecie nie znaleziono żadnych papierów które by mogły nas na ślad naprowadzić?
— Nie panie. Miała przy sobie tylko portmonetkę z trochą pieniędzy, klucz od mieszkania i numer dorożki. Portmonetkę i klucz kazałem złożyć w szpitalnej kancelarji.
— A jaki był numer dorożki? — zapytał z pośpiechem Plantade.
— Zdaje mi się że 13-ty. Nie przywiązując wartości do tego świstka, rzuciłem go na ziemię.
— To wielka szkoda! — zawołał Plantade. — Ten właśnie numer byłby zbawiennym pomykiem słońca do śledztwa jakie prowadzę. Objaśnienia pańskie wystarczają mi jak na teraz i mocno za nie dziękuję.
Podczas tej rozmowy, zupełnie się już ściemniło i gęsty deszcz padać zaczął. Wicher jesienny dął z niezwykłą gwałtownością, a przejmujące zimno ścinało krew w żyłach.
Plantade wyszedłszy na ulicę stanął rozmyślając jak sobie radzić.
Było trzy kwadranse na ósmą.
— Źle się wybrałem! — wyszepnął z zakłopotaniem; — jest już dość późno. Omnibusy zapewne już nie kursują, o tej porze z Bagnolet do Paryża. Iść zaś piechotą podczas takiej niepogody, wyznam nie byłoby bardzo przyjemnie.
Wstąpił do składu win znajdującego się w pobliżu.
— Zechciej mnie pan powiedzieć, zapytał właściciela, o której godzinie odjeżdża ostatni omnibus z Bagnolet do Paryża.
— W Niedzielę, o dziesiątej wieczorem, codziennie zaś w tygodniu o siódmej. Dziś żaden już nie odejdzie.
— Będę więc zmuszony brnąć piechotą po błocie.
— Nie koniecznie. Możesz pan wsiąść w omnibus odjeżdżający z Montrenil za pół godziny.
— Dalekoż ztąd do Montrenil?
— Za dwadzieścia minut można stanąć na miejscu, jeśli się idzie najkrótszą drogą.
— A jakaż jest najkrótsza?
— Ta która prowadzi do Capsulerie i kończy się na wprost stacji omnibusów.
— Znam ją, dziękuję panu. Trzeba iść do Montrenil.
— Zatrzymaj się pan, może deszcz przejdzie.
— Niemogę, trzebaby długo czekać, a ja nie mam czasu.
Tu zapiąwszy paltot pod szyję, nasunął kapelusz na oczy i poszedł znaną sobie drogą, jaką już chodził po kilka razy.
Powyższa rozmowa pomiędzy inspektorem a kupcem prowadzoną była głośno, na progu sklepu. Mężczyzna ukryty na framudze drzwi w pobliżu, słyszał każde jej słowo. Tym mężczyzną był Théfer, który wyszedłszy z ukrycia, poszedł w ślad za inspektorem.
Deszcz siekł prosto w twarz Plantada, ztąd niemógł pośpieszyć tak, jak tego pragnął, tem więcej, że grunt po którym szedł, woda uczyniła bardzo oślizgłym. Wycie wściekłego wichru i nawałnica nie pozwoliły mu usłyszeć kroków Théfera.
Niedomyślając się, że ktoś idzie za nim Plantade, szedł dalej. Ze spuszczoną głową, skulony brnął po błocie sięgającym do kostek.
Nagle znalazł się przed szeroką i głębszą od innych kałużą, która mu drogę zatamowała zupełnie. Nie chcąc wejść po kolana w wodę, porzucił tę drogę i zwróciwszy się na prawo, szedł małą krętą ścieżynką.
W odległości pięćdziesięciu kroków, zatrzymał się nagle i zatrwożony cofnął się w tył. Jego oczy nawykłe już do ciemności ujrzały już przed nogami czarną przepaść, będącą otworem jednego z szybów kopalni.
Chciał obejść tę rozpadlinę, ale już nie miał na to czasu. Zachwiał się od gwałtownego uderzenia w plecy, a jednocześnie grunt zatrząsł się pod jego stopami i zarwał się wraz z nim.
Krzyk przeraźliwy wydarł się z jego piersi.
W tejże chwili rozległ się drugi krzyk jeszcze bardziej przenikliwy od pierwszego dwaj ludzie zniknęli w przepaści.
Ziemia zarwała się w około na cztery metry w chwili gdy Théfer wepchnął nóż po samą rękojeść między łopatki Plantada. Waląca się ziemia uniosła zabójcę z jego ofiarą na czterdzieści stóp głębokości.
Wejdźmy na spód owej przepaści.
Jeden z tych ludzi leżał bezprzytomny na zarwanym kawale ziemi. Drugi zniknął zupełnie pod bryłami zapadniętej ziemi. Jedną tylko widać mu było nogę złamaną w trzech miejscach i trzymającą się zaledwie w kolanie.
Deszcz lał tak gwałtownie, jak gdyby się chmura oberwała. Kilka minut tak upłynęło;
Człowiek który leżał rozciągnięty na ziemi, z lekka się poruszył. Odzyskawszy przytomność, uniósł najprzód ręce, a potem poruszył nogami. Wsparłszy się na łokciu, odetchnął kilka razy pełną piersią, a dotknąwszy różnych części ciała wyszepnął:
— Jestem cały... Nic mi się nie stało... Niemam nawet najmniejszego zadraśnięcia. A Plantade nie żyje!... W istocie jest jakaś siła czartowska we mnie.
Następnie wstał.
Niemiał nawet najmniejszego śladu skaleczenia. Ziemia która się wraz z nim zarwała, osłabiła jego upadek. Omdlenie o którem wspomnieliśmy, nastąpiło nie przez uderzenie, ale wskutek przestrachu.
— Uniknąłem śmierci cudem, — ciągnął dalej, — ale to jeszcze nie wszystko. Jakim sposobem wydostać się z tąd. Przestrzeń co najmniej dziesięciometrowa oddziela mnie od otworu tego szybu. Wdrapać się tak wysoko niepodobna! — Oczekiwać nadejścia dnia tutaj i wołać o pomoc niemogę. Plantade ma mój nóż utkwiony między łopatkami, to by mnie wydało.
Po chwili milczenia kończył dalej:
— Wszystkie szyby mają jedno wyjście, bądź to otwarte, bądź podziemne. Trzeba poszukać wyjścia z tego szybu.
Wyciągnąwszy ręce przed siebie, szedł w głębokiej ciemności i doszedł wreszcie do muru jaki przegradzał tę podziemną pieczarę. Wystający kawał skały ochronił go od deszczu.
Wyjął blaszane pudełko z zapałkami, zapalił jedną, i przy drżącym jej świetle zdawał sobie sprawę z miejscowości w której się znajdował.
Przedewszystkiem zobaczył nogę Plantada wystającą z pod brył zerwanej ziemi. Na straszny ten widok, zmarszczyła się twarz nędznika i dreszcz przebiegł mu po ciele.
— Trzeba szukać sposobu ażeby się stąd wydostać — pomyślał — a następnie pochować to ciało, tak że nikt go nie odnajdzie.
I spojrzał przed siebie.
Wśród stosu po obłamywanych kamieniach zobaczył czarny otwór przez który chciał przejść ale nadaremnie.
Zapałka zgasła mu w tej chwili.
Zapalił drugą i zobaczył że otwór był dostatecznym do pomieszczenia jednej osoby. Przeszedłszy ostrożnie, znalazł się w pustym szybie którego sklepienie podpierał mur silny.
Zgasła i druga zapałka.
Położenie jego groźnem się stawać zaczęło. W blaszanem pudełku znajdowało się tylko kilka zapałek. Czy ta ilość pozwoli odnaleść mu drogę i przyprowadzić do skutku pogrzebanie zwłok Plantada?
Przedewszystkiem jednak trzeba się było sobą zająć, zapalił więc trzecią zapałkę, przy świetle której ujrzał dwie drogi przed sobą.
Którą z nich wybrać?
Postanowił udać się na los szczęścia i znalazł się w szybie pod gołem niebem. Krzyknął z radości, zobaczywszy leżące na ziemi narzędzia górników i latarkę w której znajdowała się lampka olejna z knotem.
Théfer zapalił ją natychmiast.
Wziąwszy motykę i łopatę wrócił po śladach do miejsca z którego wyszedł, pragnąc pochować Plantada nagromadzeniem ziemi i obłamanych kamieni na złamaną nogę.
Za nim się jednak wziął do roboty przystanął chwilę.
— Potrzebne mi są papiery, które on ma przy sobie; wyszepnął, muszę się dowiedzieć co on znalazł takiego i co mi zagrażało?
Wziąwszy motykę, zaczął odkopywać trupa, aby go głębiej pochować.
Zadrżał, posłyszawszy nagle złowieszcze trzeszczenie ziemi. Podniósł głowę i cofnął się w tył blady śmiertelnie.
Nastąpiło nowe zarwanie się ziemi. Wielki odłam kamienia upadł przed nogami Théfera nie dotknąwszy go wcale. Po raz drugi w ciągu godziny uniknął śmierci.
Noga Plantada zniknęła pod warstwą mokrej opadłej ziemi, na metr wysokości.
— Oto grób już wykopany, wyszepnął Théfer. Jego papiery z rąk mi się wymykają, ale cóż mi na tem zależy? Nikt ich nigdy nie będzie posiadał. Moja tajemnica wraz z nim zamarła!... Słusznie powiedziałem, że wiedział za wiele!..
Następnie wziąwszy narzędzia, opuścił miejsce gdzie jego ofiara zasnęła snem wiecznym i zaczął szukać wyjścia na powietrze z kilkoma kroplami deszczu, uderzyło go w twarz.
Był już po za szybem.
Rzuciwszy latarkę poszedł drogą wiodącą do Montrenil.
Deszcz przestał padać. Między chmurami przez wiatr gnanemi, widać było tysiące gwiazd.
Była już blisko północ, gdy Théfer zmoknięty na wskroś i bardzo znużony wrócił do domu.
Od kilku godzin nie miał nic w ustach ale brakło mu odwagi zmienić ubranie i pójść do restauracji lub do jakiego jeszcze otwartego szynku. Rzuciwszy się więc na łóżko, zasnął snem twardym.
Około godziny ósmej rano, zbudziło go gwałtowne dzwonienie do przedpokoju.
Opanował go przestrach! Czyliżby przyszli jego aresztować?
Rozwaga wprędce go uspokoiła.
Rozśmiał się z swej trwogi i wyskoczywszy z łóżka pobiegł otworzyć.
Jerzy de la Tour-Vandieu przebrany za posłańca stał w progu.
— Jakże się cieszę, zawołał Théfer, że księcia tu widzę. Będziemy mieli o ważnych rzeczach do pomówienia.
— Masz pan coś nowego? — wyszepnął Jerzy.
— Tak i bardzo ważnego. Miało nas spotkać wielkie nieszczęście, ale je zażegnałem.
— Odnalazłeś Jana-Czwartka?
— Nie z jego strony zagrażało nam niebezpieczeństwo.
— Więc ze strony Ireneusza Moulin?
— Bynajmniej.
— Z czyjej więc strony?
— Niewiedząc o tem; mieliśmy wroga straszniejszego po nad tych dwóch głupców.
— Mówże pan kogo?
— Powiem natychmiast lecz widzę, że książę już drżeć zaczyna na samą myśl o otchłani jaką mieliśmy pod nogami.
Tu Théfer opowiedział przerażonemu księciu co zaszło w ciągu dwudziestu czterech godzin.
— Ha! miałeś słuszność! — wyszepnął Jerzy, niebezpieczeństwo było straszne!...
— Ale na szczęście już nie istnieje.
— Jestżeś tego pewnym?
— Najzupełniej. Ze śmiercią jadowitej gadziny, niknie i siła jej jadu.
— Inny człowiek może zastąpić jego miejsce.
— Niechaj się książę tego nie obawia; — zawołał Théfer. To pewna że zniknięcie Plantada poruszy całą prefekturę i że obiorą na jego miejsce innego agenta, ale ten agent nie będzie miał wrodzonego talentu policyjnego jaki miał tamten, któremu przeciąłem karjerę, a przypadek nie nasunie mu wskazówek i dowodów jakie ma tamten przy sobie w mogile. Naprzykład fałszywa moneta zgubiona przez Terremonda czyż nie jest zabijającym dowodem? Wiedzą zarówno w prefekturze, że dorożka № 13 zatrzymała się przy domu, który potem zgorzał. Pierwszy raport Plantada zatrzymał się na tem. Dalej nic nie wiedzę.
— Mogą, wszelako otrzymać wskazówki od właściciela pana Servan albo komisarza policyi w Bagnolet.
— Jakie wskazówki?
— O Prosperze Gaucher... o pożarze...
Théfer rozśmiał się głośno.
— Gdzie będą szukać Prospera Gaucher — zawołał — i co im mogą powiedzieć spalone gruzy?
— A Terremonde i Dubief?
— Ci niepowrócą. Nazbyt wygodnie im będzie uchodzić za porządnych ludzi, by mieli ochotę wracać do kraju i narażać się na niebezpieczeństwa. Sprawa zatem dorożki 13, na wieki zostanie pokryta tajemnicą. Klucz do rozwiązania jej, posiadał tylko Plantade, a ten nie żyje.
— Szkoda jednakże żeś nie zabrał jego papierów.
— Chciałem to zrobić, ale przeszkodziło mi zerwanie się ziemi, mimo to, są zagrzebane głęboko i nigdy nie ujrzą światła dziennego. Wszystko idzie dobrze, jesteśmy bezpieczni. Największe nieszczęście w tem leży że mnie usunięto od poprzedniego zajęcia. Trudniej mi będzie dowiedzieć się teraz jak rzeczy stoją.
— Mniejsza z tem — odparł Jerzy — jeżeli jak mówisz śmierć Plantada przecięła wszystko. Będziesz miał teraz więcej czasu na poszukiwanie Jana-Czwartka.
— Przeszukałem już cały Paryż i jestem pewien że ten nędznik uciekł za granicę z pieniędzmi które nabył tak łatwo.
— Czego miałby się obawiać? nierozumiem.
— Chciał być zupełnie bezpiecznym.
— Był przecie pewnym że pani Dick-Thorn go nie zaskarży. Mylisz się mój Théferze. Jan-Czwartek ukrywa się na pewno w jakiej norze podrogatkowej i tam używa owoców swojej kradzieży.
— Zwiedziłem wszystkie kryjówki i nic odnaleść niemogę.
— Rozpocznij wędrówkę na nowo. Musisz koniecznie wykryć tego człowieka.
Ta niespokojność mnie zabija. Zdaje mi się chwilami że oszaleję!.. Jan-Czwartek może mnie zgubić papierami jakie posiada. Ta myśl nie daje mi zasnąć spokojnie!
— Czegóż się tak książę obawia?
— Wszystkiego! Pomyśl jaki by to straszny wynikł dla mnie skandal gdyby się dowiedziano, że mój wyjazd był tylko udanym!...
— Jak dawno książę byłeś w swoim pałacu?
— Onegdajszej nocy.
— Czy było ważnego co w listach?
— Nie; coraz rzadziej przychodzą. Wszyscy mniemają, że jestem za granicę.
— Trzeba więc zachować jak dotąd wszelkie ostrożności, ale nie zaniedbywać nocnych wycieczek. Można bywać rzadziej, ale bywać ciągle.
— Masz słuszność. Zastosuję się do twej rady.
— Jak dawno widział się książę z panią Dick-Thorn?
— Niewidziałem jej od dni kilku. Nie daje znaku życia.
— Co dowodzi, że śpi spokojnie, co poważam się zalecić i waszej książęcej mości. Ze wszystkich cierpień najdokuczliwsza jest obawa. Bądź książę jak ona cierpliwym i spokojnym.
— Łatwo to powiedzieć! — odparł Jerzy.
— I łatwo zrobić, — dodał Théfer. Niebezpieczeństwo ustało z chwilą śmierci Plantada. Znam ja zdolność naszych agentów i jestem pewien że nic nie wykryją.
— A Plantade?
— Plantade był wyjątkiem. Będą go żałować ale zastąpią innym.
— A naczelnik publicznego bezpieczeństwa?
— Zdolnym jest bez wątpienia, ale ma na głowie zbyt wiele interesów by się zajmować taką drobnostką. Jestem pewien, że za trzy dni najdalej zażądają moich usług na nowo. Powtarzam, że książę może spać spokojnie.
Théfer jak widzimy był pewien swej sprawy i liczył na swoją szczęśliwą gwiazdę.
Zniknięcie Plantada, zaciemniło jeszcze bardziej sprawę dorożki Nr. 13. Były inspektor więc liczył, że nikt niewykryje tego, co jego następca wniósł z sobą do grobu. Słowem z jego punktu widzenia jednego tylko Jana-Czwartka można się było obawiać.
Jerzy pragnący uspokojenia; podzielał zapatrywania się swego pomocnika.
— Cóż mi więc radzisz nadal czynić? — zapytał Théfera.
— Ukrywać się tak jak dotąd, dopóki Jan-Czwartek nie przestanie być niebezpiecznym. Wtedy dopiero książę z podniesioną głową będziesz mógł wejść do swego pałacu przy ulicy św. Dominika.
Jerzy pożegnawszy byłego inspektora, wrócił do swego mieszkania na Batignoles. Théfer poszedł na służbę.
Około południa, nachodziwszy się po różnych hotelach które jak wiemy były teraz pod jego nadzorem, uczuł głód i postanowił udać się do restauracji przy ulicy Verges ażeby tam zjeść obiad.
Przechodząc przez Plac Królewski pomyślał o mieszkaniu Ireneusza Moulin. W pierwszej chwili, chciał wstąpić do odźwiernej zapytać czy nie powrócił on ze wsi? Przypomniał jednak sobie, że poznałaby go bez przebrania, coby jego sprawie zaszkodzić mogło.
Na dwa kroki przed tymże domem spotkał listonosza, trzymającego kilka listów w ręku.
Instyktownie Théfer zatrzymał się nasłuchując.
Roznosiciel listów spotkawszy w bramie odźwierną, wymówił nazwisko Ireneusza Moulin, Théfer cofnął się i czekał.
Niezadługo wyszedł listonosz, a Théfer pospieszył za nim.
— Przepraszam, zapytał, czy pan niezostawił dla mnie listu pod 24 numerem? Jestem Ireneusz Moulin.
— Zostawiłem list z Hawru. Oddałem go odźwiernej.
— Dziękuję, zabiorę go natychmiast.
— Widocznie czuwa nademną Opatrzność, — rzekł Théfer z cicha teraz już będę o wszystkiem wiedział. Jeżeli Ireneusz jest w Paryżu, listu już nie zastanę u odźwiernej. Jeśli go niema, list będzie czekał i w takim razie mieć go muszę koniecznie.
Układając w myślach plan dalszego działania, zaszedł na ulicę Verges, my zaś połączmy się z Janem-Czwartkiem którego chęć zobaczenia morza zapędziła do Hawru.
Posiadając sto tysięcy franków, czuł się bardzo szczęśliwym, ale myśl o nadchodzącej starości coraz częściej przychodziła mu do głowy. Znając siebie, wiedział dobrze że przetrwoni prędko cały kapitał jeżeli go gdzie nie ubezpieczy.
Postanowił więc mocno, zakończyć swoją karjerę złodziejską, a procent od stu tysięcy franków i to co jeszcze zamierzał wyzyskać od pani Dick Thorn i Fryderyka Bérard, miało stanowić jego utrzymanie.
Liczył wprawdzie że połowę tych zysków wypadnie mu oddać Ireneuszowi Moulin, ale i pozostała druga połowa była dlań wystarczającą.
Jadąc więc do Hawru, miał cel podwójny, najprzód przejechać się cokolwiek a następnie upatrzeć sobie jaki ustronny domek, gdzieby po zakończeniu swoich interesów, mógł spokojnie wypocząć.
Wysiadłszy z wagonu, udał się wraz ze swoim towarzyszem Mignoletem do krawca, gdzie przebrani od stóp do głowy, poszli do hotelu położonego w pobliżu portu, Przez dziesięć dni używali wszelkich rozkoszy, szafując pieniędzmi na wszystkie strony.
Mignoletowi podobał się ten rodzaj życia, zdawało mu się że jest miljonerem i że tak zawsze używać będzie, Czwartkowi jednak prędko się to uprzykrzyło.
Pewnego dnia obudziwszy się wcześniej niż zwykle, powiedział sobie:
— Dość tego! Pomyślmy teraz o swojej przyszłości i nie budząc Mignoleta który zazwyczaj sypiał do południa, wyszedł na miasto i kazał się zawieść w odległą dzielnicę Hawru, gdzie przed kilkoma dniami zauważył ładny domek do sprzedania.
Wytargowawszy się z właścicielem tej posiadłości, kupił za dziesięć tysięcy franków; dał pięć tysięcy zadatku, spisał akt u rejenta, zobowiązał się wypłacić pozostałą sumę zaraz po powrocie do Paryża i z tytułem własności powrócił do domu.
