Dwie sieroty/Tom IV/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Trzeba się było zadowolnić zarządzeniem rewizyi. Zabrano narzędzia służące do fabrykacyi fałszywych pieniędzy, zabrano pięciofrankówki z posrebrzanego ołowiu i wreszcie postawiono na straży dwóch policjantów z rozkazem schwytania zbiegów jak tylko wrócę do domu.
Naczelnik policyi wrócił do prefektury a Théfer do swego mieszkania.
Punkt o dziesiętej poszedł na umówione spotkanie na bulwar Montrenil, do restauracyi pod „Dwoma prosiętami.“
Ubrany był w garnitur z ciemno zielonego sukna i wyglądał na niższego urzędnika z kolei. Duży kapelusz z miękkiego filcu, zastępował miejsce urzędowej czapki.
Dubief i Terremonde oczekiwali na niego popijając absynt dla wzbudzenia apetytu.
Nie poznali go, gdy usiadł koło nich, tak był zmieniony pod tem przebraniem i różny od wczorajszego człowieka.
— Niech piorun trzaśnie! pomyślał Dubief skoro dał się poznać. To dopiero zręczna sztuka!
Śniadanie szybko zjedzono, bo Théferowi było bardzo spieszno. Po śniadaniu pojechali wszyscy trzej doróżką do Bagnolet. przy
Policjant kazał stanąć przy wjeździe do wsi i przeszedł pieszo z towarzyszami drogę prowadzącą na płaskowzgórze.
— Uważajcie dobrze na szczegóły tej drogi, którą idziemy, mówił do nich, bo trzeba będzie tu jechać w nocy powozem ze zgaszonemi latarniami.
— Nie obawiaj się pan będziemy pamiętali, odparł Dubief.
Przyszli nareszcie do willi pana Servan.
— Czy pan chcesz nam darować to letnie mieszkanie? zapytał śmiejąc Terremonde. Bardzo by mi się podobało, przepadam za wsią i pięknemi widokami.
— Mniemam iż niepozostałbyś w tym domu potem co się stanie, rzekł Théfer.
Ton, jakim zostały wymówione te słowa, przejął dreszczem obu bandytów.
— Po otrzymaniu pieniędzy, mówił dalej, radziłbym wam pojechać do Belgji lub Szwajcaryi. Nie dla tego, ażebyście się mieli obawiać, bo wszelkie środki ostrożności będą przedsięwzięte, ale dla uniknięcia nieprzyjemnych spotkań.
— O! to się widać zanosi na coś strasznego!... wyszepnął Dubief. Cóż mamy wykonać?
— Myślicie więc że wam zapłacę dwanaście tysięcy franków, odparł sucho Théfer, za to żebyście palili fajki i podziwiali ztąd widoki Paryża?
Otworzył drzwi, przeszedł wszerz z towarzyszami ogród i wprowadził ich do domu.
Dubief i Terremonde rozglądali się ciekawie.
— Ależ to wspaniale umeblowane! zawołał Teremonde. Potrafiłbym żyć tu wygodnie z jakiemi piętnastoma tysiacami franków.
— I ja toż samo; powtórzył Dubief. Jedno mnie tylko zaciekawia...
— Cóż takiego?
— Na co te kraty w oknach i sztaba za drzwiami?
— To środek ostrożności przeciw złodziejom; objaśnił Théfer. Zdaje się że ta miejscowość nie należy do bezpiecznych. Czyście już wszystko obejrzeli? dodał.
— Wszystko.
— A więc oddaję wam klucze. Będziecie tu mieszkać.
— Najchętniej.
— Pootwieracie okna i będziecie tu palić.
— Palić? ależ na dworze tak ciepło?
— Mniejsza o to. Niech się powietrze odświeży.
— Każecie przynieść duży zapas drzewa, ale nie w szczepach, tylko gałęzie. Coś, co się prędko pali, dużym płomieniem. To będzie bardzo wesoło. Złożycie to w pokojach, na dole.
— Dobrze.
— Nie pokazujcie się wiele w Bagnolet. Po sprawunki schodźcie z góry drugą stroną, po za fabrykę nabojów.
— Ludzie bywają ciekawi, to wiadomo. Gdyby się nas kto zapytał...
— Powiedźcie że jesteście w służbie u pana Prospera Gauchet, fabrykanta chemicznych przetworów.
— Któż to taki ów Prosper Gauchet? zapytał Terremonde.
— Ja to nim jestem.
— Dobrze... Czy i nocować tu mamy?
— Koniecznie!... bezwarunkowo. Będziecie wolni aż do dziesiątej godziny, ale im mniej będziecie wychodzić tem lepiej.
— Bądź pan o to spokojny. A kiedyż się zobaczymy?
[1]
— Jutro rano koło jedenastej.
— Gdzie?
— W restauracji Richefeu, na bulwarze Montparnasse.
