<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Dzieci
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XXI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XV.

Od szopy w lesie, przy której Świrski opuścił bandę, do miasta X. było dwanaście godzin jazdy końmi; ale Kazimierz drogę tę odbywał przez osiem dni, a przeżył całe lata spostrzeżeń i wzruszeń.
Pierwszy postój wypadł mu u gospodarza, który do partji przywiózł żywność. Gospodarz ów nosił się z miejska, miał grubą marynarkę, długie buty i kożuch, a fizjognomję niezwykle uczciwą. Z jego niebieskich oczu wyglądała szczerość, każde zdanie było rozsądne i godziwe; nawet jasne, nieco podkręcone wąsy budziły zaufanie. Wioząc Świrskiego, mówił, że ruch rewolucyjny jest nieszczęściem dla kraju, ale popierać go trzeba, gdyż on wywołał konstytucję, która wszystko wynagrodzi.
— Męczymy się dziś, panie, wszyscy, nietylko wy — mówił. — Nawet w lesie dziś może i bezpieczniej, aniżeli w domu. Ale musimy to wszystko wytrzymać, ażeby choć naszym dzieciom było dobrze. O panie, konstytucja to jest ho!... ho!...
Dom, do którego zajechali późnym wieczorem, wyglądał na szlachecki dworek z gankiem i kilkoma wygodnemi, ciepłemi izbami. Stały tam komody, szafy, łóżka, stoły, nakryte serwetami, nawet fotele; każdy jednakże z tych sprzętów, czasami bardzo wytwornych, choć uszkodzonych, miał inny styl, inny kolor, inne obicie. Niemniej dziwił Świrskiego złocony zegar, stojący obok doniczki ze sztuczną różą, i regulator, który wcale nie chodził, obok szkaradnego oleodruku. Kazimierz pomyślał, że gospodarz musi być zamożny, choć nie mógł zrozumieć pochodzenia jego sprzętów.
Na kolację zjadł doskonałej kiełbasy z sosem i kartoflami, napił się jeszcze lepszej herbaty i spostrzegł, że na srebrnych łyżeczkach są jakby powybijane znaki. Usługiwała im młoda, ale ponura służąca, której z dalszych pokojów rozkazywała niewidzialna pani domu.
Posłano mu na kanapie i krzesłach, dano czystą bieliznę, materace, trzy poduszki i pierzynę. Mimo to Świrski nie mógł zasnąć: było mu za gorąco, i ciągle przychodziła na myśl niepojęta mieszanina sprzętów. Trzymał więc pod poduszką brauning i magazyny i mimowoli przysłuchiwał się każdemu szelestowi, jakby był na posterunku.
Po północy Świrski usłyszał szmer za oknem, skrzypienie sani, tupot kopyt i ciche rozmowy. Zerwał się z wygodnej pościeli i przez okno zobaczył sanie, naładowane skrzyniami, parę luźnych koni, tudzież kilku mężczyzn w chałatach i kożuchach. Skrzynki zdjęto i gdzieś odniesiono; luźne konie odprowadzono zapewne do stajni. W czasie tych manewrów Kazimierzowi zdawało się, że jego uczciwy gospodarz nazwał kogoś złodziejem i że inny głos odpowiedział: „Sameś od złodzieja gorszy.“ Ponieważ rozmowę prowadzono półgłosem, więc Świrski uważał ją za przesłyszenie się.
Później Kazimierz zasnął, aż zbudziły go dwa głosy. Złocony zegar na komodzie wydzwonił ósmą, a ponura służąca przyniosła mu na tacy imbryczek wonnej kawy, dwa garnuszki śmietanki, tudzież stos bułeczek i sucharków. (Bułeczki były czerstwe, a sucharki zmiętoszone). Na widok pięknego chłopca, zbudowanego jak Apollo, ponura służąca życzliwie uśmiechnęła się i spytała:
— Pan zostanie u nas do jutra?...
I spojrzała tak, że Świrskiego dreszcz przebiegł. Lecz w tej chwili przypomniał sobie pannę Jadwigę; w sercu jęknęła mu nieokreślona tęsknota i — wzruszył ramionami.
Gospodarza nie było, gospodyni wciąż nie pokazywała się. Świrski wyszedł przed dom, przekonał się, że dworek jest w rzeczy samej ładny, otoczony ogródkiem, że na dziedzińcu leżą stosy drzewa, nawet budulcowego, że dalej jest obórka, stajnia, stodółka, i że wszystko to stoi na brzegu lasu.
Chciał zajrzeć do stajni, gdzie rozlegało się kwiczenie koni. Ale właśnie w tej chwili ukazał się gospodarz i zawrócił go do pokoju.
