Przyjechałem nareszcie. Miła wieś jest po mieście, Park rozkoszny, choć gryzą komary;
Ładny pałac ma pani, kuchnia też się nie gani, Ton tu dworski, wykwintny i stary.
Przecie pan po obiedzie zaraz nas nie odjedzie? Noc prześliczna i projekt gotowy;
Księżyc pełny wychodzi — zobaczymy go z łodzi! — — Nie potrzeba mi długiej namowy.
Cisza skwarna, leniwa. Stary park nasłuchywa. Co tam w niebie groźnego się dzieje?
Noc błękitna pobladła, błyskawiczne widziadła Przez wylękłe migają aleje.
Nie, nie będzie dziś burzy; to się tylko tak chmurzy; Dalej, prędzej, po wiosła, do rzeki!
Lipy gwarzą złowieszcze: zaraz spluszczą was deszcze, Tarabani już grom niedaleki.
Poczerniała noc blada, grom wyraźniej zagada, Rzeka błyszczy jak szyba ze stali,
Nizka czerwień księżyca jeszcze chmury rozświéca I na wodzie drży sznurem korali.
Aż do rzewnej nowiny rozpłakały się trzciny, Ponad drzewa przeniosła się skarga;
Wicher wstąpił na chmury i tratuje je z góry, Pociskami piorunów je targa.
— Krople ostre jak bicze tną ci, pani, oblicze, Weź mój płaszcz, daj mi rękę, uciekaj —
Czy się boisz? ja stoję, ja się burzy nie boję; Puść ich naprzód, niech biegną — zaczekaj.
Moja piękna i dzika! niema tutaj słowika By wysłuchał mej czułej przysięgi, —
Nic nam dziś po piosence, lecz niech zwiążą nam ręce Piorunowe błyskawic tych wstęgi.