Dwie sieroty/Tom IV/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwie sieroty |
Podtytuł | Dorożka № 13 |
Wydawca | J. Terpiński |
Data wyd. | 1899-1900 |
Druk | J. Terpiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Fiacre Nº 13 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Któryż to z was mówił mi że umie powozić? zapytał Théfer.
— Ja odparł Dubief, znam się na tem dobrze... Byłem niegdyś kramarzem, i miałem doskonałą szkapę.
— Można się wystarać o powóz i dobrego konia.
— Powóz można wynająć, odpowiedział fałszerz pieniędzy, ale zwykle najmuje się razem z woźnicą, i rozumiesz pan że właściciel nie powierzy nam powozu ani szkapy na naszą dobrą wiarę.
— To już wasza rzecz. Potrzeba nam powozu, bo bez tego nic nie zrobiemy a ja sam tem nie mogę się zajmować.
— Będziemy mieć powóz... odezwał się Terremonde. Biorę to na siebie.
— A to jakim sposobem?
— To już do mnie należy i ja za to odpowiadam.
— Dobrze... Dubief przebierze się za furmana.
— To najłatwiejsze. Kupuję ubranie na tandecie. Płaszcz z pelerynką i kapelusz.
— Dziś wieczorem, punkt o dziesiątej godzinie, przyjedziesz z powozem na ulicę Notre-Dame-des-Champs domu numer 19....
— Czy tu idzie o wykradzenie zapytał Terremonde...
— Doskonale! tak jak w melodramie z teatru Ambigu — doprawdy! brak tylko orkiestry... A potem?...
— Firaneczki będą spuszczone...
— Naturalnie...
— Stangret, to jest Dubief, — zsiądzie z kozła, i nie mówiąc nic odźwiernemu, wejdzie na trzecie piętro i zadzwoni do drzwi znajdujących się wprost schodów. Zapamiętaj dobrze co mówię.
— Ulica Notre Damę de Champs, nr. 19. powtórzył Dubief, trzecie piętro... drzwi nawprost schodów. Będę już pamiętał.
— Otworzą ci... mówił dalej Théfer.
— Kto?
— Młoda dziewczyna...
— Cóż jej mam powiedzieć?
— Tak jej powiesz: „Czy mam zaszczyt rozmawiania z panną Bertą Monestier?“
— Berta Monestier... Zapamiętam to nazwisko.
— Na jej odpowiedź twierdzącą oddasz jej ten bilecik.
— Théfer wyjął pugilares, i wydobył z niego papier we czworo złożony.
Była to karteczka którą napisał był, przed nadejściem swoich wspólników, udanem pismem, podobnem łudząco do pisma na kartce oskarżającej, którą książę de la Tour Vaudieu włożył w błękitną kopertę na miejsce wydobytego zeń brulionu listu Klaudji Varni.
— Co jest w tej karteczce? zapytał Dubief.
— Przeczytaj...
Dubief rozwinął kartkę i przeczytał głośno co na stępuje:
„Udaj się za tym człowiekiem którego przysyła ci Rene Moulin i nie dziw się niczemu.“
— To krótko! Oddam ten liścik... Ale gdyby panienka nie chciała słuchać i opierała się?
— Tego się niema co obawiać.
— Nie będzie więc o nic pytać?
— Jeśliby się pytała, powiedz że nic nie wiesz, ale że masz ją zawieźć do tego który cię przysłał.
— Ale może będzie chciała wiedzieć dokąd. Kobiety bywają tak ciekawe.
— W takim razie powiesz jej: „Plac Królewski“
— To wystarczy. Więc już za mną pójdzie ta kuleczka.
— Tak, wsadzisz ją do powozu.
— Gdzie zastanie mnie, — dorzucił Terremonde. Co ją pewnie mocno zadziwi a może i przestraszy trochę...
— Być może, ale uspokoisz jej zadziwienie i przestrach zaraz mówiąc: „Nie lękaj się pani, jestem przyjacielem Renego Moulin... idzie tu o twego ojca straconego niewinnie na rusztowaniu.“
Terremonde zatarł ręce.
— Zapisze to w pamięci! zawołał, to czysty melodramat! Słowo honoru daję, że się bawię tak dobrze, jak gdybym kupił bilet na drugą galerję w teatrze.
— A potem co mamy zrobić? zapytał Dubief.
— Pojedziecie z nią tam gdzie wiecie.
— Na płaskowzgórze Bagnolet?
— Tak.
— Ależ to djabelnie dalej od placu Królewskiego płaskowzgórze Bagnolet! Panienka spostrzeże się żeśmy ją oszukali...
— Być może.
— Nie tylko może, ale na pewno, odparł Terremonde. Przestraszy się i będzie chciała wysiąść.
— Nie dacie jej.
