Dyurnista
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dyurnista |
Pochodzenie | Nowele |
Wydawca | Albin Staudacher, Jan Fiszer |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. L. Anczyc |
Miejsce wyd. | Stanisławów : Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Że nasz bohater nazywał się Stanisław Wyka, herbu Ślepowron, i był c. k. dyetaryuszem, o tem świadczył bilet przytwierdzony srebrnemi gwiazdkami do brudnych drzwi jego rezydencyi, które jednak nizkością swoją zmusiłyby najdumniejszego księcia do uchylenia głowy, jeżeli nie do zdjęcia kapelusza. Pomimo tego biletu niejeden, który szuka pana Wyki, wszedłszy do kuchenki małej i biednej, cofnie się, mówiąc:
— E! to nie tu!...
Ale powinien żałować, że się dał odstraszyć baldachimem bielizny, suszącej się na sznurkach i nie zajrzał do przyległego pokoju, będącego zarazem sypialnią, jadalnią i salonem, bo byłby zobaczył doskonałą illustracyę do dziejów nowożytnego Robinsona, który uratowawszy z rozbicia majątkowego kilka wykwintnych gratów, urządza sobie nowe życie na jałowej wyspie. Przedewszystkiem zobaczyłby ogromne lustro wprawione w ścianę może po to, aby się mieszkańcom zdawało, że mają dwa pokoiki, nie jeden. Obrazy przedstawiające sceny z życia myśliwskiego zdają się wytwarzać wśród tych białych ścian atmosferę łąk i lasów. Pod piecem leży pies, który kilku szczęknięciami zaznaczy swoją czujność, wnet jednak włoży nos między przednie łapy, dumając może o dawnej świetności, kiedy to razem z panem strzelali kuropatwy, a nie bali się nawet i wilka. Pies to stary, legawy, ale teraz legawy chyba dlatego, że się wciąż wylegiwa na skórze dzika, bo polowanie robi już tylko na muchy, spacerujące mu po nosie, a lankastrówka jego pana, która napełniała dawniej hukiem bory i szuwary podolskie, wisi już od roku na ścianie obok kordelasa i innych przyborów myśliwskich. Na stole książki i rekwizyta szkolne poskładane w jedną kupkę, jakby wiedząc o szczupłości mieszkania, wstydziły się, że tyle miejsca zajmują. Lampa całkiem wypalona, zakryta papierową umbrą, obok niej pończocha z wetkniętą igłą.
Staroświecki zegar ścienny pokazuje siódmą godzinę. Ale chłopak śpiący pod nim widzi już w lustrze tę fatalną siódemkę, mówiącą mu:
— Wstawaj!...
I ten zegar z wyszczerzonemi godzinami wydaje mu się podobnym do twarzy, jaką ma profesor greki w chwili, gdy mu chce dać dwójkę, a nie może. Chłopak żegna się, mówi pacierz, ubiera się zupełnie z wyjątkiem trzewików, któreby mogły skrzypieniem obudzić ojca. Z kuchni przychodzi matka i popieściwszy trochę syna, wypytuje go greckich słówek na jego własną prośbę. Chłopak umiał doskonale, pomimo tego matce zdawało się, że doskonale, to jeszcze nie dosyć.
Pół do ósmej, na szkolarza już czas.
— Czyś nie zapomniał czego?
I jeszcze na progu upominała go, żeby nie dostał dwójki, uważał, nie swawolił, co chłopaka trochę gniewało.
Śpiący na łóżku jegomość nie dawał znaku życia, chociaż wiedział, że kawa jego dymiła już na stole. Gołe nogi wystawił poza kołdrę, drzemiąc w najlepsze. Wreszcie zapytał:
— A która tam godzina?
— Już trzy kwadranse.
Ale dyurnista usypiał i śniło mu się, że wstaje, patrzy na zegar, widzi, że dopiero pół do ósmej i kładzie się znowu spać. Żona bała się budzić go energicznie, ale miała swój sposób. Wzięła z pod pieca biedne psisko, opierające się ze wszystkich sił, przyciągnęła je za przednie łapy do łóżka i oparłszy te łapy o krawędź łóżka, cofnęła się. Skutek był cudowny: pies zaczął pilnie lizać twarz swego pana i wylizał go ze snu.
