Dwie sieroty/Tom IV/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Jakież to dzieło? wyszepnął Edmund.
— O to mnie pan nie pytaj, bo niemógłbym ci odpowiedzieć. Wyjaśnię wszystko, gdy nadejdzie pora ku temu. Dowiesz się pan tylko że obecność moja w domu pani Dick-Thorn pod przybranym nazwiskiem i na stanowisku zupełnie dla mnie niewłaściwym, łączy się właśnie z tym dziełem, największem, najświętszem w świecie, a przekazanym nam przez dwie istoty które pan znałeś i opłakiwałeś wraz z nami matkę panny Berty i jej brata. Nie dziw się przeto niczemu, nie staraj się nic zrozumieć, nic odgadywać, o niczem się dowiedzieć do chwili w której nasza tajemnica wyjawioną ci nie zostanie. Jeden niebaczny postępek, jedno nieostrożne zapytanie, mogłoby nas zgubić, gdyż tego przed panem zataić niemogę że znajdujemy się w niebezpieczeństwie... Być może iż i obecnie powiedziałem za wiele, wszak wiem że ani jedno słowo które by nam mogło zaszkodzić, nie wyjdzie z ust pańskich.
— Przysięgam na to! — zawołał Edmund, czując że jakaś straszna tajemnica kryła się pośród ciemności jakiemi otaczano. Wierzę odtąd panu, panie Ireneuszu, tak, jak wierzę pannie Bercie, a wiara moja będzie tak ślepą, jak była nieufność. Zaczekam dopóki nie osiągniecie zamierzonego celu i pomnijcie że gdyby kiedykolwiek potrzeba by wam było do pomocy człowieka gotowego na wszelkie poświęcenia, ja nim będę!...
— Wiem o tem i rachuję na pana, odrzekł Ireneusz ściskając dłoń doktora.
— Nie ujrzę cię więc Berto, mówił Loriot zwracając się do dziewczęcia, nie ujrzę, aż gdy mnie sama przywołasz, ale od dnia dzisiejszego jesteś już moją żoną, w obliczu Boga.
I ucałowawszy drżące ręce Berty, wyszedł z pokoju, gdzie się odbywała ta wzruszająca scena.
— Widzisz moje dziecię, rzekł do niej natenczas, Moulin, że miałem słuszność mówiąc, iż nie trzeba tracić nadziei. Doktór jest uczciwym człowiekiem i kocha cię szczerze. Sądzę, że lepiej byśmy uczynili wyjawiając mu zaraz naszą tajemnicę.
— Nie! — nigdy!... zawołała z przestrachem dziewczyna. Gdyby się nie udały nam nasze plany, niechciałabym ażeby wiedział kiedykolwiek jaką śmiercią umarł mój ojciec.
— Niech się więc stanie według twojej woli. Wszak mam nadzieję, że nam się powiedzie. A teraz odchodzę. Nie zapomniałaś moich poleceń?
— Pamiętam wszystko. Pojutrze, o wpół do jedenastej wieczorem, przyjedzie po mnie powóz. Zejdę ząwoalowana i pojadę na Berlińską ulicę do pani Dick-Thorn.
— Gdzie ja będę na ciebie oczekiwał. A gdyby mnie nie było w chwili twojego przyjazdu, wystarczającem będzie gdy powiesz, że jesteś śpiewaczką i przybywasz dla wzięcia udziału w koncercie.
— Dobrze; niezapomnę.
— Do widzenia zatem, bądź dobrej myśli.
Tu pożegnawszy Bertę, wyszedł.
Théfer po wycieczce do Bagnolet, gdzie najął dom na płaskowzgórzu, udał się do prefektury gdzie go powoływała wieczorowa służba.
Gdy przyszedł do biura, jeden z agentów zawiadomił go, że naczelnik policyi oczekuje na niego.
Nie tracąc chwili czasu Théfer, stawił się przed zwierzchnikiem.
— Siadaj pan, rzekł tenże, mam ci wydać pewne polecenie.
Nasz inspektor wziął krzesło, podczas gdy naczelnik szukał jakichś akt, wśród nagromadzonych na biurku papierów.
Znalazłszy je, zapytał przerzucając kartki:
— Powiedz mi czy znasz niejakiego Dubiefa?
Théfer zamyślił się.
— Zdaje mi się że znam to nazwisko, odrzekł. A! już wiem... dodał. Dubief to ów skazany na lat pięć więzienia i dziesięć lat policyjnego nadzoru za wyrabianie i puszczanie w kurs fałszywych pieniędzy.
— Nie mylisz się... Widzę że masz doskonałą pamięć!