— Otóż już jestem na wpół porządnym człowiekiem, myślał wsiadając do dorożki. Mając takie domostwo i cztery tysiące franków dochodu, można spać spokojnie i nie troszczyć się o jutro. Jeszcze dni parę pohulam sobie, wyprawię pożegnalną ucztę moim przyjaciołom a potem zamknę się jak ślimak w skorupie.
Muszę napisać list teraz do restauratora z pod „Czarnej gałki“ przesyłając mu zaliczkę na ów zamówiony obiadek, a drugi do Ireneusza Moulin, zapraszając go do swego towarzystwa. Wyobrażam sobie jak się ten stary musi irytować, że niema o mnie żadnej wiadomości. Dobry z niego chłopak chociaż mi zawsze w moich projektach przeszkadzał. Jeżeli się na mnie gniewa żem podskubał trochę panią Dick-Thorn, to smaczny obiadek pogodzi nas z sobą.
Wróciwszy do hotelu, zastał Mignoleta oczekującego niecierpliwie.
— Zkąd wracasz? — zapytał go tenże.
— Z przechadzki — odrzekł krótko Jan-Czwartek, nie tłumacząc się więcej.
— Sądziłem że mnie zostawisz tutaj jak naszych towarzyszów w Saint-Denis.
— Nigdy bym tego nie zrobił!... — zawołał Jan — dziwię się jak myśl podobna mogła ci przyjść do głowy? Ale... a propos naszych towarzyszów, muszę ci powiedzieć, że mam zamiar wysłać listy do Paryża, zamawiając ucztę Baltazarowską.
— No! dopieroż cię to będzie kosztowało!
— To mniejsza! Głównie o to chodzi, aby wszystko było podane z szykiem.
Po śniadaniu Jan-Czwartek zasiadł do pisania listów, które tu podajemy ze zmianą ortografji;
„Na dzień szóstego Listopada zaprosiłem na zamówioną ucztę u pana moich przyjaciół. Proszę niczego nie żałować. O wydatek mi nie chodzi, byleby wszystko było jak należy. Wraz z tym listem, przesyłam panu 500 franków jako zaliczkę. Ostrygi sam przywiozę, o tych już proszę nie myśleć.
Mignolet widząc; jak Jan wkładał pieniądze w kopertę, zapytał:
— Może to trzeba odnieść na pocztę?
— Cierpliwości przyjacielu, jeszcze nie skończyłem mojej korespondencji.
Na drugiej ćwiartce papieru rozpoczął list do Ireneusza:
„Z polecenia doktora oddycham w tej chwili morskiem powietrzem jakie ma oddziałać zbawiennie na moje zdrowie. Zamierzam jednak powrócić do Paryża w dniu szóstym Listopada o jedenastej rano. O szóstej zaś, dnia tego wyprawiam obiad w restauracji pod „Czarną gałką“ na bulwarze Rochechonart. gdzie zaprosiłem kilku swoich przyjaciół, a do liczby których pragnąłbym i ciebie zaliczyć. Nie odmawiaj mi tego. zabawimy się dobrze. Do widzenia mój poczciwy kolego.
P. S. Pomówimy także o naszych interesach.
Zapieczętowawszy list, znalazł się w kłopocie co do położenia adresu na kopercie.
— Zapewne już Ireneusz pożegnał się z panią Dick-Thorn. — rzekł do siebie. — Zaadresuję więc ten list na Plac Królewski. A ponieważ i ztamtąd może się wyprowadził, muszę się i z innej strony zabezpieczyć.
Zabezpieczenie to polegało na napisaniu trzeciego listu do Berty.
„Jeżeli Ireneusz Moulin zmienił mieszkanie, zechciej pani być tyle dobrą i powiadomić go, że wysłałem do niego list z zaproszeniem. Gdyby go nie odebrał, to powiedz mu pani że oczekiwać będę na niego w dniu szóstym Listopada o godzinie szóstej wieczorem pod „Czarną gałką“ na bulwarze Rochechonart. Niech się nie opóźni.
— Otóż skończyłem; rzekł do Mignoleta. Postaraj mi się teraz chłopcze o lak i pieczątkę, a w nagrodę pozwolę ci się na pocztę odprowadzić.
Otóż to właśnie jeden z tych trzech listów przyniósł roznosiciel na Plac Królewski. Théfer zamierzał przyjąć go, czując że zawiera w sobie ważne dla niego wiadomości.
Idąc do domu przemyśliwał nad zdobyciem tego drogiego dla siebie dokumentu, licząc że się coś dowie z niego, coś o stosunkach Moulin’a, a może nawet i o jego zamiarach.
Wszedłszy do swojej garderoby, spojrzał na wszystkie strony, jak gdyby od rozwieszonych kostjumów i peruk żądał od nich pomocy lub natchnienia.
Nie długo czekał na dobry pomysł. Wysunął z kąta drewnianą pustą paczkę, nakładł w nią niepotrzebnych papierów i starych rupieci, zapakował starannie, obwiązał sznurem i położył na wierzchu adres Ireneusza Moulin. Sam zaś przebrawszy się za posłańca, wyruszył na ulicę.
Jak się domyślamy, zwrócił się na Plac Królewski do Ireneusza Moulin.
Tam zastawszy w domu odźwierną, prosił o pokwitowanie, pozostawiając przesyłkę.
Odźwierna chcąc zadosyć uczynić żądaniu posłańca, wyszła do przyległej stancyjki, a tymczasem Théfer schował z pośpiechem list do kieszeni adresowany do Moulin’a który leżał na stole.
Załatwiwszy jaknajpomyślniej tak wątpliwą dla siebie sprawę, wybiegł co prędzej chcąc dowiedzieć się najrychlej o treści zabranego listu.
Z kilku wierszy napisanych przez Czwartka dowiedział się, że Ireneusz pozostawał w przyjaznych stosunkach z poszukiwanym rzezimieszkiem.
Wiedział już teraz gdzie się zwrócić by szukać go obecnie.
— Nakoniec! — zawołał, — mam nitkę po której dojdę do kłębka. Wypadek posłużył mi lepiej niż cała rutyna policjancka. Mam teraz już Jana-Czwartka, więcej mi do szczęścia niepotrzeba. Zna on Ireneusza, to rzecz jasna, ale kto wie czy porozumieli się z sobą co do wspólnej tajemnicy?...
Ireneusz od miesiąca wyjechał z Paryża, nie wie więc zatem o zajściu u pani Dick-Thorn. Jan-Czwartek znów nie wie o tem, że niema tu Ireneusza. Wszystko więc idzie dobrze. Chciałbym jednak wiedzieć gdzie się z sobą poznali?
Zadumał chwilę a potem mówił dalej:
— Kto wie, czy ich znajomość nie datuje się od chwili uwięzienia Moulin’a? Jeżeli tak, wszystko mam wytłumaczone.
Za kilka dni Jan-Czwartek pozbawionym zostanie swoich papierów. Muszę dziś wieczór pobiegnąć zawiadomić o wszystkiem księcia Jerzego.
Następnego dnia około jedenastej pospieszył do prefektury ze swoim dziennym raportem.
Zastał tam ruch i gwar nadzwyczajny. Wszyscy byli pomieszani i strwożeni. Mówiono o zniknięciu Plantada.
Sędzia śledczy już od godziny konferował z naczelnikiem bezpieczeństwa, który nie odebrawszy w wilją dnia tego raportu od Plantada, przypuszczał że ów przebiegły agent ukrył się gdzieś dla lepszego śledzenia.
Po upływie dwóch dni zaniepokojony naczelnik posłał do jego mieszkania.
Tam powiedziano mu, że inspektora od dwóch dni nie widziano.
To niespodziewane zniknięcie nie dało się niczem wytłumaczyć, ponieważ nie wolno było agentom opuszczać Paryża, nawet i w sprawie urzędowej bez poprzedniego zawiadomienia prefektury. Nie można więc było przypuszczać że Plantade tak dobrze znający przepisy, zaniedbał je lub lekceważył.
Wysłano natychmiast agentów do Bagnolet dla dowiedzenia się czy był tam inspektor i kiedy mianowicie go widziano po raz ostatni.
Komisarz policji dostarczył w tej mierze najświeższych wiadomości, oznajmując, że inspektor był u niego w wilją, dnia tego i że wyszedł od niego o godzinie ósmej wieczorem.
Niespokojność zamieniła się teraz w przerażenie.
Miałżeby Plantada dotknąć cios zabójczy z ręki poszukiwanych przez niego zbrodniarzy?
Zdarzało się to nieraz, kto wie zatem, czy nieszczęśliwa gwiazda nie zaświeciła nad głową agenta?
— Trzeba się zabrać energicznie do tej sprawy, — rzekł zaniepokojony naczelnik bezpieczeństwa do sędziego śledczego. — Zniknięcie Plantada pozostaje w związku ze sprawą dorożki Nr. 13.
— I ja tak sądzę, — odparł sędzia, ale niewiem jakiego przeznaczyć panu agenta do tego zawikłanego śledztwa. Niemamy obecnie tak uzdolnionego człowieka.
Naczelnik zadumał przez chwilę.
— Ja sam poprowadzę to śledztwo — wyrzekł stanowczo. — Wszędzie pójdę gdzie tylko pojawiał się Plantade, wszędzie go szukać będę. Liczę że mi i pan w tem względzie dopomożesz.
— Jestem gotów na każde wezwanie pana naczelnika; odparł sędzia. Czy weźmiemy z sobą agentów?
— Niepotrzeba. Sami lepiej szukać będziemy. Za chwilę przyślę po pana.
Thefer przechodził tymczasem z jednej grupy do drugiej, podsłuchując co mówią o zniknięciu Plantada. Początkowo, silne na nim robiła wrażenie każda wzmianka o nieszczęśliwym, powoli jednak z tem się oswoił.
Po upływie kwadransu, pojawił się na sali naczelnik publicznego bezpieczeństwa. Wszyscy go powitali głębokim ukłonem. Niebawem spostrzegł Théfera.
— Bardzo rad jestem, że pana tu spotykam, — rzekł do niego. Chodź pan ze mną.
Théfer pośpieszył za nim mocno zaniepokojony.
— Znasz pan zdaje mi się Bagnolet? panie Théfer, — zapytał sędzia śledczy wszedłszy do gabinetu naczelnika. Możesz więc nam być użytecznym w sprawie jaką przedsiębierzemy. Nie wiem bo czy pan o tem słyszałeś, że pański następca Plantade, został prawdopodobnie zamordowany?
— Zamordowany!... — wykrzyknął Théfer z dobrze udanym przerażeniem.
— Tak, zamordowany!... — dodał naczelnik. — Choćby nam przyszło świat cały przewrócić, musimy odnaleść tego albo tych, którzy się dopuścili takiej zbrodni!
— A kogóż pan naczelnik posądza? — zapytał Théfer.
— Ludzi którzy zabrali dorożkę Piotrowi Loriot, lub tych którzy rabunkiem kierowali.
— Odnajdziemy ich — szepnął były inspektor ukrywając obawę. — Gdzież się naprzód zwrócimy?
— Do Bagnolet.
Théfer zbladł jak marmur. Zmiana ta jednak w jego twarzy przeminęła szybko jak błyskawica niedostrzeżona przez nikogo.
Na dole oczekiwał powóz naczelnika. Rącze konie uniosły wszystkich trzech kłusem.
— Przedewszystkiem zwrócimy się do komisarza, — rzekł naczelnik.
Z tej strony Théfer nie obawiał się niebezpieczeństwa, nie znał komisarza, a komisarz jego. Pocieszał się obok tego myślą, że Berta śmiertelnie raniona przez księcia ujść nie mogła z pożaru.
Ztąd też w rzeczy samej nie zabłysł żaden promyk światła naczelnikowi.
Udano się do pana Servana, lecz i tam nie lepiej się powiodło.
Zwrócili się do szpitala św. Antoniego. Tam zrobiono im wyciąg z księgi:
Dziewczyna znaleziona w Bagnolet nazywała się Elżbieta Duchemin i mieszkała w Passy. Wypadek przypisywano jej ciekawości. Jej kuzyn Piotr Duchemin, zabrał ją w przededniu do siebie. Wszystko to niedoprowadziło do żadnego rezultatu.
Niezadowolony naczelnik wrócił do Paryża.
Théfer uszczęśliwiony, w duchu powtarzał:
— Szukajcie moi kochani, szukajcie!... Jestem pewien że nic nie znajdziecie.
Powróćmy do Jana-Czwartka i Mignoleta bawiących się wesoło w Hawrze.
— Trzeba pomyśleć o podróży, — rzekł stary rzezimieszek do swego towarzysza.
— Jestem gotów, chociażby i zaraz, — odparł tenże.
— Wyjedziemy jutro z rana o siódmej, ażeby ze świeżemi ostrygami stanąć na oznaczoną, godzinę.
Théfer pamiętał również o dniu powrotu Jana. O dziesiątej rano, przebrany za majtka udał się do Batignoles do księcia Jerzego.
Dawny kochanek Klaudji, nieporzucał swego mieszczańskiego przebrania. Zielone okulary zmieniały mu zupełnie wyraz twarzy!
Przed przyjściem pociągu, oba z Théferem wyruszyli na dworzec Hawerskiej drogi żelaznej.
— Od lat dwudziestu książę niewidział Jana-Czwartka? — zapytał w drodze agent.
— Tak.
— Czy więc go poznać zdołamy?
— Nie wątpię... Należy on bowiem do tych ludzi, na których lata nie zostawiają śladu. Zdaje mi się, że go jeszcze widzę przed sobą z jego chudobą i nie proporcjonalnym wzrokiem. Jak jednak się urządzimy, ażeby go wyśledzić?
— Nic łatwiejszego. Za okazaniem mej karty inspektorskiej, przepuszczą nas na platformę, sądząc że nas tam z urzędu przysłano. Skoro pasażerowie zaczną wysiadać a książę spostrzeżesz swojego wroga, trzeba mi go wskazać nieznacznie, reszta już do mnie należy.
— Dobrze; zrobię to najskrupulatniej!
O trzy kwadranse na jedenastą, cała służba stacyjna była już w ruchu. Pootwierano drzwi od magazynów i sal bagażowych. Przy jednych z takich to drzwi stanęli Théfer i Jerzy.
Niebawem silne uderzenie dzwonka oznajmiło przyjście pociągu. Tłoczono się na wszystkie strony. Książę jednak dostrzegł tego, którego szukał.
— Otóż to ten!... — rzekł do Théfera wskazując Jana za którym postępował Mignolet.
— Czy książę jest pewnym że to on?
— Najzupełniej.
— W takim razie podążajmy za nim.
Stary złodziej tymczasem wyszedłszy na ulicę przywołał dorożkę.
— Daj mi numer zanim rzeczy zniosą. — rzekł do woźnicy.
— Numer łatwy do zapamiętania, bo to trzynastka, odrzekł dając dorożkarz.
— Wyślę ci tu zaraz pakunki, a między innemi baryłkę z ostrygami, pilnuj jej dobrze.
Tymczasem książę zbliżył się do Théfera.
— Słyszysz?... Bierze dorożkę Nr. 13 — wyszepnął.
— Czy to księcia przestrasza?
— Nie; ale to dziwny zbieg okoliczności. Uważajmy teraz aby nam z oczu nie zniknęli.
Przywołali natychmiast drugą doróżkę w pobliżu stojącą a Théfer rzekł pokazując swą kartę inspektorską:
— Patrzaj! interes służbowy. Widzisz tę doróżke ostatnią, w szeregu? Jedź za nią i wszędzie przystawaj gdziekolwiek ona przystanie.
— Dobrze panie. Ja znam się na takich rzeczach.
{{tab}Jan-Czwartek udał się najpierwej do restauracji pod „Czarną gałkę“ gdzie złożył przywiezione ostrygi, a pożegnawszy się tam z Mignoletem któremu naznaczył schadzkę o wpół do szóstej przy Teatrze Montmarte, a sam pojechał do Belleville, na ulicę Rébeval.
— Nie będę przechodził koło odźwiernej — myślał sobie jadąc, — wolę wejść tylnemi drzwiami od których mam klucz w kieszeni.
Stanąwszy przed domem, wynagrodził Piotra Loriot po książęcemu i zabrał walizkę napełnioną w Hawrze, nie troszcząc się o tę drugą dorożkę stojącą w pobliżu.
Théfer przypatrywał się bacznie wszystkiemu.
— Dobrze idzie! — rzekł do księcia.
— On niewątpliwie tu mieszka bo widziałem jak drzwi otwierał wyjętym kluczem z kieszeni. Pustka... rudera, w całem tego słowa znaczeniu. Z łatwością te drzwi otworzę księciu.
— Kiedyż weźmiemy się do dzieła?
— O zmierzchu.
— A teraz co robić będziemy?
— Nic, muszę poczynić niektóre przygotowania. Książę niechaj zaś wraca do domu i oczekuje spokojnie wieczora, O dziesiątej proszę przyjść uzbrojonym do rogatki Belleville.
— Czy masz ufność w powodzenie tego przedsięwzięcia?
— Najzupełniej! Gdybym sam zestawiał okoliczności, niemógłbym ich lepiej ułożyć.
Tu dwaj wspólnicy rozeszli się z sobą.
Jan-Czwartek zamknąwszy drzwi na klucz wszedł na podwórze, wydobył z ziemi swą „Kasę ogniotrwałą“ i zabrał ją do mieszkania.
Przed otworzeniem jej, zajrzał do pugilaresu.
— Dwa tysiące pięćset franków, — rzekł... — to mi wystarczy na dwa tygodnie, Wezmę więc tylko z kasy pięć tysięcy franków, aby je posłać do Hawru.
Na miejsce wyjętych banknotów, włożył tytuł własności. Zamknął szczelnie pudełko i schował w to samo miejsce.
— Mój majątek, — mówił sobie, — wynosi teraz siedemdziesiąt tysięcy franków. Licząc po pięć od sta procentu będę miał trzy tysiące pięćset franków. Nie! to nie dosyć, potrzeba mi jeszcze drugie tyle. A doliczając połowę dla Ireneusza, zażądam od pani Dick-Thorn i jej przyjaciela Fryderyka Bérard tej skromnej sumki. Na tem poprzestanę. Wszak i tak małym kosztem okupią moje milczenie. Jutro naradzimy się z Ireneuszem i przygotujemy spotkanie.
Tu przebrał się w świeżo kupiony garnitur, schował pugilares do kieszeni, a zamknąwszy drzwi na klucz, wyszedł na ulicę Belleville.
Tam w sklepie z piśmiennemi materjałami napisał list do notarjusza, włożył pieniądze w kopertę i wyekspedjował na poczcie do Hawru, a ponieważ miał się spotkać z Mignoletem dopiero o wpół do szóstej, miał więc jeszcze dość czasu.
Uczesany i wyperfumowany ręką fryzjera, wszedł tryumfalnie do kawiarni.
— A czy zaopatrzyłeś mój ty elegancie swoją portmonetkę? — zapytał go śmiejąc się Mignolet.
— Bądź spokojny; mam tyle, że wystarczyłoby na zakupienie wszystkiego wina z piwnic pod „Czarną gałką“.
Na godzinę szóstą wszyscy się zebrali oprócz Berty i Ireneusza Moulin. Stoły zastawione z przepychem niebywałym w tej knajpie oczekiwały na przybycie gości.
Wniesione ostrygi wywołały okrzyki radości. Wśród jednak tego ogólnego wesela, twarz Jana-Czwartka chmurną pozostała.
Nieobecność Ireneusza i Berty, mocno go niepokoiła.
— Niepojmuję dla czego ich tu niema? — mówił do siebie. — Wprawdzie jest to dopiero szósta... Może jeszcze nadejdą. I oczekiwał dalej w niepokoju.
Tegoż samego dnia gdy się ta wesoła uczta odbywała, w szpitalu dla obłąkanych Edmund Loriot dokonywał w południe operacji na Esterze Dérieux, jaka polegała na wydobyciu odłamka ołowianej kuli; jaką przez lat dwadzieścia nosiła w głowie.
Edmund mimo silnego przekonania, iż operacja ta powinna była przynieść ulgę chorej nie był pewnym czyli się uda?
Kilku lekarzy z Paryża, pragnęło przy tem być obecnie. Nad podziw jednak szczęśliwie się powiodła.
Chora uśpiona chloroformem, obudziła się po opatrunku. Obłamek ołowiu wydobyty z czaszki, oglądali wszyscy lekarze winszując młodemu koledze.
Dla Edmunda powinszowania te były tylko małą nagrodą w porównaniu tej jakiej się spodziewał gdyby Estera odzyskała zmysły i odpowiedziała na jego pytania.
Dzień ten jednakże był jeszcze dalekim sądząc po osłabieniu chorej, i oczekiwanej gorączce.
Powróćmy do najważniejszej z osób w tej powieści, to jest do pani Dick-Thorn.
Od czasu gdy Théfer jej przyrzekł, że nie opuści prefektury. Klaudja używała względnego spokoju. Żaden niezwykły wypadek nie zamącał jej życia, a milczenie Théfera i Jerzego, utrwalało ją w tem przekonaniu.
Ostrożna jak zwykle, otoczyła się przezornością, mimo to odwiedzała i przyjmowała znajomych, zmieniwszy służących. Liczyła że stosunki jej z księciem, wejdę, na dawną drogę i tem mocniej pragnęła ażeby Henryk został mężem Oliwji.