Wtedy pan Stanisław Wyka, herbu Ślepowron, zaprodukował swój niepatentowany jeszcze sposób wstawania. Zamknął oczy, skurczył się jak sprężyna, a potem jakby go sto pcheł nagle ukąsiło, wypadł, a raczej został wystrzelony z łóżka niby z armaty na sam środek pokoju.
— Znając mnie, powinnaś mówić zawsze dalszą godzinę, niż ta, która jest w istocie.
Zaczął się ubierać na gwałt, co miało ten skutek, że o mało nie zamaczał w kawie pończochy zamiast kajzerki i nie wdział spodni syna zamiast swego surduta. Uporawszy się jako tako z tualetą, był już gotów do wyjścia, gdy naraz zobaczył na stole nieprzepisane jeszcze »kawałki« biurowe, opatrzone u góry złowrogimi napisami: »zaraz«, »natychmiast«, »statim«. I zdawało mu się, że te obrzydliwe kawałki papieru krzyczą na niego: natychmiast! statim! jakby miały za chwilę dostać nogi i gdzieś uciekać.
— Czemuś tego nie przepisała? widziałaś przecie, że nie mam czasu — rzekł do żony.
— Nie wiedziałam, że chcesz.
— Mam-że wam zawsze wszystko mówić? Powinnaś się domyślić, że cię prosić nie będę, i jakoś mi to ułatwić. Jest się biednym, ale niech się będzie biednym tylko pod względem pieniędzy, nie honoru. Okradziono mnie, wydarto mi majątek, ale tej starej szlacheckiej buty, tej mi nikt nie wydrze.
Pokrywszy w ten sposób łajaniem wyrzuty sumienia, wybiegł z domu.
— Ej! co tam buta, buta! — mruczała za nim żona — kiedy butów niema za co kupić.
I patrzyła na drzwi, którymi wyszedł, rychło znowu skrzypną. Krzątając się prawie cały dzień w kuchni, nauczyła się rozpoznawać subtelne odcienie tych skrzypnięć. Zwykle skrzypnięcie było szydercze, jakby się te drzwi cieszyły z nieszczęścia, które wpuszczały. Więc wnioskowała:
— Teraz wejdzie listonosz, ale nie przyniesie mi pieniędzy, tylko list od mojej córki, nauczycielki wiejskiej. Co mi też moje biedne dziewczątko napisze? Zapewne znowu, że wszystko jej idzie jak z płatka, że się czuje zdrowszą, napisze, aby mnie łudzić.
To znowu lekkie, etykietalne puknięcie do drzwi, ale jednego z tych ludzi, którzy nie oczekują na zaproszenie: »wproszę wejść!« lecz sami wchodzą bez ceremonii i zostawiają drzwi na oścież otwarte. To gospodarz domu przychodzi się upominać o czynsz zaległy, a wiedząc z góry, że ja odpowiem:
— Proszę jeszcze trochę poczekać!... zacznie się rozglądać po kuchni i po pokoju, przeznaczając w myśli ten lub ów sprzęt na zagrabienie. Albo ktoś pocisnął za klamkę i starając się sprawić jak najmniej hałasu, otwiera drzwi pomaleńku i tylko do tyla, że może już wsunąć siwą brodę i rękę, w której trzyma kij i wyszarganą czapkę.
— Hektor, nie szczekaj, to ubogi, który przecież nie może wiedzieć, że ostatni kawałek chleba włożyłam naszemu studentowi do płaszcza.
Za to po pierwszej godzinie, gdy jej syn wracał ze szkoły, otwierały się drzwi z tryumfującym trzaskiem: student wchodził, rzucał czapkę pod sufit, łapał ją i krzyczał:
— Dostałem dzisiaj trójkę, trójkę!
Wtedy matka wiedząc, że to było celująco, zaczynała prędko przyrządzać coś nowego koło kotła, zapewne jakiś specyał extra.
Lecz daleko było jeszcze do pierwszej godziny. Westchnęła i weszła do pokoju ze szczotką, bo było to jej zwyczajem »czesać« (tak mówiła) najprzód pokój, a potem siebie. Pies machnął leniwo ogonem i nie ruszał się z miejsca. Ścierała prochy, wglądając w każdą szparkę, ale wielkiej bronzowej lampy (stojącej tylko dla efektu na komodzie, bo nigdy nie zapalanej) nie dotykała dzisiaj, był to bowiem poniedziałek, więc bała się stłuc przypadkiem piękną umbrę, przedstawiającą kulę ziemską, tę kulę, na której i oni posiadali dawniej swoich 150 morgów. Ha! ale inaczej chciała mądrość boska a głupota mężowska!
