Dziecię Starego Miasta/Część pierwsza/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziecię Starego Miasta
Podtytuł Obrazek narysowany z natury
Część pierwsza
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1925
Druk Zakłady graficzne Bibljoteki Polskiej w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VII.

Nazajutrz rano, choć jasny dzień ostudził nieco fantastyczne wrażenia wieczornego spotkania, miasto całe drgało niem jeszcze, burzyło się gniewem i zgrozą; znać było, że dramat ledwie się rozpoczyna; że wcale nieustraszeni wieczornem starciem, rozpłomienieni krwią, nie poprzestaną na tem.
Po kościołach odbyły się zaraz żałobne nabożeństwa za tych, którzy, nieznani z imion, w nocy z ran poniesionych polegli; opisy wypadku rozchodziły się po mieście, szerząc oburzenie, rozpłomieniając dusze. Tylko starszyzna komitetowa starała się na wodzy utrzymać gorętszą szlachtę Towarzystwa, spodziewając się nareszcie dobić do portu bez szwanku i wycofać legalnie.
Za dwa dni posiedzenie zamknąć się miało. Nazajutrz obradowano w sali i obradowano na mieście; znaczna część szlachty czuła, że miasto słusznie wymaga, aby dała znak życia: ale śmielszych głuszyła większość chłodna, a wreszcie odraczano wszystko do ostatka, chciano zbyć obietnicą uwłaszczenia i rozjechać się.
W ulicach przebiegały prądy różne: młodzieży, co budziła do życia, i starszych, co je pragnęli wprowadzić na jakąś drogę mniej niebezpieczną.
Ludzie, uchodzący za bardzo porządnych, pragnęli nawet wczorajszą sprawę zmniejszyć i odebrać jej uroczyste znaczenie; zaprzeczano zabiciu i ranieniu; uśmiechano się z tych, którzy przesadnie opisywali wypadek.
Ku wieczorowi jednak wzrósł niepokój ogólny. Na Starem Mieście cisza panowała głęboka, ale z przepowiednią burzy.
Biedny Franek po opatrzeniu rany usnął trochę. Matka siedziała u jego łoża i płakała, modląc się. Ranek nadchodził; potrzeba było wynieść chorego, czy wywieźć gdziekolwiek... Ale dokąd? Sami jeszcze nie wiedzieli. Owocarka mało miała stosunków i przyjaciół. Franka towarzysze wszyscy zajęci sprawą ogólną i własnem niebezpieczeństwem lub cierpieniem. Stara umiała się modlić, nie potrafiła nic wymyślić.
Ze świtem jednak, niepostrzeżona, wymknęła się z mieszkania poczciwa służąca Kasia, wziąwszy dzbanek w rękę, niby po wodę; ale ze dzbankiem pobiegła na Podwale, mimo żandarmów i policji.
Choć tak rano jeszcze, w oknie Anny blade już migało światełko; nie wiedziała ona nic jeszcze o losie przyjaciela, ale nie spała noc całą. Była w pobliżu walki; na placu zamkowym, żandarmi ją odepchnęli, ledwie do domu przed naciskiem żołdactwa schronić się mogła; słyszała krzyki, jęki poruszyły jej serce, przeczuwała w nich głos brata. Z opowiadań o rannych, o potratowanych, niepokój stworzył marzenia, które jej usnąć nie dały. — Płakała, modliła się, drżała, czekała dnia, ażeby wybiec i dowiedzieć się. Poczciwe serce ubogiej dziewczyny, Kasi, wszystko to zrozumiało, przeczuło, poleciało do niej wprost, ale drzwi jeszcze znalazła zaparte przed moskiewską tłuszczą i musiała stukać długo, nim jej stróż, łając i przeklinając, otworzyć raczył.
Pierwszy to raz przychodziła do tego domu, nie wiedziała nawet, jak się dostać do Anny, ale instynkt ją prowadził; widywała pannę w oknie, zrozumiała, kędy do tego okna wschodami trafić było można; dopukała się do kucharki, zbudziła służącą, posłała ją do Anny.