— Chyba musi pan zmienić odzienie — rzekł, patrząc na Świrskiego łagodnym wzrokiem. — Taka kurtka i buty nie pasują do miasta...
Kazimierz przyznał mu słuszność, a jednocześnie zrobił uwagę, że nie ma nic innego, oprócz kilku sztuk bielizny w rańcu.
— Może się u nas co znajdzie — odpowiedział gospodarz i wyszedł z pokoju, a potem w stronę lasu. W kwadrans powrócił, niosąc tłomok odzieży, bielizny i butów. Świrski przymierzył: odzienie od biedy pasowało, ale buty były za wielkie. Gospodarz zabrał buty, znowu poszedł w stronę lasu i znowu po kwadransie przyniósł buty już dobre, stary kożuszek i koszyk na rzeczy.
— A paszport pan ma?... — zapytał. A gdy Świrski rozłożył ręce na znak, że nie ma, gospodarz udał się do swej niewidzialnej małżonki, coś z nią rozmawiał i, znowu po kwadransie, przyniósł najformalniejszy paszport na imię Augusta Szulca, mieszkańca gubernji płockiej.
Nad wieczorem przyszedł jakiś człowiek bez ręki, wyglądający na żebraka. Poszeptali z gospodarzem, który powiedział Świrskiemu, że jest przewodnik, który może go poprowadzić dalej.
— Naturalnie do X?... — zapytał Kazimierz.
— O nie, panoczku!... — odezwał się przewodnik, chłop łysy z wesołemi oczyma. — Musimy nadłożyć drogi, bo teraz kręci się dużo wojska.
Wypadało obrachować się z gospodarzem, który sam ułatwił Świrskiemu tę kłopotliwą czynność. Policzył dwa ruble za przejazd, dwa ruble za nocleg i żywność, pięć rubli za paszport i piętnaście rubli tudzież starą garderobę za nowe odzienie. Do starej garderoby zaliczył całe ubranie, cienką bieliznę Świrskiego i nowy skórzany raniec. Kazimierz nie odznaczał się praktycznością, musiał jednak przyznać, wobec samego siebie, że jasnooki poczciwiec oporządził go doskonale!...
Kiedy z okaleczałym przewodnikiem odeszli parę wiorst od gościnnego dworka, Świrski zapytał, kim jest ów gospodarz, którego przed chwilą pożegnali.
— Panicz nie wiedzą?... — odpowiedział, śmiejąc się, łysy człeczyna. — On przecie taki...
— Jaki?...
— A niby taki, że u niego kryją się konie, rzeczy rozmaite, drzewo, jak wypadnie...
— To złodziej?... — spytał Świrski.
— Ni!... on tylko taki... Ale to dobry pan. Zawsze uczciwie przyjmie człowieka. Jego nawet strażnik lubi.
Zrobiło się zupełnie ciemno. Gdy znowu uszli kilkaset kroków, Świrski zapytał:
— A gdzieżeście to, ojcze, rękę zgubili... Na wojnie?...
— Na folwarku, przy młocarni. Podsuwałem snopy, i naraz chytnęno mnie...
— A dali wam co za kalectwo?
— Odwiezły mnie do szpitala, a jakem wyszedł, najęli mnie do bydła, ale ino na puroku.
— A teraz wzięliście się do polityki?
— Nie ja się wziąnem, ino mnie wzięni. Ja se chodziłem po prośbie, aż raz, akurat na Boże Narodzenie, zaczepił mnie jeden pan i mówi:
„Dobre nogi macie, dziadku, sprawnie chodzicie...“ A ja mówię: niczego się chodzi... A on: „Wiele też zarabiacie na swojem chodzeniu?...“ A ja powiadam: ze złotówkę bez dzień. „A chcecie — on powiada — zarabiać z purubla na dzień?“ Juści, żebym chciał — ja rzekę. „A to przystańcie do partyi.“ A cóż ja w partyi zrobię? — pytam. „A będziecie — on mówi — chodzący po proszonemu, wypatrywać, gdzie są strażniki i kozaki, i donosić partyjnym, co siedzą w lesie. A czasem przyniesiecie jaki list, albo paczuszkę...“ A jak me strażniki złapią i powieszą?... — ja się pytam. — Zaś on: „A cóż to w niebie zrobi się dziura, jak jednego dziada powieszą?...“ No i takim sposobem przystałem do partyi i już niejeden raz ostrzegłem ich...
— A wiecie wy, za co się partje biją... — zapytał Świrski.
