<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Dzieci
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XXI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XVII.

Piątek był to dzień prześliczny. Na niebie ani jednej chmurki, słońce, pomimo stycznia, grzało. Świrski, szczęśliwy i uśmiechnięty, szedł w stronę Nowego Placu; szedł, ale zdawało mu się, że mógłby latać, że uniosłyby go dwa skrzydła: miłość dla Jadwigi i myśl o Chrzanowskim.
Na ulicy Starej, o kilkadziesiąt kroków od placu, wyminął go jakiś oberwaniec i mruknął złym głosem:
— Nie włóczyć się tędy!...
„Ktoś z partji — pomyślał Świrski — czyby mnie poznał?... Tymczasem — muszę przejść tędy...“
Nowy Plac miał na Środku wielki gmach rządowy, a z czterech stron kamienice, wzdłuż których biegły chodniki. Pomimo dnia pięknego ruch był nieduży. W jednym rogu stało kilka sanek jednokonnych, przed sklepami ziewały gromadki Żydów. Naprzeciw Świrskiego szedł jakiś młody człowiek i w znaczący sposób przymknął powieki; może tylko przywidziało się Kazimierzowi.
O kilkanaście kroków dalej, w sieni nieporządnego domu, Świrski spostrzegł Regena w jego romantycznej pelerynie i poplamionym kapeluszu. Zegarmistrz był blady, jak kreda; patrzył gdzieś, nic nie widząc, a na jego wąskich, sinawych ustach drżał uśmiech szyderczy i bolesny.
„Ten pójdzie do Bonifratrów — pomyślał Kazimierz — jeżeli nie umrze na suchoty...“
Nareszcie przeszedł plac i ostrożnie obejrzawszy się, na rogu ulicy Niskiej wbiegł do kamienicy. Szybko minął pierwsze piętro, na drugiem cztery razy w charakterystyczny sposób zapukał do drzwi, na których była przybita mosiężna tabliczka z napisem. Po chwili otworzono, i Świrski znalazł się wobec trzech mężczyzn, zajętych żywą rozmową. Nie chcąc im przeszkadzać, po przywitaniu, wszedł do następnego pokoju, którego dwa okna wyglądały na Nowy Plac.
Meble były tutaj ubogie i stare; na żelaznem łóżku leżała skórzana poduszka i wojłokowa kołdra, a tylko na stoliku, zarzuconym papierami i zasypanym popiołem z cygar, pyszniło się kwadratowe lusterko w srebrnej oprawie.
W sąsiedztwie mężczyźni żywo rozmawiali, jakby spierali się; potem jeden z nich zirytowany wszedł do pokoju Kazimierza i przez dłuższą chwilę wyglądał oknem. Nie zobaczył widać nic interesującego, gdyż powrócił do kolegów, gdzie znowu zaczęto spierać się przyciszonemi głosami.
Ich rozmowa nie obchodziła Świrskiego, który w tej chwili pomyślał: „Jeżeli na jutro ustali się taka pogoda, Chrzan będzie miał piękną podróż...“
Stanął przed oknem i machinalnie zaczął wyglądać. Oto z ulicy Głuchej wychodzi sznur pensjonarek. Cofnęły się, więc zapewne pójdą do ogrodu... Oto dwie służące: jedna w popielatej chustce z koszem w ręku, druga w niebieskim fartuchu z garnkiem... („Czy moja kartka doszła do Chrzana?... Byłoby źle, gdyby nie doszła!...“)
Z poza gmachu rządowego wysunęła się młoda kobieta, czarno ubrana, podniosła do twarzy chustkę i — cofnęła się znowu za gmach. Z ruchów podobna była do Jadwigi... („Ach, jakże będę szczęśliwy, kiedy się to skończy, kiedy Chrzan dojedzie do Galicji, a ja wpadnę na odpoczynek do Rożków!... Zacałuję na śmierć!...“)
Świrskiego zastanowił jeden szczegół: gromadki Żydów zaczęły się rozpraszać... („Jest tu pewnie gdzieś wpobliżu policmajster, który nie lubi Żydów, a oni zawsze przed nim uciekają, co ogromnie mu pochlebia...“)
Z lewej strony placu, od grupy sanek, oderwały się jedne, zaprzęgnięte w siwego konia, i zwolna zaczęły zbliżać się ku środkowi; z prawej strony placu wypadł szewcki chłopak i, oczywiście kontent z pięknego dnia, skakał i podrzucał wgórę nowe buty. Świrski aż uśmiechnął się do niego. W tej samej chwili z poza gmachu wyszedł policmajster, człowiek niewysoki, z żywemi ruchami. O kilka kroków za nim maszerowało dwu strażników i dwu pieszych żołnierzy z karabinami.
Na ten widok Świrski doznał szczególnego niepokoju; coś niby odepchnęło go od okna.