— Czy się dowiemy jutro jaką czynność nam pan przeznaczasz?
— Dowiecie się. A teraz odchodzę... Macie dwieście franków na tymczasowe koszta... Do jutra zatem o jedenastej.
— Będziemy punktualni.
Thefér wyszedł z domu zeszedł ze wzgórza, wsiadł do dorożki zostawionej na końcu wsi i pojechał do Paryża.
Dubief i Terremonde pozostawszy sami, uczuli się mocno niespokojni. Nowy ich znajomy dawał im pieniądze, zapraszał na dobre śniadania, umieścił w wygodnym domu, i zostawił zupełną wolność.
Co to wszystko mogło znaczyć? Z kim mieli do czynienia? Co takiego miało się spełnić w tym domu na płaskowzgórzu Bagnolet? Jakiż to dramat przerażający przygotowywał się, dramat w którym główne role im były przeznaczone? Każde z tych pytań było zagadką, którą napróżno usiłowali rozwiązać bandyci.
— Czy ten zapas drzewa który mamy kupić, nie daje ci do myślenia? zapytał Dubief. Cóż można zrobić z takiem mnóztwem gałęzi, chrustu, i t. p., które się palą jasnym płomieniem?
— Ugrzać się przy takim ogniu! — odparł Terremonde.
— Nie jest to pora roku w której rozgrzewać się trzeba... A potem mamy rozkaz złożenia tego w pokojach na dole, zamiast w drwalni, to nie naturalne... Zdaje mi się coś, że chyba to drzewo tak dobrze rozgrzeje dom, że go nawet upiec może.
— Pożar... mruknął Terremonde. Brrrr.
— Tak mi się widzi, ale co nam do tego? Meble nie nasze... Może być pożar z przypadku... Zresztą ten co dom wynajmuje odpowiada za jego całość.
— A tak, Prosper Gauchet...
— On jest tak samo Prosper Gauchet jak ty lub ja — ale to chytry lis, który wie czego żąda... Płaci hojnie i zamiast zrobić użytek z rozkazem aresztowania który miał przy sobie, zamierza dać nam majątek... Więc zostawmy mu swobodę i słuchajmy rozkazów nie pytając o nic... A teraz — mój stary, idźmy za sprawunkami.
Dubief i Terremonde wyszli z domu, a potem, przeszedłszy ogród, z miną leniwych robotników, przechadzających się po polu, zaczęli rozglądać się po okolicy.
Wzgórza z których brano gips, przedstawiały się jak olbrzymia pustka. Rzadko pobudowane letnie mieszkania, pozamykane i puste były zupełnie. Jedna tylko fabryka nabojów, której robotnicy przychodzili co rano a rozchodzili się wieczorem, nie wyglądała opustoszona.
Po za murami fabryki, o jaki kilometr od domu pana Servau, przechodziła droga prowadząca do Montreuil, w pośród pieców do palenia gipsu, droga dla jezdnych możebna jeszcze w tej porze póki jesienne deszcze nie rozmoczyły gruntu.
— No, no, no, — zawołał Dubief, przypatrując się uważnie drodze.
— O czem myślisz? zapytał Terremonde.
— O tem, co powiedział nasz jegomość, i myślę, że gdyby przyjechać na płaskowzgórze powozem od strony Bagnolet możnaby łatwo zgubić ślad, odprowadzając powóz tą drogą.
— Świetny pomysł w każdym razie.
Obaj towarzysze przybyli do Montreuil, gdzie zakupili znaczną ilość drzewa, kazali napisać rachunek na nazwisko Prospera Gauchet, i zapłacili gotówką.
Według polecenia Theféra, drzewo złożone zostało w dwóch pokojach na dole willi.
Terremonde i Dubief zjedli obiad, zapalili fajki i wyciągnęli się na materacach. Wiemy już że pan Servau nie dawał pościeli lokatorom.
Thefér po powrocie do Paryża zajął się sprawami służbowemi i bardzo późno wyszedł z prefektury, gdzie chciał zwrócić uwagę swoją gorliwością, co mu też zjednało przychylność i pochwały zwierzchników.
Wychodząc z prefektury, policjant zawołał na przejeżdżającą wolno dorożkę, która zatrzymała się natychmiast, a woźnica przemówił wesoło:
— Siadaj jegomość. Powóz wybity świeżo a i szkapa dobra... Doskonały koń, — tylko co przeprzągłem... Pojedziemy jak kolej żelazna.
Tym woźnicą był Piotr Loriot, właściciel dorożki numer 13-ty.
Théfer zbliżył się do dorożki.
— Na godziny czy na kurs, mój dobrodzieju? zapytał Loriot.
Na godziny...
- ↑ Brakujący fragment str. 289-304 przepisano z wydania Biblioteka Romansów, Powieści, Podróży, Pamiętników i Utworów Poetycznych : pismo tygodniowe. R. 10, 1881, № 42, str. 658-664