— Czy wydało się nań coś nowego?
— Ten człowiek ociekł przed miesiącem z więzienia i doszła mnie wiadomość naprowadzająca na domysł że on się znajduje w Paryżu i prowadzi w najlepsze swoje rzemiosło.
— W Paryżu? zawołał Théfer, chyba pod przybranem nazwiskiem?
— Dla czego nie? Jeden z więźniów wypuszczony od dni kilku na wolność, spotkał Dubiefa i doniósł mi o tem w celu zapewne zjednania sobie łask policyi.
— A gdzież go widział?
— W dzielnicy św. Antoniego. Bywa on tam w kawiarniach i szynkach podejrzanych.
— Sam?
— Z drugim kolegą, nazwiskiem Terremonde, który wraz z nim wymknął się z więzienia. Czy znasz tego Dubiefa?
— Znam, panie naczelniku. Byłem w sali sądowej podczas sprawy i jego fizjonomja została mi w pamięci.
— Skoro tak, polecam ci odszukanie tych dwóch łotrów. Pokładam ufność w twym węchu i bystrym wzroku.
Oczy Théfera dziwnym światłem zabłysły, widocznie przez głowę przeleciała mu myśl jakaś.
— Dobrze, panie naczelniku, odpowiedział. Dziś jeszcze udam się na poszukiwanie. Czy mam ich zaraz przyaresztować?
— To zależy od okoliczności. Jeżeli trafisz na trop i pewien będziesz że go nie zgubisz, to lepiej byłoby śledzić tych hultajów przez dni kilka. Być może że jest ich cała banda? Trzebaby się przekonać i zarządzić na wszystkich obławę.
— Połów w rzeczy samej byłby obfity.
— Zrób jak będzie można najlepiej. Zostawiam ci zupełną wolność wyboru.
— Bez rozkazu aresztowania?
— Uczyń jak zwykle czynisz w takim razie.
Zwyczajem Théfera jak wiemy, było wpisywać nazwiska w rozkazy aresztowania wydane „in blanco“ i podpisywać je zawczasu, chowając w pugilares.
Wyszedłszy od naczelnika, poszedł do restauracyi na plac Delfina, gdzie zwykle jadał będąc w tej stronie miasta.
Zasiadłszy przy stoliku, mówił sobie:
— Dubief i Terremonde, to łotry najgorszego gatunku. Jeżeli wpadną mi w ręce, to nie będę potrzebował łamać sobie głowy nad znalezieniem dwóch ludzi jacy mi są niezbędnemi. Chodzi tylko o to, aby ich odnaleść? Jeżeli bywają w dzielnicy św. Antoniego, rzecz pójdzie łatwo. Jestem pewien że ich złapię w pasażu „Złotej ręki“ pod „Trzema butelkami.“
Po obiedzie Théfer udał się do swego mieszkania, gdzie przebrawszy się, ucharakteryzował twarz ze zwykłą niesłychaną zręcznością i zasiadł przy biurku.
Wydobył z pugilaresu dwa rozkazy przyaresztowania i zapełnił puste miejsca nazwiskami Dubief i Terremonde, co uczyniwszy spojrzał na zegarek.
Była dziewiąta wieczorem.
— Mam jeszcze czas, wyszepnął, a włożywszy do pugilaresu kilka banknotów i rewolwer do kieszeni, wyszedł, kierując się w stronę placu Bastylji.
Pasaż „Złotej ręki“ którego istnienia niedomyślają się nawet ludzie nieznający tej dzielnicy miasta, leży na Przedmieściu św. Antoniego na wprost ulicy Marché-Lenoir i wychodzi na ulicę Chevonne.
W epoce w której działy się opowiadane przez nas wypadki, w pośród pasażu, znajdowała się winiarnia, mająca na szyldzie napis: „Pod trzema butelkami.“ I w rzeczy samej, trzy duże drewniane butelki ze złoconego drzewa, wisiały nad drzwiami.
Wnętrze szynkowni napełnione dymem i przykremi wyziewami, przejęło by wstrętem każdego nowoprzybyłego oprócz codziennych gości.
Lichy bufet cynkową blachą obity, stojący w sali zastawionej kulawemi stołkami, dźwigał mnóstwo dzbanków z szarej gliny, i szklanek różnej wielkości.
Ta sala dość wysoka ze szklanną wystawą wychodzącą na ulicę, była wspaniałą w porównaniu z dwiema dalszemi izbami, do których schodziło się w dół po kilku schodach.
Sufit w tych dwóch izbach był tak niski, że można było dosięgnąć ręką.