Dzieci (Prus)/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzieci |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa tom XXI |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Prawie o ósmej wieczór Świrski opuścił Leśniczówkę. Po nierównej drodze, wśród ciemności i chłodu, oddział Zajączkowskiego maszerował tak prędko, jakgdyby przewodniczył mu ktoś, doskonale znający okolicę. Kazimierz w pierwszej chwili nie widział nic, później niewyraźnie zaczął odróżniać piramidalne jodły, niby wieże kościelne, i — poznał drogę, którą zazwyczaj chodzili z Jadwigą na spacer... Nagle uczuł, jakby mu serce ściśnięto obcęgami. Przywidziało mu się, że wchodzi do wpół oświetlonej kancelarji Linowskiego, i spadł na niego tak straszny atak tęsknoty, niewiadomo za kim, czy za czem, że gdyby to potrwało dłużej, może pomyślałby o samobójstwie.
— Nie schodź tam nabok!... — odezwał się stłumiony głos na przodzie.
Teraz Kazimierz jasno przypomniał sobie i zrozumiał, że nie jest na Leśniczówce, u ludzi, którzy go kochali i do których on sam się przywiązał, ale że maszeruje z oddziałem Zajączkowskiego, którego uważał za bandytę.
„Czy ja dobrze zrobiłem?... — pomyślał. — Naturalnie!... bo i cóż innego miałem do zrobienia?... Kozacy i strażnicy szukają mnie, mnie specjalnie!... Są już we wsi, a najpóźniej jutro będą w Leśniczówce, jeżeli nie dzisiaj, jeżeli nie zaraz... Poczciwa, kochana pani Linowska już nie zdążyłaby mnie przechować; a gdyby i przechowała, czy można być pewnym, że ktoś ze służby nie wygadałby się przed strażnikami? A w takim razie ja wypaliłbym sobie w łeb, a Linowska poszłaby do więzienia...
„Prawda, że najzacniejsza kobieta chciała mnie wysłać do Grudy; ale czy miałbym prawo jechać w bezpieczne miejsce, gdy Lisowski i Chrzanowski są w oddziale, tułają się, niepewni dnia, ani godziny?...
„Wreszcie, czy oddział Zająca jest słabszy od tego, jaki ja wyprowadziłem do Słomianek?... Czy ludzie, składający go, nie mają tych nadziei, jakie miałem ja sam, werbując ochotników dla siebie?... Dziś dowództwa nigdy nad nimi nie objąłbym; ale, będąc z nimi, mogę ich powściągnąć od bandytyzmu.“
W tej chwili uderzyła go gałąź świerku, zasypana śniegiem.
— Nie schodzić nabok!... — powtórzono znowu na froncie.
— Zła droga!... — mruknął ktoś.
— Dam ja ci, psia twoja mać, złą drogę!... — odparł głos zirytowany.
Świrski domyślił się, że oddziałowi szło nietylko o prędki marsz, ale i o zatarcie śladów.
— Pan naczelnik ma swój oddział, czy będzie przewodzić naszemu?... — zapytał go śpiewnie człowiek, idący obok.
— Nie mam oddziału i nie będę nikim dowodził. Pan dawno tu jest?
— Może z tydzień — szeptał człowiek, odziany w burkę — ale zdaje mi się, że już z rok...
— Co pana tutaj przygnało aż z Litwy?...
— Pan poznał?... At, zwyczajnie drobiazg... Postawiliśmy przy miasteczku figurę, a strażnicy chcieli ją rozwalić. Przemówilim się z jednym... On za szablę, ja za kłonicę... No i trzeba było uciekać z domu, bo teraz za opór strażnikom wieszają. A za przewracanie krzyżów świętych — pochwalają.
— Stój, równaj się!... — zakomenderowano. Świrskiemu zdało się, że poznał zakatarzony głos Dziewiątki.
Oddział zatrzymał się na niezbyt szerokiej polance, na której stało kilkoro sań. Teraz odezwał się stłumiony bas Zajączkowskiego:
— Trzeba z piętnastu ochotnika...
Cała gromada ruszyła naprzód.
— Za dużo!... — mówił półgłosem Zajączkowski. — To ty, Kubuś?... Toporek — dobrze... Mańkut — owszem... Aha... Gorczyca... Szczurek... ja wiedziałem, że pójdziecie!... Monopolka zostanie. A upij mi się, to ci dobrze zęby porachuję...
