Dwie sieroty/Tom IV/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Złapani zostaliśmy!... wyjęknął Terremonde żałośnie. Przewidziałem to... Byłem tego pewien...
— Milcz! — krzyknął Dubief. Wszak widzisz że ten pan jest dla nas łaskawym. Mówmy poważnie, dodał, zwracając się do Théfera. Pan tylko żartowałeś... wszak prawda? Lubisz pan jak widzę żartować. Pańskie rozkazy uwięzienia i policja stojąca za drzwiami, to wszystko żarty. Znałeś nas pan może w więzieniu i poznałeś teraz. Chciałeś się pan dowiedzieć zapewne czyby dla ciebie nie było u nas roboty?
— Czy umiesz czytać? zapytał Théfer:
— Doskonale.
— A więc mój chłopcze przeczytaj to co ci daję i powiedz jak ci się to podoba?
To mówiąc podsunął przed oczy zgnębionych fałszerzy dwa rozkazy przyaresztowania.
— Przekonajcie się, mówił dalej Théfer, że o was tu chodzi. „Dubief i Terremonde zbiegli z Claireaux.“ Mogę tylko jeszcze dopisać; „Schwytani na gorącym uczynku puszczania w obieg fałszywych pieniędzy.“
Terremonde drżał cały.
— Zapakuj nas więc pan i niech się to już raz skończy!... zawołał.
— Milcz! — powtórzył Dubief. Skoro ten pan zaproponował nam rozmowę i wypicie buteleczki wina, to widać ma dobre względem nas zamiary.
— Nie brak ci sprytu jak widzę, zawołał śmiejąc się Théfer.
— Wszyscy mi to mówią.
Théfer zawołał na służącego ażeby podał butelkę wina i trzy szklanki.
— Ale myśmy jeszcze nie jedli obiadu, ozwał się Terremonde.
— A więc niech podadzą omlet ze słoninę, we trzech go zjemy.
Terremonde zaczął się uspakajać. Niepewny uśmiech zawitał na jego usta.
— Lubię szczerych ludzi, rzekł Dubief, mówmy więc otwarcie. Wszak pan należysz do policyi bezpieczeństwa?
— Coś nakształt tego.
— Przyłapałeś nas pan. A że niezapakowałeś zaraz do aresztu, widoczna że nas potrzebujesz.
— Być może...
— Chcesz pan zapewne dowiedzieć się od nas czegoś? Szukanie kogoś, kogo my znamy...
— Nie!
— O cóż więc chodzi?
— Powiem wam gdy podadzą omlet.
Służący przyniósł zamówioną potrawę i wino. Théfer częstował swoich gości i nalał sobie szklankę.
— Nie wiele można zarobić, zaczął, wyrabiając sztuki jednofrankowe z ołowiu, wiecie o tem dobrze. Gdybym was nawet wypuścił na wolność, zostalibyście lada chwilę przyaresztowani, bo wiadomo że znajdujecie się w Paryżu, i policja ma na was oko zwrócone. Nowy wyrok, to ciężkie dla was dożywotnie roboty.
Terremonde drgnął nagle.
— Wiem o tem, odrzekł Dubief. Cóż dalej?
— Co dalej? powtórzył policjant. Czy chcecie być wolni i zarobić dziesięć tysięcy franków?
— Pytasz pan czy chcemy? wykrzyknął Terremonde. Dziesięć tysięcy franków to moje marzenie!...
— Dasz je nam pan? zapytał Dubief.
— Dam.
— A więc to czego pan w zamian zażądasz, warte co najmniej dwadzieścia tysięcy.
— Dam wam wreszcie dwadzieścia tysięcy, ale to już ostatnie me słowo, i nie zapłacę fałszywemi pieniędzmi.
— Wiemy o tem; rzekł Terremonde.
— Przyjmujemy!... dodał Dubief. Cóż robić trzeba?
— Wiele rzeczy.
— To znaczy iż gra będzie niebezpieczna?
— Być może...
— Co począć?... spróbujemy. A w jaki sposób pan nam zapłacisz?
— Dam naprzód pięć tysięcy franków. Reszta natychmiast po ukończeniu.
— A koszta?
— Ja sam ponoszę.
— Więc zgoda... Daj pan pięć tysięcy franków.
— Nie tutaj... Mogłoby to wzbudzić podejrzenie, że daję wam pieniądze choć przed tem nie znaliśmy się wcale. W kawiarni dam wam ten zadatek. A gdzie mieszkacie?
Dubief przebiegle się uśmiechnął.
— Powiem, odpowiedział, gdy dostaniemy pieniądze.
— Niedowierzasz mi zatem?
— Uchowaj Boże! — ale lubię mieć interesa w porządku.