Od owego balu niewidziała ani Edmunda, ani młodego adwokata.
W dniu tym, w którym Jan wyprawiał ucztę swoim przyjaciołom, napisała list do młodego doktora i Henryka, prosząc ich do siebie na herbatę.
Doktór przeprosił że przybyć nie może, Henryk zaś, nie znajdując powodu do odmowy, wybrał się o dziesiątej.
Około dwudziestu osób zgromadziło się w salonach pani Dick-Thorn. Rozmowa przechodziła z przedmiotu na przedmiot aż wreszcie zaczęto mówić o sławnem natenczas morderstwie Ljońskiego pocztyljona.
Otóż gotowe pole do popisu dla panów adwokatów, — rzekł jakiś bankier. — Piękne to powołanie, ale niebezpieczne.
— Niebezpieczne? z jakiego względu?... — zapytał Henryk.
— Niebezpieczne odnośnie do sumienia tegoż adwokata. Bo wszakże jego zadaniem jest chęć uniewinnienia największego nawet zbrodniarza. Czyż bowiem siła wymowy nie zmusza sędziów do uznania kłamstwa za prawdę i na odwrót? Wszak to jest dla niego najwyższe zwycięztwo.
— Zdaje mi się, że pan mylnie sądzisz w tym razie — odparł Henryk. — Adwokat rozumiejący doniosłość swych obowiązków względem społeczeństwa i wielkość swego powołania, nie broni takiej sprawy, której by zgodnie z sumieniem bronić nie mógł. Zwycięztwo zatem wymowy polega nie na obałamuceniu sędziów, ale na usunięciu niesprawiedliwego wyroku, częstokroć wyroku śmierci.
Przy ostatnich wyrazach, spojrzał badawczo na panią Dick-Thorn.
Siedziała nieruchoma pilnie słuchając słów jego.
— Zatem pan sądzi — zapytał bankier, — że takie wyroki istotnie wydawanemi bywają?
— Tak panie, nie tylko sądzę, ale jestem pewny. Roczniki sądowe przedstawiają nam liczne tego dowody, bo ileż to jest spraw takich w których niewinny okupuje życiem zbrodnię innego?
— Czyż pan zna choć jedną taką sprawę? — zapytano jednogłośnie.
— Znam i liczne nawet. Wspomnę tylko o jednej która i państwu nie jest obcą. Przed dwoma tygodniami na balu dawanym przez naszą uprzejmą gospodynię i wsunięto niefortunnie pomiędzy żywe obrazy epizod z takiej właśnie sprawy, która przypomniawszy pani Dick-Thorn jakąś przygodę jej w Anglji, pozbawiła ją chwilowo przytomności zmysłów.
Klaudja dziwnie przerażona, spojrzała bystro na Henryka de la Tour-Vandieu, Jakby zapytać pragnęła na co poruszył te wspomnienia?
— Przypomina pan to sobie? — ciągnął dalej adwokat zwracając się do bankiera.
— Pamiętam dobrze — odrzekł. — Ten obraz zatytułowano: „Zbrodnia na moście Neuilly“.
— A więc panie, ten obraz nie był wytworem fantazji artysty, ale przedstawiał rzeczywiste zdarzenie. Ta zbrodnia popełnioną została w 1837 roku i zanotowana jest w aktach sądowych. Kilka dni temu, wpadł mi do ręki ten proces, i pojmuje pan z jaką go przeglądałem ciekawością. Pewien mechanik nazwiskiem Paweł Leroyer, oskarżonym został o zamordowanio swojego stryja, aby mu zabrać pieniądze.
Tu Henryk spojrzał na Klaudję.
Trupio pobladła, starała się ukryć wewnętrzną trwogę, krople potu świeciły na jej czole.
— Do czego to pan prowadzi? — przemówiła z wysiłkiem. Czy w tem procesie jest także sądowa pomyłka?
— Tak pani.
— I czy ten człowiek o którym pan mówi. ów mechanik, został także skazanym?
— Tak; i nie tylko skazanym, ale ściętym pod gilotynę.
— A pan przypuszczasz, że był niewinnym?
— Najmocniej w to wierzę.
— Maszże pan na to dowody?
— Mam wewnętrzne przekonanie.
— Wewnetrzne przekonanie... — powtórzyła z szyderstwem. — To nie wystarcza! Musiały istnieć jakieś poszlaki skoro sędziowie na śmierć go skazali.
— Ja też nie obwiniam sędziów, — odparł Henryk.
— Ale bądźżesz logicznym mój adwokacie, — zawołała z udaną wesołością. — Skoro sędziowie na śmierć go osądzili, to musiał być winnym.
— Nie pani! Okoliczności sprzysięgły się na niego. Stał się ofiarą fatalizmu.
— Fatalizmu! — zawołała Klaudja wybuchając głośnym śmiechem. — Fatalizm!... wielkie słowo, ale tylko słowo. Fatalność bowiem ukarać nie można.
— Ale można ukarać nędzników, którzy się tego stali przyczyną.
Pani Dick-Thorn zadrżała.
— O kim pan mówi? — zapytała.
— O ludziach, którzy potrzebowali aby doktór z Brunoy nie żył.
— To tylko pańskie przypuszczenie.
— Nie pani. To moje niezachwiane przekonanie, rezultat długich badań i śledzeń. Tajemnica pokrywająca tę sprawę; utrudnia zadanie.
— A ileż lat temu, jak się to stało?
— Lat upłynęło dwadzieścia.
— Ha! ha! to cały wiek!... Zapomnienie!... Na cóż by się przydało wznowienie tej sprawy, gdy prawdopodobnie winowajcy już nie żyją?
— Jest to możliwe, ale i niepewne. Gdyby ktoś z rodziny Pawła Leroyer zażądał od trybunału wznowienia tej sprawy, to przy dostarczonych przezemnie dowodach, oczyściłbym pamięć zmarłego.
— Ale nieprzyprawiłoby mu to już głowy napowrót!.. dodała z cynicznym uśmiechem, a przedawnienie uczyniło ukaranie winowajców niemożliwem.
— Wyznaję, że tak by było w rzeczy samej, jeżeli za jedyną karę mamy uważać śmierć lub więzienie. Ależ wstyd pani... a niesława?... hańba?... czy to nie straszna także kara.
— Pojmuję, że taka sprawa może pana żywo zajmować, ale wydaje mi się niemożebną do spełnienia.
Z ostatniemi słowy, powstała z fotelu chcąc przerwać niebezpieczną dla siebie rozmowę.
— Omyliłem się, — pomyślał Henryk. — Zemdlenie wtedy tej kobiety, niamiało nic wspólnego z tą sprawą.
Pani Dick-Thorn ze swojej strony myślała:
— Jakaś przenikliwość! Na szczęście Henryk zostawszy mężem mej córki, przestanie być dla nas niebezpiecznym.
Około północy, goście Klaudji zaczęli się rozchodzić, w tej liczbie i przybrany syn Jerzego.
Licząc na to, że wraz z Edmundem odbędzie wieczorową przechadzkę, nie kazał po siebie przyjechać ekwipażowi. Zawiedziony w nadziei, postanowił dojść pieszo do Amsterdamskiej ulicy i ztamtąd pojechać dorożką do domu.
Zakręcając na rogu ulicy, spotkał kilkunastu ludzi podpitych, którzy śpiewając i popychając się wzajem zajęli cały chodnik?
By uniknąć spotkania z tem towarzystwem, usunął się w zagłębienie bramy, gdzie pod nogami uczuł jakiś twardy przedmiot. Schylił się aby go podnieść i ku wielkiemu zdziwieniu znalazł dużych rozmiarów pugilares.
— Jeśli w nim są pieniądze, — rzekł do siebie, jutro złożę go w prefekturze.
Pożegnawszy się z księciem de la Tour-Vandieu, Théfer powrócił do swego mieszkania, zkąd po dopełnionym przebraniu, zmieniony do niepoznania, udał się w stronę Bellewille, gdzie jak wiemy miał spotkać się z Jerzym.
Mur okalający dom w którym mieszkał Jan-Czwartek, z jednej strony dotykał wzgórz Chaumont. Z tej strony przystęp był najłatwiejszy i tam też udali się dwaj nasi znajomi.
Książę przy pomocy Théfera, przedostał się szczęśliwie na drugą stronę muru, a po otworzeniu mieszkania wytrychem, znaleźli się w stancyjce Jana.
— Trzeba nam przedewszystkiem przeszukać wszystkie kąty — rzekł Théfer zapalając ślepą latarkę. Przed zgładzeniem tego hultaja należy mu pierwej zabrać kompromitujące nas papiery. Mamy czas na to, gdyż Jan w najlepsze bawi się pod „Czarną gałką“ nie myśląc o mieszkaniu, ani o ukradzionym pugilaresie pani Dick-Thorn.
Po półgodzinnem obszukaniu, nie znaleźli nic takiego coby ich zadowolnić mogło.
Jan-Czwartek niewiedząc o tem, że pugilares Klaudji zawiera tak ważne dokumenty, nosił go zawsze przy sobie. Ztąd wszelkie poszukiwania okazały się daremnemi i rozpacz Jerzego nie znała już granic.
— Co tu począć? — wołał wpół nieprzytomny chwytając się za głowę.
— Zmienić porządek przedstawienia, — odparł Théfer z lodowatym spokojem. Mieliśmy zamiar najpierwej zabrać pugilares a potem go zgładzić. Otóż teraz trzeba będzie najprzód go zabić, a potem zabrać to, co przy nim znajdziemy.
— A jeśli on dziś nie powróci? — pytał z trwogą Jerzy.
— To już rzecz moja; — odrzekł Théfer. Książę pozostaniesz tu, zaczajony w kącie, skoro Jan-Czwartek wejdzie i będzie zapalał świecę, trzeba mu zadać cios śmiertelny.
— Jakto? więc mnie pozostawiasz samego? — pytał z trwogą Jerzy.
— Tak być może, ponieważ inaczej Jan nie przyszedłby tu dzisiaj.
— Ale powrócisz do mnie? — prosił błagalnie Jerzy.
— O ile będę mógł najprędzej.
— Gdzież więc mam się ukryć?
Théfer zaczął się rozglądać po pokoju.
— Tu, — rzekł po chwili wskazując zagłębienie. — Teraz już czas na mnie — dodał. — Muszę się udać pod „Czarną gałkę“. Ale zapomniałem zapytać jaką książę broń ma przy sobie?
— Rewolwer i sztylet.
— Dobrze, bo o strzelaniu ani myśleć, huk broni mógłby nas wydać. Pozostaje więc sztylet. Ale czy on księcia nie zdradzi?
— Bądź spokojny, kupiłem go w pierwszorzędnym sklepie i zwróciłem baczność, żeby nazwisko frabrykanta nie było wypisane.
— Bardzo dobrze. — rzekł agent. — Trzeba się jednak starać by cios zadany był z przodu, ażeby sądzili że nastąpiło samobójstwo. Ten zaś dokument, — dodał, podając Jerzemu jakiś papier, trzeba położyć na stole, aby utwierdzić przypuszczenie samobójstwa.
— Zrobię wszystko, co mi rozkażesz, bylebyś tylko jak najprędzej powracał, — rzekł Jerzy pokornie.
— Gdybym jednak nie mógł przyjść przed „operacją“ to będę oczekiwał przy murze. Niech się książę wystrzega światła i jakiegokolwiek hałasu.
Wyszedłszy na ulicę Théfer wsiadł do dorożki i kazał się zawieść na ulicę Rochechonart.
W kilkanaście minut stanęli na miejscu. Restauracja pod „Czarną gałką“ oświetloną była rzęsiście.
Jan-Czwartek z towarzyszami zajmował największą salę na pierwszym piętrze. W drugiej, przyległej grała muzyka i tańczono. Podłoga się uginała pod hasającemi wesoło parami.
Théfer przemknął przez salę tańca, a niespotkawszy tam Czwartka, wyszedł na korytarz. Drzwi uchylone pozwoliły mu zobaczyć tego którego poszukiwał. Stał on na środku sali ze szklanką wina w ręku wznosząc jakiś toast.
— Obiad jeszcze nieskończony — pomyślał agent — trzeba zaczekać. Z tem postanowieniem wrócił do sali tańca usiadł przy bocznym stoliku i kazał sobie podać ponczu.
Tymczasowo Jan-Czwartek na wpół pijany coraz nowe wznosił toasty.
Gorąco w sali dochodziło do szczytu.
— Gdzie tylko przymus, tam niema przyjemności — rzekł Jan. — Rozbierzmy się nieco przyjaciele. To mówiąc, zdjął z siebie tużurek wieszając go na kołku, inni poszli za jego przykładem.
Mignolet oszczędzający się dotąd, a udający pijanego, zadrżał z radości.
Kieliszki zaczęły krążyć na nowo.
— Wiecie co przyjaciele? — zawołał Jan-Czwartek, — życie bez kobiet to tylko pół życia. W tamtej sali tańczą i bawią się lepiej od nas. Czyby nie lepiej było tam pójść i wypić ich zdrowie?
— Myśl znakomita! — zawołano — ale wprzód trzeba włożyć nasze „fraki“.
— A to naco? — rzekł Jan. — Alboż to nie jesteśmy u siebie? Z resztą każdy z nas ma porządną bieliznę.
— Tak, tak! — wołał Mignolet, popierając projekt Jana.
Ująwszy się pod ręce, całe grono przeszło parami do sali tańca.
— Miejsce dla gości! — zawołali chórem. — Chcemy zatańczyć kadryla. Która z dam jest jeszcze wolną?
To niespodziewane wejście zadziwiło wszystkich. Tańczące pary zatrzymały się w biegu.
Stojący przy drzwiach policjant zbliżył się do Czwartka wołając.
— Panowie zapominają się!.. Nikt nie tańczy w takim stroju. Proszę wyjść, i przyzwoicie się ubrać.
— Przyzwoitość... przyzwoitość!.. — wołał śmiejąc się Jan — mam jej sporą dozę do sprzedawania. Wydałem dużo pieniędzy, tańczyć więc będę tak ubrany jak mi się podoba.
— Nie będziesz tańczył! — wołali wszyscy.
— Otóż właśnie że będę!
I nie czekając, cała zgraja pijaków wyszła na środek sali. Tu jednak znalazła czynny opór i już przyjść miało do bitwy, gdy wdanie się policji położyło kres temu.
Nie było to jednak zakończeniem dla Czwartka i jego towarzyszów. Policja zamierzała odstawić ich do cyrkułu. Widząc to Théfer przeraził się niesłychanie.
Sama myśl że podczas rewidowania Jana mogą przy nim znaleść wyświetlające wszystko papiery, dreszczem go przejmowała.
Nie namyślając się dłużej, pobiegł do jednego z policjantów, a ukazując mu swoją kartę inspektorską rzekł z cicha:
— Zostawić ich w spokoju. Jest to banda którą śledzę. Taki jest rozkaz prefektury.
Policjant pochyleniem głowy dał znak że się do tego zastosuje.
Przerwany kadryl rozpoczął się na nowo i Jan-Czwartek pochwyciwszy jakąś opuszczoną tancerkę, przyłączył się do tańczących. Théfer tymczasem wyniósł się cicho z restauracyi.
Przede drzwiami gromadka uliczników oczekiwała na zarobek.
— Może panu zawołać dorożkę? — zawołali.
— Nie chłopcze — rzekł, zwracając się do jednego. — Jeśli chcesz zarobić sto sous, to dam ci inne polecenie.
— Najchętniej. Ale cóż za te sto sous zrobić trzeba?
— Weźmiesz ten list — rzekł Théfer wyjmując z kieszeni zapieczętowaną kopertę — i oddasz właścicielowi restauracji pod „Czarną gałką“ dla wręczenia temu panu który dzisiaj wyprawia tam obiad. Nazwisko tego pana jest wypisane na kopercie — Gdyby cię zapytali kto ci to dał? to powiedz że pan „Ireneusz Moulin“, z Królewskiego Placu.
— Dobrze, zapamiętam wszystko. Czy będzie jaka odpowiedź?
— Nie będzie.
— To daj pan pieniądze i interes skończony.
Théfer włożył w ręce chłopca pięciofrankówkę i ulicznik uradowany wbiegł do restauracji.
Théfer przeszedł na drugą stronę ulicy i oczekiwał na rezultat swojego listu.
Kadryl się kończył gdy właściciel restauracji podał go Czwartkowi.
List zawierał te słowa:
„Kochany kolego! — Niemogąc stawić się dzisiaj na twoje zaproszenie z powodów jakie ci później wyjaśnię! muszę się jednak w dniu dzisiejszym widzieć z tobą koniecznie. Idzie tu o wiadomą ci sprawę. Mam ci powiedzieć bardzo ważne rzeczy. Opóźnienie zgubić nas może. O godzinie pierwszej w nocy będę na ciebie oczekiwał w Belleville. Gdybyś się spóźnił, wszystko stracone“.
Jan przeczytawszy stanął jak wryty.
— Stracone! — zawołał, — co to ma znaczyć? Ireneusz potrzebuje się widzieć ze mną, iść więc potrzeba. Która godzina? — zapytał towarzyszów.
— Dziesięć minut po dwunastej, — odparł restaurator.
— Poślij pan natychmiast po dorożkę. A gdzież moje ubranie? — dodał, spostrzegłszy nieład w swej toalecie.
Usłużny Mignolet pobiegł do drugiego pokoju, a przyniósłszy tużurek, dopomógł ubrać się Janowi.
— Moi przyjaciele, — rzekł on zwracając się do towarzyszów, — muszę was na chwilę pożegnać. Schadzka z ładną kobietą, powołuje mnie do domu. Tańczcie, pijcie, bawcie się, wszystko jest zapłacone. Za dwie godziny będę z powrotem. Sądzę, że ten czas prędko wam przejdzie. Bywajcie zdrowi... do widzenia.
Z temi słowy wybiegł na ulicę chwiejącym się krokiem. Mignolet zniknął w chwilę po nim. Niepotrzebujemy mówić że urzeczywistnił on swoje marzenia. Niosąc ubranie Jana wyciągnął mu z kieszeni pugilares i wraz z nim wybiegł z restauracji, aby w bezpiecznem miejscu ukryć swą zdobycz.
Wsiadłszy w pierwszą spotkaną dorożkę, a wyjąwszy znajdujące się w nim pieniądze, wyrzucił go przez okno dorożki na ulicę, potem udał się pod „Czarną gałkę“.
— Zkąd wracasz? — pytali go wszyscy.
— Z sali tańca, — odrzekł.
— Miałem tam naznaczoną schadzkę z ładną dziewczyną. Tańczyłem zaciekle. Jestem zmęczony. Dajcie mi się czego napić.
Podczas gdy się to działo w restauracji, inna niemniej ważna scena odgrywała się na Uniwersyteckiej ulicy, w pawilonie księcia de la Tour-Vandieu.
Dziewiątą wskazywał zegar ścienny.
Edmund Loriot z Ireneuszem siedzieli przy łóżku chorej, która z każdą chwilą wracała do sił i zdrowia.
— Jeśli się pani czujesz lepiej, — rzekł Edmund, — to może zechciałabyś nam opowiedzieć wszystko coś przecierpiała. Bardzo nam potrzebne te wiadomości do dalszego prowadzenia śledztwa w tej sprawie:
— Najchętniej! — odparło dziewczę, — opowiem wam wszystko, a przekonacie się, jak daleko zajść może nikczemność ludzka.
I w krótkich słowach przedstawiła co zaszło na płaskowzgórzu Capsulerie.
Edmund Loriot zerwał się, niemogąc zapanować nad swoim wzruszeniem.
— Ha! jeśli kiedy to teraz, — zawołał, — wykryjemy morderców doktora z Brunoy i oczyścimy pamięć nieszczęśliwego męczennika Pawła Leroyer, ściętego za cudzą, zbrodnię Usłyszawszy to Berta zadrżała.
— Zkąd pan wiesz o tem? — zapytała kryjąc twarz w dłoniach, kto ci wyjawił tę straszną tajemnicę?
— Jedynie tylko przypadek. Przysięgam że nie śledziłem twych kroków. Przed kilkoma dniami dostałem w rocznikach sądowych, opis zbrodni na moście Neuilly. Z niego to domyśliłem się, że matka pani zmieniła nazwisko by ukryć niezasłużoną hańbę. Domyśliłem się, że jesteś córką tego nieszczęśliwego człowieka i wtedy dopiero poznałem całą z mej strony względem ciebie winę. Błagam cię Berto, przebaczyszże mi teraz?
— Z całego serca! — odparło dziewczę podając mu rękę. — Ale powiedz mi pan, czy wierzysz w niewinność mojego ojca?
— Najzupełniej! i to nie ja jeden tylko mój zacny przyjaciel, znany zaszczytnie adwokat, jest tegoż samego zdania. Ofiarował się poprowadzić tę sprawę, gdyby wypadła tego potrzeba.
— Daj Boże byśmy jak najprędzej mogli udać się do niego! — westchnęła panna Leroyer.
— A teraz opowiedzcie mi coście przez ten czas porabiali?