Rzuciła okiem na gazetę pożyczoną od sąsiadów i jedno ogłoszenie zwróciło na siebie jej uwagę: jakiś pan chciał kupić psa legawego, dobrze wytresowanego. Złożyła więc gazetę na stoliku w ten sposób, aby mąż wróciwszy, musiał anons przeczytać; sama nie miała odwagi mówić mu o tem. W tej chwili dotknęło coś jej kolan: był to pysk Hektora, który jej aportował zostawioną w kuchni chusteczkę od nosa.
Tak oczekiwała żona dyurnisty posługaczki, z którą miała wyjść do miasta na zakupno.
Małżonkowi jej tymczasem musiało być bardzo spieszno, bo szedł szeroką, ludną ulicą, a nie okrążał jej, jak to zwykle czynił, bojąc się spotkać z dawnymi znajomymi, którzyby go mogli zapytać:
— Czemu to pan już teraz nie przychodzi do naszej kawiarenki na wista, panie Wyka?...
Biła ósma godzina, a pan Wyka zły, że nie może z ostatniem uderzeniem zegara postawić stopy w progu budynku, do którego dążył. Za to pośpiech ten uwalniał go od niektórych czynności, które zwykle za obowiązkowe uważał: naprzykład nie potrzebował kupować śliwek u przekupki, z których pewną część dawał żebrakowi za to, że go tytułował »jaśnie panem« z taką samą uniżonością, jak każdego innego człowieka, ubranego w porządniejszy oberok.
W sieni wielkiego gmachu, w którem miał dyurnum, natrafił na zbiegowisko i nim się przecisnął, upłynęło sporo czasu, bo przecież musiał wymiarkować, na co się ten motłoch tak gapi, a był za dumny, aby pytać o to portyera, człowieka, który widocznie nie wiedział o tem, że złoto w lamówkach jego niebieskiego płaszcza nie jest prawdziwem. W środku zbiegowiska stał policyant i szamotał się z jakiemś pijanem indywiduum, które objąwszy rękami jeden z wielkich filarów marmurowych, stojących w sieni, udawało Samsona i byłoby może cały gmach zawaliło, gdyby czujny stróż bezpieczeństwa publicznego w sam czas temu nie przeszkodził. Podczas gdy mniemany anarchista naprzemian, to klął, to śpiewał hymn państwowy i całował policyanta, pan Wyka z miną opanowującego sytuacyę rozjemcy odwoływał się do obywatelskich uczuć policyanta i radził mu puścić wolno »tego biedaka«, — aż uprzytomniwszy sobie, ile czasu poszło na tę obywatelską interwencyę, wyrwał się z tłumu i pobiegł na górę, skacząc po schodach, — zwalniając jednak natychmiast krok w poważne tempo, ilekroć kogo zobaczył. Wreszcie przybył do drzwi, nad którymi była tablica: »Expedyt. Wstęp obcym wzbroniony«. Pan Wyka uśmiechnął się, bo on nie należał do tych obcych, on nawet nazywał eufemicznie ten »expedyt« »swojem biurem« i wchodził doń z takiem namaszczeniem, tak trzymał jedną rękę w kieszeni a drugą pociskał klamkę, jakby był radcą w VII randze z pięcioma już kwinkweniami.
Była to wielka sala, mieszcząca w sobie około trzydzieści stolików. Nad każdym stolikiem pochylony był grzbiet, do grzbietu przytwierdzona była ręka, do ręki pióro i to pióro coś ciągle pisało. Taki grzbiet nazywa się dyurnistą.
Od stołu do stołu kręcił się oficyał, rozdając dyurnistom »kawałki« do przepisywania. Bo te wszystkie stoliki razem przedstawiały młocarnię: z jednej strony pchano do niej bruliony i czyste arkusze papieru, a po drugiej stronie wylatywały przepisane już na czysto sprawozdania, rezolucye, dekrety i nakazy, gotowe do podpisu »wyższej ręki«. Ale ta młocarnia była dopiero częścią ogromnej machiny rządowej, żądnej zgniecenia każdego, kto nie chce się stać jednem z jej kółek.
