<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dwie sieroty
Podtytuł Dorożka № 13
Wydawca J. Terpiński
Data wyd. 1899-1900
Druk J. Terpiński
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Fiacre Nº 13
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Na wszystkich ścianach widniała wilgoć. Wązkie dwa okna z zielonemi szybami, wychodzące na małe podwórko, oświetlały wnętrze pokojów.
Gaz nieznany był w tym zakładzie, zastępowało go pół tuzina zakopconych kinkietów. Krzywe stoliki i krzesła, dopełniały umeblowania.
Dzienni goście „Trzech butelek” różnili się od wieczorowych.
Robotnicy tokarze, farbiarze drzewa, polerownicy, przychodzili tu codzień na posiłek. Z nadejściem nocy, uczciwi pracownicy wracali do domów, ustępując miejsca zupełnie innej ludności.
Mnóstwo mężczyzn bez rzemiosła, kupców oszustów i złodziei, schodziło się tu układając plany oszukaństw i kradzieży.
Gospodarz siedzący w głębi za bufetem, wymagał tylko dwóch rzeczy, żeby mu płacono gotówką i nierobiono hałasów. O resztę niedbał wcale.
Policja często wchodziła do jego zakładu niespodziewanie, ale że umiał zawsze utrzymać w nim ład i porządek, nigdy się więc nie skompromitował.
W chwili gdy wchodzimy do owej knajpy, dziewiąta godzina wybiła. Sale napełniać się poczynały i między przybywającemi dawały się dostrzedz ciekawe typy, któremi jednak zająć się niemożemy, zmuszeni zwrócić uwagę na dwóch ludzi wskazanych Théferowi przez naczelnika policyi.
Jeden z tych ludzi Terremonde, siedział sam przy stoliku, przed nim stała butelka wina, a po nad nim kopciła się lampa. Czytał z wielkim zajęciem opis codziennych wypadków w Gazecie.
Terremonde wysokiego wzrostu i tak prawie chudy jak Jan-Czwartek, o pospolitym obliczu, mógł mieć około lat trzydziestu.
Gęste i ciemne kręcące się włosy spadały mu na czuło, tworząc rażącą sprzeczność z blado niebieskiemi oczami i rudawemi brwiami. Sprzeczność ta wynikała z peruki artystycznie zrobionej jako do niepoznania zmieniała jego fizjonomię.
Spodnie i kamizelka z brązowego aksamitu, kaftan z cieplej wełny, składały się na jego ubranie, zakończone czapką bez daszka, nakształt angielskiej czapeczki.
Zatopiony w czytaniu gdy jakiś mężczyzna tego samego co on wieku, wszedł i usiadł naprzeciw niego.
Nowo przybyły małego wzrostu i tłusty, ubrany był w garnitur z granatowego sukna i miękki kapelusz. Miał długie włosy i brodę, ale te włosy i broda były przyprawione.
Był to ów Dubief, fałszerz pieniędzy.
Terremonde podał mu rękę i powitał zapytaniem.
— No! i coż? —
— Pomówimy za chwilę, odrzekł Dubief. Usycham z pragnienia!
Zażądał by mu podano wina i wypróżnił jednym tchem dwie szklanki napełnione po brzegi.
— Ha! mruknął, to mnie orzeźwiło.
— No... i cóż? — powtórzył Terremonde.
— Nie tęgo idzie... Puściłem tylko „pięć tylnych kół.“
— W każdym razie to dwadzieścia pięć franków?
— Z których na koszta trzy odtrącić, trzeba. Całego zysku dwadzieścia dwa. Lichota!... a ty? —
— Ja miałem więcej szczęścia. Wydałem siedem „medali.“
— A więc pięćdziesiąt franków zysku na nas dwóch przez cały dzień.
— Możnaby się tem zadowolnić, ale trzeba być ostrożnym. Należy nam zaprowadzić poprawkę. Mówiłem ci już że nasze sztuki głuchy odgłos wydają, a te łotry kupcy mają, zwyczaj niemi dzwonić na kontuarze. Myślałem już że będę musiał zostawić moje sto sous i drapnąć nieczekając wydania reszty. Bo do czarta ja zawsze się boję, aby nas nie przyłapano. Tym razem to już nie pięć lat, ale groziły by nam ciężkie dożywotnie roboty, a to perspektywa, przyznaj nie wesoła, tem więcej że bylibyśmy pilnowani silniej niż dotąd. Nie byłoby nawet można myśleć o ucieczce.
— Dobrze, ale o cóż ci chodzi? — Trzeba żyć przecie a nasz handelek więcej przynosi niż kradzież.
— Ale kradzież jest mniej niebezpieczną.
— I zdychaj z głodu, kradnąc... Dziękuję! A teraz żyjemy przecie niezgorzej.
— Ale wciąż w strachu bezustannym.