Ireneusz opowiedział o zajściu na balu u pani Dick-Thorn i o zniknięciu Jana-Czwartka.
— A czy pan byłeś w moim mieszkaniu? — zapytała Berta.
— Byłem i poleciłem odźwiernej by na zapytania ciekawych odpowiadała, że pani wyjechałaś na wieś.
— To dobrze, ale mnie niepokoi, że pan nie zabrałeś z tamtąd swoich pieniędzy. To, co nastąpiło na Królewskim Placu, może się powtórzyć i u mnie.
— Nie przyszło mi to na myśl, — odparł Moulin.
— To źle. Natychmiast załatwić to trzeba. Przy tej sposobności, przywieź mi pan trochę bielizny i ubrania.
— Dobrze, jadę natychmiast. Za godzinę powrócę.
— Będę oczekiwał tu na pana, — rzekł Edmund.
Moulin wyszedł z pawilonu i około jedenastej przed północą stanął na ulicy Notre-dame des Champs, Odźwierna już się udawała na spoczynek. Gaz na schodach był pogaszony.
— A to pan... panie Ireneusz, — zawołała uradowana. — Cóż się dzieje z naszą panienką?
— Zdrowa jest. Bawi się na wsi dobrze.
— A jak prędko do nas powróci?
— Za dwa tygodnie. Przyjechałem po bieliznę i suknie dla niej. Jutro rano odjeżdżam.
— To może pan zabierzesz list który tu do niej przysłano z Hawru?
— Daj mi go pani.
Schował list do kieszeni a załatwiwszy się w mieszkaniu Berty, wracał z pośpiechem do niej.
— Oto masz, — rzekł — wszystko czego żądałaś. Wspólny nasz kapitał oddam na przechowanie doktorowi, tam będzie mu najbezpieczniej. A obok tego masz i list jakiś z Hawru.
— Z Hawru... od kogo?
— Przeczytaj, a dowiesz się.
Berta rozerwała spieszno kopertę, a spojrzawszy na podpis wykrzyknęła radośnie:
— Od Jana-Czwartka!... od Jana... Oczekuje on na ciebie panie Ireueuszu dziś o szóstej w restauracji pod „Czarną gałką“ na bulwarze Rochechonart.
— Czy podobna?
— Czytaj pan.
Ireneusz pochwycił dane sobie pismo.
— Jan-Czwartek w Paryżu!... — zawołał, — i chce widzieć się ze mną. Bóg wreszcie ulitował się nad nami. Doktorze nie traćmy ani chwili. Może go jeszcze zastaniemy w restauracji, a gdyby nie, to pojadę do niego do Belleville. Muszę dziś jeszcze mieć papiery które zabrał pani Dick-Thorn.
— Spieszcie, — odrzekła Berta, — ja za was modlić się będę.
Obaj z pośpiechem wyszli z pawilonu.
Na rogu Uniwersyteckiej ulicy spostrzegli toczącą się zwolna dorożkę.
— Hej! czy jesteś wolny? — zapytał Ireneusz.
— Wolny, — odparł znany mu głos.
— Zabiorę panów, ale wyprzedzam, że jechać prędko nie mogę. Mój koń zmęczony. Wracam do domu.
— Mój stryj! — zawołał Edmund.
— Pan Loriot!
— To ty! — rzekł zdziwiony woźnica. — A to spotkanie! Cóż u was nowego?
— Jest nowego wiele, ale to na później. Obecnie potrzebujemy byś z narażeniem Milorda zawiózł nas jaknajprędzej do restauracji pod „Czarną gałkę“.
— Siadajcie, — odrzekł Piotr. — Milord dla takiej sprawy wytęży wszystkie swe siły.
Po upływie kwadransa stanęli na bulwarze przed restauracją w chwili gdy Mignolet zażądał wina dla pokrzepienia sił.
— Otóż i Jan-Czwartek powraca, — zawołał jeden z biesiadników.
— Przyspieszone kroki dały się słyszeć na schodach i Ireneusz Moulin w towarzystwie doktora wbiegł do sali.
Na widok nieznajomych głęboka cisza zapanowała.
— Panowie, — zapytał Moulin, — czy jest tu pomiędzy wami Jan-Czwartek?
— W tej chwili go niema, — odparł Mignolet. Pojechał na schadzkę, którą mu oznaczono w Belleville.
— Na schadzkę... o północy? — zawołał Ireneusz. — Ależ to nie niepodobna!
— Niepodobne, a jednak prawdziwe. Jego przyjaciel Ireneusz Moulin wezwał go tam.
— Ależ to ja jestem Ireneusz Moulin, a ja go nie wzywałem.
— Ha! ha! — zaśmieli chórem, — on go niewzywał, a list jego dotąd jest u nas.
— Mój list? — pytał mechanik zdziwiony.
— Tak, pański list, — odparł jeden z biesiadników podając mu papier znaleziony na podłodze.
Ireneusz spojrzawszy na pismo krzyknął przerażony.
— Co się stało? — zapytali wszyscy.
— Wielkie nieszczęście! W tej chwili może już Jan-Czwartek nie żyje. Użyto podstępnie mojego nazwiska aby go w ciągnąć w zasadzkę. Spieszmy panie Edmundzie — rzekł do doktora, — może jeszcze na czas przybyć zdołamy. I wybiegli z restauracji.
— Jakże? — zapytał Piotr Loriot, — czyście go znaleźli?
— Ach! nie, niestety, i kto wie czy go zastaniemy przy życiu.
— Do djabła! — zawołał woźnica.
— Co prędzej zawieź nas stryju do Belleville, na ulicę Rébeval.
— Ulica Rébeval? — powtórzył Piotr. — Przed paroma godzinami zawoziłem tam jakiegoś pana, który tu był przyjechawszy z Hawru.
— To on! to Jan-Czwartek. W drogę co koń wyskoczy.
— Gdybym był wiedział, — pomyślał Loriot — byłbym im przyszedł z pomocą, ale o niczem nie wiedziałem.
∗
∗ ∗ |
Théfer po wyjściu Jana z restauracji, podążył spiesznie do oczekującej na siebie dorożki i kazał się zawieść na ulicę Rébeval.
W pół godziny stanął na miejscu, to jest pod murem, gdzie miał się spotkać z Jerzym de la Tour-Vandieu, po dokonanej zbrodni.
Oddalony turkot dorożki dobiegł do jego uszu.
— To on! — pomyślał zbrodniarz. Chwila stanowcza się zbliża.
Nie mylił się, był to w rzeczy samej Jan-Czwartek.
— Która godzinna? — zapytał woźnicy wysiadając.
— Trzy kwadranse na pierwszą, — odparł tenże.
— Nie spóźniłem się więc. Roztworzył drzwi i wszedł do swego mieszkania.
Jerzy wypełniając polecenie Théfera nie opuszczał sypialni Czwartka. Oczekiwał w ciemności na przybycie wroga.
Jedna myśl tylko zajmowała go teraz. Za jaką bądź cenę pragnął odzyskać spokój, skończyć z tem życiem pełnym trwogi, jakie rozpoczęło się dla niego w dniu spotkania Ireneusza na cmentarzu Montparnasse.
Śmierć Jana-Czwartka wróci mu spokój. Drżącą też ręką ściskał sztylet którym miał cios zadać.
To nowe zabójstwo przerażało go zrazu. Przez kilka minut rozważał jak postąpić mu trzeba. Zimny rozsądek, poparł dziką wolę.
Usłyszawszy nadjeżdżającą dorożkę, skrył się na wskazane przez Théfera miejsce, z mocnym postanowieniem dokonania czynu.
Klucz obrócił się w zamku. Jan-CZwartek wszedł do pokoju.
Głęboka ciemność panowała w mieszkaniu. Jan zamknąwszy drzwi za sobą, postępował zwolna, z wyciągniętemi naprzód rękoma.
Idąc, potrącił o stół.
— Nic nie poradzę tu bez światła, — rzekł do siebie. Trzeba rozniecić zapałkę. I wyjąwszy zapalniczkę z kieszeni, zapalił stojącą na stole świecę.
W tej chwili Czwartek zwrócony był tyłem do Jerzego de la Tour-Vandieu. Trzy kroki zaledwie ich oddzielały od siebie. Wystarczyło wyciągnąć rękę ażeby zadać cios śmiertelny. Przypomniał jednak zastrzeżenie Théfera.
Dla zmylenia poszukiwań policji, należało tak uderzyć aby uczynić przypuszczalnem samobójstwo.
Jan-Czwartek zrzucając z siebie tużurek zwrócił się twarzą do księcia.
— Trzeba włożyć cieplejsze palto — zimna atmosfera w tem mieszkaniu dreszcz mnie przejmuje.
To mówiąc, zbliżył się do miejsca w którym ukryty był Jerzy. Jednocześnie jakaś ręka uzbrojona nożem wysunęła się z pod wiszącego ubrania i zatopiła broń morderczą po rękojeść w piersiach ofiary.
Jan-Czwartek zachwiał się, ale nie upadł. Jego ręce wysunięte naprzód, opadły na ramiona zbrodniarza i wyciągnęły go z kryjówki.
Słaby odblask świecy, padł na twarz Jerzego.
— Człowiek z Neuilly!.. wyszepnął Jan-Czwartek przygasłym głosem i jak bryła bezwładnie upadł na ziemię.
Jerzy z piekielnym uśmiechem spojrzał na niego i pobiegł do łóżka na którym leżał zdjęty przed chwilą tużurek. Obszukał wszystkie kieszenie, ale jak wiemy nic nie znalazł. Wrócił więc napowrót do Jana rozdzierał na nim bieliznę i ubranie powtarzając z rozpaczą.
— Nic niema!.. nic!.. a jednak ja muszę mieć te papiery!
Zakrwawionemi rękoma przerzucał wszystko w mieszkaniu zapominając wszelkiej ostrożności. Zajęty tem, nie słyszał turkotu nadjeżdżającej dorożki, nagle jednakże zerwał się pobladły z przerażenia.
Sztukano do bramy ogrodowej.
— Idzie ktoś!.. wyszepnął, drżąc cały jak w febrze.
Sztukano coraz silniej, nakoniec wołano:
— Otwieraj!.. otwieraj co prędzej!..
W obec grożącego niebezpieczeństwa wróciła Jerzemu przytomność umysłu. Wyjął szybko z kieszeni pozostawiony przez Théfera papier, zgasił świecę i po cichu wymknął się z mieszkania, kierując w stronę muru przy którym oczekiwał jego wspólnik wołając z cicha:
— Spiesz pan!.. spiesz co prędzej!
Przy pomocy Théfera przedostał się na drugą stronę muru, gdzie był już bezpieczniejszy, lecz mimo to biegł ciągle o ile mu sił starczyło. Trwoga dodawała mu sił.
Zmęczony, przystanął aby odetchnąć.
— Czy nie słyszałeś? — zapytał Théfer. — Ktoś się dobijał do bramy.
— Zapewne jego przyjaciele z pod „Czarnej gałki“. Ale książę zabrał papiery?
— Nic nie znalazłem. Przeszukałem wszędzie.
— To źle, do czorta! — A Jan-Czwartek? żyje?
— Nie żyje.
— Jest książę tego pewnym?
— Najzupełniej. Cios był śmiertelnie zadanym.
— Mamy mniej o jednego wroga i to potężnego. Papiery później wynajdziemy.
Ireneusz tymczasem jak wiemy dobijał się ciągle do bramy.
— Może on jeszcze nie przyjechał? — wtrącił Edmund. — Takim hałasem pobudzimy wszystkich sąsiadów.
— Masz słuszność — odrzekł Moulin. — Ja jednak obawiam się nieszczęścia. Co począć.
— Przeskoczyć na tamtą stronę muru i przekonać się naocznie.
— Dobra myśl — poparł Piotr Loriot. — Ja wam jeszcze ułatwię zadanie. Podjadę dorożką pod sam mur, tak ażeby z niej można było zeskoczyć na podwórze.
W ciągu minuty Ireneusz znajdował się po drugiej stronie muru.
— Niema żadnego światła... a jednak wiem, że on tu przyjechał. Co to ma znaczyć?
Wbiegł do mieszkania, a wszedłszy poczuł woń świeżej krwi.
— Janie! — zawołał, — Janie-Czwartku... czy ty mnie słyszysz?
Żadnej odpowiedzi.
— Przybywam zapóźno!... — wykrzyknął z rozpaczą i wybiegł przed dom, przywołując Edmunda.
— Panie Loriot!... weź pan latarkę z dorożki i przybywaj co prędzej. Zdaje mi się, że zastaniemy już tylko martwe ciało.
Wiemy już jak straszny uderzył ich widok.
Przy zakrwawionym ciele Jana uklęknął młody doktór; pragnąc co prędzej zbadać stan nieszczęśliwego.
— Zdaje mi się że oddycha, — rzekł, — może zdołam chociaż na chwilę przywrócić go do życia.
— Doktorze! — zawołał Ireneusz, — uczyń to... zaklinam, potrzebuję papierów które on zabrał pani Dick-Thorn, potrzebuję jego zaświadczenia, że Fryderyk Bérard jest mordercą z mostu de Neuilly.
— Wiem o tem i dla tego zapewniam pana, iż co tylko będzie w ludzkiej mocy uczynić. Stryju, — rzekł zwracając się do stojącego we drzwiach dorożkarza, — poświeć mi proszę.
Piotr Loriot zbliżył się z latarką podczas gdy Ireneusz zapalał stojącą na stole świecę.
Edmund wyjętym z kieszeni skalpelem przeciął koszulę Jana i szczegółowo obejrzał ranę, z której krew płynęła.
— Poszukajcie kawałka płótna, — rzekł, — muszę zrobić pierwszy opatrunek.
Za chwilę obmył już ranę, przyłożył szarpie i mocno zabandażował.
— Czy cios zadany trafił w serce? — zapytał Moulin.
— Nie, nóż się obsunął po żebrach, rana jest głęboka, ale nie koniecznie śmiertelna. Jestem pewien, że wkrótce oczy otworzy.
Jak przepowiedział tak się stało, Jan-Czwartek dał znak życia. Powiódł zamglonemi oczyma po otaczających, a poznawszy Ireneusza przemówił gasnącym głosem.
— To ty... kochany Ireneuszu, niespodziewałem się już zobaczyć cię więcej... Umieram, ale pociesza mnie to, że się pomścisz za mnie!...
Wzruszony do łez Moulin, uniósł głowę Jana-Czwartek na swoich rękach, przemawiając doń tkliwie.
— Pomszczę się przysięgam!... — odrzekł, — ale muszę wiedzieć całą prawdę. Czy powiesz mi wszystko?
— Powiem.
— Znasz więc swego mordercę?
— Znam. Jest nim wspólnik pani Dick-Thorn, jeden z trojga zabójców na moście Neuilly, teraźniejszy Fryderyk Bérard.
— Któż jest tym trzecim mordercą?... powiedz na Boga!. Czy znasz go także?
— Znam; — odparł Czwartek odwracając oczy.
— Jakto? wahasz się w wyznaniu prawdy, w chwili gdy śmierć przy tobie, — zaczął Moulin, — koniecznie wskazuję ci wyznać mi całą prawdę. Pomszczę się, jeszcze raz powtarzam, ale muszę wiedzieć wszystko.
Fryderyk Bérard i Klaudja Dick-Thorn nie ujdą przed ręką ludzkiej sprawiedliwości, ale chcę wiedzieć nazwisko tego człowieka który im służył za narzędzie zbrodni.
Z bladych ust Jana, zaledwie dosłyszanym szeptem wybiegły słowa:
— To ja... ja byłem.
— Ty!? — zawołał z osłupieniem Ireneusz. Znałeś więc tego człowieka któregoś zabił?
— Nieznałem.
— Ależ to niemożebne!
— Zapłacono mi za to, abym zabił starca i dziecko.
— Dziecko!
— Tak; małego chłopca którego doktór z Brunoy niósł na ręku.
— A więc zabiłeś dziecię?
— Nie, litość mnie ogarnęła po nad dziecinną i gdyby nie zadana mi w winie trucizna, która mnie z nóg zwaliła, byłbym to dziecię wychował przy sobie. Straszne boleści nie dozwoliły mi tego uczynić. Złożyłem więc malca pod bramą jednego z domów na Polu Elizejskim.
— Kiedyż się to wszystko działo? — zapytał Piotr Loriot podchodząc do umierającego.
— W nocy, dnia 24 września 1837 roku.
— To ja znalazłem to dziecię!... — zawołał uradowany dorożkarz, — i odwiozłem je do domu podrzutków przy ulicy de l’Eufer.
— Co jeszcze więcej chcesz wiedzieć? — pytał Jan zanikającym głosem. — Spiesz się bo czuję że umieram!...
— Powiedz mi gdzie mieszka Fryderyk Bérard?
— Na ulicy Pot-de-fer № 17.
— Znam tę miejscowość i znam tego człowieka, — wtrącił znów Piotr Loriot. — Woziłem go do tego domu w którym teraz przechowujecie pannę Bertę.
— Powiedz mi jeszcze Janie, — zaczął znów Moulin, — gdzie schowałeś papiery jakie się znajdowały w pugilaresie pani Dick-Thorn?
Na twarzy nieszczęśliwego widać było, że nie rozumiał o co chodzi.
— Jakie papiery? — zapytał, — czy mówisz o pieniądzach?
— Nie; mówię o dowodach zbrodni.
— Nie było w nim nic prócz pieniędzy.
— Źle szukałeś, gdzie jest pugilares?
— W kieszeni paltota leżącego na łóżku.
Ireneusz dobiegł na wskazane miejsce, lecz tak jak Jerzy nic nie znalazł.
— Nędznicy okradli cię! — zawołał z rozpaczą. — Zabrali dowody i pozbawili cię życia!...
Jan-Czwartek westchnął głęboko i stracił przytomność.
— Doktorze! — zawołał Moulin zwracając się do Edmunda, — czyń wszystko, aby go choć na chwilę jeszcze przy życiu utrzymać. Pamiętaj że od zeznań tego człowieka zależy szczęście i przyszłość Berty.
— Użyję wszelkich możebnych środków — odparł Edmund. — Pomóżcie mi go tylko rozebrać i położyć na łóżko.
Uczyniono to natychmiast.
— Teraz, — rzekł doktór, — napiszę receptę z którą pan panie Moulin jedź do apteki. Niema chwili do stracenia.
— Będę pędził ile sił starczy.
W pół godziny wrócił z lekarstwami. Podczas jego nieobecności, doktór sondował ranę i przygotował obandażowania.
Jan-Czwartek niezadługo znów oczy otworzył, czując się nieco rzeźwiejszym. Po zażytym lekarstwie, siły mu powracać zaczęły, a z niemi i nadzieja w strapione serce Ireneusza.
— Doktorze! — wyszepnął Jan błagalnie. — Ocal mnie!... Pragnąłbym żyć jeszcze!...
— Bądź spokojnym! — odparł Edmund.
— Będę robił wszystko, ażeby ciebie ocalić! Od twego życia bowiem, zależy honor rodzinny i szczęście biednego dziewczęcia!
— Jeżeli tak, — wyszepnął Jan, — przysięgam tu, w obec wszystkich, że wydam morderców nieszczęśliwego doktora, bez względu na to, że zgubię tem i siebie.
— Mamy twe słowo Janie! — odrzekł Ireneusz; — pamiętaj że cofać zeznania nie można.
— Powiedz mi stryju, zapytał Edmund Piotra Loriot, gdy Jan-Czwartek zasnął po zażytym lekarstwie, czy dowiadywałeś się kiedy, co się stało z dzieckiem oddanem przez ciebie do domu podrzutków?
— Nie; mało mnie to bowiem obchodziło?
— Trzeba abyś tam poszedł jak najprędzej. Może odnajdziemy jego rodziców.
— Dobrze, pójdę jutro z rana.
— A teraz co czynić będziemy? Czy zawiadomić policję o dokonanem morderstwie Jana-Czwartka?
— Według mnie; odrzekł daktór; należałoby to pozostawić do pewnego czasu w tajemnicy. Niechaj będą mordercy w tem przekonaniu, że ich ofiara nie żyje i że wierzymy w upozorowane przez nich samobójstwo. Za parę dni, gdy raniony będzie mógł odpowiadać na zapytania, sprowadzimy tu mego przyjaciela Henryka de la Tour-Vandieu który w imieniu Berty wystąpi z żądaniem rozpoczęcia powtórnego śledztwa.
— Sądzisz więc pan, że Jan-Czwartek przeżyje dni kilka?
— Tak przypuszczam, jeżeli gorączka nie będzie zbyt silną. Teraz mój stryju; dodał zwracając się do woźnicy, ty wracaj do domu a my zostaniemy przy chorym. Jutro wyjdę z tąd bardzo rano za wyszukaniem dla niego dozorczyni, abyśmy z Ireneuszem mogli swobodnie działać na innym polu.
∗
∗ ∗ |
Berta całą noc spędziła w wielkim niepokoju. Niewiedziała co się działo z jej ukochanym, a sądząc potem co przebyła, mogła się spodziewać najstraszniejszych następstw od swoich potężnych nieprzyjaciół.