Wyka usiadł przy swoim stoliku i podał rękę sąsiadowi, byłemu leśniczemu, innym nie rzucił nawet »dzień dobry«. Natychmiast przyleciał oficyał, krzepki staruszek z białymi włosami i białą brodą, z roztargnionemi, ciągle czemś zajętemi oczami. Stanął przed dyurnistą, zacierał ręce, jakby się namyślał, co powiedzieć, po chwili zapytał:
— Panie Wyka, która tam godzina?
Wyka uczynił ruch ku lewej stronie kamizelki i odrzekł z cudowną obojętnością:
— Służę, ósma.
— Ładnie, ładnie... posuń pan sobie zegarek o kwadrans naprzód. Tu panie u nas robota czekać nie może.
Wtem zobaczył na stoliku Wyki owe natychmiastowe kawałki, chwycił je jak złodziej i chciał uciec do swego pokoju. A gdy go Wyka powstrzymał i prosił o zwrot papierów, oficyał stał się nagle tak czerwonym, jak wyłogi, które miał na kołnierzu.
— Jakto, jeszcze nie skończone? Co pan sobie myśli? Panie Fritz, weź pan, przepisz pan te kawałki. A panu dam coś innego.
Skonfundowany Wyka wrócił do swego stołu.
Właściwie nie powinien być skonfudowany. On, dawny... ten tego... schował ręce do kieszeni, pióro w zęby panie dobrodzieju, i czekał na oficyała.
A przecież irytowało go tu niejedno.
Najprzód ten stolik. Dlaczego nie jest to stolik z baryerkami, taki, jaki ma tylu innych piszących tu dyurnistów? Dlaczego nie dano mu stolika z szufladą, zamykaną na osobny klucz, tak jak temu lub tamtemu? Mógłby zawsze, wychodząc z biura, szufladkę zamykać i chować klucz do kieszeni. To musi być bardzo przyjemnie wychodząc z biura chować kluczyk do kieszeni. Ale oczywista, chciano go upokorzyć, lecz on ma ambicyę i nie da się.
Oficyał rzucił mu na stół kilka »kawałków«.
— Przepiszesz pan to!
— Hm... przepiszesz pan — mruczał pod nosem pan Wyka, ścigając oficyała wzrokiem, któremu nadał wyraz oburzenia i pogardy. Gniewało go połączenie rzeczownika »pan« z drugą osobą liczby pojedyńczej, zdaniem jego gburowate, a co więcej niegramatyczne i niezgodne z duchem grzecznego języka polskiego. Wreszcie zaczął pracować. Długo męczył się z krzesłem, zanim utworzyło prawidłowy kąt z krawędzią stołu. Potem zapisał sobie liczby nowych »kawałków« na osobnym arkuszu, mającym u góry napis: Pro domo. Był to bezpotrzebny wynalazek pana Wyki. Ale Napoleon na wyspie św. Heleny wynajdywał pasyanse, a pan Wyka wynalazł sobie, rzekomo dla ewentualnego ułatwienia ewidencyi oficyałowi, taki wykaz: pro domo, w którym znajdowały się tak imponujące cyfry, jak 31899, 39745, 43498 albo nawet 48576! Gdy się takie cyfry podpisywało jednę pod drugą, tworzyły rodzaj kolumny, dającej wyobrażenie o sumie mozołu, użytego na przepisanie odnośnych »kawałków«, lecz jakże nieproporcyonalnie wielkiego w stosunku do dziennej zapłaty.
Dlaczego nie dał mu oficyał do przepisania »kawałków« trudniejszych, któreby wymagały większej inteligencyi przepisującego? Naprzykład, »kawałków« niemieckich, bo który tu z tej hołoty umie po niemiecku tak dobrze, jak on? Albo »kawałków«, wymagających pięknego pisma, naprzykład dekretów i mianowań? Musiał to sobie sam przyznać, że pisał bardzo kaligraficznie (ma jeszcze dotychczas u siebie w domu księgi gospodarskie, na których tytuły własnoręcznie wypisał). Wprawdzie oficyał mówi, że pan Wyka bezpotrzebnie czas traci na »sztychowaniu«, ale mówi tak z zazdrości, a zresztą — przecież zwrócił na to uwagę! Szczególnie te inicyały z zakrętami tak regularnymi, jakby były cyrklem wykreślone. Napróżno jednak odsuwał przepisane arkusze na lewą krawędź stołu; jego sąsiad, stary potulny leśniczy, nie patrzył w tę stronę. A powinienby popatrzeć, jak to się ładnie pisze, bo sam »babrze, jak kura łapą«.