Świrski wahał się: czy ma zostać, czy pójść, jako ochotnik, na nieznaną wyprawę? Ale, zanim skończył namyślać się, sanki ruszyły i w jednej chwili utonęły w ciemnościach. Kazimierzowi było przykro, że nietylko Zajączkowski nie zwrócił się do niego ze specjalnem zapytaniem, ale że nawet Chrzanowski i Lisowski nie pożegnali go, nie zamienili z nim ani wyrazu...
— Jeden za drugim... gęsiego... marsz!... — komenderował głos zakatarzony.
Po kilku minutach oddział zeszedł z polanki, potem z drogi, a wnet Świrski poznał, że idą wąską ścieżką, bardzo nierówną, wśród gęstych krzaków. Co chwilę poślizgiwał się, potykał o korzenie, albo zapadał w śnieg. To znowu musiał zasłaniać twarz rękoma, ażeby zabezpieczyć się od uderzeń gałęźmi, które odginali i poruszali idący przed nim. Czasem ktoś, mniej uważny czy zręczny, wywracał się z przekleństwem, co innych pobudzało do śmiechu; niekiedy, daleko na przodzie, mignął drobny blask, po którym Świrski poznał, że tam idzie ktoś z latarką. Czasami oddział zatrzymywał się, latarka wyraźnie ukazywała się i znikała między drzewami, jakby szukając drogi. I znowu prędki marsz, szelest śniegu, chrzęst gałęzi, potykania się, ciche przekleństwa i półśmiechy.
Ręce marzły, uszy paliły, nogi poślizgiwały się, ale Kazimierzowi zaczęła podobać się awanturnicza wyprawa. Przecie on o takich marzył i przez kilka lat razem z kolegami przygotowywał się do nich!...
Pochód stawał się trudniejszy, oddział bowiem znalazł się w okolicy falistej. Trzeba było wspinać się na wzgórza coraz wyższe, zsuwać się do wąwozów po ścianach coraz bardziej stromych, a wszystko między gęstemi krzakami. Nogi coraz częściej trafiały na kamienie, z początku małe, potem większe...
— Dokąd idziemy?... — mimowoli zapytał Kazimierz człowieka w burce.
— Musi być do domu... na kolację... — odrzekł.
Świrski pomyślał, że Litwin żartuje z niego, więc już nie odzywał się. A tymczasem droga stawała się coraz cięższa i cięższa. Wzgórza były więcej strome, nogi ślizgały się gwałtowniej, a kolczaste krzaki chwytały za odzież, za ręce, za głowę. Jeden z oddziału zwichnął sobie rękę i szedł, oparty na ramieniu kolegi, cicho jęcząc; drugi zgubił czapkę, którą odnaleziono dopiero przy pomocy latarki. Ludzie już nie uśmiechali się i nie szeptali; pomimo zimna ocierali pot, ciężko dysząc, a w miejscach równiejszych zatrzymywali się na kilkuminutowy odpoczynek.
Było już dobrze po dziesiątej w nocy, kiedy Świrski usłyszał okrzyk:
— Kto idzie?...
— Swoi!... swoi!... — odpowiedziano chórem.
— I kapitan jest?...
— Pojechał do Józówki. Na co ci kapitana?...
Kazimierz nie dosłyszał odpowiedzi, natomiast zdało mu się, że zdaleka, między krzakami widzi czerwonawy blask. Jednocześnie oddział zeszedł na małą równinkę, ludzie ożywili się i zaczęli rozmawiać, a niebawem wszyscy stanęli przed ogromną ścianą wapienną, w której było kilka otworów. W jednym palił się spory ogień.
— Jeść!... Herbaty!... Wódki!... — wołano z różnych stron.
Do Kazimierza zbliżył się Starka w towarzystwie mężczyzny z bystremi oczyma.
— Mój kolega Świrski — rzekł Starka. — A to nasz... towarzysz, Dziewiątka... Prowadzi nas dzisiaj...
— Pan naczelnik ma co do rozkazania?... — spytał Dziewiątka.
— Nie jestem naczelnikiem i nie rozkazuję... Mogę tylko prosić... — odpowiedział Świrski.
— Jeść!... wódki!... — wołali inni towarzysze.