„Ten poznałby mnie... — pomyślał Kazimierz. — Ale tu chyba nie przyjdzie.“
Teraz od strony, gdzie wyglądał oknem Kazimierz, ukazał się Regen w swojej pelerynie i wolno, z pochyloną głową, szedł naprzeciw policmajstra, który, spostrzegłszy go, przyśpieszył kroku.
„I otóż Regen będzie miał nową awanturę!...“ — pomyślał Kazimierz.
Sanki, zaprzęgnięte w siwego konia, podjeżdżały do środka placu, gdzie również dobiegał szewcki chłopak z butami. Do Regena, szybko, z gwałtownemi ruchami, zbliżał się policmajster, poza którym o kilkanaście kroków została jego eskorta. Wtem... płaszczyk Regena wionął jak czarne skrzydła, u nóg policmajstra błysnął ogień, huknął piorun, a kłęby żółtawej pary ze wściekłą siłą buchnęły we wszystkich kierunkach... Zabrzęczały okna, z drugiego pokoju przybiegli rozprawiający mężczyźni.
Na placu dym opadł. W miejscu, gdzie stał policmajster, widać było kałużę krwi, zarzuconą szaremi i czarnemi łachmanami. O kilka kroków na prawo leżał szewcki chłopak, o kilka kroków na lewo pławił się we krwi siwy koń, któremu wybuch oberwał przednie nogi. Za policmajstrem klęczał strażnik i krzycząc nieludzkim głosem, tarł oczy; przed zwłokami policmajstra leżał Regen, lecz nagle zerwał się i począł uciekać.
Wtedy jeden z żołnierzy przyklęknął, wycelował karabin i wypalił do Regena, który znowu upadł, ale znowu podniósł się i pijanym krokiem wbiegł do najbliższej bramy.
— A niechże ich miljon djabłów porwie!... — krzyknął Świrski, chwytając się oburącz za głowę. — Przecież to jatki... to zbrodnie nad zbrodniami!...
— Pod Laojanem chyba oszalałbyś... — odezwał się jeden z mężczyzn. — Nie jesteś stworzony na żołnierza!...
— Na oprawcę nie jestem stworzony!... — odpowiedział Świrski.
Tymczasem na Nowym Placu zakotłowało. Wszystkie sanki zniknęły. Kobieta z garnkiem upadła, krzycząc wniebogłosy, a jej towarzyszka cisnęła kosz na śnieg i pędziła przed siebie. Kupcy z pośpiechem zamykali sklepy; jakiś Żyd, rozkrzyżowawszy ręce, bił pięściami w zawarte drzwi. Z wielu okien powypadały szyby, na miejscu których widać było czarne kwadraty. Z poza gmachu rządowego wybiegł oddziałek piechoty, od uliczki Starej pędzili kozacy.
— Pewnie zaczną się rewizje — rzekł jeden z mężczyzn. — Trzeba zejść na dół... Świrski tu zostanie...
Trzej mężczyźni wyszli. Po ich odejściu Świrski usiadł na żelaznem łóżku i załamał ręce. Czuł, że w tej chwili rwą się w nim ostatnie nici, jakie jeszcze łączyły go z ruchem rewolucyjnym.
— Ach, żeby się to już skończyło!... ach, żeby to już było jutro!... — mówił do siebie z rozpaczą.
Po kwadransie wrócił jeden z mężczyzn i opowiedział Świrskiemu bliższe szczegóły wypadku. Na policmajstra rzucił bombę jakiś Żyd, zegarmistrz, którego żołnierz trafił kulą w plecy; postrzelony wbiegł do sieni, schował się za beczkę po cukrze i tam umarł. Chłopak szewcki, ciężko raniony w piersi i w głowę, jeszcze nie odzyskał przytomności. Jeden ze strażników ma wypalone oczy. Koń z oberwanemi nogami zdechł, a jego dorożkarz krzyczy, skacze i śmieje się, jakgdyby stracił rozum. We wszystkich sklepach i domach żydowskich ma być rewizja, i już się nawet zaczęła.
Mężczyzna skończył opowiadanie i nagle zapytał Świrskiego:
— Cóż z waszym zamiarem dzisiejszym?... Odłożycie go?...
— Ani myślę!... — stanowczo odpowiedział Świrski. — Mego zamiaru nie potrzebuję wyrzekać się, ani odkładać.
— Maładiec!... Tylko odważni mogą coś zrobić... W każdym razie musicie zostać tutaj do wieczora. Tu najbezpieczniej.
— Około dziesiątej wieczór albo będziemy za miastem, albo... zobaczę policmajstra!... — rzekł, śmiejąc się Kazimierz.
— Będziecie za miastem — odpowiedział mężczyzna. — To jest tak warjacki plan, że musi się udać. Ale trzeba zimnej krwi...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.