— Wim. Za to, żeby pańskie grunta były podzielone i żeby nie było fabrykantów, ino same robotniki i jeszcze jak komu urwie rękę, żeby mu zapłacili, ile się patrzy.
Zbliżyli się do wsi. Kaleka zostawił Świrskiego w krzakach przydrożnych, a sam wyszedł na zwiady. W pół godziny Kazimierz usłyszał skrzypienie sanek i okrzyk: heta!... wiśta!... a gdy podróżni zbliżyli się, poznał kalekę obok furmana na koźle, a w siedzeniu dojrzał rozpierającego się jegomościa w urzędowym płaszczu. Kaleka gwizdnął, sanki stanęły, a Świrski zbliżył się do nich, zapytując w duchu: co tu robi figura urzędowa?
— Hej!... kto tu od Zajączkowskiego?... — zawołał jegomość w płaszczu.
Kazimierz poznał głos, zbliżył się jeszcze bardziej i rzekł:
— Jeżeli się nie mylę, pan Vogel?...
— A to pan Świrski?... — rzekł półgłosem jegomość i dodał ciszej: — Nie Vogel, tylko Altman...
— Więc już i nie Iwanow?... — uśmiechnął się Kazimierz.
— Mówili, że pan siedzisz u rodziców Linowskiego — rzekł kwaśnym tonem Altman. — Ten znowu przewodnik opowiada, że idziesz od Zajączkowskiego?...
— Byłem i tam i tam, a obecnie chcę się dostać do X. — odpowiedział Świrski.
— Siadajże pan — mówił z niechęcią mianujący się Altmanem.
Świrski usiadł do sanek, a furman zaciął konia. Altman zaczął ze Świrskim rozmawiać po francusku. Gniewał się, że Zajączkowski, napadłszy na pocztę, wypuścił z rąk kilkadziesiąt tysięcy rubli, i twierdził, że w oddziale niema ani jednej trzeźwej głowy. A najbardziej gorszyło go, że Świrski w takich czasach opuścił partję.
— Wróć pan do nich — mówił — mianuję cię dowódcą na miejsce tego błazna Zajączkowskiego.
— Naprzód — odpowiedział Świrski — Zajączkowski jest bardzo dzielnym partyzantem, a byłby doskonałym żołnierzem, gdyby nie zbałamucono go łajdackiemi teorjami. Dzisiaj jest bandytą, on i większa część jego podkomendnych.
— Cóż pan nazywasz łajdackiemi teorjami?... — wybuchnął Altman.
— Kto urządza uczciwą rewolucję, ten mówi ludziom o wolności, zachęca ich do walki o wolność, uczy, ażeby szanowali cudze osoby i własność — odpowiedział Świrski. — A tymczasem u nas zachęca się ludzi do wywłaszczeń, do grabieży cudzego mienia, do morderstw... Przeciw takim partyzantom musi wystąpić cały naród.
— Więc wróć pan do partji, obejmij dowództwo i popraw tych ludzi zbałamuconych, jak mówisz.
— Ani myślę!... — zawołał Świrski. — Jeżeli w Rosji przyłączy się wojsko do rewolucji, utworzę własny oddział z ludzi wybranych i będę się bił jak żołnierz; tymczasem usuwam się od ruchu... Byłem w partji ledwie parę dni, ale to, co widziałem, wystarczy mi na całe życie...
— Wygodną pan sobie rolę obrał — mówił, śmiejąc się, Altman. — Zachęcać ludzi do cnót apostolskich, a samemu unikać niebezpieczeństw...
Świrski aż podskoczył.
— Tak pan sądzisz?... — zawołał wściekły z gniewu. — No, to wynośże się z sanek, albo daj dowód, że jesteś odważniejszy ode mnie!...
— Nie żartuj pan!... — odpowiedział Altman, czując, że Kazimierz spycha go na ziemię.
— Wcale nie żartuję... Z takim, który unika niebezpieczeństw, taki bohater jak pan nie może jechać razem...
— Doskonale!... — mówił Altman ciągle po francusku. — Naprzód ci dwaj chłopi zrozumieją, że się kłócimy, a następnie... narażasz mnie pan na schwytanie, bo za mną już pędzą strażnicy...
— W takim razie zostań pan — rzekł Świrski, nagle uspokojony, i już przez całą drogę nie odzywał się do Altmana, choć ten parę razy zaczepiał go.
Po północy zajechali do jakiegoś lasu i zatrzymali się przed chatą samotną. Altman kazał gospodarzowi zaprząc konia i odwieźć się do pobliskiej osady, a Świrski został na nocleg.