— Będzie krzyczeć wołać o pomoc.
— Pogrozisz jej i zmusisz żeby była cicho?
— A jeśli nie zechce być cicho?
Théfer wydobył z kieszeni duży nóż składany i położył go na stole.
— Oto masz sposób żeby ją skłonić w potrzebie do milczenia, odpowiedział.
Terremonda od stóp do głów dreszcz przebiegł.
— Zabić ją, wyjąkał. Morderstwo w powozie.
— Wszakże ona sama to wywoła... odparł policjant. Czy cię to przestrasza?
Terremonde nic nie odpowiedział.
Dubief skrzyżował ręce na piersiach spojrzał prosto w oczy Théfera i z szyderską miną wykrzyknął:
— Do djabła! nie przynęcisz psa kiełbasą, mój ojczulku. Narazić się na gilotynę za marne dwanaście tysięcy franków? Czyżby to się opłaciło? Wykręcić powóz i konia, wykraść młodą osobę i uciszyć ją w razie potrzeby — i to wszystko za nędzne 600 franków rocznego dochodu na nas dwóch? trzysta franków na głowę! Rzecz nie warta zachodu. Lepiej-by było podać się odrazu do biura dobroczynności. Prawie tyleby się dostało nie ryzykując nic w dodatku... Co nie, to nie. Nic z tego nie będzie. Wyjmuj pan rozkaz aresztowania. Każ nas przyłapać. Poprowadź nas do policji. Oddam pańskie pieniądze, te pięć tysięcy. Pracować za taką zapłatę? nigdy w świecie, toby było partactwo.
— Za granicą życie takie drogie, dodał Terremonde.
Théfer przygryzł usta.
Dwaj łotrzy wykonywali teraz na nim tę samą czynność wyzyskiwania, której się on dopuszczał na innych, i nie miał sposobu obronić się od tego.
Jednakowoż odpowiedział:
— Uważałem was za ludzi uczciwych... Przecieżeśmy się zgodzili?
— Nigdy nie ma zgody, póki człowiek nie wie czego się podejmuje.
— Wiedzieliście jednak że nie udaję się do was z prośbą o dobry uczynek.
— Prawda, aleśmy nie mogli przypuścić że trzeba będzie nadstawić głowę zarzynając młodą osobę jak kurczę.
— Rozumiesz pan przecie, wtrącił Terremonde że taka rzecz to nie zwykła robota, nad tem się trzeba namyśleć. Na to jest inna cena.
— Dosyć tego, przerwał niecierpliwie Théfer. Ile chcecie?
Dubief i Terremonde spojrzeli po sobie z tryumfem.
— Chcemy pięćdziesiąt tysięcy franków, odpowiedział Dubief.
— I ani grosza mniej, dodał Terremonde, można przystać lub odrzucić.
— Obdzieracie mnie niegodziwie, ale... przystaję.
— Dasz pan zaraz pieniądze?
— Dam.
— A kiedy?
— Dziś w nocy.
— Gdzie?
— W domu na płaskowzgórzu Bagnolet?
— Musimy dostać zadatek natychmiast. Ile pan dasz?
— To co mam przy sobie: dziesięć tysięcy franków.
— Weźże pan pieniądze z domu, i dziś w nocy, zanim panienka wysiądzie z powozu wypłacisz nam resztę, to jest trzydzieści pięć tysięcy franków.
— Będziecie je mieli.
— I pamiętaj ojczulku, żebyś nie skrewił w tym razie, odwieziemy młodą osobę napowrót do jej mieszkania.
— Bądźcie spokojni, dotrzymam umowy.
Théfer dodał jeszcze kilka szczegółów swoim wspólnikom, którzy go tak grzecznie wyzyskali, a potem rozstał się z niemi i udał się do prefektury gdzie miał złożyć raport o środkach przedsięwziętych dla ujęcia Terremonda i Dubiefa.
∗
∗ ∗ |
W domu na ulicy Berlińskiej, przygotowania do balu były już prawie ukończone.
W głębi wielkiej sali wznosiła się śliczna mała scena, łącząca się z buduarem przeznaczonym dla aktorów.
Wszędzie pełno kwiatów, wszędzie mnóztwo świeczników, które po zapaleniu sprawią czarodziejski efekt wśród zwrotnikowych roślin, przetwarzających salony na wspaniały ogród.
Réne Moulin a raczej Laurent, marszałek dworu dokonał cudów, Mistress Dick-Thorn nieszczędziła mu pochwał.
Czuła się niezmiernie zadowoloną widokiem tego przepychu który ją drogo kosztował.
Kassa jej blizką była wyczerpania: ale cóż jej to szkodziło? Czyż odtąd książę Jerzy de la Tour-Vaudieu nie będzie obowiązany napełniać ją? a jego skarby są niewyczerpane.