Koledzy »po piórze« nie lubią go, po cichu nawet nazywają go sobie tam jakoś. Ba, to dlatego, że mają respekt przed nim. Szczególnie ten młody błazenkowaty rozpustnik, Fritz, i jego godny sąsiad, a socius bibendi Neumajer. Teraz, naprzykład, dopuszczają się następującej nędznej gry słów:
— Ty, Neumajer, jak się tam u ciebie wyka udała?
— Nie szczególnie; za to groch, powiadam ci paradny, a kapusta — cacana.
Albo nieraz, gdy zjawił się w drzwiach, mówili:
— Panie Kunz, przyszedł pan Fika, Herr Fika, Herr Figa!...
Pokrzywiali się tym sposobem innemu koledze, staremu Kunzowi, szwabowi, który nie rozumiał ani słowa po polsku. Był to pensyonowany oficer, któremu na starość nudziło się w domu, więc dyurnował dla rozrywki, zwłaszcza, że mu liczbę godzin zmniejszono przez protekcyę do połowy. Dyurniści oburzali się, mówiąc, że zabiera chleb innym głodniejszym, a mającym więcej zębów. Była to ciekawa figura. Na szerokim tułowiu osadzona zwiędła głowa ze spiczastym wielkim nosem przypominała kruka, który usiadł na chłopskich wrotach, tem bardziej, że głos Kunza podobny był do krakania. Pan Wyka jednak przestawał z Kunzem, bo mógł z nim rozmawiać ostentacyjnie po niemiecku.
— Wie gehts, Herr Kunz?
— Dank’ schön, Herr Fika! — i zacharkawszy głośno, splunął.
Za to Fritz i Neumajer pastwili się nad Kunzem, rozweselając sąsiadów.
— Ty, Neumajer, czy ty nie uważasz, że ten Kunz odmłodniał tu w ekspedycie?
— Co ty mówisz?
— Przysięgam Bogu! obciera ciągle »zaatramencone« pióro we włosy, aż »zbruneciał«.
Tak się działo nietylko z Kunzem, bo i innych także »brali na bas«.
Obok nich siedział stary poczciwiec, pan Krupka, który co dwie godziny wyjmował książeczkę do modlenia i modlił się żarliwie.
— Neumajer, nie śmiej się, bo Krupka modli się za twoje grzechy.
— Załóż się, że czyta modlitwy młodzieńca.
— E! to powaga, bij się w piersi przed nim.
— Ale za to jakże my będziemy pili, gdy Krupka dostanie zapomogę!
— Ale gdy Kunz dostanie zapomogę?
— Chi... chi... chi!... no to będziemy dwa razy pili.
Przyleciał oficyał.
— Panie Krupka, tu nie kościół, schowaj pan książkę i przepisz najprzód ten maleńki indorsacik.
— Biedna Krupka, wymodliła sobie indorsacik...
Fritz siedział przy oknie i bawił się jego zamykaniem i odmykaniem, sprawując w ten sposób obowiązki liweranta świeżego powietrza. Obowiązek ten jednak powinien być poruczony komu innemu — tak myślał pan Wyka — komuś starszemu, poważniejszemu. Fritz — to błazen i ma z powodu okna ciągłe sprzeczki z panem Kunzem, który jest na zmianę powietrza wrażliwy jak kolano podagrzysty.
Tym razem okno było otwarte, świeże powietrze napływało, wypierając dawne zepsute, pełne miazmatów, i orzeźwiało płuca trzydziestu robotników.
Działało to na nich, niby kąpiel; wielu przestało pisać, powstali i spoglądając w okno, wyciągali zdrętwiałe ramiona, chłonąc pełną piersią powietrze, przyczem jednak oddech brzmiał często jak westchnienie. Na dworze świergotały wróble i turkotały wozy.
Fritz miał jedną nawyczkę, która szkaradną i śmieszną wydawała się panu Wyce. Oto pluł przez okno i dopiero potem patrzał w dół, czy kogo nie opluł.
— Ej, Fritz! — upominał Neumajer — oplujesz kogo.
Fritz stał już przy oknie.
— Ha, ha! popatrz-no, Neumajer.
— Co tam?
— Jabłoński stoi pod gmachem i podpiera go, aby się nie zawalił.
— Biedne chłopczysko! A to się strąbił! Ale pisał bardzo dobrze. Takich to napędzają, a przyjmują darmozjadów.