Na pożegnanie Altman odezwał się drwiącym tonem:
— Masz pan temperamencik, ani słowa!... Wyrzucać ludzi z sanek, w nocy, na środku drogi... no... no!... Życzę panu równej energji wobec uzbrojonych, jakąś okazał nad bezbronnym.
— Pan nie masz broni?... — zapytał nieledwie przerażony Świrski.
— Ja nigdy nie włóczę się z bronią... Zostawiam to rycerzom... — odparł Altman.
Świrski poczuł na twarzy piekące rumieńce.
— W takim razie... w takim razie — rzekł — niech mi pan przebaczy. Nigdy nie zachowałbym się tak — wobec bezbronnego... Gniewa się pan?... — mówił Kazimierz, wyciągając rękę, która mimowolnie drżała mu.
— Ja?... gniewać się?... — powtórzył Altman. — A może jeszcze mam pana wyzwać na pojedynek?... Podoba mi się ten szlachcic!...
— Niegodnie pana obraziłem... — rzekł prawie ze łzami Świrski.
Altman mocno szarpnął go za rękę i zakończył:
— Mój panie, chciałbym mieć tyle miljonów, ile razy wyrzucali mnie, wprawdzie nie z sanek, ale za drzwi. Tu chodzi o sprawę, nie o jakieś głupie konwenanse. Dobranoc.
Sanki ruszyły, a Świrski został na drodze osłupiały. Vogel-Iwanow-Altman przedstawił mu się całkiem w nowej postaci.
Od tej chwili obok serdecznej troski o Lisowskiego i Chrzanowskiego i niechęci do rewolucji, z której wyrastał najwstrętniejszy bandytyzm, w Kazimierzu urodziły się dwa nowe uczucia bardzo bolesne. Jednem było wspomnienie zniewagi, jaką wyrządził Altmanowi, drugiem — przekonanie, że jednak są tacy, którzy wątpią o jego odwadze...
„Wygodną rolę obrał sobie pan — unikać niebezpieczeństw...“ — powtarzał słowa Altmana. — Gdyby ten człowiek był ze mną i we mnie, nie posądziłby mnie, że unikam niebezpieczeństw, ale tak... On naprawdę naraża się i jeszcze jeździ bez broni... Świrski gotów był umrzeć każdej chwili, tak mu się przynajmniej zdawało; ale pozbyć się rewolweru, jeździć bez broni, gdy się jest ściganym, na to nie potrafiłby się zdobyć, nie miał odwagi... Z jego brauningiem łączyło go nietylko poczucie większego bezpieczeństwa, ale wprost jakiś przesąd. Umrzeć z bronią, rzecz łatwa, ale umierać bez broni, ale nie móc postawić żadnego oporu, wydawało się Kazimierzowi czemś rozpaczliwem, niemożliwem.
Jeszcze sześć dni tułał się w odległości paru mil od miasta X., do którego nie mógł się dostać. Bywało tak, że w którąkolwiek stronę szedł czy jechał, trafiał na oddziałek strażników, kozaków, piechoty albo dragonów. Wszędzie stało, albo maszerowało wojsko, przeznaczone do ścigania oddziału Zajączkowskiego, z którym miejscowy jenerał-gubernator postanowił skończyć. Chłopi, Żydzi, oficjaliści wiejscy, mieszczanie drobnych osad, z którymi spotykał się Świrski, zgodnie opowiadali, że na Zajączkowskiego ze wszystkich stron idzie wojsko i że każdego, kto był w jego partji, czeka szubienica bez sądu. Zajączkowski tyle rozbił kas, tyle urządził napadów, tylu zamordował ludzi, że już na żadne względy nie mógł rachować, on, ani jego towarzysze.
W takiej chwili Kazimierz wybrał się do miasta X., niby do lwiej jaskini. Czuł, że niebezpieczeństwo otacza go ze wszystkich stron, i to mu pochlebiało, to osłabiało zarzut Altmana. Pewnego dnia, gdy był we wsi, w kwadrans po nim przyjechali kozacy. Przerażony gospodarz schował go pod stóg. Ledwie ukrył go tam, kozacy oświadczyli, że chcą kupić siana, i zaczęli stóg rozbierać. Świrski, leżąc na ziemi, słyszał ich rozmowę, a nawet wyciągnął rękę, i przez sztubackie figle, dotknął zimnego buta jednego z kozaków. Szczęściem zaczepiony nie zwrócił uwagi na dotknięcie, a kupujący rozebrali tylko pół stogu i — Kazimierz ocalał.
Kiedy kozacy odjechali, gospodarz wyciągnął Świrskiego i blady z trwogi zapytał:
— To się pan musiał bać?... Chryste!...