— Hal bo tchórz jesteś!...
— Być może! mruknął Terremonde. Ach! żeby to można było wynaleść jaki dobry interes, któryby tak przyniósł nam z jakie dziesięć tysięcy franków. Człowiek uciekłby za granicę i żył sobie spokojnie.
— Ha! szukaj więc sobie swoich dziesięciu tysięcy mój stary, a tymczasem puszczajmy w świat zręcznie pieniądze... Czy jadłeś już obiad?
— Nie, a ty?
— I ja niejadłem. Możebyśmy poszli do traktjerni za rogatkę Tronową?
— Zgoda.
— Zapłać za to coś wypił.
— Fałszywą sztuką? zapytał Terremonde.
— Ma się rozumieć. Zobaczymy czy pójdzie?
— Strzeż się!... gospodarz to lis przebiegły.
— Zapłać posługaczowi, to się nie pozna.
W tejże chwili jakiś mężczyzna około lat pięćdziesiąt mieć mogący, wszedł do sali gdzie siedzieli dwaj fałszerze.
Obejrzał się w około jak gdyby szukając miejsca i poszedł zwolna w tę stronę gdzie siedzieli Dubief i Terremonde.
— Co pan każe podać? zapytał służący.
— Kufel piwa, odrzekł nowo przybyły ochrypłym głosem.
— Tu jest wolny stolik, niech pan siądzie.
Terremonde zatrzymał w przechodzie służącego.
— Wypiliśmy butelkę wina i kufelek piwa, rzekł do niego. Razem dwadzieścia cztery sous... Zdaj mi resztę. I podał mu sztukę pięciofrankową.
Nowo przybyły usiadł i przyglądać się zaczął uporczywie dwom fałszerzom, którzy już przygotowali się do wyjścia.
Służący wziąwszy pieniądz oglądać go zaczął.
— To wygląda, rzekł, na niedobrą monetę... Pan wie.. różnie się trafia... ale prawdę mówiąc, ta sztuka ma podejrzaną minę.
To mówiąc, rzucił pieniądz na stół.
Moneta padając wydała dźwięk głuchy.
— Czy myślisz że to ołów? zapytał Dubief.
— Nie wiem czy ołów, czy co innego, lecz wiem że nic nie warte. Daj mi pan inną sztukę.
Nowo przybyły się uśmiechnął. Wyciągnąwszy rękę, wziął przed sobą leżący pieniądz i oglądając go z miną znawcy, zawołał:
— Jakto... ty niedołęgo śmiesz mówić że to niedobry pieniądz? — Chciąłbym mieć takich tysiące!... Masz dwadzieścia cztery sous, a ja zdam resztę tym panom.
Dubief z tryumfującą miną trącił w łokieć Terremonda. Służący wziął dwadzieścia cztery sous i odszedł.
Przybysz przeszukiwał kieszenie aby zdać resztę dwom łotrom którzy śmiali się w duszy z takiego głupca. Ów głupiec położył trzy franki i szesnaście sous na stole.
— Proszę wziąść!... wyrzekł, a potem patrząc w oczy Dubiefa:
— Ale niepozwalaj sobie często sztuk takich mój Dubief, dodał, bo się doigrać możesz czegoś bardzo złego!
Fałszerz zagadnięty w ten sposób zbladł i stanął w osłupieniu, z otwartemi ustami.
Terremonde poruszył się jak gdyby chciał uciec. Nowo przybyły zatrzymał go, mówiąc:
— Nie próbuj próżno swych kręgli mój stary Terremonde, nieprzychodzę jako wasz nieprzyjaciel, ale przeciwnie. Siadajcie chłopcy, mam z wami do pomówienia, każę podać butelkę dobrego wina.
Dwaj zbiegowie z Claireaux spojrzeli na siebie z osłupieniem. Kto był ten człowiek który ich znał tak dobrze, że poznał nawet pod przebraniem jakie na sobie mieli?
Zdumienie przykuwało ich do miejsca.
— No i cóż? zaczął Théfer z szyderczym uśmiechem. Macie tak głupie miny, jak gdyby was z nienacka schwytano. Powtarzam, że potrzebuję pomówić z wami, siadajcież.
Terremonde usunął się na krzesło, Dubief ujął się pod boki dla nadania sobie powagi.
— Ależ pan widocznie się mylisz, rzekł nadrabiającą miną. Nie noszę tego nazwiska które pan wymówiłeś i nic z tego wszystkiego nierozumiem.
Théfer się podniósł.
— Dość tych żartów! — szepnął po cichu, kładąc rękę na jego ramieniu. Jeśli nie siądziesz spokojnie, wyjmę z kieszeni dwa rozkazy uwięzienia, i dam znak tylko, a za nim kwadrans upłynie, będziecie w drodze do prefektury. Wybierajcie więc co chcecie?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.