<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziadunio
Podtytuł Obrazki naszych czasów
Wydawca Nakładem J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1869
Druk Druk J. Buszczyńskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


EPILOG.

Gdyby nie Dziadunio, jużby się na tem opowiadanie nasze skończyć mogło i byłoby dość nauczającem, a smutnem jak rzeczywistość. — Na zgliszczach i ruinach nieszczęśliwej rodziny pozostał stary ten jej filar potrzaskany od piorunu, ale nie obalony... Po śmierci Władka chodził długo milczący, zobojętniały, nie mogąc się zmusić do życia i pracy; nałóg wreście przemógł to obezwładnienie... Miał obowiązki, powinien był czuwać nad Haliną, zabezpieczyć los Justyny, naostatek zająć się wychowańcem, którego mu umierający Władek powierzył... Z Haliną pojechała do Zarębia Hanna, nie mogąc nawet płakać... Wszyscy się potem skupili około starca w Rajwoli, ale to było kółko żałobne ludzi co dźwigali życie z obowiązku. Nikt nieśmiał wywołać wspomnienia tego o którym myśleli wszyscy... Każde słowo, miejsce... przypominały go mimowolnie.
Dziadunio przeżył tyle że nawykł był i dla drugich i dla siebie na wszechmocność czasu rachować. Nikogo on ze straconych nie zapomniał, ale łzy krystalizowały się w tęsknotę spokojną a niepożytą.
W pół roku nic się tu nie zmieniło, nie ubył nikt, ale za wspólną naradą i skutkiem żądania Dziada, Antek Siekierka został przybrany jako dziecię domu i Hanna posłuszna woli umarłego przyrzekła mu rękę swoję.
Stworzył sobie starzec przyszłość i nadzieję, truchlejąc prawie aby znowu mu jej los nie odebrał.
Dotąd wytrwał na stanowisku... ale dopiero po skończeniu wojny, gdy się rzucono na nieszczęśliwą Polskę — starzec jak osłupiały, niedowierzający chwiać się począł i o sobie samym powątpiewać. — To co zwano reformami, systematyczne niszczenie kraju, odjęcie mu praw, swobód, idei własności, języka nawet i imienia polskiego... ostateczny cios mu zadało... Sądził zrazu że to są groźby tylko — ale powoli przychodziła w ślad za pogłoskami rzeczywistość.
Stary patrzał i w oczach schnąć i ginąć im począł...
Zwykle nie mówił o tem z nikim, unikał skarg i użaleń, ale sam na sam z Antosiem — dobywał z piersi głosu, a wówczas były to prawdziwe treny Jeremiaszowe... Zniósł wszystko — klęski kraju znieść nie chciał i nie mógł.
— Nie trzymajcie mnie przy życiu — mówił — pozwólcie mi umrzeć i nie patrzeć na tę próbę, która będzie ostatnią, która być może zwycięzką, ale dla człowieka co od lat stu przeżył ich tyle — jest oszalającą i nad siły. Gdybym u was widział pokolenie zbrojne do wytrwania i walki — spokojne a twarde i niepożyte, bez gorączki ale bez ostygnienia, bez miotań się szalonych ale bez rozpaczy... gdybym nie patrzał na bezsilność naszę, na spotęgowanie wad a wyginienie cnót... żyć bym potrafił może... Ale zrodzone w kajdanach dzieci... sparaliżowane w kolebce... łakniecie szczęścia i spokoju łatwego, żyjecie marzeniami... a o razowym chlebie i pocie czoła ze skutemi usty czekać nie potraficie!!
Jam stary i niemocen duchem, a stokroć czuję się silniejszy od was. Co znaczą porywy wasze jak ostatni — jeśli nie zwątpienie? Na co tyle słów... tyle planów, tyle narad gdy najprostszem zadaniem dziś jest żyć i trwać...
Wy wolicie się bawić i szaleć... lub marzyć i wyglądać burzy nowej... sądząc że się rozstąpią obłoki i zstąpi z nich archanioł z mieczem ognistym.
Zbawcą waszym... to praca uboga milcząca przy domowem ognisku... nie mówcie im nawet że Polakami jesteście a bądźcie nimi...
Rozlewa się dziś naród w napróżnem skwierczeniu nad tem co się stało... Stało się! zabierzcie trupy, pogrzebcie je i idźcie na pole... pot lać nie łzy... Łzy w duszę niech płyną.
Sto razy powtarzał to stary, aż niemal szał spokojny jakiś nim owładnął... Mruczał sam do siebie te słowa... szeptał je Antosiowi... ale gdy obcy przyszedł, nie odezwał się słowem... Tylko po twarzy, po oczach jego znać było że gorączka go paliła. Myśl śmierci nie opuszczała go na chwilę, ale nie niosła z sobą trwogi, była tylko zagrzaniem do pracy ostatniej. Zaczął się krzątać pilno aby wszystko po sobie w jak największym zostawić porządku. Ułożył papiery, napisał testament, obliczył fundusze, rozdał pamiątki, Szczepanowi kazał w Kaliszu zamówić trumnę, zadysponował nawet konie które do wozu żałobnego zaprządz miano.