— Wcale się nie bałem — odpowiedział ze śmiechem Kazimierz. — Ale o małom się nie udusił i, gdyby przyszło posiedzieć jeszcze z pół godziny, chyba wylazłbym...
— O dla Boga!... a cóżby się z nami stało?... — zawołał chłop.
Wykrzyknik ten przypomniał Świrskiemu, że naraża nietylko siebie, ale i poczciwców, którzy mu pomagają. Więc, choć zarzut Altmana bolał go, jak rozpalone żelazo, Kazimierz postanowił być ostrożnym.
W czasie noclegu spotkał się z jakimś uciekinierem z partji Zajączkowskiego i dowiedział się, że niema dnia, ażeby nie wymieniano strzałów z wojskiem. Dotychczas jednak Zajączkowski wykręcał się, pomimo wielkiego zimna, niedostatku, a najbardziej — zmęczenia.
Na ostatnim etapie, o parę wiorst od miasta X., na Świrskiego jak piorun spadła wiadomość, że w lasach około Żelaznych Hut odbyła się potyczka, w której zginął Zajączkowski z większą częścią swoich towarzyszów, a kilku złapano i, okutych w kajdany, przywieziono do X. Wiadomość oszołomiła Kazimierza. Czuł, że gdyby nie wyjazd z partji, on dzisiaj należałby do zabitych albo złapanych, i z największą trwogą zapytywał: co się też stało z Lisowskim, Chrzanowskim, z poczciwym Litwinem i wymownym towarzyszem Janem?... Prędko żyje się podczas wojny!...
Na drugi dzień Świrski przyjechał do X. wielką żydowską furmanką, jako August Szulc, poszukujący zajęcia w gminie albo na folwarku. Stanął u jakiegoś Żyda-faktora, który znał wójtów, pisarzy gminnych i obywateli, a zarazem należał do partji.
Po bliższem zapoznaniu się Świrski zapytał faktora:
— Czy prawda, że Zajączkowskiego rozbili?...
— Bandę jego rozbili, ale on sam podobno wymknął się. Za to przywieźli kilku młodych, bardzo pięknych panów...
W Świrskim serce zamarło.
— Czy nie wiecie nazwisk?... — spytał.
— Nie wiem. Ale ja tu przyszlę takich, co będą wiedzieli.
— Pędzelek jest w mieście?... Może z nim mógłbym się zobaczyć?
— Pan Pędzelek jest, ale on teraz bardzo zajęty... Chociaż... może i jego pan spotka.
Nad wieczorem przyszedł do mieszkania faktora młody Żyd mizerny, z rzadkim zarostem. Miał na sobie rewolucyjną pelerynę i bardzo rewolucyjny kapelusz, na twarzy ceglaste wypieki, a w oczach jakiś niezdrowy płomyk.
— Jak się towarzysz ma? — zaczął przybysz tonem, który niemile dotknął Świrskiego. — Ja jestem Dawid Regen, zegarmistrz...
— Aha!... — mruknął Świrski, przypominając sobie.
— I ja towarzysza znam. Towarzysz nazywa się...
— Wszystko jedno... — przerwał Świrski.
— To prawda — potwierdził Regen. — Towarzysz przyjechał tu na moją sprawę z panem policmajstrem?...
— Nie znam pańskiej sprawy z policmajstrem — odpowiedział cierpko Kazimierz.
— Jak to może być, ażebyście nie znali?... — zdziwił się Regen. — No, ale jeżeli chcecie należyć do interesu, to ja wam opowiem...
— Wcale nie chcę należyć!... — odparł zirytowany Świrski, nie mogąc oprzeć się podejrzeniu, że rozmawia z nienormalnym człowiekiem. Ale Regen nie słuchał i nie słyszał go, tylko mówił swoje:
— Moja mama, pan wie, handluje damską garderobą. Raz, po katolickim Nowym Roku, moja mama spacerowała sobie z drugą, bardzo porządną kupcową, koło sklepu, gdzie ja naprawiałem zegarki, i nawet roześmiała się do mnie, a ja do niej przez okno. Moja mama miała w rękach damskie okrycie i dwie parasolki. Wtem, naprzeciw, idzie pan policmajster. Nic nie mówi, tylko raptem wyrywa mojej mamie z rąk obie parasolki i okrycie, rzuca na ziemię i depcze nogami, a ja to wszystko widzę przez okno. Więc wybiegłem na chodnik i mówię: Przepraszam pana policmajstra, ale teraz jest konstytucja i nie można tak uchybiać porządnym kupcowym... „Tiebie szto — on mówi — ty padlec?...“ A ja mówię: To jest moja mama i przy konstytucji nie wolno tak robić... „Ach, ty sukin syn...“ — on mówi. — Kazał mnie aresztować, zaprowadzić do swojej kancelarji i mówi: „Ty jewrej kryczy: aj waj!...“ Ja mówię: Przepraszam pana policmajstra, ale ja jestem ruski konstytucyjny obywatel, ja mam wolność... Wtedy on kazał mnie przewrócić i ciągle woła: „Ty jewrej kryczy: aj waj!...“ Ja mówię: Nie będę. Wtedy dwa stójkowe zaczęli mnie bić, że myślałem, co mi krzyż pęknie. No i żeby się takie paskudztwo raz skończyło, ja zawołałem: aj waj!...