Nie było chwili do stracenia. Chorego potrzeba było przenieść gdziekolwiek, aby go uchronić od straszniejszej nad śmierć cytadeli. — Gdy drzwi pokoju Anny otworzyły się o tak niezwykłej godzinie, biedne dziewczę na pierwsze ich skrzypnięcie domyśliła się nieszczęścia.
Dobra wieść nigdy tak nie śpieszy, czeka ona przebudzenia, szanuje sen; — złowroga pędzi, ściga, aby co żywiej w szpony pochwycić serce człowieka. Nim służąca otworzyła usta, Anna już się porwała, konwulsyjnie zaczęła ubierać. Od wczoraj czuła nieszczęście — czekała na nie.
— Pani, — szepnęła sługa — przyszła służąca ze Starego Miasta od owocarki.
— Zabity? — krzyknęła, załamując ręce, Anna.
— O, nie, żyje — ale...
— Uwięziony?
— Nie.
— Mów! Mów.
— Ranny, lekko ranny, tylko, widzi panienka, jego stamtąd koniecznie wynieść potrzeba — oni sami nie wiedzą, dokąd; jak dzień, będzie pewnie rewizja po Starem Mieście i wezmą go do cytadeli.
Blada, jak trup, bez oddechu, Anna, wpół już odziana, pochwyciła ubranie, sama jeszcze nie namyśliwszy się, co pocznie, nie wiedząc, dokąd pójdzie — czuła tylko, że coś robić musi, że iść gdzieś powinna. Myślała paść do nóg ojcu i prosić go — ale godziłoż się spokój i bezpieczeństwo starca narażać?
W rządzie rosyjskim litości ludzkiej, poszanowania uczuć człowieczych niema; ten, kto ocali nieszczęśliwego, jest współwinowajcą; kto zdradza go, wedle nich, pełni cnotę; — a potem dziwią się oni, że społeczne posady pod nimi się chwieją, i narzekają na socjalistów! Runą one po tych prześladowaniach, po tych okrucieństwach bezdusznych, po pożarach, mordach i rabunkach.
— Nie — rzekła Anna — ojciec niech śpi spokojnie, ja pójdę gdzie indziej szukać litości! Ale dokąd?
W głowie się jej zawracało, myśl błądziła w kółku jakiemś, z którego wyjść nie umiała, pamięć nie przywodziła imion, władze słuchać nie chciały, bo ból serce uciskał.
Ale już mężne dziewczę było ubrane, gotowe. Anna spojrzała na portret matki, wiszący w jej izdebce, jakby zeń chciała zaczerpnąć odwagi i siły — i wyszła milcząca.
W kuchence, oparta o mur, płakała Kasia drżąca.
— Panienko, ratuj!
— Słuchaj — przerwała Anna do służącej — powiecie panu, gdy się obudzi, że ja poszłam do kościoła, do chorej przyjaciółki — skłamcie, co chcecie, byle był spokojny; a ty, Kasiu, mów, czy wiesz mieszkanie którego z przyjaciół panicza? Tu? Gdzie blisko?
— Z przyjaciół panicza? A, prawda! No! To tu zaraz jest jeden za Dobroczynnością; mieszka ich tam razem dwóch, co bywają u nas, obok hotelu Smoleńskiego, posyłał mnie tam kilka razy.
— Chodź ze mną.
Anna szła, ale drżała, nogi jej słabły; oparła się o mur, nabrała siły — otworzono wrota i wybiegły obie. — Ranek powoli z za mgły poczynał się dobywać, miasto spało w wilgotnych pieluchach milczenia. — Cisza, a pośród niej każdy krok przechodnia rozlegał się szeroko, grobowo.
— Idź ze mną — rzekła Anna do sługi — sama nie mogę... idźmy a szybko, już ranek...