— Może i pan zechce co zjeść, albo napić się?... — pytał Dziewiątka.
— Jeżeli można, chciałbym się trochę położyć — rzekł Świrski.
Dziewiątka wziął za rękę Kazimierza i wprowadził go do jaskini, gdzie palił się ogień. Była to oddawna zarzucona kopalnia kamienia wapiennego, dosyć głęboka, posiadająca niejedno wejście.
Przy ognisku siedziało kilku ludzi w wyszarzanej odzieży. Jeden palił fajkę bardzo dobrego tytoniu, drugi na węglach ustawiał duży imbryk, trzeci — odgrzewał mięso, cuchnące dymem i łojem. Świrski pomyślał, że tego przysmaku nigdy nie wziąłby do ust...
Minąwszy ognisko, Dziewiątka zaprowadził Świrskiego w głąb jaskini, gdzie leżał stos gałązek świerkowych i jodłowych.
— O, tu może pan odpocząć... Dobranoc!... — rzekł Dziewiątka i szybko wrócił na polankę, do upominających się o jadło, herbatę i wódkę.
„Trzeba przyznać — myślał Świrski, kładąc się na gałązkach — że moi koledzy wyglądają na prawdziwych zbójów!... To mnie tylko uspakaja, że za tydzień i ja będę do nich podobny.“
Wyciągnął się, nasunął baranią czapkę na głowę i począł marzyć. W tej chwili był prawie kontent, że opuścił Leśniczówkę, która jakby zepchnęła go z zamierzonej drogi i powoli odhartowywała. Na twarz wybiegły mu piekące rumieńce, gdy przypomniało mu się, że płakał wobec Linowskiej i gotów był porzucić swoje projekty dla Jadwigi!...
Na szczęście skończył się ten głupi sentymentalizm wraz z opuszczeniem Leśniczówki. Jak zaś demoralizująco oddziałał na niego pobyt między kobietami, przekonywa się dziś, gdy po parugodzinnem chodzeniu czuje się zmęczonym.
Jakiś wyraz, głośniej wypowiedziany u wejścia do jaskini, zwrócił uwagę Świrskiego; więc przestał rozmyślać i zaczął słuchać. Przy blasku ognia doskonale odróżniał kilka postaci. Człowiek, który palił fajkę, był w burce, miał rzadki zarost rudawy i twarz bladą jak kreda. Ten, który trzymał imbryk, był również w burce; ale twarz miał koloru miedzianego, ciemny, nieporządnie utrzymany zarost i włosy długie, które chyba nigdy nie pamiętały grzebienia. Trzeci człowiek, w paltocie i czapce z daszkiem, był odwrócony do Kazimierza tyłem. Kilku innych trudno było dojrzeć przy migotliwem ognisku; czasem jednak ukazało się czyjeś ucho, innym razem blond broda, albo błysnęła jakaś twarz na mgnienie oka.
Człowiek z imbrykiem. A co to za jeden, ten młody?... Niedługo chyba zaczną tu przychodzić nawet strażnicy...
Człowiek z fajką. To znajomy kapitana i tych uczniaków. Podobno bardzo bogaty!...
Człowiek z imbrykiem. To poco do nas przyszedł, jeżeli bogaty?...
Głos z cieniu. Każdy ma prawo walczyć za wolność...
Człowiek z imbrykiem. O, pan dużo wojuje za wolność!... Kto ma pieniądze, ma i wolność; zatem poco taki młody snuje się między nami?...
Drugi głos z cieniu. Może chce się zabezpieczyć, kiedy przyjdzie czas podziału.
Głos z cieniu. W Ameryce każdy może robić, co mu się podoba, ale majątków nie rozdzielają. Więc i u nas nieprędko to nastąpi.
Człowiek z imbrykiem. To też trzeba tępić burżujów, gdzie się zdarzy. Kapitan jest za miękki...
Głos z cieniu. Prawda temu była!...
Człowiek z imbrykiem. A ja swoją drogą nie dowierzałbym paniczom. Niech takiego złapią, wszystko wygada i nawet sprowadzi tu żandarmów...
Człowiek z fajką. A Staśkowi dowierzasz pan?... Przecie to hycel z pod ciemnej gwiazdy...
Człowiek z imbrykiem. Prawda, że hycel, ale nasz... A taki panicz może właśnie przyszedł poto, ażeby nas wybadać i przy okazji denuncjować...