Oni mnie puścili, ale ja tego bicia nie mogę zapomnieć. I ja nieraz myślałem: wyjdę na ulicę, stanę na chodniku, a jak będzie szedł pan policmajster, to ja mu będę patrzył hardo w oczy i nie ustąpię z drogi. Ale kiedy ja zobaczyłem jego, to zaraz się we mnie wszystko trzęsło i usunąłem się pod ścianę. A jak on zapytał mnie: „Szto jewrej twoja konstytucja?...“ — to ja zdjąłem czapkę i powiedziałem: Moje uszanowanie panu policmajstrowi...
Od tej pory to ja już nie mogę sypiać, ani jeść, tylko ciągle myślę: dlaczego ja boję się pana policmajstra, a pan policmajster nie boi się mnie?... I ciągle sobie myślę, w dzień i w nocy, że ja muszę jemu zrobić taki strach... taki wielki strach!... A potem niech ja już zginę. Wyście na ten interes przyjechali?...
Teraz Świrski był pewny, że Regen jest zdeklarowanym warjatem. Litował się nad nim i nie chciał go drażnić, ale zarazem czuł, że dłużej nie wytrzyma jego obecności ani opowiadań.
Szczęściem wszedł Pędzelek i wyprawił Regena. Świrski schwycił przybysza za ramię i zapytał zduszonym głosem:
— Kogo złapali z oddziału Zajączkowskiego?
— Już wiesz?... Chrzanowskiego, Starkę i jeszcze jakiegoś... Lisowski zginął... No... no... no... cóż ty znowu?...
Świrski upadł na obdarte krzesło i przez chwilę trzymał głowę opartą na obu rękach.
— Chrzanowski wzięty... Lisowski zginął!...
— Nie bądźże babą — zawołał Pędzelek. — Codzień ktoś ginie i kogoś łapią... Jutro złapią mnie, pojutrze ciebie...
Świrski przypatrywał się drobnej figurce, gapiowatej minie i sterczącemu pęczkowi włosów na głowie gościa. I pomyślał: „Jeżeli ta pokraka trzyma się dzielnie, czy nie wstyd, nie hańba, ażebym ja tak upadał?... I czy nie miał racji Altman, wątpiąc o mojej odwadze?...“
— Jestem bardzo zmęczony — rzekł Świrski głośno. — Od dziesięciu dni ani razu porządnie nie spałem...
— To się wyśpij, a jutro o dziesiątej przyjdź do Wiery...
— Przyjdę... Muszę wydobyć Chrzana.
— Głupi jesteś — odpowiedział Pędzelek. — Akurat teraz pomoże ci kto, kiedy cała organizacja zajęta policmajstrem.
Pędzelek wyszedł, Świrski rozmyślał:
„Co im znowu ten policmajster wlazł do łba?... Więc nikt nie pomoże mi uwolnić kolegę z pod szubienicy... Pyszny Pędzelek!... Vogel czy Altman takby mi nie odpowiedział, z pewnością coś poradziłby, choć to bydlę przypuszcza, że nie mam odwagi...“
Zbudził się w nim gniew na Altmana, a jednocześnie oczyma wyobraźni zobaczył go w urzędowym płaszczu i mundurowej czapce... I w tej chwili w jego umyśle jakby uderzyły o siebie dwa pojęcia: konieczność złożenia dowodu nadzwyczajnej odwagi i — uniform...
„Gdyby zaznajomić się z którym dozorcą więzienia?... gdyby przebrać się za dozorcę?... gdyby przekupić?... A gdyby wyprowadzić Chrzana z więzienia, a samemu podstawić się na jego miejscu?...“
Pulsa biły jak młoty, pierś pękała pod naciskiem dziwnych uczuć, a w głowie... A w głowie zapalił się genjalny plan wydobycia Chrzanowskiego... Świrski czuł, że ów plan już w nim jest, choć jeszcze jasno nie widział jego szczegółów. Zarazem pojmował, że gdyby nie spotkanie z Altmanem, nie kłótnia z nim i nie widok jego uniformu, plan taki nie przyszedłby mu do głowy.