Antosiowi ustnie codzień przynosił instrukcye co do zarządu majątku, utrzymania tego co lubił, pomocy biednym którym chciał po sobie zostawić pamiątkę... Na ostatek aż do dzieciństwa posuwając tę pamięć szczegółów kończył mozolnie siatkę, aby niewód całą ręką jego był zrobiony.
Napróżno starano się go rozerwać, przychodziły dzienniki, ukryć ich przed nim nie było podobna, a każdy z nich uderzał w serce Dziadunia... Jednego dnia zabrano kościoły, wypędzono księży, drugiego odebrano prawa zastępując je samowolą, targano się na własność, wywożono niesądzonych... Każda nikczemna napaść gazeciarska sztyletowała starca. Uśmiechał się ironicznie.
— Tak! tak, mówił, tego jeszcze brakło! naturalnie! to logicznie... Niema Polski... finis Poloniae. Zdaje się Tatarom że to dosyć powiedzieć, że wszechmocni są jak Bóg a może nad niego silniejsi, bo przeszłości On nie może zetrzeć z karty dziejowej — oni i to potrafią...
Tak powoli dopełniała się miara i Dziadek, który nigdy dawniej godziny na miejscu usiedzieć nie umiał, zdawszy już na Antka wszystko, nie ruszał się z fotelu. Ze spuszczoną na piersi głową siedział bezmowny, a gdy go o co najpowszedniejszego spytał, odpowiadał zamyślony.
— Tak! tak! niema Polski! niema Polski... Więc po cóż żyć?
Zwłoki biednego Władka postarał się przewieść do parafialnego kościołka... grób dla niego był ostatnią myślą co go od rozpaczliwego zdrętwienia na chwilę odwieść mogła... Stawił go, zajmował się, osadzał, upiększał, gdy wśród tego zatrudnienia przyszło mu dziwne przeczucie.
— Po cośmy te zwłoki biedaka tu sprowadzili? Wszak oni cmentarze poorzą i groby powywracają! Gdy żywych do prześladowania nie stanie, rzucą się na umarłych... oni coś niszczyć muszą... to ich posłannictwo dziejowe, aż ten tułów obżarty pęknie...
Od tego dnia gdy go obawa o grób opanowała Dziadek już się o niego nie spytał...
Na ostatek nadszedł ten dzień ostatni, wielki, uroczysty... zgonu... Dziad miał przeczucie jego, prawie jasnowidzenie, ciężko mu było oddychać... posłał po proboszcza zamiast po lekarza. W istocie było to jakby oznajmienie paraliżu płucnego... Ale gdy stary przyjaciel z wiatykiem przybył, Dziad miał jeszcze mowę i przytomność...
Obrząd pożegnania ze światem odbył poważnie, spokojnie, z czołem pogodnem i wiarą głęboką w przyszłość.
Nie dozwolił się położyć w łóżku, siedział w fotelu, bo mu tak oddychać lżej było... przed nocą oddał klucze Antosiowi, pogadał ze Szczepanem, napił się rosołu i drzemać począł... Cicho i niepostrzeżenie lampa co tyle lat świeciła przykładem energii i pracy, niezłomnego umysłu, niezmordowanego trudu bez rozgłosu... zagasła...
Para starych koni które lubił, któremi jeździł, odwiozła go na wieczny spoczynek... kazał się przyodziać tak jak chodził codziennie, koszta pogrzebu wystawnego oddać ubogim... a pochować skromnie i cicho. Stało się dosyć jego woli, ale co żyło z sąsiedztwa i okolicy zbiegło się odprowadzić ukochanego do mogiły... I połowa przynajmniej zapłaciła kontrybucyą za ten zjazd tłumny, bo naczelnik powiatu potrzebował pieniędzy na wydanie wieczorka kolegom...
Losu pozostałych domyśleć się łatwo. Szymbor rozwiódłszy się z Justyną, ożenił z niemłodą już różowaną wdową, która umiała rozciągnąć nad nim panowanie środkami całemu światu niezrozumiałemi. Mianowany szambellanem dworu, zamieszkał stale w Berlinie.
Pani Justyna pojechała w tymże roku do wód i wróciła oddawszy rękę młodemu Belgowi, który jak się okazało, miał van przed nazwiskiem, ale był skromnym commis voyageur pracującym około win i pasztetów...
Pani Halina tylko została sama jedna w Zarębiu, przybrawszy za syna Antka i Hannę za córkę... a Bóg obdarzył ją nie zapomnieniem strat poniesionych, ale spokojem nadziei i oczekiwaniem połączenia z cieniami ukochanych...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.