Potrzeba było minąć odwach około Bernardynów, na którym słychać było szczęk broni, widać żołdaków na czatach, szydzących z wczorajszej krwi i klnących Polaków i Polskę. Anna przeszła powoli, z biciem serca, które jej do skroni skakało. Przed posągiem Matki Boskiej, który miał być świadkiem męczeństw tylu i okrucieństw, dogorywała jedna lampa; wszędzie w mroku snuły się jakieś postacie tajemnicze, które ukazywały się i ginęły, jak widma. Nareszcie dwie kobiety, drżące, dobiły się do domu. Kasia zastukała do bramy i weszła, poprzedzając Annę, na wschody zbłocone, ciemne, straszne... Ale dziewczę, zrodzone w Warszawie, miało ten instynkt, który inne stworzenia mają w lesie lub górach; wyrosła z tego bruku, wyhodowana w zakątach tych ciemnych, przeczuwała każde miejsce, poznawała je, nie widząc... Stukanie tak ranne do drzwi narobiło ogromnego hałasu w mieszkaniu, widocznie popłoch jakiś i postrach przyniosło, głos kobiecy ledwie nareszcie uspokoił; otworzono i Kasia ujrzała kilku młodzieży wśród dymu z fajek, już ubranych, potrwożonych, gwarzących cicho.
Anna weszła za nią natychmiast, a na jej widok młodzież doznała uczucia dziwnego poszanowania i trwogi jakiejś: wistocie była heroicznie piękną i natchnioną.
— Nie znam panów — rzekła do nich — powiedziano mi, że jesteście przyjaciółmi Franka... on jest od wczoraj ciężko ranny, potrzeba go ocalić. Na Starem Mieście co chwila może być rewizja, musimy go stamtąd wyprowadzić i złożyć w miejscu bezpiecznem. — Kto z panów tego się podejmie i dokąd go wyniesiemy?
— Tu, do nas — rzekł pierwszy słuszny młody blondyn, występując naprzód — tu, ja idę z panią i, jeśli potrzeba, wezmę go na ręce i przyniosę. O, domyślałem się, patrząc, jak się rwał do konia żandarma, który kobietę tratował, że pałasz, który spadł z góry, musiał...
Tu się wstrzymał, widząc, że od słów jego Anna bladła i chwiać się poczynała.
— Będzież on tu bezpieczny? — spytała.
— Ha, niebardzo, ale dokądże go w tej chwili przenieść? Zbyt daleko niepodobna, zawsze tu lepiej, niż w domu. Służę pani. Chodźmy!
— Ale każde z osobna — dorzuciła Anna — domyślanoby się może, widząc razem kilka osób.
— Ale, proszę pani — przerwała Kasia — juścić my go na ręku nie zaniesiemy, ażeby poszedł sam, to ja wątpię: wczoraj kałuża krwi z niego wyszła, a co jej tam stracił, nim doszedł do domu!
Kasia zamilkła, spojrzawszy na Annę.
— Zaniesiemy go, ja i pan — odezwała się Anna śmiało, idąc ku drzwiom.
— Pójdzie z nas kilku, jeżeli potrzeba — odezwali się drudzy.
— To zwróci oczy; niepodobna, połapią wszystkich — przerwała Anna.
— O, nie można! — zawołała Kasia, której się na płacz zanosiło.
— Czekaj pani — rzekł drugi chłopak żywo — tu na dole jest poczciwy dorożkarz, ja mu zaraz konie zaprząc każę i stanąć z dorożką na rogu ulicy Św. Jana. Franek się tam może dowlec z naszą pomocą, wsadzimy go i dowieziemy.
— Chodźmy! Chodźmy! — wołała niecierpliwie Anna. — Dzień bieleje w oknach, nie mamy chwili do stracenia... Prędzej! Prędzej!
— A! Chodźcie państwo, zmiłujcie się, bo tam, broń Boże czego — przerwała Kasia — i Jędrzejową zabiją, ona pewnie syna nie da, choćby ją mieli rozerwać — będzie go bronić.
Anna wyszła, prowadząc za sobą starszego, Kasia wiodła przodem, drugi chłopak zbiegł do dorożkarza. W ulicy coraz widoczniej już dniało i widoczniej też włóczyła się rozespana policja, mruczący a dziko spoglądający żołnierze.
W oczach Anny na widok tych ludzi coraz gorętszy błyskał zapał, rodziła się chęć zemsty.