Świrski był już nietylko wzruszony, ale wprost — oszalały wielkością niesformułowanego projektu; biegał po izbie i drżał ze wzruszenia... Czuł, iż w tej chwili w jego duszy rodzi się coś tak zuchwałego, tak wielkiego, że choćby zginął, wykonywając swój zamiar, już zaliczonoby go do jednostek niepospolitych w rodzaju ludzkim. W tej chwili przestał być młodzieńcem, a stał się mężem.
I przyszło mu na myśl, że kto wie, czy nie poto urodził się, czy nie poto kształcił się w różnych kierunkach, nie poto spiskował, żeby w rezultacie — zdobyć się na wynalezienie, obmyślenie i wykonanie takiego planu!
— O, kochany... o czcigodny Altmanku!... — zawołał. Gdyby spotkał go teraz, ucałowałby go.
„No, choćby mi przyszło zginąć, wiem, za co zginę!...“ — pomyślał. — Włożył mieszczańską, niezgrabną kapotę i pobiegł do doktora Dębowskiego, śmiało, wesoło...
W gabinecie lekarza była zapuszczona roleta, ale świeciło się. Kazimierz wszedł na schody, mocno zadzwonił, a widząc, że stara gospodyni chce go odprawić z niczem, głośno zawołał:
— Okazja z Leśniczówki!...
Doktór otworzył drzwi, stanął, podniósł okulary, popatrzył jednem okiem, drugiem.
— A chodźże asan — rzekł. — Musi cię bardzo swędzić siedzenie, kiedyś tu przyjechał — dodał, wprowadziwszy Kazimierza do gabinetu.
— Kieszeń mnie swędzi... — odpowiedział Świrski, śmiejąc się.
— Cóżto... już wydałeś trzy tysiące rubli? — zdziwił się doktór.
— Jakie?...
— No te, które w zeszłym tygodniu posłał ci stryj przez Klemensa?...
Świrski osłupiał. Nastąpiły wyjaśnienia, z których okazało się, że doktór jeździł do stryja Świrskiego, że stryj był zrozpaczony, że wziął od Wajntrauba, ile mógł, to jest trzy tysiące rubli i, za pośrednictwem Klemensa, wysłał Kazimierzowi, zaklinając go, ażeby jak najrychlej wyjeżdżał do Galicji, z kolegami, czy bez kolegów.
— Ja tych pieniędzy nie odebrałem — odrzekł Świrski i opowiedział swoją historję z dwu ostatnich tygodni.
Dębowski aż za głowę się schwycił.
— Toś ty, paniczu, był w oddziale Zajączkowskiego?... — zawołał doktór. — Przecież to zdeklarowany bandyta, a jego partja sami złodzieje... Nawet onegdaj kilku z nich złapali i powieszą, jak amen w pacierzu!...
— Otóż to, że powieszą... A kogo?... Najszlachetniejszego chłopaka, Chrzanowskiego — mówił zirytowany Świrski. — I dlatego potrzebuję pieniędzy... Muszę go wydobyć.
Doktór wzruszył ramionami, ale już zanadto dobrze znał stosunki między Świrskim a jego kolegami i charakter Kazimierza, aby wdawać się w perswazje. Na zbiedzonej twarzy chłopaka widać było jakieś niecofnione postanowienie.
— Rób, co chcesz — rzekł doktór. — Ale nie wiem, jak będzie z pieniędzmi, bo Wajntraub na kilka dni pojechał do Warszawy...
Świrski zatarł ręce, aż kości chrzęstnęły. Nagle rzekł:
— To niech pan, w imieniu stryja czy mojem, pożyczy od Pfefermana...
— Pfeferman chory...
— Właśnie... I może dlatego pożyczy — odparł Świrski. I opowiedział doktorowi przygodę Pfefermana z partją Zajączkowskiego.
Doktór podniósł brwi i ręce do góry.
— Pójdę do Pfefermana jutro — rzekł. — Powinienby dać, gdyż obok wdzięczności, nie naraża się na żadną stratę. Twój stryj majątek sprzeda, byle cię uratować...
Gdy Kazimierz wrócił do mieszkania, faktor zaprowadził go do ustronnej komórki, gdzie było duszno i ciemno. Ale Świrski nawet nie spostrzegł tego; rzucił się w ubraniu na krótkie i twarde łóżko i zasnął.