Około dziewiątej Ireneusz z Edmundem przybyli na Uniwersytecką ulicę, ażeby ją uspokoić i upewnić że dzień z takim upragnieniem oczekiwany przez nią, dzień rehabilitacji zmarłego jej ojca, lada chwila nadejdzie.
Można sobie wyobrazić radość dziewczęcia.
Powiadomił ją przy tem, że chora Estera Dérieux szczęśliwie przebyła operację i że jest przekonanym, iż od niej wiele szczegółów dowiedzieć będzie można
. — Byleby nam tylko Fryderyk Bérard nie uciekł; odpowiedziała.
— To niemożliwe. Pozbywszy się swoich dwóch najpotężniejszych wrogów, to jest Czwartka i ciebie Berto: zasypiać będzie spokojnie.
— Może by się wypadało dowiedzieć, czy on jeszcze mieszka przy ulicy Pot-de-fer.
— Niema potrzeby. Nie należy go niczem niepokoić i przestraszać. Chociażby nawet zmienił mieszkanie, to go policja odnajdzie.
Nie mylono się sądząc że Fryderyk Bérard teraz jak najspokojniej zasypiał, który to spokój podzielał z nim i Théfer. Gdyby nawet policja nie uwierzyła w samobójstwo Czwartka, nie wiele by się troszczono o to kto pozbawił życia tego znanego rzezimieszka.
— Nazajutrz z rana po dokonanem morderstwie, Théfer udał się do prefektury.
Żadne jednak niepokojące wieści niedobiegły do niego. Albo więc nie wiedziano jeszcze o popełnionej zbrodni, lub też nie zwracano na nią uwagi.
Chwilowo powziął myśl udania się na ulicę Rébeval by osobiście przekonać się jak rzeczy stoją, Po głębokiej jednak rozwadze zaniechał tego zamiaru, z obawy ażeby go tam nie zobaczono. Lepiej pojechać do Batignoles, — mówił sobie — i tam z księciem pokonferować.
W prefekturze tymczasem zajmowano się gorąco sprawą dorożki № 13 i zniknięciem Plantada. Najmniejsze jednak światełko nie przedarło się przez ciemności jakie tak zręcznie nagromadziła ręka wprawnego agenta.
Książę z niecierpliwością oczekiwał swego pomocnika, na jego twarzy nie było już śladu owych trosk i niepokoju. Zdawał się być odmłodzonym o jakie lat dziesięć.
— Jak to dobrze że przybywasz nareszcie!... — zawołał ujrzawszy wchodzącego Théfera. Powiedz mi czy byłeś w prefekturze?
— Właśnie z tamtąd powracam.
— Cóż takiego?
— Wszystko jaknajlepiej. Jesteśmy zupełnie bezpieczni.
— Jakże sprawa Czwartka?
— Nic o niej nie wiedzą. Widocznie jego przyjaciele z pod „Czarnej gałki“ zastawszy drzwi zamknięte, powrócili do swojej zabawy. Za dni kilka zaledwie odkryją jego ciało, a dzięki pozostawionej przez nas kartce na stole, samobójstwo przypuszczalne zdawać się będzie.
— Mówisz to z przekonaniem? — zapytał książę.
— Z najzupełniejszym przekonaniem; odparł Théfer.
— I ja tak sądziłem początkowo, ale po rozważeniu tej sprawy, do innego wniosku doszedłem.
— Dla czego?
— Zaraz ci to wytłumaczę. Wszakże za pomocą podrobionego listu sprowadziłeś Czwartka do jego mieszkania? Gdyby więc ten list znaleziono przy nim, byłoby to dowodem, że się sam nie zabił.
— To prawda... wyszepnął Théfer; zapomniałem prosić księcia o zabranie tego listu.
— Byłbym to zrobił bez twego polecenia, ale nie znalazłem go w kieszeniach tego łotra. Zgubił go prawdopodobnie pod „Czarną gałką“.
— Zła sprawa do czorta!... ale na wszystko jest lekarstwo. Ten list był podpisany nazwiskiem Ireneusza Moulin, posłużyć więc nam może do wciągnięcia go w nową zasadzkę.
— A jeśli Ireneusza niema w Paryżu?
— W takim razie przybędzie prefekturze jeszcze jedna tajemnicza sprawa do rozwikłania. My w każdym razie pozostaniemy spokojnie. A cóż książę nadal czynić zamierza?
— Za trzy dni wracam do swego pałacu.
— Dla czego aż za trzy dni?
— Ostatnia ostrożność którą wypełnić należy. Dziś w wieczór wyjadę do Marsylii, zkąd zatelegrafuję do mojego syna, powiadamiając go o moim powrocie. Nikt zatem wątpić nie będzie, że wyjazd mój był prawdziwym.
— Rzecz znakomicie obmyślona! Kto wie jednakże czy nam nie wypadnie jeszcze porozumieć się z sobą, a nieradbym pokazywać się u księcia w pałacu.
— Skoro tak, zatrzymam jeszcze to mieszkanie.
— Niech książę jednak będzie ostrożnym, żeby się kto o tem nie dowiedział.
— Sądzisz więc, że śpiegować mnie będą?
— Bardzo być może.
— A więc w ten sposób się urządzę. Chcąc widzieć się z tobą, będę ci naznaczał nocne schadzki, wychodząc z mego pałacu ukrytem wejściem przez pawilon, na Uniwersytecką ulicę! Przy takich ostrożnościach, nic nam już zagrażać nie może.
Wejście Klaudji przerwało dalszą, rozmowę.
— Witaj mi; zawołał Jerzy uszczęśliwiony. Mam się podzielić z tobą dobrą wiadomością. Jan-Czwartek- nie żyje.
Oczy Klaudji zaświeciły dziwnym blaskiem.
— A moje papiery? zapytała.
— Nieszczęściem nie zdołałem ich odnaleść. Przypuszczam że po wyjęciu pieniędzy z pugilaresu, nie wiedząc o tych papierach musiał go spalić albo wyrzucić.
Klaudja badawczo spojrzała na mówiącego.
— Niezupełnie wierzę twym słomom; wyrzekła; bo niezaręczyłabym czy pokwitowanie Corticellego i testament Zygmunta nie znajdują się u ciebie.
— Przysięgam ci, że ich niemam!
— Przekonasz mnie o tem, jeżeli natychmiast przychylisz się do mojej propozycji.
— Co do małżeństwa mojego syna z twą córką?
— Tak, jest to obecnie najważniejsza dla nas kwestja. Syn twój był wczoraj u mnie na herbacie. To co mówił o procesie Pawła Leroyer, przeraziło mnie niesłychanie.
— Cóż on takiego mówił? zapytał Jerzy bledniejąc.
Klaudja powtórzyła rozmowę Henryka.
— I to cię tak przeraziło? rzekł książę z uśmiechem. Zwykła kobieca a bezpotrzebna lękliwość. Mówił o tym procesie tak jak mówił o każdym innym. Nie stawiam oporu twojemu projektowi, ale potrzebuję czasu na jego wykonanie. Nagłe wzięcie się do tej sprawy może rzecz całą popsuć zupełnie. Za kilka dni bal wydam, na który zaproszę ciebie wraz z córką. Będziesz miała tym sposobem ułatwione wejście do mego pałacu.
— Ha! będę więc oczekiwała; będę oczekiwała spokojnie, ale pamiętaj... gdybyś mnie zawiódł!...
Groźne spojrzenie dokończyło zdania.
Jerzy zrozumiał co chciała powiedzieć.
Starał się ją uspokoić. Wyszła niebawem z mieszkania swego dawnego kochanka, który się udał bezzwłocznie na stację południowej drogi żelaznej celem wyjazdu do Marsylji, gdzie przybywszy miał zaraz powiadomić Henryka o swoim rychłym powrocie do Paryża.
∗
∗ ∗ |
Trzy dni upłynęły od chwili wyjazdu Jerzego.
Berta Leroyer pokrzepiona nadzieją, szybko wracała do zdrowia. Tegoż samego rana po raz pierwszy podniosła się z łóżka, ażeby się przejść po ogrodzie.
Czwartek, dzięki staraniom Edmunda chwilowo wyszedł z niebezpieczeństwa, każde jednak silniejsze wzruszenie zagrażało mu śmiercią.
Obecnie był już w stanie odpowiadać na zadawane mu pytania i postanowił nie cofnąć się nawet przed oskarżeniem siebie samego!
Estera Dérieux po szczęśliwie dokonanej operacji, żyła, ale nie odzyskała jeszcze przytomności. Gorączka u niej zmniejszyła się nieco, ale niepodobna było zadawać jej jeszcze jakichkolwiek pytań.
Edmund Loriot objechawszy swoich chorych, wybrał się do swego przyjaciela Henryka de la Tour-Vandieu ażeby z nim pomówić o sprawie Pawła Leroyer.
Łatwo sobie wyobrazić zdumienie młodego adwokata, gdy się dowiedział o tych wszystkich szczegółach i rozpoznał tę sprawę. Z całą gorliwością postanowił wziąść się do dzieła jakie mogło przynieść zaszczyt i sławę jego karjerze adwokackiej.
Podczas bytności Edmunda, nadszedł od księcia telegram oznajmujący o rychłym jego przybyciu. Dzień więc naznaczony na schadzkę u Jana-Czwartka w celu spisania protokółu, odłożonym być musiał.
Korzystając z tego młody doktór, powrócił do swojej chorej w Charenton.
— Dla czego nie widzę od tak dawna doktora, który poprzednio mnie leczył? zapytała Estera widząc go siedzącym przy swoim łóżku.
— Wszak to ja jestem pani; rzekł Edmund, biorąc ją za rękę. Leczę cię od początku.
— O! nie... wyrzekła patrząc mu w oczy. Tamten był stary... siwy i nazywał się... nazywał... Dopomóżże pan mojej pamięci!...
— Zbyt pani jeszcze jesteś osłabioną; odparł młody lekarz; — abyśmy poruszyć mogli dawne wspomnienia. Skoro powrócisz do zdrowia, obszernie o wszystkiem mówić będziemy.
— A gdzie jest pani Amadis? gdzie Zygmunt mój ukochany... gdzie mój syn?... Pragnę ich widzieć...
Doktór milczał niewiedząc co ma odpowiedzieć.
Przeczekawszy chwilę, wybuchnęła głośnym płaczem.
— Milczysz? wyjąknęła wśród łez, bo nie możesz mi nic pocieszającego powiedzieć. Mój syn zapewne już nie żyje!...
— Zaklinam panią na Boga! rzekł przerażony jej rozdrażnieniem Edmund, zaklinani uspokój się pani, jeżeli pragniesz być zdrową. Długi czas byłaś bardzo cierpiącą. Wiele rzeczy zaszło od tej pory o których wiedzieć jeszcze nie możesz. Opowiem pani wszystko, ale bądź cierpliwą.
— Gdzież ja więc jestem? powiedz mi pan przynajmniej gdzie jestem?
— U przyjaciela.
— A jak on się nazywa?
— Powiem to później pani, jak wyzdrowiejesz. Chcąc zaś przyśpieszyć tę chwilę, zażyj pani łyżkę tego przygotowanego dla ciebie lekarstwa.
Estera spełniła polecenie doktora i w kilka chwil potem zasnęła głęboko.
Edmund natenczas poszedł do naczelnego lekarza.
— Przychodzę z proźbą do pana; rzekł wstępując do jego gabinetu. Moja chora po dokonanej operacji ma się znacznie lepiej. Lękam się jednak by za zupełnym odzyskaniem zmysłów, nie przeraziła się swoim otoczeniem. A ponieważ niema żadnej rodziny i nikt się o nią upominać nie będzie, czy niepozwoliłbyś pan mi zabrać jej do siebie.
— Mój drogi kolego, żądasz odemnie rzeczy niemożebnych do spełnienia. Wszakże ci wiadomo, że tę nieszczęśliwą oddała nam prefektura i że za nią w obec tejże odpowiedzialni jesteśmy.
— Jakiż więc na to jest środek?
— Zwrócić się do prefektury i prosić o to czego odemnie żądasz obecnie.
— Dziękuję za radę. udam się tam natychmiast. — odrzekł Edmund.
Edmund Loriot wróciwszy do Paryża, kazał się zaraz zawieść do prefektury, a posławszy swój bilet wizytowy prefektowi, został bezzwłocznie przezeń przyjętym.
— Czem panu mogę służyć? zapytał tenże uprzejmie.
— Przychodzę do pana naczelnika, z bardzo śmiałą a może nawet niepodobną do wykonania proźbą. Jedna z moich chorych w szpitalu Charenton po dokonanej szczęśliwie operacji, odzyskała zmysły, lecz w tem schronieniu otoczoną jest posępnemi murami jakie na jej zdrowie źle oddziałać mogą. Zaledwie może dojrzeć mały skrawek nieba przez gęste kraty swej celi. Do zdrowia zaś jej potrzebne jest świeże powietrze, słońce, drzewa i kwiaty. W chwili zupełnego przez nią odzyskania zmysłów, zabójczą może być dla niej wiadomość, że się znajduje w domu obłąkanych. Żądała właśnie odemnie objaśnień w tej mierze. Dałem wymijającą odpowiedź, ale za dni kilka a może nawet jutro, stanowczo jej na to odpowiedź dać będzie trzeba. Czy wyjawienie prawdy nie stanie się dla niej śmiertelnym ciosem? któż ręczyć może... W imię przeto ludzkości; proszę o wolność dla tej kobiety, jeżeli ona nie jest zbyt wielką przestępczynią.
— Jakże się nazywa ta obłąkana? — zapytał naczelnik po chwili.
— Estera Dérieux.
— Każę natychmiast odszukać jej papiery i jeżeli to będzie możliwem, zadośćuczynię pańskiej proźbie.
Przywołany sekretarz przyniósł żądane księgi, ale pomimo starannych poszukiwań nie znaleziono w nich nazwiska Estery Dérieux pomiędzy temi którzy z rozkazu prefektury są zamknięci na osobności.
— Nie rozumiem dla czego jej tu niezamieszczono? — wyrzekł naczelnik; musi w tem być jakaś pomyłka. Zechciej pan przybyć tu jutro, o dziesiątej zrana, to kwestja ta będzie już rozwiązaną. Będę chciał wszystko uczynić dla pana, jeżeli to się okaże możebnem.
Po wyjściu Edmunda urządzono energiczne śledztwo, a przejęty tyloma fatalnemi sprawami naczelnik i tu upatrywał jakąś nową zbrodnię.
Wysłany dla sprawdzenia urzędnik do Charenton, powrócił z wiadomością, że inną ręką dopisane były wyrazy: „Odosobniona pod sekretem“ na rozkazie wydanym przez prefekturę.
— Pamiętam dobrze; rzekł prefekt do niego, że nic nie pisałem w rubryce uwag. Czy nie przypominasz pan sobie, który to z naszych agentów odwoził tę chorą do Charenton?
— Théfer, panie naczelniku.
Prefekt zmarszczył czoło.
— A co on teraz porabia? zapytał po chwili.
— Słyszałem, że ma zamiar podać się do uwolnienia.
— O tyle się więc już dorobił.
— Co do tego, nic niewiem. Przed niedawnym czasem nie posiadał żadnych oszczędności.
— Może otrzymał jaką sukcesję, skoro ma zamiar wyjść ze służby?
— Nic o tem nie słyszałem, ale wątpię bardzo.
— Trzeba żebyś pan jutro powtórnie pojechał do Charenton i przywiózł mi z tamtejszych akt rozkaz prefektury, o którym przed chwilą mówiłeś. Pragnę się naocznie przekonać kto się dopuścił tego fałszerstwa. Potrzeba się również dowiedzieć czy osoba na której żądanie umieszczono tę chorą, w domu obłąkanych, chce ją wziąść napowrót do siebie? Nazywa się ona pani Amadis, mieszka na Placu Królewskim № 24.
Wiemy już że przestraszona słowami Théfera pani Amadis, zaraz po oddaniu Estery do szpitala, wyjechała z Paryża.
Wiadomość ta niemiłe zrobiła na prefekcie wrażenie. Przypuszczał że to była ucieczka po dokonanej zbrodni do której i Théfer należał.
Nazajutrz, o oznaczonej godzinie Edmund Loriot stawił się w prefekturze.
— Powiedz mi doktorze; zapytał go naczelnik; czy jedynie w celu naukowym chcesz wziąść chorą do siebie?
— Niezupełnie, jeżeli wyznać mam prawdę.
— Znałeś więc pan tę kobietę przed jej chorobą?
— Nie znałem jej wcale.
— Ale znasz powód jej cierpienia?
— Zdaje mi się, że odgaduję i kto wie czyli w krótce nie oddam wielkiej przysługi sprawiedliwości, jeżeli pan naczelnik mianowicie przychyli się do mojej proźby.
— Najchętniej. Przygotowałem już raport odpowiedniej treści i ufam ci doktorze iż nie nadużyjesz mojej dobrej wiary.
— Co do tego, możesz pan być najzupełniej spokojnym.
Otrzymawszy potrzebne papiery do uwolnienia Estery, Edmund udał się natychmiast na Uniwersytecką ulicę.
— Wygrana! — zawołał wchodząc wesoło.
— Za kilka godzin przywiozę wam tu Esterę Dérieux.
— Tu... do mnie? — spytała radośnie Berta.
— Tak; uważam to miejsce za najodpowiedniejsze dla niej. Ty Berto jako zdrowsza, zajmiesz pokój na pierwszym piętrze, a ją umieścimy tu, na parterze.
Po uczynionych przygotowaniach Edmund wraz z Ireneuszem, wyruszyli do Charenton.
Zabranie Estery nie przedstawiało żadnej trudności, a chora po zdwojonej dozie odurzających narkotyków, poddawała się biernie wszystkiemu.
We dwie godziny później, nieszczęśliwa ofiara Jerzego de la Tour-Vandieu i przebiegłego Théfera, została umieszczoną w pawilonie na Uniwersyteckiej ulicy.
Dostarczony prefektowi rozkaz z Charenton, przyjęcia Estery tamże do domu obłąkanych, potwierdził jego domysły, co do współudziału w tym czynie Théfera. Potrzeba było więc teraz otoczyć i tegóż strażą, nie tyle w jego rządowych czynnościach, ile w życiu prywatnym.
Po głębszem zastanowieniu. prefekt posłał po znanego nam agenta Leblonda.
— Jeżeli pragniesz uzyskać wkrótce stopień inspektorski i gratyfikację trzysta franków — rzekł do niego to musisz szczerze odpowiadać na moje pytania. Wszak byłeś przez dłuższy czas dodanym do pomocy w służbie Théferowi, znasz więc jego stosunki i jego zwyczaje.
— Nie wszystkie, panie naczelniku, bo się z niemi pilnie ukrywał.
— Mniejsza z tem, lecz w każdym razie usłużyć mi możesz. Pragnąłbym wiedzieć szczegółowo gdzie on bywa, kogo u siebie przyjmuje i jakie listy odbiera. Jeżeli się dobrze wywiążesz z zadania, przyrzekam ci przyobiecaną nagrodę.
— Odkąd więc mam zacząć go śledzić?
— Natychmiast, nie zwlekając chwili. I nie czekaj nigdy z doniesieniem mi tego co odkryjesz. O każdej godzinie masz wolny wstęp do mnie, nawet i w nocy.
— Postaram się zadowolnić pana prefekta.
— Dobrze. Idź więc teraz i rozpoczynaj działanie.
W chwili gdy Leblond wychodził z gabinetu prefekta wszedł tam prokurator.
— Naczelniku! — rzekł do niego — musimy bezzwłocznie jechać do Bagnolet. Otrzymałem w tej chwili wiadomość że przy rozkopywaniu zawalonego szybu w kopalni, znaleziono ciało zamordowanego człowieka. Kto wie, czy to nie będzie miało łączności z poszukiwaną przez nas sprawą dorożki Nr. 13.
Za przybyciem na miejsce, smutny ich spotkał widok.
Ciało nieszczęśliwego człowieka uległo już częściowemu rozkładowi, do tego stopoia, że niepodobna było rozeznać jego rysów twarzy.
— Trzeba przeszukać kieszenie, — rzekł prefekt, — może znajdziemy jaki papier przy nim.
Było to zadanie nie łatwe do spełnienia. Odurzająca woń zepsutego ciała rozchodziła się po całej kopalni.
Wszelako jeden z robotników zachęcony wysokim wynagrodzeniem, przedstawił się jako ochotnik do tej czynności.
Przedewszystkiem należało wyjąć sztylet zatopiony aż po rękojeść w piersiach ofiary.
Obmyto go z zaschniętej krwi i oddano prefektowi, z kieszeni zaś wyjęte papiery przekonały władze, że owym zamordowanym, był poszukiwany przez nich inspektor Plantade.
Zostawmy tych urzędników zajętych spisywaniem protokółu, a przejdźmy na ulicę św. Dominika, do pałacu księcia Jerzego de la Tour-Vandieu.
Służba zauważyła, żs książę podczas swojej podróży bardzo schudł i pomizerniał, co łatwo dało się wytłumaczyć długą utrudniającą wędrówkę.
Pierwszego dnia po przyjeździe, Jerzy nie pokazywał się wcale, odczytując niby w swoim gabinecie nagromadzoną korespondencję.
