Dziecię Starego Miasta/Część pierwsza/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziecię Starego Miasta
Podtytuł Obrazek narysowany z natury
Część pierwsza
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII.

A! Kto nie przebył z nami tych chwil, tego ciągu lat dwóch, kto przywykł przypatrywać się tym wypadkom przez szkło uprzedzeń, wzgardy, chłodu i urzędowego potępienia, ten nie pojmie nigdy podniesienia ducha i olbrzymich ofiar, które ono codziennie rzucało na pastwę ślepym mordercom. W którymkolwiek z nich ludzkie jeszcze biło serce, ten wolał odjąć sobie życie, pójść sam na męki, niż być wspólnikiem katostwa; ale wielka większość zatwardziałych egoizmem, strachem, pychą śmiała się z tego, przed czem klękać powinna była. Ci męczennicy i święci wysznurowanym adjutantom pałacowym wydawali się demagogją, szują, buntownikami. W kołach urzędowych uczucia miłosierdzia, sprawiedliwości, rozsądku nawet, nikły przez niewolnicze, bałwochwalcze poszanowanie dla silniejszych ciemięzców.
Od małego dziecka do starca, wszystko było gotowe na śmierć; szło na nią spokojnie, bo z tą pewnością w duszy, że ginęło dla prawdy... Czy kaci mieli toż samo uczucie, ten sam spokój?
Jędrzejową biały, jasny dzień nieco uspokoił. Kasia dała jej znać, że Franek był bezpieczny; biedna wdowa odetchnęła i zaczęła machinalnie powracać do powszedniej pracy. Zakrzątnęła się około izby, w której widoczne były ślady wczorajszego nieszczęścia. Uprzątniono pierwszą; gdy weszła do drugiej, gdy ujrzała na podłodze zastygłą czarną plamę krwi synowskiej, pozostałe jeszcze rozrzucone odzieże, płótna zbroczone i wszystko, co tu przypominało Franka, łzy się jej puściły znowu, biedna kobieta załamała ręce, jak w pierwszej chwili, gdy syn jej wpadł zbroczony. Obraz wczorajszy odnowił się w jej oczach, niebezpieczeństwo powróciło na myśl.
Ale potrzeba było uprzątnąć co najprędzej, bo wieści chodziły, że od rana domy przetrząsano. Kaśka pośpieszyła wszystko pozbierać, pomyć, pochować.
Było już po dziewiątej, gdy Jędrzejowa usłyszała stukanie do drzwi i kilka głosów w sieni, domagających się otworzenia; przeczuła policję, której się spodziewała.
— Proszę-no prędzej otwierać!
— Otwieraj, bo drzwi wyłamiemy!
Kasia otworzyła. Weszły jedna za drugą pochmurne figury zwycięzców: cyrkułowy komisarz zimny, sztywny i czujący ogrom i wagę swojego posłannictwa, które mu dawało niemal prawo życia i śmierci; jakiś drugi mężczyzna w pół mundurowo ubrany, z obliczem uśmiechniętego kota, który trafił na trop myszy, i żandarm wąsaty, namarszczony, coś nakształt przebranego w mundur drapieżnego zwierzęcia, któremu życie nadało charakter psa gończego, naszczekującego nawet, gdy niema na co.
— A! Dzień dobry, mospani Jędrzejowa! — odezwał się cyrkułowy; — przepraszam za ranną wizytę bez zameldowania — dodał szydersko. — A gdzieżto syn waćpani?
— Mój syn od kilku dni już na wsi! — odpowiedziała spokojnie matka pobożnem kłamstwem.
— Dokądże to?... Do dóbr swoich pojechał? — przerwał szydersko komisarz.
— Co tam asani pleść będziesz!... Franciszek Plewa — dodał drugi, czytając z karty — uczeń szkoły sztuk pięknych, lat dwadzieścia i... to on!
— A tak, to on! — rzekł cyrkułowy.