— A on z rozpaczy »dał sobie na piec»!
W tej chwili zakrakał pan Kunz:
— Sie Fritz! Es ist hier zu frisch! Schliessen Sie das Fenster dort!
I wyciągnął ku niemu rozkazująco rękę, w której na szczęście trzymał nie rewolwer, lecz zwykłe pióro.
Fritz zamknął okno, mrucząc pod nosem:
— Schliessen Sie das Maul dort!
Ale Kunz posłyszał, wściekłością zadyszał, zerwał się i z niezapaloną jeszcze fajką poszedł do oficyała na skargę. Oficyał do Fritza:
— Panie Fritz! panie Fritz!...
I rozkładał rękami, jakby się kłaniał Fritzowi, nie mogąc sklecić żadnej dosadnej pogróżki. Fritz patrzył na oficyała takim wzrokiem, jakby to on był oficyałem, a oficyał dyurnistą. W tejże jednak chwili weszło kilku woźnych, niosąc świeże pliki papierów, co tak poprawiło humor oficyała, że nie dokończywszy frazesu, poskoczył ku woźnym, aby im ulżyć ciężaru.
— Poczciwy oficyał, nawet besztać nie umie!...
— Ale jaki służbisty! Mało nie ucałuje aktów! Ideał urzędnika. Patrz, jak lata.
— Słuchaj-no Fritz, jest ważna sprawa. Powiedz Krupce, że jutro pójdziesz do spowiedzi i naciągnij go na kilka blatów. Pójdziemy jeszcze dzisiaj do Julki, bo nudzi mi się w domu szalenie.
— Jaki z ciebie batjar, Neumajer!
— Hej, hej, choć bieda, to hoc!
W tej chwili Kunz charknął okropnie.
— A to Harkules dopiero! — rzekł Neumajer. A Fritz udał, że spada z krzesła i krzyczał:
— Panie oficyale! panie oficyale! Niech pan oficyał ratuje! Tu nam Kunz zacharka cały ekspedyt!
Te niepoważne żarty oburzały pana Wykę do żywego. Aby pocieszyć Kunza, podszedł do niego i rozpalając o jego fajkę swoje cygaro, składał mu kondolencyę:
— Diese unverbesserlichen Schufte, Herr Kunz!
Wnet przyleciał oficyał i dał Fritzowi i Neumajerowi cały stos przepisanych »kawałków« do kolacyonowania. Fritz czytał, Neumajer patrzył do brulionu i sprawdzali w ten sposób, czy dyurnista nie zrobił jakiego błędu, co się często zdarzało. Aby sobie uprzyjemnić to jednostajne zajęcie, modulował Fritz swój głos rozmaicie i stosownie do treści krzyczał, groził, prosił, a nawet płakał.
— To musi być bardzo przyjemnie kolacyonować — myślał pan Wyka. — Ale te błazny wyśmiewają to zajęcie i niejedno prześlepią. Kolacyonowanie powinno być powierzone człowiekowi, któremu uciążliwe pisanie może zaszkodzić, ale za to inteligentnemu i poważnemu. Ale ta hołota, która może wie, że on był dawniej ho... ho... ho... mści się nad nim, jak osły nad chorym lwem. On zaś zamiast sprawować szlachetny obowiązek kolacyonowania, musi pisać jak wół, i to naprzykład, jak teraz oto, przychylną odpowiedź na podanie swego ongiś sąsiada, pana Pomeranza, który przykupiwszy sobie z czasem jeszcze więcej ziemi, zapragnął się nazywać Pomorzańskim. Patrzcie-no! taki pan Pomeranz, herbu Cebula! może mu się zdaje, że jego przodkowie przyszli z Pomorza?
Instynktowny antisemityzm wybuchnął na chwilę w piersi pana Wyki; odrzucił na bok niedokończoną odpowiedź dla pana Pomeranza i wziął się do przepisywania innego »kawałka«, co go zaraz uspokoiło. Snuł więc dalej tę wątłą nić ambicyi, którą mu dostarczały drobiazgowe podrażnienia chwili obecnej.
Był naprzykład zły na swego sąsiada leśniczego, który go nigdy nie zapyta o radę, gdy nie potrafi przeczytać brulionu, a leci natychmiast do Fritza lub Neumajera! Przecież i on, Wyka, potrafi czytać nieczytelne pisma referentów. Leśniczy jednak wynagradza mu dostatecznie tę krzywdę, opowiadając mu o hulatykach i orgiach Fritza i Neumajera. Wyka kiwa głową na znak, że się wcale nie dziwi.