Nazajutrz złożył kilka wizyt, ciesząc się, że żadnej nie miał od Théfera wiadomości. Trzeciego dnia z rana. otrzymał od pani Dick-Thorn list następującej treści:
Wiem żeś powrócił od dni kilku. Spodziewałam się, a nawet liczyłam napewno że cię zobaczę u siebie. Widzę że zapominasz o mnie, a to mi się wcale niepodoba.
Żądam ażeby w ciągu dni czterech, projektowane małżeństwo zostało zerwanem. a przyobiecane zawartem. Od tego na krok nie ustępuję.
Łańcuch więc którego ogniwa tak zręcznie połączyła przed laty pani Dick-Thorn, zaczynał znów ciężyć Jerzemu.
— Ach! — zawołał wściekły ze złości drąc list na szczątki, dla czegóż nie mogłem tej kobiety usunąć ze swojej drogi tak, jak usunąłem innych. Muszę jej być posłusznym i za to jej nienawidzę.
Przy śniadaniu spotkał się z Henrykiem. Postanowił już tym razem rozmówić się z nim stanowczo, mimo że nie był pewien zwycięztwa.
Henryk pierwszy ułatwił mu wstęp do tej sprawy.
— Słyszałem ojcze, — rzekł, — że jeździłeś wczoraj z wizytami. Czy byłeś u hrabiego de Lilliers?
— Nie byłem. Nie widziałem go wcale.
— Bardzo mi to jest przykrem. Takie pominięcie może hrabiego obrazić.
— Mniejsza z tem; rzekł lekceważąco Jerzy, nie było to przypadkowe pominięcie, ale krok z góry obmyślony.
— Nie rozumiem cię ojcze, wszak wiesz, że z córką hrabiego mam się w krótce żenić?
— Wiem, ale ten projekt nie zyskał nigdy mojej szczerej aprobaty, a obecnie mniej niż kiedykolwiek.
— Co mówisz ojcze?
— Najszczerszą prawdę. Hrabia według mnie nieposiada zdrowych zmysłów. Jego polityczne poglądy różnią się o całe niebo od moich. Myślałem o tem wiele podczas mojej podróży i przyszedłem do wniosku, że małżeństwo pomiędzy dwiema rodzinami odmiennych politycznych przekonań, jest rzeczą niemożebną.
Henryk słuchał go nieprzerywając, ale jego bladość twarzy i drżenie nerwów, objawiały wewnętrzne wzburzenie.
— Mój ojcze, zaczął po chwili, widzę z tego coś mi powiedział, że to wszystko dąży do odwołania udzielonego mi pozwolenia na to małżeństwo.
— Pozwolenia tego nigdy ci nie dawałem, a jeżeli bym je dał, to obecnie je odwołuję.
— Nie możesz więc ojcze zrozumieć, że ja kocham pannę de Lilliers i że zerwanie tego od tak dawna ułożonego związku, będzie dla mnie powodem wielu ciężkich zgryzot?
Jerzy wzruszył ramionami.
— Jesteś zbyt młodym, — odrzekł — by miłość w twoim sercu do tego stopnia zakrzewić się mogła. Zapomnisz!.. tak jak wielu innych przed tobą i jak wielu zapomni po tobie.
— Nigdy!... mój ojcze, nigdy!
— Zapomnisz! to tak być musi!... wołał książę unosząc się coraz gwałtowniej, zapominasz!... co ja żądam od ciebie.
— Niemasz prawa ojcze wymagać ofiar podobnych odemnie, nie służy ci władza stawać bezlitosnym i niesprawiedliwym.
— Bezlitosnym i niesprawiedliwym? powtórzył starzec marszcząc brwi surowo. Zapominasz jak widzę, czem byłbyś bezemnie, a czem jesteś z mej łaski. Wziąłem cię z domu podrzutków, nadając ci świetne nazwisko i książęcy majątek. Zostałeś moim synem, mam więc nad tobą w całej rozciągłości ojcowską władzę. Skutkiem tej adoptacji moi przodkowie stali się twemi przodkami. Odpowiadasz za ich honor nieskalany od wieków!... Na mnie więc ciąży obowiązek dopilnowania byś w chwili szału honoru tego nie splamił.
— Wdzięczen ci jestem za twoje dobrodziejstwo mój ojcze — odrzekł młody adwokat, — wszak nie rozumiem w czemby ucierpiał honor twoich pradziadów, gdybym idąc za głosem serca ożenił się z córką szlachcica, uczciwego któremu nawet prawnicy nie odmawiają głębokiego szacunku?
— Niemam zamiaru dysputować z tobą w tej kwestji, ale ci rozkazuję spełnić moje żądanie — rzekł książę, wyniośle. Taka jest bowiem moja wola.
— Jesteś ojcze bezlitosnym, okrutnym nad wyraz, ale skoro tego żądasz koniecznie, posłusznym ci być muszę. Drogo okupię zaprawdę majątek i nazwisko jakie mi nadałeś dodał z goryczą.
Książę odetchnął swobodnie, nieprzypuszczał bowiem aby zwycięztwo tak łatwo mu przyszło.
— Dziękuję ci mój synu — rzekł przyjacielsko, — ustępstwa tego nie będziesz żałował, bo nie przypuszczam ażebyś chciał zostać starym kawalerem. Znalazłem dla ciebie już żonę.
Henryk zbladł jak ściana.
— Żonę? — powtórzył drżącym głosem.
— Dla mnie żonę?
— Tak jest mój chłopcze, śliczną panienkę.
— Niemam zamiaru żenić się teraz.
— Nie wiesz o kim mówię, a już się naprzód zastrzegasz. Skoro się dowiesz jestem pewny że zmienisz zdanie.
— Nigdy! mój ojcze. Nie pragnę zawierać teraz małżeństwa.
— Znasz ją bowiem dobrze, — ciągnął starzec dalej, — jest to córka mego dawnego przyjaciela pana Dick-Thorn.
Henryk zerwał się z krzesła.
— Czy znasz ojcze przeszłość jej matki?.. — zawołał gwałtownie. — I dla niej to, dla niej... mam poświęcić moją miłość dla panny de Lilliers? O! nigdy mój ojcze... nigdy!
Te słowa dostatecznie przekonały księcia, że jego przybrany syn wiedział o wiele więcej niźli powinien był wiedzieć.
Niechcąc pozostać w nieświadomości i pragnąc dowiedzieć się, co mianowicie wie Henryk o pani Dick-Thorn, zagadnął go z obawą:
— Wytłumacz się jaśniej!... dla czego to małżeństwo przejmuje cię takim wstrętem?
Henryk w miejsce odpowiedzi, zapytał:
— Od jak dawna znasz ojcze panią Dick-Thorn?
— Od lat dziewiętnastu. Znałem ją jeszcze młodem dziewczęciem we Włoszech. Następnie spotkałem ją w Paryżu, gdzie czasowo zamieszkiwała, nakoniec widziałem ją w Anglji jako żonę bogatego i powszechnie szanowanego dżentlemana, z którym się spotykałem w domach tamecznej arystokracji.
— A przed pierwszym spotkaniem się z nią przed laty dziewiętnastu, czy wiesz mój ojcze, czem była ta kobieta?
— Prowadziła życie swobodne i niezależne, na jakie dozwalał jej majątek.
— Mylisz się ojcze! Ta wykształcona i dystyngowana kobieta, była prostą zbrodniarką.
— Zbrodniarką?! — zawołał książę z dobrze udanym zdumieniem.
— Tak, czyli raczej wspólniczką zbrodniarzów.
— Wszystko co mówisz niema najmniejszego sensu i zasady.
— Przekonasz się, że mówię prawdę. Dwadzieścia lat temu ta kobieta kazała zabić pewnego człowieka na moście Neuilly. Sama była obecną przy tem morderstwie, a w nagrodę płatnemu przez nią zbrodniarzowi, podała w winie truciznę.
Książę de la Tour-Vandieu, wzruszył ramionami.
— I nie ukarano jej za to? — rzekł z lekkim uśmiechem. Przyznasz, że to dziwne.
— Być może... A jednak tak było... Mam na to dowody.
— Masz dowody... Gdzie... jakie? — zapytał drżąc z lekka.
— Tak! żyjące dowody... z których skorzystam, aby rozpocząć na nowo sprawę rehabilitacji niewinnie skazanego człowieka.
— Mów jaśniej... Nic cię nierozumiem, — rzekł Jerzy spokojnie.
— Dobrze, opowiem wszystko co wiem. Ta nędznica która obecnie nazywa się panią Dick-Thorn, miała dwóch wspólników. Ten którego chciała otruć żyje i we właściwym czasie przemówi. Drugi, niegodziwszy jeszcze od tamtego, nowemi zbrodniami usiłuje zatrzeć ślady pierwszej zbrodni. Sądzi, że jest bezpiecznym, a jednak my go już trzymamy i lada dzień wpadnie nam w ręce. W obec tych dwóch ludzi. Wątpię ażeby pani Dick-Thorn chciała jeszcze udawać cnotliwą. Sądzę że usłyszawszy to co ci powiedziałem mój ojcze nie zechcesz mnie więcej nakłaniać do małżeństwa z córką takiej zbrodniarki.
Wejście służącego przerwało dalszą rozmowę.
Lokaj oznajmił, że Edmund Loriot przybył i chce się widzieć z Henrykiem w pilnym interesie.
Młody adwokat wyszedł natychmiast, a książę zostawszy sam, upadł na krzesło, przez długi czas niemogąc pokonać trwogi i wzruszenia.
Podniósłszy się wreszcie zaczął przechadzać się po pokoju dużemi krokami mówiąc do siebie:
— Z kąd ten chłopiec wie o tem wszystkiem? Kto mu to mógł powiedzieć?... i kto go nakłania do wznowienia sprawy Pawła Leroyer? Cała rodzina tego skazańca wymarła. Ireneusza Moulina niema w Paryżu, Jan-Czwartek na którego świadectwo tak liczy, nie żyje. Estera Dérieux zamknięta w domu obłąkanych na zawsze. Zkąd więc ma grozić nam niebezpieczeństwo? Miałżeby Henryk chcieć mnie obwiniać... mnie, swego przybranego ojca?... księcia de la Tour-Vandieu, to niepodobna!...
Skoro wykryje zresztą, że jam należał także do tej sprawy, zaniecha wznowienia śledztwa, jestem tego pewny, choćby ze względu na nazwisko które mu nadałem. Z tej strony niemam się czego obawiać, ale w każdym razie powiadomię o tem Théfera.
Ukończywszy powyższy monolog jakim się nieco uspokoił kazał zaprządz konie do karety i pojechał do swego wiernego doradcy agenta.
Henryk tymczasem umawiał się z Edmundem w swoim gabinecie, co do rozpocząć mającej się sprawy.
Wieczorem dnia tegóż, mieli się udać obadwa do Jana-Czwartka, dla spisania pierwszego protokółu, przy czem bezwarunkowo Berta chciała być obecną.
∗
∗ ∗ |
Agent Leblond wyćwiczony przez Théfera w sztuce „charakteryzowania sobie twarzy“ wyszedł ze swego mieszkania przebrany za handlarza starej garderoby, udając się na ulicę Pout-Louis-Philipe, do siedziby Théfera.
Pragnął dowiedzieć się co pan inspektor porabia, a w ostatnim razie, zakraść się do jego mieszkania i przetrząsnąć rzeczy.
Po całogodzinnem oczekiwaniu, ukazał się Théfer, idący spokojnie do swoich czynności.
Leblond podążył o kilkadziesiąt kroków za nim, a przekonawszy się że idzie ku środkowi miasta, wrócił się do mieszkania inspektora.
Znając dobrze wejście, bo często przychodził do niego z raportami, szybko wbiegł po schodach, a stanąwszy u drzwi wyjął z kieszeni gałkę miękkiego wosku.
W chwili gdy zaczął odciskać zamek, posłyszał kroki na schodach.
— Uciekajmy!... — wyszepnął — idzie tu jakiś mężczyzna bardzo elegancko ubrany. Trzeba się skryć na czwarte piętro.
To mówiąc, wsunął się cicho na górę, śledząc nowo przybyłego, który się zatrzymał pode drzwiami Théfera dzwoniąc gwałtownie.
Żadnej wszakże jak wiemy nie otrzymał odpowiedzi, ponieważ agenta nie było w domu.
Książe Jerzy którego zapewne odgadują czytelnicy w osobie owego eleganckiego dżentlemana, doznał nieprzyjemnego zawodu. Niechcąc jednakże odbywać drogi napróżno, wyjął z kieszeni notatnik i na wydartej kartce papieru napisawszy coś ołówkiem, wsunął przez szparę znajdującą się pomiędzy drzwiami a podłogą.
Widząc to Leblond omal nie krzyknął z radości.
— Tego mi było trzeba!... — rzekł do siebie. — Bez trudu wykryję może jaką ważną tajemnicę. Zaczekam tylko na odejście tego starego eleganta.
Jerzy załatwiwszy się w ten sposób, wsiadł do karety oczekującej na niego przy rogu ulicy św. Antoniego.
Lobland natenczas jednym prawie skokiem zbiegłszy ze schodów, pospieszył do żelaznego sklepu, gdzie kupiwszy kawałek drutu idąc z powrotem do mieszkania Théfera, zakrzywił go na haczyk.
Tym to haczykiem wydobył z łatwością włożoną świeżo karteczkę i ku wielkiej swojej radości wyczytał na niej te słowa:
— Ha! ha! — zawołał agent z rozpromienioną twarzą. Schadzka w całem znaczeniu tego słowa, „Powiadom osobę z Berlińskiej ulicy“. Podpisu niema żadnego. Nic to wszelako nie szkodzi. W krótce bądź co bądź poznamy tego który pisał te słowa. Spieszyć się tylko trzeba z odniesieniem kartki do prefektury.
Naczelnik publicznego bezpieczeństwa tylko co powrócił z Bagnolet.
— Masz co nowego? — zapytał patrząc ciekawie na przebranego agenta.
— Mam panie naczelniku i rzecz bardzo ważną. To mówiąc podał kartkę.
— Gdzieś to znalazł? — zapytał naczelnik po przeczytaniu.
Leblond w krótkości opowiedział co zaszło.
— Znakomita zdobycz! — zawołał naczelnik. — W niej to prawdopodobnie odnajdziemy klucz do rozwiązania zagadki.
— Co mam teraz robić panie naczelniku? — pytał agent.
— Wracaj natychmiast do mieszkania Théfera i połóż kartkę w to samo miejsce. Ja ze swej strony powiadomię prefekta i prokuratora.
— Dobrze panie. To mówiąc wyszedł.
Podczas gdy się to działo w prefekturze, dorożka zajechała przed dom podrzutków przy ulicy de l’Eufer. Woźnica zsiadłszy polecił posłańcowi dopilnować konia, a sam wszedł do sieni.
Dorożka opatrzona była numerem 13.
Był to więc dobrze znany nam Piotr Loriot który przybył dla zasiągnięcia wiadomości o złożonem tam przed laty chłopięciu. Dowiedział się jednak w kancelarji iż rzeczy tej nie będzie można na poczekaniu załatwić, ponieważ trzeba było napisać podanie na stemplowanem papierze, na które odpowiedź dopiero za kilka godzin uzyskać było można.
Jeden z urzędników widząc zakłopotanie Piotra, ofiarował się napisać mu podanie jakie brzmiało mniej więcej w tych słowach:
„To dziecię znalazłem na godzinę przed tem, pod bramą jednego z domów na Polu Elizejskim.
— Teraz niech pan to podpisze — rzekł do niego urzędnik — a będziemy w porządku. Wieczorem zaś, zgłosisz się pan po odpowiedź.
— Gdyby to było możebnem, wołałbym zostawić pieniądze na posłańca — rzekł Loriot prosząc o łaskawe mi odesłanie.
— Najchętniej; jeśli to panu dogodniej.
∗
∗ ∗ |
Wiemy że tegoż samego wieczora Henryk de la Tonr-audieu wraz z Ireneuszem i Edmundem, mieli się udać do Jana-Czwartka.
Stary ten rzezimieszek pomimo strasznej rany żył i względnie czuł się dość dobrze.
Młody doktór dokładał wszelkich starań aby go przy życiu utrzymać, dopóki nie złoży zeznań i nie podpisze takowych.
Dozorczyni przeznaczona mu do usług wzorowo wykonywała swe obowiązki.
W tej chwili gdy wchodzimy do jego mieszkania, Jan-Czwartek siedzi przed piecem w wygodnem fotelu, a pani Urszula (tak się nazywała dozorczyni) przyrządza mu pożywny rosół.
— Doktór kazał pić panu stare wino Bordeaux, kupiłałabym je, ale już niemam pieniędzy.
— Oto najmniejsza — rzekł; zaraz pani dostarczę świeżą monetę, ale musisz pani wyjść po nią na podwórze.
— Na podwórze? zapytała zdumiona Urszula.
— Tak; tuż pod mojemi oknami rosną dwa krzaki bzu. Stojącym w sieni rydelkiem wykopiesz pani po ich prawej stronie, blaszane pudełeczko. W tej to bezpiecznej kasie złożyłem cały mój skromny majątek.
— Jakaś dziwna myśl!.. — zawołała Urszula. — A gdybyś pan był tak umarł nie odzyskawszy przytomności, twoi spadkobiercy nie byliby nigdy znaleźli pieniędzy.
— Niemam żadnych spadkobierców — odparł Jan-Czwartek — lecz uwaga pani bardzo pożyteczną mi będzie.
Pani Urszula powróciła wkrótce z pudełkiem w ręku.
Jan-Czwartek otworzył je, a wyjąwszy banknot tysiąc frankowy; podał go swej dozorczyni mówiąc:
— Zmień go pani na wino, skoro je doktór używać zalecił i kup mi arkusz stemplowego papieru; napiszę testament.
— Bardzo dobrze; to nigdy nie zaszkodzi.
To mówiąc wyszła z mieszkania, a Jan-Czwartek popadł w zadumę.
— Gdybym nie wyszedł z tej choroby — rzekł do siebie — to przynajmniej choć w części wynagrodzę złe które uczyniłem.
Około dziewiątej, wszedł Edmund Loriot, Henryk, Ireneusz i Berta.
Jan-Czwartek spostrzegłszy dziewczynę nieświadom prawie tego co czyni, upadł przed nią na kolana, wołając błagalnie!
— O! przebacz!.. przebacz mi pani!..
Łzy obficie spływające po wychudzonych policzkach i korna postawa starego grzesznika, rozrzewniły wszystkich. Edmund chciał go podnieść obawiając się aby głębokie wzruszenie nie spowodowało otworzenia się rany.
Jan-Czwartek odsunął go z lekka.
— Nie... nie! doktorze; — wyjąknął łkając — pozwól mi na klęczkach przeprosić tę która wskutek moich zbrodni przecierpiała tyle!.. Tak pani — dodał zwracając się do Berty — to moja głowa powinna była spaść na rusztowaniu. Czuję że umrę niezadługo, a jakkolwiek jestem nikczemnikiem, wybacz mi moje przestępstwo, mimo że na twe przebaczenie nie zasługuję.
Berta rozrzewniona wywołanemi wspomnieniami nie była w stanie przemówić słowa. Edmund zastąpił ją w tej mierze.
— Panna Leroyer — rzekł — nie może zapomnieć niezasłużonej hańby jaka przez lat tyle ciążyła na pamięci jej ojca, nie może zapomnieć strasznych nieszczęść jakie przebyła, ale może przebaczyć człowiekowi który jako ślepe narzędzie w ręku innych, stał się tych nieszczęść przyczyną pod warunkiem jeśli ten człowiek dopomoże teraz do oczyszczenia pamięci jej ojca.
— Przysięgam że powiem wszystko i dotrzymam słowa — zawołał Jan-Czwartek — choćby mi przyszło oskarżyć i siebie. Sprawiedliwość przedewszystkiem!
Henryk de la Tour-Vandieu wysunął się teraz na środek pokoju.
— Ach! to pan... panie Henryku!.. — zawołał Jan. Jakże się cieszę że to pan podejmuje się tej sprawy. W takich dobrych rękach nie może być przegraną. Pan zatem będziesz ze mnie spisywał protokuł. Przysięgam że powiem prawdę i jeśli Bóg pozwoli że żyć będę, to samo powtórzę w sądzie. Nie żałuję już życia, lżej mi ze świata schodzić, czując że ten dobry anioł panna Berta w części mi chociaż przebaczyła.
— Uspokój się pan!.. — rzekł Edmund widząc to nadzwyczajne wzruszenie Jana, bo inaczej nie ręczę za twoje życie.
W czasie składania zeznań, Jan pokilkakrotnie uskarżał się na dotkliwy ból w ranie i prosił doktora aby mu kazał podać lekarstwo.
Nie wiele to jednak pomogło i Henryk był już w obawie że przed skończeniem protokułu chory umrzeć może.
— Widzę — rzekł — z opowiadania pana Ireneusza Moulin, że pani Dick-Thorn więcej żałowała utraconych dokumentów aniżeli pieniędzy. Czyś pan nie znalazł żadnych papierów w tym pugilaresie?