— Ale go niema, powiadam, na wsi — przerwała Jędrzejowa.
— Niechże waćpani nie łże! — krzyknął surowo żandarm. — Jego widzieli wczoraj, jak niósł chorągiewki z orzełkami, a potem się bił z żołnierzem. Są świadkowie!... Gdzie syn?!
— Od kilku dni powiedział mi, że jedzie na wieś z kolegą; nie widziałam go!
— Z jakim kolegą? — zapytał wicemundurowy.
— Albo tam ja ich wiem?!
— Jakto, żeby troskliwa matka nie wiedziała, dokąd syn pojechał?!
— Cóżto, on małe dziecko? — obruszyła się Jędrzejowa.
— Ale to kłamstwo! — rzekł cyrkułowy. — My wiemy, że wczoraj się dobrze uwijał i był ranny.
— Ano, to lepiej wiecie, niż ja!... Dajcież mi pokój! — krzyknęła Jędrzejowa w gniewie.
— Widzisz aspani — rzekł zimno urzędnik w wicemundurze — gdybyś asani nie wiedziała istotnie, co się z nim dzieje i gdzie on jest, to byś się strwożyła sercem matki, dowiadując się, że raniony... A co? Hę?... I ja przecież mam dzieci — dodał, triumfując ze swej przenikliwości mundurowy psycholog.
— Gdybyś miał serce ojca, nie prześladowałbyś serca matki! — odparła Jędrzejowa. — Dajcie mi pokój.
Żandarm i ci ichmość spojrzeli po sobie; z kobietą nie było co gadać.
— Dajcie jej pokój! — rzekli do biuralisty, który stał gotów do dalszej indagacji. — Trzeba go szukać; on tu być musi. Był mocno ranny, powiadają... nie mógł ujść... Gdzieś go schowali.
I poczęli chodzić po kątach.
Mundurowy miał oczy kota; dostrzegł drzwiczki, otworzył je i zatrzymał się w progu, śledząc najmniejszą rzecz.
— Hm! — rzekł, — Świeżo zmyta podłoga! Co to jest?
— A to ja, proszę pana, zawsze w ten dzień myję podłogę; a że panicza niema, umyślnie posprzątałam, bo to taki tam nieład... Boże odpuść.
Komisarz, wicemundur i żandarm obeszli pokój. Indagator zastanowił się przed obrazem, począł kiwać głową, pokazując go żandarmowi.
— Oho! Co to oni malują!... Patrzaj waćpan, co to oni malują!... To jest malowanie przeciwko rządowo! Ta kobieta, ten sęp czarny... Ot! Jaki to duch panuje między nimi!
— Ale jego niema — rzekł żandarm — na co darmo czas tracić?... Chodźmy szukać gdzie indziej.
Mundur zielony zbliżył się z powagą do Jędrzejowej.
— Moja pani! — rzekł z tą łagodnością inkwizytora, którą przybierają, gdy chcą z głębi serca dobyć ci tajemnicę — źle bardzo waćpani czynisz, że ukrywasz syna i jego rozpustę. Rząd jest łaskawy i sprawiedliwy, ale w interesie własnym tej młodzieży musi poskramiać tego ducha buntu, który grozi społeczeństwu... Waćpani syn dorobi się wkońcu szubienicy.
— Wolałabym go widzieć na niej, niż na twojem miejscu! — odparła owocarka, biorąc się w boki. — I wskazała im drzwi.
Biuralista pobladł, żandarm ściął zęby, cyrkułowy ruszył tylko ramionami.
— Tylko bez tych wrzasków! — zawołał. — I asani możesz się dostać do cytadeli!
— Winni i niewinni do niej idą; co to u was dziwnego? — odparła Jędrzejowa. — No, to pójdę!
— Już to asanią nie chybi!
I grożąc, wyszli precz, dobijając się do drugich drzwi i plondrując po kamienicy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.