Dziadunio/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziadunio |
Podtytuł | Obrazki naszych czasów |
Wydawca | Nakładem J. K. Żupańskiego |
Data wyd. | 1869 |
Druk | Druk J. Buszczyńskiego |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy w pokoiku na górze chory powolnie przychodził do sił i zdrowia, strzeżony przez wierną owę siostrę miłosierdzia, nie odstępującą jego łoża... z Waldau ani znaku życia nie dano...
W pierwszych dniach po odjeździe Władka, Iza chodziła tak zamyślona i milcząca że matka lękając się o nię na krok jej nieopuszczała... Ojciec większy znawca ludzi, nie wszczynał z nią draźliwej rozmowy, czuł że przebywała kryzys stanowczą... i miał nadzieję że ją przejdzie zwycięzko.
O oddziale nic zrazu słychać nie było, później nieco ktoś z sąsiadów w miasteczku powiedział panu Stamm o losie Zegrzdy...
Rozmyślał on nieco czy natychmiast o tem ma córce oznajmić lub odłożyć i naradziwszy się z matką, postanowił na wyraźną walkę odbywającą się w duszy Izy, rzucić tę wiadomość w nadziei że ona choć boleśnie szalę przeważy.
Bez ogródki więc, chłodno, dokładnie, opisał Izie potyczkę, wypadek, rany, odjęcie nogi i niebezpieczny stan Władysława. Na wszelki wypadek wezwany był lekarz...
Iza w pierwszej chwili oniemiała, pochwyciła się za głowę, poszła do swojego pokoju i zamknęła w nim na cały dzień. Jednę matkę tylko
przypuszczała do siebie, ale nie mówiła nic, chodziła zapłakana, rozdraźniona, nie mogąc spocząć na chwilę... Nadedniem rzuciła się w fotel i zasnęła...
Rano przebudziła się nie rychło, matka znalazła ją bladą, ale z książką w ręku. Nie była to książka od nabożeństwa, ale nowella Pawła Heysego.
Traf zdarzył — któż wie czy to tylko było trafem? że tegoż dnia z nad Renu przybył siostrzan pani Leonory dawno obiecywany w Waldau, nie znany tu nikomu, prywat-docent w uniwersytecie Hejdelbergskim, wykładający estetykę, dr. Leo-Franz Favius...
Sądzili rodzice iż Iza nie wyjdzie do obiadu, — ale się omylili, dobrowolnie bowiem zeszła ze swojego pokoju. Strój jej tylko oznaczał żałobny stan serca... wzięła na się czarną powłóczystą suknią, w której dziwnie jej było do twarzy. Blada, poważna, milcząca ukazała się zdziwionemu kuzynowi w całym blasku, jaki niewieście daje cierpienie.
Dr. L. F. Favius... professor uniwersytetu Hejdelbergskiego, wcale był niepospolitym młodzieńcem... Germański, a raczej saski typ najczystszy, postać jego piętnował. Słuszny, silnie zbudowany, ramion szerokich, oczów niebieskich, włosów konopiato-jasnych, rąk potężnych, nóg płaskich i rozrosłych... dość pięknego czoła i intelligentnej fizyognomii. Dr. Favius nie był ani piękny, ani brzydki, nosił okulary, odrobineczkę się jąkał... ale widać w nim było człowieka myśli i pracy.
Brakło mu formy, ale naiwność ta nie była bez pewnego wdzięku... Z ust uśmiechniętych, ze spojrzenia, znać było dobroć i spokój duszy — słowem przyjemne to było zjawisko, do którego powoli można się było przywiązać... ale nagle zaentuzyazmować dlań niepodobna.
Iza spojrzawszy nań, zrozumiała go intuicyjnie od razu; był to typ dobrze jej znany, swojski... coś nakształt białego chleba miejskiego, którego smak odgadnąć łatwo.
Gość ten bardzo na rękę był rodzicom, przybywał w porę, już u obiadu rozmowa jego zajęła milczącą Izę i wywołała słów kilka. Było to dobrą wróżbą.
Ale po obiedzie Iza cofnęła się do swojego mieszkania na górę, i czując się słabą nieco, dnia tego nie wyszła. Radzca usilnie prosił professora, aby kilka dni pozostał, wchodząc nawet w położenie prywat-docenta, dla którego mieszkanie w oberży mogło nie być dość... taniem zabrał go do własnego domu i postawił w jednym ze swoich pokojów.
Na trzeci jeszcze dzień Iza była milcząca i w czarnej sukni, wzdychała często... matka nie rozpoczynała rozmowy. Czwartego dnia córka sama odezwała się do niej.
— Powiedzcie mi co ja mam począć! Ja tego człowieka tak kochałam, to był typ tak szlachetny, tak do wykształcenia zdolny... tak dla mnie sympatyczny... tak nawet plastycznie mi ponętny!!
Ale proszę mamy... bez nogi!!... mąż bez nogi! Pierś ma przebitą, i będzie całe życie słabowity... trzeba mu się na dyakonissę poświęcić... Wprawdzie może go to czynić poetycznym... ale życie ma swe wymagania... trzeba rachować przyszłość... któż wie czy nie będzie zmuszony się ekspatryować... stracić pozycyą socyalną!! wygnaniec! Nie! nie! ja sama widzę niemożliwość... a tak go kochałam!! On mnie tak dobrze rozumiał!
To znaczyło — on mnie tak uwielbiał!
Matka swoim zwyczajem milczała a wzdychała.
— Niech mi mama powie, co ja mam począć? Ja widzę konieczność wyrzeczenia się tych marzeń.
— Zapewne — odpowiedziała matka — zbawiennemby to było...
— Walczę z sercem własnem...
Iza otarła łzy...
Tego dnia jednak już znacznie była więcej zrezygnowaną, przy poobiedniej kawie professor Favius wszczął rozmowę o Fauście Goethego i cały wieczór trwały rozprawy, szczególniej o symbolicznem znaczeniu postaci wywołanych w drugiej części.
Favius mówił nie jak się może w towarzystwie zwykło, raczej jak z katedry... ale i pięknie i żywo. Powtórzył prawie całą prelekcyą Cuno Fischera z Jeny, którego był uczniem i zwolennikiem.
Iza widocznie była zajęta wykładem.
Nazajutrz rano całe spędzili na charakterystyce Ryszarda Wagnera i nowej szkoły muzykalnej... Po obiedzie zajęła ich ostatnia karta Kaulbacha, wspaniały obraz epoki reformacyi, tak żywo przypominający szkołę ateńską Rafaela...
Szóstego czy siódmego dnia, Iza była ubrana biało... a następnie włożyła przepaskę niebieską. Zaczęła grać na fortepianie...
Wyjeżdżając prywat-docent Favius był straszliwie rozkochany... Objawił się ten stan jego serca upartszem niż zwykle jąkaniem, obfitymi potami (które dla zdrowia były nader błogosławione) — i zmrużeniem oczów miłosnem, tak że z za okularów prawie ich dostrzedz nie było można.
Co o nim myślała Iza... nikt nie wiedział... objawiła tylko matce, iż był prawdziwie uczonym, w którym wiedza nie wygasiła uczucia...