<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Dzieci
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XXI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XVI.

O zmierzchu, na rogu Wąskiej ulicy spostrzegł ciemną, zgrabną sylwetkę kobiety, na widok której drgnęło w nim serce. Przyspieszył kroku i poznał — Jadwigę.
— Dobry wieczór pani!... — szepnął.
Odwróciła się, a na twarzy jej odmalowało się przerażenie i zachwyt.
— Gdzie pani mieszka?... — pytał, wymijając ją.
— U cioci, w aptece... — odpowiedziała.
— Aha, w rynku? Czy mogę przyjść?...
— Idę tam... — rzekła Jadwiga, przyśpieszając kroku. Na małoludnej uliczce nie zauważono ich rozmowy.
Powłóczywszy się między ogrodami, na krańcu miasta, Świrski wrócił na rynek i wszedł do bramy domu, w którym była apteka. Na schodach źle oświetlonych pierwszego piętra czekała go Jadwiga ze łzami w oczach, drżąca, ale uśmiechnięta, i wprowadziła do osobnego pokoiku, gdzie paliła się lampa, nakryta ciemno-ponsowym abażurem.
— O, panie, co pan zrobił?... — zawołała i wyciągnęła obie ręce. Mimowolnym ruchem Kazimierz pochwycił rączki i, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, całował jej palce i dłonie.
— Ale czy pan wie o nieszczęściu?... — mówiła Jadwiga. — Stryj pański wysłał przez Klemensa trzy tysiące rubli dla pana, do bandy Zajączkowskiego. Otóż Zajączkowski zabrał mu te pieniądze...
— Ale zapewne wydał kwit... — wtrącił Kazimierz, śmiejąc się. — Niech mi pani lepiej powie coś o sobie...
— Dyrekcja zatwierdziła moją szkołę w Rożkach — mówiła Jadwiga. — Jestem zachwycona!...
— Jeżeli wszystko mi się uda, odwiedzę panią... — rzekł Świrski.
— Ach, jak to dobrze!... Rożki cicha osada, i teraz nawet niema strażników... Proboszczem jest, wie pan kto? pański dawny korepetytor, ksiądz Stanisław...
— A państwo Linowscy?...
— Zdrowi, zadowoleni. On ma wkrótce przyjechać do domu... Tylko pan niech się już nie naraża, panie Kazimierzu... Nawet nie domyśla się pan, ileśmy wycierpiały, kiedy pan poszedł z tymi... Przyrzeka pan?...
Trzymała go za ręce i zbliżyła się tak, że Świrski stracił przytomność. Ogarnął ją ramionami i całował... całował... całował jej włosy, oczy, usta... A potem jeszcze całował... i jeszcze... Nareszcie wydarła mu się, purpurowa na twarzy.
— Nie można!... — szepnęła.
— A jeżeli tam przyjadę... do Rożków?...
— Najpierwej niech pan przyjedzie...
Do drzwi zapukano.
— Jadziu...
— Przyjedzie pan?...
— Chyba, że nie będę żył...
Wybiegł z pokoju, pijany. Potrącił we drzwiach otyłą damę i nie wiedząc kiedy, znalazł się w domu faktora. Szał pierwszych w życiu pocałunków upoił go jeszcze silniej, jeszcze straszniej, aniżeli pomysł ocalenia Chrzanowskiego. Chwilami zdawało mu się, że nie dotyka ziemi, że zniknął świat rzeczywisty i że otacza go bezdenny ocean piękności i szczęścia.
„Jeżeli śmierć jest taką — pomyślał — chciałbym umrzeć...“
Przez połowę środy i cały czwartek Świrski biegał po mieście. Był u Pfefermana, otrzymał mnóstwo podziękowań od całej rodziny i dwa tysiące rubli na weksel z datą październikową roku zeszłego. U Pfefermana zapoznał się z pisarzem leśnym, który w piątek miał jechać w stronę Grudy i obowiązał się zabrać jednego towarzysza. Był u Dębowskiego i zostawił list do stryja, na wypadek swej śmierci.
— Mój drogi — rzekł na pożegnanie doktór — nie dowiaduję się: co masz zamiar zrobić? To już twoja rzecz. Ale nie mogę powstrzymać się od zapytania, czy jutro nie będziesz żałował tego, co dzisiaj chcesz zrobić?...
— Nie.
— A wierzysz ty w Boga?...
Świrski milczał.
— Ja trochę wierzę. A ponieważ wiem, że nie zrobisz szelmostwa, więc mówię: niechaj ci Bóg dopomaga!
Przytulił go do piersi i dał znak ręką, ażeby już poszedł.
Od doktora Kazimierz pobiegł do Wiery i zostawił u niej kartkę do Chrzanowskiego tej treści:

Niczemu się nie dziw; odpowiadaj krótko; będzie dobrze, Kazimierz.

Po krótkiej naradzie szeptem, Wiera kazała mu przyjść jeszcze raz, dziś wieczór.
Po obiedzie w nędznej restauracyjce żydowskiej Świrski poszedł do fabryki machin rolnych i pogadał ze szwajcarem; następnie udał się do fabryki tytoniu, pod którą rozmówił się z pewnym majstrem. Potem obejrzał płot, otaczający cmentarz, i przed wieczorem znowu odwiedził Wierę.
Wprowadziła go do pokoju słabo oświetlonego, gdzie jeden z trzech będących tam mężczyzn zaczął po rosyjsku bardzo ostro wykrzykiwać na Świrskiego. Chłopak, w pierwszej chwili zdziwiony, nagle wyprostował się i równie ostro zawołał po rosyjsku:
— Cóżto, jesteście panowie z policji?...
Odpowiedziano mu śmiechem. Potem kazano chodzić, siadać, kłaniać się, podawać rękę i zadawano mnóstwo pytań, na które Kazimierz odpowiadał głośno, szybko i stanowczo. Dziwna ta rozmowa ciągnęła się z pół godziny i zakończyła się ze strony jednego z mężczyzn wykrzyknikiem: „Maładziec!...“ Gdy Kazimierz żegnał Wierę, powiedziała:
— Dzwoni się z prawej strony; wchodzi się przez furtkę, potem na schody, na prawo. Na piętrze drugie drzwi na lewo, szyba matowa. Nadziratiel Iwan Piotrowicz zaczyna pić o siódmej, a na ósmą już gotów. Gorszy od niego jest pisarz.
Od Wiery poszedł Kazimierz do łaźni, gdzie wymyto go doskonale. Z łaźni udał się na kolację, znowu do ubogiej restauracyjki, a stamtąd do swej komórki. W ciągu dnia w każdej chwili wolnej przypominał sobie Jadwigę, jej małe, gorące rączki i bezcenne pocałunki. Z przestrachem czuł, że jeżeli gotów był siebie poświęcić za Chrzanowskiego, to kto wie, czy Chrzanowskiego nie poświęciłby dla niej, dla Jadwigi?..
Z tą myślą położył się na tapczanie i nie obudził się aż nazajutrz, o siódmej rano.
„Więc to dziś...“ — rzekł do siebie i poczuł ogromne zdziwienie i radość.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.