— Powiedz mi, zaczął Théfer, czy potrafiłbyś powozić parą dobrych koni w pojeździe?
— Jak stangret z powołania, odparł Dubief.
— Czy znasz Bagnolet?
— Tę kopalnią gipsu? Ze słyszenia, ale niebyłem tam nigdy.
Wybiła jedenasta godzina.
Agent policyi bezpieczeństwa zapłacił rachunek.
Trzej owi hultaje wyszli z winiarni pod „Trzema butelkami“ udając się do pobliskiej kawiarni gdzie sobie podać kazali kwartę rumu.
Théfer wyjął z pugilaresu pięć tysięcy franków.
— Oto pieniądze... rzekł, dajcie mi swój adres.
Dubief przejrzał banknoty okiem znawcy i schował je do kieszeni.
— Mieszkamy przy ulicy Charentou, Nr. 124, odrzekł.
— W lokalu?
— Nie; mamy oddzielne własne mieszkanie. Płacimy dwieście pięćdziesiąt franków komornego, pokój wspaniały.
— Cały warsztat do fałszowania pieniędzy jest tam; nieprawdaż?
— Tak, w zupełności.
— To dobrze... Lecz nie wracajcie dziś na noc do domu.
— Dla czego?
— Taka mi myśl przyszła. Dziś w nocy albo nad ranem zrobię u was rewizję. Zabiorę wszystko prócz was, bo ptaki nie wrócą do klatki.
— Rozumiem! — rzekł Terremonde. Będą sądzili w prefekturze że pan jesteś bardzo zręczny, a przez ten czas, my uciekniemy.
— Myśl doskonała! dodał Dubief; przenocujemy byle gdzie dzisiaj, ale gdzież się jutro spotkamy?
— Czekajcie na mnie o dziesiątej z rana na bulwarze Montrenil, pod „Dwoma prosiętami“ Dubief oblizał się.
— Ach! doskonałe miejsce doświadczenia! — zawołał. Wyborna tam kuchnia i dobre wino.
— To też zjemy tam śniadanie, rzekł Théfer, a potem pójdziemy spacerem ku Bagnolet gdzie mam wam coś pokazać. Do jutra zatem koledzy.
— Do jutra! —
Trzej spólnicy rozeszli się.
— Kto może być ten człowiek zapytał Terremonde Dubiefa, biorąc go pod rękę i odchodząc z mm razem.
— Agent tajny policyi, który prowadzi interesa jakiegoś bogacza. A ponieważ obawia się sam skrompromitować w powierzonej mu sprawie, a więc nam płaci, ażebyśmy go wyręczyli.
— I my musimy nadstawiać karku za niego!... Trzeba było zażądać więcej.
— Niema o czem gadać!... Interes wcale niezły, a podkuję się jeszcze lepszym go zrobić skoro się dowiem o co chodzi?
Tak rozmawiając dwaj fałszerze doszli do swego mieszkania.
Zajmowali duży pokój na trzeciem piętrze z oknami na podwórze wychodzącemi, w starym nędznym domu.
Wszedłszy do tego pokoju, zabrali swoje rzeczy, trochę prawdziwych pieniędzy i pewną ilość fałszywych sztuk pięciofrankowych. Resztę pozostawili na stole, na widocznym miejscu.
Zrobiwszy to wszystko, wyszli z domu i udali się po za rogatkę Tronową, ażeby przenocować w którym z hotelów.
Théfer wyszedłszy z kawiarni, wsiadł w dorożkę i pojechał do prefektury, gdzie kazał się zameldować naczelnikowi policyi jako przybywający w pilnym interesie.
— Czy zaszło coś nowego? zapytał tenże urzędnik.
— Tak panie naczelniku. Mam już owych ptaków.
— Dubiefa i Terremonda?
— Tak, właśnie.
— Winszuję ci Théferze... winszuję!... Czy już zaaresztowani?
— Nie jeszcze, za kilka godzin będę w naszym ręku.
— Wiesz gdzie mieszkają?
— Wiem. Spotkałem ich w szynku, na ulicy Marché-Lénoir. Byłem sam. Wyszli właśnie w chwili gdym chciał iść po policję. Szedłem za niemi, ale nieszczęściem, niespotkałem żadnego agenta ażeby ich zaaresztować. Mieszkają pod numerem 124, przy ulicy Charentou. Pójdę ich zabrać nad ranem.
— Pojadę wraz z tobą. Bądź u mnie o w pół do szóstej rano, przyjedź dorożką.
— Dobrze panie naczelniku.
O wskazanej godzinie naczelnik policyi z Théferem i trzema agentami pojechali do mieszkania Dubiefa i Terremonda.
Wiemy że nie zastali nikogo w siedzibie dwóch łotrów.