O ósmej już był na nogach, wypoczęty i rześki. Napił się szkaradnej herbaty ze świeżą chałą, a przed samą dziesiątą poszedł do mieszkania Wiery. Na ulicach trzymał się pochyło i niezgrabnie; ale śmiało patrzył na strażników, a jednego zapytał, gdzie powiat? Powlókł się we wskazanym kierunku, lecz nagle skręcił do ogromnego domu, gdzie mieszkała Wiera.
Dama ta, silna brunetka z szerokiemi ustami, sierota po wyższym wojskowym, utrzymywała się z lekcyj fortepianu, doskonale płatnych; z amatorstwa uczyła młodzież rzemieślniczą śpiewów chóralnych i opiekowała się, bez żadnych przeszkód, więźniami politycznymi. Zajmowała trzy pokoiki w amfiladzie. Do pierwszego znoszono ofiary dla więźniów: pieniądze, odzież, herbatę, cukier... W drugiem Wiera przyjmowała bliższych interesantów, a w trzecim zbierali się spiskowcy wszelkich wyznań, stanów i narodowości. Świrski znał ją dobrze i bardzo lubił jej bezgraniczną dobroć i pogodny humor.
Kiedy Świrski wszedł do pierwszego pokoju, Wiera udała, że go nie poznaje, i rozmawiała z dwoma damami.
Dama pierwsza. Co dla więźniów przyjmuje pani w naturze?
Wiera. Wszystko, nawet paski do kajdan. Pani wie, że skazanym do katorgi nakładają na nogi łańcuchy, które bardzo przeszkadzają im chodzić...
Dama druga. Czy i dla rodzin więźniów pani...
Wiera. Naturalnie. Jest między niemi okropna nędza. Wczoraj słyszałam, jak pewien sześcioletni chłopczyk mówił do matki: „Moja mamo, ja już chleba jeść nie mogę, bo się we mnie wszystko zeschło...“
Jedna dama złożyła rubla, druga złotówkę, pożegnały się i wyszły. Wiera zwróciła się do Świrskiego. Gorączkowym ruchem uścisnęła mu rękę i rzekła:
— Już wiecie, że Chrzanowski aresztowany?... Źle może być z nim!... Padlec Starka pięciu ludzi denuncjował... Wprost występuje, jako agent ochrany. Jest tak gorliwy, że nawet żandarmi poczynają mu niedowierzać...
— A ja właśnie przyszedłem pogadać z panią o Chrzanowskim. Czy tam jest kto?... — wskazał na drzwi.
— Ach, są i radzą o tym policmajstrze!... — szepnęła Wiera, zatykając uszy, a na jej ruchliwej fizjognomji malował się wstręt. — Ja już nie chcę tego... nie chcę!... nie chcę!... i niech oni raz dadzą mi spokój...
— Wydobędę Chrzana, albo... — rzekł cicho Świrski.
— Ale tu nikt wam nie pomoże... Oni oszaleli...
— Będę potrzebował dobrego konia z sankami, pewnego furmana... Ale to dziś, jutro...
— Furmana mogę mieć, konia z trudnością, ale...
— To niewszystko — ciągnął Świrski, pochyliwszy się do jej ucha. — Jeszcze potrzebuję... — szepnął.
— To możliwe.
— Ale jeszcze... — szepnął ciszej.
Wiera zamyśliła się i położyła dwa palce na skroniach.
— Bardzo trudno, ale... spróbuję.
Z trzeciego pokoju wyszedł Pędzelek i Regen, który zawołał z triumfem:
— A co, nie mówiłem, że towarzysz będzie należał do sprawy z policmajstrem?...
— Dajże mi pan spokój ze swoją sprawą i z policmajstrem! — odburknął Świrski.
— Zostaw go — wtrącił Pędzelek. — Świrski należy do opieki nad uwięzionemi położnicami.
Kazimierz uśmiechnął się, ale milczał. Zastąpiła go Wiera.
— Ja wam szczerze mówię, Pędzelek, że tysiąc razy wolę pomysł Świrskiego, aniżeli wasze sprawy. On jest prawdziwy bohater.
— Obsługiwanie położnic jest bohaterstwem — odrzekł Pędzelek.
Zniknęli obaj z Regenem, a Świrski jeszcze kilka minut rozmawiał z Wierą półgłosem. Nareszcie pożegnał ją i wyszedł na główną ulicę miasta X. Znowu wlókł się niezgrabnie, z podwiązaną twarzą, chciał jednak spróbować: czy nie pozna go kto ze znajomych? Rzeczywiście spotkał swego niegdyś nauczyciela z długą brodą, obtarł się o niego i z wielką przyjemnością usłyszał mruknięcie: „Bałwan!...“ Uściskałby go za ten wymysł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.