— Nie szukałem niczego więcej — odparł słabym głosem Jan-Czwartek — wszak nie przypuszczam by się w nim one znajdowały.
— Nie zauważyłeś pan jakiego szczególnego znaku na tym pugilaresie?
— Owszem, były na nim litery C. G.
Młody adwokat zaczął się zastanawiać.
— Czyś go pan zgubił, lub też go panu zabrano? — zapytał po chwili.
— O ile mi się zdaje musiał mi go zabrać Fryderyk Bérard wówczas gdym pod zadanym ciosem padł bezprzytomny na ziemię. Pamiętam bowiem dobrze, żem go miał przy sobie w restauracji pod „Czarną gałkę“.
— O której godzinie mniej więcej napadł na pana ów Fryderyk Bérard.
— Około pierwszej po północy.
— Mocno mnie to dziwi, bo właśnie o wpół do pierwszej, na rogu Amsterdamskiej ulicy znalazłem podobny pugilares z takiemi samemi literami. Był on z czarnego safjanu ze srebrnym znakiem.
— A były w nim pieniądze? — zapytał Jan-Czwartek.
— Nie było ani grosza.
— W takim razie — zawołał Jan — domyślam się wszystkiego. To nie Fryderyk Bérard zabrał mi pugilares, ale mój towarzysz, niejaki Mignolet który wraz ze mną był w restauracji.
— Nie ulega więc wątpliwości — rzekł Henryk, — że znaleziony przezemuie pugilares jest własnością pani Dick-Thorn. Tą jednak rzecz pozostawimy na później, a teraz powiedz mi pan jeszcze jakiemi literami by podpisany ten list wzywający starego doktora z Brunoy na schadzkę?
— Literami Z. de la T. V.
Henryk zanotował sobie podyktowane litery.
— A czy nie starałeś się dowiedzieć czyj podpis podrobić wam kazano.
— Ja starałem się o to — przerwał Ireneusz obawiając się ażeby Jan-Czwartek nie wypowiedział przed czasem swoich podejrzeń co do księcia. Starałem się, śledziłem ale te litery do tylu nazwisk zastosować się dadzą że trudno z nich dojść coś pewnego.
— A gdzież teraz znajduje się człowiek który ten list napisał?
— Siedzi w więzieniu.
— To dobrze. W razie potrzeby będziemy wiedzieli gdzie go szukać. A co do dziecka porzuconego wówczas przez pana pod bramą domu, niceś się pan dotąd nie dowiedział?
— Owszem — odezwał się Edmund. — Mój stryj cudownem zrządzeniem Opatrzności, tego samego wieczora zabrał chłopca w dorożkę i odwiózł go domu podrzutków. Co się następnie z nim stało, dowiemy się jutro od mojego stryja który dziś w tem celu rozpocząć miał odpowiednie starania.
— Bardzo dobrze; jest to niezmiernie ważna kwestja. Według mnie cała ta zbrodnia miała na celu usunięcie dziecka być może prawego spadkobiercy. Podczas dzisiejszego wieczoru, uporządkuję u siebie w domu zeznania Jana-Czwartka i napiszę skargę do sądu na panią Dick-Thorn i Fryderyka Bérard, którą jutro przyniosę tu do podpisu. Następnie udam się do prokuratora i rozpocznę proces. Do widzenia więc jutro.
Berta przed wyjściem zbliżyła się do Jana-Czwartka a podając mu rękę wyrzekła:
— Niech ci Bóg wynagrodzi to wszystko co dla mnie czynisz obecnie.
Jan z oczyma łez pełnemi chciał się powtórnie rzucić jej do nóg, lecz Edmund go powstrzymał lękając się o jego zdrowie.
W kilka chwil potem stary rzezimieszek zostawszy sam, przywołał swoją dozorczynię.
— Przysuń mi pani stolik, — rzekł do niej — i przygotuj wszystko, co potrzeba do pisania.
— Czy nie lepiej byłoby to odłożyć na jutro, pan jesteś dziś bardzo zmęczonym; — rzekła troskliwie o jego zdrowie.
— Nie! wolę dziś to załatwić, — odrzekł. — Kto wie, czy jutro żyć będę.
Pani Urszula przygotowała wszystko choremu, który przysunąwszy się do stolika na nagłówku arkusza stemplowego papieru położył napis dużemi literami:
∗
∗ ∗ |
Była godzina jedenasta wieczorem.
W pałacu Jerzego de la Tour-Vandieu przy ulicy św. Dominika, ciemność panowała zupełna. Wszyscy zdawało się że są już pogrążeni we śnie.
Henryka nie było w domu, ale raz na zawsze przykazał ażeby służba na niego nie oczekiwała i jego więc lokaj udał się także na spoczynek.
Jednakże mimo tego pozornego uśpienia, najważniejsza osoba, to jest książę Jerzy de la Tour-Vandieu czuwał, o śnie nie myśląc wcale.
Wybierał się on do swego mieszkania w Batignoles; gdzie naznaczył schadzkę pani Dick-Thorn i Théferowi swym wspólnikom.
Przeszedłszy do swego gabinetu, rozpoczął ubieranie się, a zaopatrzony w ślepą latarkę, wyruszył znanym nam skrytem przejściem wiodącym do pawilonu przy Uniwersyteckiej ulicy.
Po kilku minutach znalazł się w przedsionku pawilonu.
Nie przypuszczając ażeby ktokolwiek dostać się tam mógł bez jego pozwolenia wszedł swobodnie nie obawiając się ażeby go spostrzeżono. Na marmurowym słupie postawił latarkę aby ją zabrać za powrotem w swą podróż podziemną.
Nagle drgnął, przystanął. Jakiś niezwykły odgłos dobiegł do uszu jego. Stał chwilę rozglądając się na wszystkie strony i ku wielkiemu swemu zdziwieniu ujrzał przez uchylone drzwi promień światła przedostający się na pałacowy korytarz.
— Co to jest?... — pytał w duchu sam siebie, niemogąc pokonać przerażenia. — Mieliżby złodzieje zakraść się tutaj? Niemogę wołać o pomoc, bo wydałbym swoją tutaj obecność. Sam będąc bezbronnym, narażać się niepodobna.
Zbliżył się na palcach do drzwi uchylonych, przypatrując się zblizka.
Na kominku palący się ogień, jasne rzucał światło na pokój; na stole stała paląca się świeca.
— Kto to być może? — zapytywał sam siebie. — Widocznie Henryk w czasie mojej nieobecności musiał komuś gościnnie otworzyć drzwi tego domu, a zbliżywszy się o kilka kroków od łóżka:
— Kobieta!... zapewne kochanka Henryka... — zawołał książę.
Zaciekawiony, nachylił się po nad śpiącą i jednocześnie odskoczył przestraszony krzycząc przeraźliwie:
— Estera!... Estera Dérieux!..
Na głos ten, wdowa po Zygmuncie, zerwała się i usiadła na posłaniu.
Światło świecy padało na twarz Jerzego.
Ujrzawszy go Estera, wyskoczyła z łóżka i jak przed laty wściekła z żalu i rozpaczy, pobiegła ku niemu.
— Złodzieju! — zawołała, — mam cię nareszcie!... Powiedz coś zrobił z mem dzieckiem?
Po latach dwudziestu dwóch, obudziła się inteligencja obłąkanej, obudziła się na widok człowieka, który zdruzgotał jej szczęście.
Jerzy zarówno przypomniał sobie ową noc tak straszną.
Zobaczywszy wdowę po swoim bracie zbliżającą się do niego z wyciągniętemi rękoma, przestraszył się i cofnął w głąb pokoju, lękając się by tak, jak przed laty udusić go niezechciała.
— To ty zbrodniarzu! — wołała gwałtownie. — Ty!... ja ciebie poznaję!... Przychodzisz mi zabrać mojego syna i chcesz go zabić, ale i dziś jak wtedy bronić go będę przed tobą i zanim się zbliżysz do niego ja cię wprzód uduszę morderco!
I rzuciła się ku niemu, zaciśniętemi palcami dotykając jego szyi.
Oszalały z przestrachu uciekał przed nią a w tej ucieczce przewrócił stolik na którym stała paląca się świeca. Ciemność głęboka zapanowała w pokoju. Słabe tylko światło dopalających się głowni na kominku rzucało niepewne blaski na tę całą scenę.
Jerzy nadaremnie szukał drzwi by uciec przed tem strasznym zjawiskiem. Jak dzikie zwierzę zamknięte w klatce, obiegał pokój na około, nie mogąc znaleść wyjścia.
Estera dopędziła go wreszcie, a pochwyciwszy za ubranie, zatrzymała go w miejscu.
W tej rozpaczliwej chwili nie widząc innego dla siebie ratunku, odepchnął tak silnie nieszczęśliwą, że padła z bolesnym jękiem na ziemię.
Oswobodzony z grożącego mu niebezpieczeństwa, dobiegł drzwi wreszcie i w oka mgnieniu dostał się do ogrodu. Drżąc cały jak liść z przerażenia, zaledwie zebrać zdołał rozpierzchnięte myśli.
— Kto tę kobietę tutaj sprowadził? — zapytywał w duchu sam siebie. Jakiś piekielny spisek uknuto znów na moją zgubę i nowe zagraża mi niebezpieczeństwo.
Po kilku minutach, oprzytomniawszy cokolwiek, poszedł w stronę Uniwersyteckiej ulicy.
Dochodził już do muru oddzielającego tę posiadłość od ulicy, gdy usłyszał turkot zajeżdżającej dorożki i otwieranie kluczem furtki ogrodowej.
Jerzy nie zdążył nawet pomyśleć nad tem kto byli ci nieznani goście. Biegł jak szalony ku pawilonowi, zkąd zabrawszy pozostawioną na słupie latarkę, wracał podziemnym wejściem do swego pałacu. A wielki już czas był na to, ponieważ tuż prawie za nim szli: Henryk de la Tour-Vandieu, Ireneusz Mouliu, Edmund i Berta.
Łatwo wyobrazić sobie ich przerażenie gdy zobaczyli przewrócony stolik, złamaną świecę z lichtarzem i Esterę leżącą bez przytomności na ziemi.
Podniesiono ją natychmiast, a sprowadzona z góry Franciszka nie mogła objaśnić jaka dziwna walka odbyła się w dolnym mieszkaniu, gdyż zasnąwszy snem głębokim nic nie słyszała.
Przy usilnem staraniu Edmunda w kilka minut ocucono Esterę.
— Gdzie mój syn? — pytała otworzywszy oczy; — wszak tu stał przy mnie w kolebce. Ten zbrodniarz po raz drugi chciał mi go wydrzeć i zabić. Ale i tym razem go ocaliłam. Przywołajcie tu panią Amadis i mojego męża. Ona powróci mi syna.
Otaczający słuchali tych słów z wzruszeniem, choć było widocznem, że chora nierozumiała sama tego co mówi.
— Według mnie — rzekł Henryk, — obłęd nie ustąpił wcale i nie pojmuję mój Edmundzie dla czego się tak cieszyłeś stanem jej zdrowia.
— Bo nierozmiesz tego mój drogi, że to jest właśnie stan przejściowy. Pamięta ona dobrze zaszłe wypadki przed jej chorobą, ale nie może jeszcze poznać miary czasu. Zdaje się jej że to jest nazajutrz po dniu w którym postradała zmysły.
— Postradałam zmysły... mówicie że jestem warjatką? zawołała Estera dosłyszawszy ostatnie słowa. Sądzicie więc że niewiem co mówię? O! ja dobrze wszystko pamiętam! Jestem w Brunoy, od tygodnia z panią Amadis. Mój ojciec pozostał w Paryżu. Nie wie on o niczem, ale mi przebaczy skoro się dowie o naszem zawartem małżeństwie. Mam syna, którego jakiś zbrodniarz chciał mi wydrzeć... Broniłam mojego dziecka, lecz nagle jakiś wystrzał powalił mnie na ziemię. Straciłam przytomność, ale mój syn ocalał dzięki staraniom doktora Leroyer.
— Doktora Leroyer? — powtórzyli jednomyślnie Berta, Henryk i Ireneusz.
— Widzicie! — zawołał Henryk, — nie omyliłem się więc. Historja Estery Dérieux, łączy się ze zbrodnią popełnioną na moście Neuilly.
Estera przecząco potrząsnęła głową.
— Nie! — odpowiedziała. Ja mówię wam o Brunoy. Doktór Leroyer przychodził tam do mnie codziennie. Miałam piękny pokój na dole, ale nie ten co teraz... — dodała, rozglądając się w około.
Skurczone brwi obłąkanej i zaduma widoczna na jej twarzy, dowodziły, że starała się zebrać wspomnienia.
— Nie wysilaj się pani nadaremnie, — rzekł Edmund, — ja dopomogę twojej pamięci. Opowiem ci wszystko później i wtedy dopiero odpowiadać będziesz na moje pytania.
— Dobrze, — odrzekła. — Ale powiedzcie mi przedewszystkiem, dla czego tu niema pani Amadis i mojego męża? Dla czego tu niema mojego syna w kołysce?
— Bo syn pani już wyrósł z kolebki; — odrzekł Edmund.
— Ale czy żyje? — zawołała z obawą.
— Nie mogę pani teraz na to odpowiedzieć. Za chwilę powiemy o nim. Jak dawno syn pani przyszedł na świat.
— Przed kilkoma dniami.
— A jakiż rok jest teraz?
— Tysiąc osiemset trzydziesty piąty.
— Mylisz się pani. Mamy obecnie rok 1857, czyli że dwadzieścia dwa lat upłynęło od chwili w której pani znajdowałaś się w Brunoy.
Wdowa wpatrywała się w niego ze zdumieniem.
— Jestże to prawdą... Czyliż to możliwem? — zapytała.
— Możliwe jest pani, bo przez te dwadzieścia dwa lata, nie żyłaś, ale wegetowałaś.
— Mój Boże!... — wyszepnęła; — wspominałeś coś pan o pomięszaniu zmysłów. Czy ja istotnie byłam obłąkaną? — pytała Estera.
— Tak pani, ale teraz jesteś już wyleczoną zupełnie — odrzekł Edmund.
— Cóż więc się działo z mojemi ukochanemi, przez czas mojej nieprzytomności?
— Dowiemy się o tem jeżeli nam pani zechcesz dopomódz.
— Pytaj pan; będę chętnie odpowiadała.
— Co pani robiłaś w Brunoy?
Estera zaczerwieniła się jak szesnastoletnia panienka i zaczęła mówić:
— Wyjechałam tam z moją przyjaciółką na czas słabości. Pragnęłam błąd swój ukryć przed ojcem. Leczył mnie właśnie doktór Leroyer. Po przyjściu na świat syna, znajdowałam się pomiędzy życiem a śmiercią. Wówczas to sprowadzono księdza, który mnie pytał czy chcę pojąć za małżonka człowieka którego kochałam nad życie... W kilka minut później, syn już miał nazwisko, a ja byłam księżną de la Tour-Vandieu.
Okrzyk zdumienia wydarł się naraz ze wszystkich piersi.
— Księżną de la Tour-Vandieu? — powtórzył Henryk osłupiały.
— Tak, — odpowiedziała Estera. — Człowiek którego kochałam i który mnie pojął za żonę, nazywał się Zygmunt Armand książę de la Tour-Vandieu, pan Francji, po którym mój syn odziedziczył te tytuły.
Słysząc to Henryk, pobladł śmiertelnie.
Zapytywał sam siebie do jakiego tajemniczego dramatu a może i krwawego morderstwa wmięszane było nazwisko książąt de la Tour-Yandieu?
Ireneusz Moulin przypomniał sobie jednocześnie to, co kiedyś notarjusz wyrzekł do Jana-Czwartka, odnoszące się do zbrodni na moście Neuilly i w duchu posądzał księcia Jerzego o popełnione morderstwo.
— A cóż się stało z dziecięciem pani? — zapytał Henryk drżącym od wzruszenia głosem.
— Od chwili gdym padła ugodzona strzałem, nic sobie nieprzypominam, — odrzekła Estera.
— I trzeba ażebym tu przed chwilą spotkała znów tego samego człowieka, który godził na życie mojego dziecka w Brunoy i tak jak wtedy, walczyłam z nim teraz. Niestety był silniejszym odemnie.
Gwałtownym pchnięciem powalił mnie na ziemię. Upadłam w walce i straciłam przytomność.
— Mówisz pani, że widziałaś tu tego człowieka? — zawołał młody adwokat; — to niepodobna!... To sen, to hallucynacja.
— Nie, to nie sen, — odparła żywo Estera, — widziałam go i poznałam. Podstarzał się bardzo, to prawda. Ma zapadłe policzki, włosy prawie białe, ale taż sama twarz pozostała, toż samo spojrzenie!
Henryk de la Tour-Vandieu skamieniał z przerażenia.
Nikt w około niego nie śmiał przerwać ponurej ciszy, wszyscy mieli jedną i tę samą myśl, wszyscy dorozumiewali się strasznej tajemnicy!...
— A teraz, — rzekła Estera zwracając do Edmunda Loriot, — na pana kolej odpowiadać na moje pytania. Jakie wypadki zaszły od tej katastrofy w Brunoy? Co się dzieje z moim mężem Zygmuntem?
— Umarł od lat dwudziestu; — odparł Ireneusz.
— Umarł! — zawołała, zalewając się łzami.. — A mój syn... gdzie syn? — pytała ze łkaniem.
— W ów pamiętny wieczór powierzono syna pani opiece doktora Leroyer. W dzień śmierci księcia Zygmunta, wciągnięto doktora w zasadzkę, z której nie wyszedł już żywym. Dziecko zaś zginęło bez wieści.
Ten cios był już nad siły biednej kobiety. Załamała ręce z rozpaczą, wybuchając płaczem.
— A więc i dziecka już niemam! Wszystkom utraciła... Po cóż zbudziliście mnie do życia, skoroście nie mogli dać mi żadnej pociechy? Czem zawiniłam względem pana doktora, żeś mi wyrządził taką wielką krzywdę?
— Nie wszystko jeszcze stracone; — przerwał Ireneusz. Miej pani nadzieję, być może iż kiedy jeszcze odzyskasz swojego syna...
Tu opowiedziano Esterze całe zajście na moście de Neuilly i przypuszczalne umieszczenie jej syna w domu podrzutków.
Henryk de la Tour-Vandieu posępniał coraz widoczniej Siedział z opuszczoną głową na piersi, niemówiąc nic do nikogo.
Nowe pytania Estery, wyrwały go z tej bolesnej zadumy.
— Kto mógł spełnić taką zbrodnię i w jakim celu? — pytała.
Nikt nie miał odwagi na to odpowiedzieć. Henryk najpierwszy przerwał tę ponurą ciszę.
— Będziemy się starali to zbadać; — odrzekł przytłumionym głosem. Wracam do domu ażeby zająć się tą sprawą i uporządkować notatki. Jutro się z wami zobaczę.
Uściśnieniem ręki pożegnał wszystkich i wyszedł z pawilonu.
Wróciwszy do pałacu zauważył że w mieszkaniu księcia ciemno było zupełnie. Nie wyszedł tam, ale zwrócił się wprost do swego gabinetu.
Pomiędzy nagromadzonemi na biurku papierami, gorączkowo szukał przedmiotu do którego dotąd nie przywiązywał żadnej wartości.
Był nim ów pugilares znaleziony przezeń na rogu Amsterdamskiej i Berlińskiej ulicy. Odszukawszy, otworzył go z pośpiechem.
∗
∗ ∗ |
Po wyjściu Henryka, Edmund Loriot i Ireneusz Moulin spojrzeli na siebie wzajem. Nie mieli odwagi podzielić się myślami jakie się im tłoczyły tłumnie do głowy.
Pierwszy Moulin przerwał milczenie.
— Co tu począć? Jak uwolnić biednego Henryka od tak strasznej sprawy? — zaczął z westchnieniem. — Jak żądać od niego aby wykazał winę własnego ojca? Nie podpada już bowiem wątpliwości, że Jan-Czwartek się nie mylił. Wspólnik pani Dick-Thorn ukrywający się pod nazwiskiem Fryderyka Bérard, nie jest kto inny jak tylko Jerzy de la Tour-Vandieu.
— Położenie tego biednego chłopca, — rzekł Edmund, jest bez wyjścia. Lękam się, aby w przystępie rozpaczy nie odebrał sobie życia.
— Bardzo cierpię i ubolewam, — wtrąciła Berta, — iż nasz przyjaciel i opiekun z mojej przyczyny tak ciężkich doznaje utrapień.
— Odgadłem w spojrzeniu Henryka, — rzekł znów po chwili Edmund, — odgadłem jakieś niezłomne postanowienie. Nie należy on bowiem do ludzi którzy by z obojętnością znieśli niesławę swego nazwiska. Kto wie, czy on dzisiejszej nocy nie położy kres swemu istnieniu?
— Boże wielki!... — zawołała Berta załamując ręce.
Wszakże i my zmieniliśmy nazwisko dla ukrycia niezasłużonej hańby. Niechaj tak zrobi i niech żyje!... Edmundzie biegnij do niego co prędzej... Spiesz co masz sił!
Jednocześnie dzwonek u drzwi wejściowych zadźwięknął gwałtownie.
