Dziecię Starego Miasta/Część pierwsza/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziecię Starego Miasta
Podtytuł Obrazek narysowany z natury
Część pierwsza
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IX.

Anna znużona, chora, pół żywa powróciła do ojca który gderał na jej ranne wyjście, nie umiejąc go sobie wytłumaczyć. Ufał jej wszakże i ani posądził o płochość.
Chodził tylko po pokoju, mruczał, zżymał się, spluwał, a wczorajsze wypadki i sen niespokojny wywołały w nim rozdrażnienie niezwykłe. Gdy Anna powróciła, zapytał jej tylko.
— A toż gdzie byłaś?
— Nie pytaj, mój ojcze! — odpowiedziała mu spokojnie; — chodziło o ocalenie człowieka, pomoc kobiety była potrzebna.
— Jeszcze i ty mi się w co wplączesz!... Co to takiego? — mruknął Czapiński. — Do czego to?
— Ojcze, musiałam! — mówiła Anna, padając na krzesło. — Nie gniewaj się, proszę, a wierz mi trochę!...
— Ale mi choć powiesz, co to było takiego?
— Teraz nic, później wszystko.
I dziewczę wybiegło, płacząc, a stary emeryt ruszył tylko ramionami i pokiwał głową.
— Jeszcze i mnie starego w co wplącze! — rzekł.
Na te słowa właśnie drzwi się otworzyły i twarzyczka uśmiechnięta pana Edwarda wsunęła się do pokoju, a za nią młodzieniec, którego ranna wizyta ciekawością, z jaką się dokoła oglądał, zdawała się tłumaczyć.
— Cóż pan mówi o wszystkiem wczorajszem? — spytał.
— Byłeś tam pan?
— Ja?... ja byłem na posiedzeniu Towarzystwa. Tam przecie nie było ludzi porządnych; hałastra, dzieciaki, przekupki... Myśmy obradowali nad wykupem czynszów... Ale cóż pan powiada, jestże to rozum? Jest to zastanowienie? Oni gotowi Towarzystwo rolnicze narazić. Muchanów tylko zęby ścina. Towarzystwo... komitet...
— E! — syknął zniecierpliwiony profesor — już to wasze Towarzystwo swoje podobno zrobiło. Co po trupie, kiedy tylko śmierdzi, choćby był najukochańszy za życia!
— Jakto, profesorze? O! Czuję w tem wpływ panny Anny.
— Wpływ na mnie! — oburzył się, śmiejąc głośno Czapiński; — gdzieżeś to słyszał, by jaja kury uczyły?
— A dziś to tak jest, panie profesorze!
— Ale nie u mnie! — odparł profesor. — Towarzystwo było instytucją śliczną, pożyteczną, zacną; ale dziś rozprawiać o nawozach i wykupie, kiedy w mieście krew się leje, to już gorzej, niż bezczucie. Sami na siebie wyrok piszecie! Róbcież co!
Edward milczący, poważny, jak zawsze, gdy usiłował udawać bardzo rozumnego, przybrał postawę pięknego urzędnika, znanego z czarnych oczu i łysiny, i odparł z powagą.
— Robimy, co możliwe i, jak senatorowie rzymscy, gotowiśmy na krzesłach naszych kurulskich...
— Gotowiście się dać otoczyć żandarmami dla bezpieczeństwa — rozśmiał się profesor.
— Cóż? Czy mamy pójść się bić na ulicę? — spytał Edward.
— Jeszcze nie — rzekł Czapiński — ale moglibyście choć wyleźć z gnojów i czynszów, kiedy was tam kupa, odezwać się przecie, że i wam i krajowi czegoś braknie.
Edward przybrał minę tajemniczą, zawsze na wzór fizjognomji, którą naśladować lubił, i rzekł:
— Zrobi się, co będzie można, — ale ta ulica, ta ulica! Co pan na to mówisz? Dzieci, studenci, uliczniki!
— Tak! Ja się dziwię także, iż na to zeszło, ale, nic nie robiąc, samiście sprawę rzucili w ręce dzieci — to nie ich, ale was potępią! Czytajcie historję: gdy książęta nic nie robią, występują z tłumów Masanielle, gdy starzy milczą, młodzi, a gdyby młodość zamilkła, zawołają o pomstę do niebios kamienie.
— Przyznam się panu, że nie wiem, co już odpowiedzieć — rzekł Edward — tak znajduję pana dziś dziwnie usposobionym, nie zrozumiemy się.
— Zdaje się — rzekł trochę szydersko profesor, zażywając tabakę.
— Po wczorajszej nauczce, zdaje się, że to się już nie powtórzy — rzekł Edward z przyciskiem.
— Myślicie?
— Dobrze ich tam przetrzepali.
— Kilku poraniono... zabito nawet.
— Bajki! Płazowano tylko... pognieciono.
Czapiński nachmurzył się i zamilkł, przeszedł się po pokoju.
— A co tam? Zimno na dworze? — spytał.
Edward, zdziwiony nagłą zmianą rozmowy, nie wiedział, co odpowiedzieć.
— Zimno? Tak... wilgotno... a panna Anna?
— Panna Anna zmęczona, całą noc nie spała po wczorajszym strachu.
— Może tam była?
— Nie, ale patrzyła się na tę tragedję z rogu ulicy, a krzyk i wrzawa aż do nas dochodziły; było uciekających wielu przez Piwną, biegli pod naszemi oknami.
Edward nic już nie odpowiedział.
— Dziś zapewne macie panowie jakieś posiedzenie, idźcież na nie — rzekł profesor, pozbywając się go widocznie.
— Moje uszanowanie pannie Annie.
— Bardzo dziękuję w jej imieniu, dzień dobry.
— Dzień dobry.
I Edward wyszedł bardzo kwaśny. Pocieszało go to, że się musiał wydać wyższym nad gawiedź uliczną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.