— Łotry, panie, takich, to nawet bieda nie nauczy przyzwoitości!...
Wzajemnie znowu opowiada on leśniczemu swoje polowania na dziki:
— Mówię panu, siedzę w lesie, palec na cynglu i widzę — dzik, panie dobrodzieju...
W tej chwili Fritz zaczął czytać:
— An den k. u. k. Commando... Hej, a kto tu napisał: den Commando?
Oficyał był blisko i przybiegł do Fritza:
— A, to pan Wyka! zaraz musi całe przepisać. To idzie do wojskowej władzy, to nie można tak... Jakto, pan nie wiesz, że Commando jest das, a nie der?
— Ach, pomyliłem się! Doprawdy, nie mogę sobie wytłómaczyć, jak mogłem coś podobnego napisać. I że to się przytrafiło właśnie komuś, co mówi po niemiecku, jak rodowity Niemiec! Ale to nic nie szkodzi, natychmiast przepiszę!
Pomimo tego dyurniści, zadowoleni takiem infermezzo, przestali pisać, śmiali się i kręcili głowami. Nawet spokojny pan Krupka przybiegł, nałożył na nos okulary, wziął inkryminowany papier i wpatrując się uparcie w nieszczęsne »den«, to zbliżał oczy do papieru, to oddalał i mówił do siebie:
— Hm! jest den... den... den...
A Fritz zrobił przy tej sposobności taką uwagę ogólnej natury:
— Zapamiętaj sobie Neumajer: koń, który dawniej w karecie chodził, na starość w pługu harować musi. A teraz... wio!
I kolacyonowali dalej, dyurniści zaczęli pisać, pióra skrzypiały, Kunz charkał i maszyna była w ruchu. Wtem wszedł znowu oficyał, prowadząc z sobą jakiegoś elegancko ubranego jegomościa.
— Chodź pan! chodź pan! tu jest gdzieś u nas to, czego pan szukasz.
Pan Wyka podniósł głowę, ale natychmiast niby upuścił pióro i pod pozorem szukania go schylił się pod stół. Poznał Pomeranza. W czasie pobytu pod stołem obserwował dolną połowę osoby Pomeranza, widział jego spodnie najnowszego kroju, meszty obcisłe, i hebanową laseczkę. Gdy wreszcie Pomeranz zniknął w pokoju oficyała, Wyka odetchnął, usiadł i pisał dalej, nadsłuchując uważnie.
Oficyał ukazał się w drzwiach.
— Podanie pańskie jest tu na sali. Który z panów ma numer 48576?
Nikt się nie odzywał. Któżby tam mógł pamiętać numery wszystkich »kawałków«, które mu codzień przejdą przez ręce. Pamiętał tylko pan Wyka, dzięki swemu wykazowi: pro domo, lecz ze strachu i wstydu nie mógł się zdecydować na zgłoszenie się.
— Zaraz panu powiem — rzekł oficyał do gościa — zajrzę tylko do mego katalogu. Proszę ze mną.
Wyka zadrżał, wziął czapkę, przeszedłszy prędko przez salę, zabrał kluczyk wiszący na gwoździu drzwi wchodowych i wyniósł się z expedytu.
W tej chwili wrócił oficyał z Pomeranzem.
— Mamy go! jest u pana Wyki. Gdzież jest pan Wyka?
— Zaraz przyjdzie — odpowiedzieli dyurniści.
— Ach! jeszcze nieprzepisane! — rzekł oficyał, przewertowawszy papiery nieobecnego dyurnisty. — Niech pan będzie łaskaw siadać i chwilkę poczekać! — dodał, przysuwając Pomerancowi krzesło do stołu pana Wyki.
I podczas gdy protoplasta przyszłego rodu Pomorzańskich hreczkosiejów czekał i czekał, ten, który miał być ostatnią chociaż tylko mechaniczną instancyą owej przemiany, ten, który swojem piórem i atramentem miał porodzić wreszcie owo upragnione »ski«, po które pan Pomeranz sam się fatygował aż do expedytu — jednem słowem pan Wyka, w pewnem odległem ustroniu oddawał się ponurym rozmyślaniom na temat:
O jerum, jerum, jerum, rum,
Qualis mutatio rerum rum!...