Przybyli bez przeszkody do drzwi, które już były przymknięte. Anna pierwsza wpadła na górę; zapał, który ją prowadził i trzymał, starczył aż do drzwi; tu zrobiło jej się słabo, zatrzymała się, drżącą ręką napróżno szukała klamki. W pierwszym pokoju ciemno było jeszcze, brzask dnia, wpadający przez okna, słabo go ledwie rozświecał; Jędrzejowa otworzyła im sama, a postrzegłszy Annę, rzuciła się jej, płacząc, na szyję.
— O! Niech ci Bóg nagrodzi!... Chodź!... Jak spojrzy na ciebie, sił mu może przybędzie.
Wydała się w ten sposób, że wiedziała o wszystkiem; ale w tej chwili udawanie było niebezpieczeństwem. Franek drzemał, ból jednak ciężki usnąć mu nie dawał... był strasznie blady. Gdy Anna weszła na palcach, nie widząc jej, poczuł ją i zerwał się z okrzykiem słabym. Oczy mu zapłonęły, drugą rękę położyć musiał na sercu.
— Anna! — zawołał głosem cichym. — Anna!
— To ja! To ja!
Ale zbliżywszy się, ujrzawszy go, biedne dziewczę, któremu na łzy zbierało się od pół godziny, rozlała się płaczem powstrzymywanym. Napróżno zakryła sobie oczy. Gdy je podniosła, ujrzała Franka zaczerwienionym, odżyłym; szukał jej ręki, aby ją do ust przycisnąć.
W milczeniu spotkały się ich oczy przez łzy, i żadne z nich nie poskarżyło się na tę boleść, której winni byli chwilę niebieskiego szczęścia.
— Franku! Bracie! — rzekła Anna; — zdobądź się na siłę!... Wstań! Musisz stąd wyjść. Mamy dla ciebie schronienie bezpieczne... Trzeba uciekać, dopóki całkiem nie rozednieje. Oto twój przyjaciel... dorożka czeka cię na rogu Świętojańskiej ulicy... my ci pomożemy... wszystko drzemie... przepuszczą nas... Będziesz-że miał dość siły?
— Przy tobie! — zawołał Franek, podnosząc się.
Ale w tejże chwili osunął się na łóżko i pobladł. Złamał go straszliwy ból w ręku; zacisnął zęby, zmarszczył czoło, wstał powtórnie; zachwiał się, lecz z pomocą przyjaciela i Anny zrobił kilka kroków. Jędrzejowa stała nieco opodal, płacząc, łamiąc ręce, szepcąc modlitewki.
— O, pragnęłabym, żeby stąd uszedł, i nie mogę się z nim rozstać... Jak on pójdzie, to biedactwo, straciwszy tyle krwi?... Jak mnie tu samej pozostać?!
— Pani przyjdziesz do niego, ile razy się jej podoba.
— Ja panią zaprowadzę! — dodała Kasia pocichu.
— Śpiesz się! — szepnęła Anna. — Dnieje... Dnieje!... Poznają rannego po twarzy, po chodzie.
Nie było pożegnania z matką ani dłuższej rozmowy; coraz bielszy dzień zaglądał do okien, musiano pośpieszać. Franek z pomocą Anny narzucił na ramiona płaszcz i posunął się ku drzwiom; ale w głowie mu się kręciło i nogi mu się trzęsły.
— Siły, bracie! Trochę, tylko trochę! — mówiła Anna, podprowadzając go. — Zbierz się na nią... Kto chce, ten może.
Franek się uśmiechnął smutnie... szedł... Jędrzejowa prowadziła go, przeżegnywając, aż do wierzchołka wschodów; tu stanęła. A gdy jedyne jej dziecko znikło w ciemnościach, długo stała tam, jak wkuta, na progu; potem przyszło jej na myśl, że go jeszcze przez okno zobaczyć może w ulicy, i pobiegła do okna. Wychyliła się przez nie; ujrzała go z Anną, idącego powoli... mijali straże... znikli.
Staruszka padła na kolana przed obrazem Matki bolesnej i zemdlała.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.