Wszyscy strwożeni słuchali, nie odważywszy poruszyć się z miejsca.
Za chwilę potem zadzwoniono raz drugi i trzeci.
— Kto może przychodzić tak późno? — zapytał Ireneusz.
— Zapewne stryj pana Edmunda, — odrzekła Franciszka. — Był tu przed godziną, pytając o panów. Powiedziałam że wszyscy pojechali na ulicę Rébeval i tam też miał zaraz pojechać. Zminąwszy się z państwem w drodze, pojechał tam zapewne.
Ireneusz wybiegł do ogrodu aby otworzyć furtkę.
— Kto tam? — zapytał.
— Ja! panie Ireneuszu — odrzekł dobrze znany głos Piotra Loriot. — Otwórzcie mi jak najprędzej główną bramę, bo muszę wjechać z dorożką.
Nie pytając o objaśnienie, Moulin wykonał polecenie, a tymczasem nadszedł i Edmund.
— Cóż się tam dzieje? — zapytał.
— Przywiozłem wam Jana-Czwartka. Skoro się dowiedział jak ważne mam do udzielenia wam wieści, niechciał pozostać sam w domu.
Stary rzezimieszek wysiadał powoli z dorożki.
— Tak doktorze; — wyrzekł słabym głosem — chcę go zobaczyć jeszcze przed śmiercią. Pragnę aby mi przebaczył.
— Kto taki? — zapytali razem Edmund z Ireneuszem.
— Cierpliwości! — wyrzekł Piotr Loriot. Poprowadźcie chorego ostrożnie do pawilonu, a ja tymczasem uwiążę Milordowi worek z obrokiem i przyjdę wam wszystko opowiedzieć.
Jan-Czwartek tak był osłabionym że się zaledwie zdołał utrzymać na nogach. Prowadzony przez obu przyjaciół Berty chwiejnym krokiem wszedł do pokoju Estery. Twarz miał śmiertelnie bladą a usta spalone gorączką drżały od wzruszenia.
Posadzono go zaraz na wygodnem krześle. Wkrótce ukazał się i Piotr Loriot.
Zewsząd posypały się zapytania.
— Cierpliwości... cierpliwości — odrzekł — opowiem wam wszystko kolejno. Otóż poszedłem dziś rano do domu podrzutków przy Ulicy de l’Eufer, aby się dowiedzieć jaki los spotkał pozostawiono tam przezemnie dziecko przed dwudziestoma laty. Dowiedziałem się rzeczy nadspodziewanych. Ten chłopiec wyrósł na porządnego człowieka. Wszyscy go znacie.
Ireneusz i Edmund spojrzeli pytająco po sobie.
— Jest nim Henryk de la Tour-Vandieu.
Okrzyk zdumienia wybiegł naraz ze wszystkich piersi.
— Co takiego? — pytała Estera niemogąc zrozumieć całej prawdy.
— Odnaleźliśmy twego syna pani!... — zawołała radośnie Berta.
— Mojego syna!... czy podobna? — wykrzyknęła.
— Tak droga pani! — Dziwnem zrządzeniem Opatrzności, zabójca twojego męża stał się przybranym ojcem twojego syna!...
Piotr Loriot wydobył tymczasem jakiś papier z kieszeni.
— Czytajcie państwo; — rzekł podając.
Estera niemogąc powstrzymać wzruszenia głośnym wybuchnęła płaczem pośród którego dosłyszeć można było wyrazy:
— Gdzie mój syn? mój syn!.. chcę widzieć... uścisnąć go jaknajprędzej. Chcę mu powiedzieć że hańba jaką nosi na swoim nazwisku, w niczem go osobiście dosięgnąć nie może. Cóż go obchodzi nikczemnik który ukradł tytuł jaki, się jemu przynależy? — Doktorze!... prowadź mnie do mojego syna, chcę go zobaczyć jaknajprędzej.
— I ja zarówno — ozwał się Czwartek umierającym głosem — ja pragnę uzyskać jego przebaczenie i jego matki.
— Matki przebaczenie już dawno otrzymałeś — wyrzekła Estera. — Tobie ja bowiem zawdzięczam życie mojego syna.
∗
∗ ∗ |
Cofnijmy się o kilka godzin wstecz do prefektury policyjnej.
Wydawszy rozkaz agentowi Leblond odniesienia zabranej kartki Théferowi naczelnik udał się z prośbą osobiście do prokuratora aby tę sprawę pozwolono jemu prowadzić, na co otrzymał jaknajchętniejsze zezwolenie.
Natychmiast rozesłał kilkunastu agentów do Batignoles z rozkazem śledzenia Théfera.
Leblond zaś udał się na ulicę Pont-Louis-Phillipe by osobiście dozorować tej tak ważnej sprawy.
Około godziny ósmej wieczorem, Théfer wsiadł w dorożkę i kazał się wieść na Berlińską ulicę.
Leblond toż samo uczynił, a po całogodzinnem oczekiwaniu, ujrzał swojego byłego zwierzchnika wychodzącego z jakąś kobietą.
Idąc krok w krok za niemi, doszedł do mieszkania mniemanego Fryderyka Bérard, na Batignolles.
Théfer wyjętym z kieszeni kluczem otworzył furtkę w murze otaczającym ogród i wszedł tam wraz ze swą towarzyszką.
Więcej nie było potrzeba sprytnemu agentowi.
— W oknach zupełnie ciemno, — rzekł Théfer do pani Dick-Thorn. — Niewiem co to znaczy? Jak dawno miałaś pani wiadomość od księcia? — zapytał po chwili.
— Nie miałam żadnych wiadomości, od czasu jego powrotu do Paryża. A pan?
— I ja nic także, i nie rozumiem po co nas tu dziś wezwał?
Przez chwilę oczekiwali oboje w milczeniu.
Pani Dick-Thorn z nachmurzonym obliczem, patrzyła w palący się na kominku ogień. Thefer dużemi krokami chodził po pokoju, szarpany widocznie trwogą i niepokojem.
— Powiedz mi pani, — zagadnął nagle stając przed nią, — czy nigdy ci na myśl nie przyszło, że książę mógłby nas zdradzić?
— Wyznam, że o tem niepomyślałam, a jednak byłoby to możliwe, ażeby nas tu wprowadzono w zasadzkę. Przypuszczasz pan więc, że on gra z nami w zakryte karty? Przypuszczasz więc że on zdolny by był nas wydać w ręce policji?
— Nie, tego nie przypuszczam, ponieważ i jego bezpieczeństwo poniekąd od nas zależy, ale wiem że tam gdzie chodzi o usunięcie wroga, książę w środkach nie przebiera. A w każdym razie wyznać to trzeba jesteśmy dla niego niemiłemi a nawet niebezpiecznemi wspólnikami.
— Z tąd wnoszę, że pan nie jesteś zupełnie pewnym uczciwych względem nas zamiarów Jerzego?
— To prawda, wyznaję. Czyżby nie było możliwe aby tu na nas sidła zastawił?
— Nie chcę w to uwierzyć, bo znam Jerzego od dawna. Ma on tylko wtedy siłę do działania gdy ktoś w nim podtrzymuje energję. Obecnie, wiem że jest pozostawiony sam sobie, a jego siła woli już się wyczerpała.
Nie zdołała jeszcze tych słów ukończyć, gdy Théfer chwycił ją silnie za rękę.
— Czy słyszysz pani? — wyszepnął, — ktoś chodzi po ogrodzie!...
— To książę zapewne.
— Nie, to nie może być on, ponieważ klucz ode drzwi mnie oddał. Musiałby zatem dzwonić, inaczej wejść by niemógł. Ci więc którzy chodzą po ogrodzie, musieli przez mur przeskoczyć. Książę widocznie chce się nas pozbyć i w środkach nieprzebiera. Biada nam!... biada.
To mówiąc, wydobył z kieszeni dwa rewolwery.
— Co pan zamierzasz uczynić? — pytała przerażona Klaudja.
— Posłuchaj pani. Służąc księciu, zdobyłem majątek i noszę go zawsze przy sobie, by być na wszelki wypadek gotowym do ucieczki. Pojmujesz pani że z tego majątku chcę i muszę korzystać. Do ostatniej więc kropli krwi bronić się będę, ponieważ wiem coby mnie czekało gdybym się dostał w ręce policji. Ludzie nasłani przez księcia aby pozbawić nas życia, wejdą tu może za chwilę. Czy czujesz się pani dość silną, aby mi dopomódz w tej walce? Jeśli wyjdziemy ztąd żywemi, wstąpiemy po twoją córkę i natychmiast wyjedziemy z Paryża! Moją rzeczą będzie ułatwić pani wyjazd za granicę.
— Ach! — zawołała przerażonym głosem Klaudja nie, brak mi odwagi, ale niemam broni przy sobie.
— Weź pani jeden z moich rewolwerów, musimy uciekać jak najprędzej! Mur ogrodowy jest nizkim. Można go przeskoczyć. Chodź pani ze mną.
Szli oboje przez długi kurytarz na końcu którego znajdowały się małe drzwiczki prowadzące do ogrodu. Otworzywszy je cicho Thefer. wysunął głowę, by zbadać ciemną głąb ogrodu.
Cisza panowała zupełna.
Były agent pochwycił za rękę Klaudję i pociągnął za sobą, a jednocześnie jakieś dwa cienie ukazały się tuż przed niemi.
— Wracajmy! — szepnął do ucha swojej towarzyszce, — spieszmy wprost do głównych drzwi.
Zaszedłszy tu Théfer, wydobył klucz z kieszeni, zakręcił go dwa razy w zamku bez przeszkody i już mieli wychodzić na ulicę, gdy spostrzegli stojącą grupę mężczyzn, w pośród której Théfer poznał z przerażeniem naczelnika publicznego bezpieczeństwa.
— Zgubieni jesteśmy, — zawołał, — policja!...
I nie czekając chwili, zawrócił się i biegł o ile mu sił starczyło w głąb ogrodu.
Sześciu ludzi zastąpiło mu drogę. Nie była to dlań jednak wielka przeszkoda. Trzymanym w ręku rewolwerem, strzelał raz po raz nie zatrzymując się w biegu i kto wie czy nie byłby wyszedł zwycięzko gdyby los nie był umieścił na drodze kamienia, przez który przewróciwszy się, wpadł w ręce nieprzyjaciół.
W kilka chwil później, wprowadzono go do tej samej sali z której wyszedł, a w jakiej oczekiwała na niego związana pani Dick-Thorn.
— Théferze! — zapytał prokurator, — czy wiesz za co jesteś przyaresztowanym?
— Nie wiem! — odparł zuchwale.
— Byłem tu z tą panią dla powodów mnie tylko wiadomych. Mieliśmy właśnie się rozejść, spostrzegłszy jednak jakichś ludzi w ogrodzie sądziłem że nas napadnięto i w obronie własnego życia strzelałem.
— Dość tych kłamstw! — zawołał z gniewem naczelnik, — o wszystkich twoich sprawkach policja jest już powiadomioną. Wykryto zabójstwo Plantada, jako i zbrodnię popełnioną na płaskowzgórzu w Bagnolet, W imię więc prawa, zostałeś przytrzymanym wraz z panią Dick-Thorn swoją wspólniczką. Czy masz co do powiedzenia w swojej obronie?
— Nic nie mam. Odpowiadać będę dopiero w czasie badania.
— A pani? — zapytał prokurator zwracając się do Klaudji.
— I, ja zarówno będę odpowiadała później. Dowiodę swojej niewinności, oskarżając tego który tu był razem z nami, a który nas najnikczemniej zdradził!
— Pani mówisz o Fryderyku Bérard.
— Mówię o nędzniku który się ukrywa pod tem nazwiskiem, a którego właściwa nazwa jest książę Jerzy de la Tour-Vandieu, miljoner.
— Bardzo jesteśmy pani wdzięczni za wykrycie wspólnika. Nikt panią nie zdradził, wypadek tylko odkrył nam dzisiejszą tu waszą schadzkę, — odrzekł naczelnik.
KJaudja przerażona, stała śmiertelnie blada, nie wiedząc co dalej począć.
∗
∗ ∗ |
Opuśćmy dom w którym zaszły wyżej opisane wypadki, a przejdźmy do pałacu księcia de la Tour-Vandieu.
Henryk drżącą ręką otworzył znaleziony pugilares. Oglądając go uważnie, dostrzegł ukrytą kieszonkę, a w niej wsuniętą kopertę z herbową pieczęcią książąt de la Tour-Vandieu.
Adres był w kopercie do doktora Leroyer. Na papierze zaś wewnątrz następujące słowa:
„Żonie zaś mojej, Esterze, księżnie de la Tour-Vandieu, przeznaczam dożywocie na całym majątku „aż do dojścia pełnoletności mojego syna.
Przeczytawszy to Henryk, załamał ręce z rozpaczą.
— A więc mój przybrany ojciec wiedział o istnieniu tego testamentu, a jednak zagarnął cały majątek!... Jak czyn taki nazwać?... jak nazwać go można?!...
Drugi papier znajdujący się w tej samej kieszonce, zawierał treść następującą.
Poniżej tego dokumentu dopisane było inną ręką:
A więc to prawda!... — zawołał Henryk załamując ręce, że mój przybrany ojciec jest nie tylko złodziejem, ale i mordercą!... Majątek który miałem po nim odziedziczyć zdobyty jest ceną krwi ludzkiej. I ten nikczemnik śmiał mi nadać swoje nazwisko i chciał uszczęśliwić takiemi pieniędzmi?...
Aby uniknąć hańby, pozostaje mi jedno tylko, to jest śmierć!.. Jestem gotów, ale pierwej muszę pomówić z tem człowiekiem który się mianuje moim ojcem.
To mówiąc młody adwokat, wyjął z biurka rewolwer i położył go na testamencie Zygmunta i pokwitowaniu Corticellego.
Z tem wszystkiem postanowił iść do księcia, gdy nagle pukanie do drzwi zwróciło jego uwagę.
— Kto tam? — zapytał.
— Otwóż... to ja! — odparł głos księcia.
— Henryk odsunął zasuwkę, myśląc:
— Tu czy tam, wszystko mi jedno.
Jerzy de la Tour-Vandieu ukazał się na progu.
— Zadziwia cię to zapewne, że mnie o tej porze widzisz u siebie, — zaczął spokojnie. Niemogłem spać, widząc światło w twych oknach, przyszedłem się dowiedzieć czy czasem nie jesteś chory?
Henryk ponuro spojrzał na mówiącego.
— Zbyteczna troskliwość; — odrzekł. — Nie jestem chory mości książę, ale i ja spać niemogę. Przestrach i oburzenie zawładnęły całą mą istotą. Za chwilę miałem właśnie zamiar iść do was książę by wam powiedzieć że jeszcze dziś rano posądzałem tylko panią Dick-Thorn o wspólnictwo w zbrodni której dochodzenie mnie powierzono. Wszak przed tem dowiedziałem się jeszcze gorszych rzeczy. Znalazł się bowiem człowiek, który kazał swego brata zabić w pojedynku, a za zabójstwo doktora z Brunoy, zapłacił grube pieniądze. Dalej, tenże sam człowiek używszy jako ślepe narzędzie do swych niecnych czynów niejakiego Jana-Czwartka, otruł go następnie podaną w winie trucizną, z obawy ażeby przezeń nie został wydanym, a przed tygodniem na tymże samym Janie-Czwartku uratowanym w szpitalu, dopuścił się morderstwa. Tenże sam człowiek umieścił w domu obłąkanych żonę swojego brata i chciał spalić żywcem córkę Pawła Leroyer. A czy wiesz pan jak się ten człowiek nazywa? Nie był to Fryderyk Bérard, jak mylnie utrzymywano, lecz książę Jerzy de la Tour-Vandieu!...
— Kłamstwo!... fałsz!... — wołał Jerzy drżąc jak liść z przestrachu. — Kłamstwo powtarzam, haniebne kłamstwo!..
— Na nieszczęście mam dowody, — odparł Henryk wskazując ręką leżące na stole papiery. — Jest tu testament księcia Zygmunta i pokwitowanie Corticellego.
W oczach księcia Jerzego, dzika zajaśniała radość.
— Ocalony jestem!... — zawołał. — Spalisz te straszne dowody, a raczej sam je spalę! — To mówiąc wyciągnął rękę po drogocenne dokumenty.
— Za pozwoleniem książę!.. — zawołał Henryk usuwając papiery. — Jest to własność Berty Leroyer. Jest to rehabilitacja pamięci jej ojca.
— Tak, ale jest to dla mnie, ława oskarżonych, jest to hańba i szafot! — wołał Jerzy z przerażeniem.
— Masz kilka godzin czasu przed sobą, uciekaj za granicę... do Ameryki... — rzekł Henryk. — A to jest moja przyszłość... — dodał wskazując na leżący rewolwer. — Skoro doręczę papiery tej biednej dziewczynie, ta broń uwolni mnie od shańbionego nazwiska jakie mi przekazałeś.
Jednocześnie z hałasem drzwi otworzono i ukazał się w nich Piotr Loriot prowadzący przed sobą cały orszak swoich przyjaciół.
— Panie Henryku, — zawołał, — oto twoja matka! Jesteś synem księcia Zygmunta de la Tour-Vandieu, któremu Jan-Czwartek zdjęty skruchą i żalem, ocalił życie.
Jerzy w pół martwy i nieprzytomny patrzał na swoich wrogów, którzy jak gdyby za dotknięciem czarnoksięskiej laski, wszyscy naraz z grobu powstali by świadczyć przeciw niemu.
Na domiar złego, na wschodach słychać było różnobrzmiące głosy, a przerażony lokaj wbiegłszy do pokoju oznajmił że naczelnik publicznego bezpieczeństwa w towarzystwie licznej policji przybył do pałacu.
Henryk wyszedł na ich spotkanie.
— Wiem co pana tu sprowadza, — rzekł do naczelnika, przychodzicie po wspólnika tej pani, — dodał wskazując prowadzoną panią Dick-Thorn. — Oto jest on... bierzcie go skoro chcecie.
— Boleję mocno nad panem, — odrzekł naczelnik, — lecz obowiązek mój wypełnić muszę.
— Niema nad czem boleć, — przerwał Henryk; — ten nędznik był zabójcą mojego ojca, Zygmunta de la Tour-Vandieu.
— A ja jestem ostatnią jego ofiarą; — ozwał się Jan-Czwartek zamierającym głosem. Wyznałem wszystko... wyznałem całą prawdę... bo w chwilach zgonu kłamać już się nie godzi. Byłem i ja także wielkim nikczemnikiem, ale umieram z tem wewnętrznem zadowoleniem, że złe wynagrodziłem, o ile było w mej mocy. Panno Berto... — dodał zwracając się do dziewczęcia, weź pani ten papier, jest to mój testament mocą którego przekazuję pani...
Nie dokończył rozpoczętego zdania i bezprzytomny upadł na ziemię.
W tejże chwili agenci podeszli do Jerzego, który nieruchomie siedział na krześle.
Widząc nieznane ich twarze, bystro się w nich wpatrywał, a potem wybuchnął głośnym szalonym śmiechem.
— Co to znaczy? — zapytał naczelnik publicznego bezpieczeństwa.
Edmund Loriot zbliżył się do księcia, i popatrzywszy nań przez chwilę, wyrzekł:
— Ten człowiek postradał zmysły!... On zwarjowal zupełnie!
— Nie przeszkadza to byśmy go z sobą zabrali — odparł naczelnik publicznego bezpieczeństwa. — Sprowadzicie tylko dorożkę.
— Moja trzynastka jest na usługi; — zawołał Piotr Loriot! — Milord będzie niewypowiedzianie szczęśliwym, że tych nędzników odstawi do klatki.
∗
∗ ∗ |
W pięć miesięcy po wyżej opisanych wypadkach, izba sądowa skazała na śmierć Théfera, a Klaudję Dick-Thorn na wieczne zamknięcie w domu poprawy.
Jerzego nie sądzono gdyś w kilka tygodni po zaaresztowaniu umarł w więzieniu nie odzyskawszy przytomności, opłakując niegodziwą swą przeszłość żalem głębokim.
Henryk ożenił się z panną de Lilliers a Ireneusz został jego plenipotentem i przyjacielem.
Berta nie korzystała z zapisu Jana-Czwartka, ale go przekazała nieszczęśliwej córce Klaudji Dick-Thorn, która wiodła życie odosobnione w małym domku w Hawrze kupionym przez jana-Czwartka.
Dorożka № 13, ostatni kurs odbyła wioząc na ślub Edmunda i Bertę, poczem uproszony przez nich Piotr Loriot sprzedał wehikuł, zachowując Milorda na łaskawym chlebie.
Nagrobek na cmentarzu Montparnasse istniał ciągle. Zmieniono tylko napis. Ponad wyrazem „Sprawiedliwość“ umieszczono: „Paweł Leroyer ścięty niesprawiedliwie za zbrodnię innego, którą wykryto w lat dwadzieścia po śmierci ofiary“.
- ↑ Brakujący fragment str. 289-304 przepisano z wydania Biblioteka Romansów, Powieści, Podróży, Pamiętników i Utworów Poetycznych : pismo tygodniowe. R. 10, 1881, № 42, str. 658-664