Świrskiemu, kiedy słuchał tych zwierzeń, krew uderzała do głowy. Chwilami ogarniała go taka wściekłość, że chciał zerwać się, pobiec do ogniska i uderzyć nieznajomego oszczercę; ale opanował się i nie poruszył. Zresztą i rozmowa przerwała się, ponieważ wszedł Dziewiątka i paru obecnych wezwał na zmianę warty.
Świrskiemu dotychczas wszyscy i wszędzie okazywali zaufanie: w domu, w szkołach, w Leśniczówce. Do denuncjantów od najwcześniejszego dzieciństwa czuł prawie fizyczny wstręt... I dopiero dziś, po raz pierwszy w życiu, usłyszał, że jest podejrzewany przez ludzi, do których miał zamiar zbliżyć się, żyć z nimi, narażać się i pracować nad ich uszlachetnieniem. On chciał uczynić ich bohaterami, a oni lękali się w nim możliwego denuncjanta!...
Do jaskini zaczęło schodzić się coraz więcej partyzantów: przeciągali się, ziewali, zataczali i upadali na kupy zielonych gałązek, służących za posłanie. Rozmowy milkły, a natomiast głośniej rozlegały się sapania, chrapania, okrzyki przez sen... Niepodsycane ognisko dogasało, wreszcie zupełnie zgasło; ze sklepienia, w długich odstępach czasu, spadały krople wilgoci.
Świrski nie mógł zasnąć: był trochę głodny, ale nadewszystko zirytowany: burza uczuć kipiała mu w piersiach i uderzała do głowy: gniew, niepewność, nieokreślona obawa, tęsknota... Napróżno stulał powieki i usiłował nie myśleć; myśli rodziły się z niczego i coraz jaskrawszych nabierały kolorów...
Nagle w ciemnej jak piwnica jaskini Świrski usłyszał szmer. Ktoś podniósł się, przekroczył leżących obok sąsiadów i zaczął cicho pełzać w stronę Kazimierza... Przypełznął, jakiś czas leżał bez ruchu, potem — zwolna wzniósł rękę, położył ją ostrożnie na piersiach Świrskiego i — bardzo zręcznie, bardzo delikatnie, zaczął... rewidować mu kieszenie... Świrski coraz wyraźniej, coraz bliżej czuł niemiły oddech i — nagle machnął pięścią przed siebie. Rewident, mocno uderzony w głowę, cofnął się... Słychać było leciutki szelest, i niebawem wszystko umilkło.
Na drugi dzień Świrski przekonał się, że jednak zginął mu woreczek z kilkoma rublami i bilonem. Na szczęście została mu przeszło setka rubli, które nosił pod koszulą, w woreczku, na plecach...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Dopiero o dziewiątej z rana obudził Kazimierza przytłumiony huk, powtarzający się w równych odstępach czasu: to w sąsiedniej jaskini uczono się strzelać z brauningów. Poczuł wilgotne zimno i usiadł na twardem i kolącem posłaniu, a gdy przetarł zbolałe oczy, znowu zobaczył ognisko, przy którem, wśród dymu gryzącego, siedziało kilku ludzi, przeważnie młodych, bez zarostu. Jeden gotował wodę w garnku, drugi łatał buty, trzeci suszył brudne onuczki, czwarty z równie brudnej koszuli wytrząsał w ogień robactwo.
— Dzień dobry!... — rzekł Świrski, zbliżywszy się do ogniska.
Wszyscy obejrzeli się, ale tylko łatacz butów coś odmruknął. Kazimierz wzruszył ramionami i wyszedł na polankę.
Gdy odetchnął czystem powietrzem, zrobiło mu się rzeźwiej i weselej. Zajrzał do jaskini na prawo i zobaczył gromadkę, która pod dozorem Starki uczyła się strzelać. W jaskini na lewo, w paru niewielkich kociołkach dwaj brodacze, z pozawijanemi rękawami brudnych koszul, gotowali żywność. Zdaleka dostrzegł Dziewiątkę, który z trzema ludźmi skrył się w krzakach: oczywiście rozstawiał warty.
— Może pan naczelnik herbaty pozwoli?... — usłyszał znajomy głos.
— Naczelnikiem nie jestem, tylko kolegą, a o herbatę proszę — odpowiedział Świrski uradowany, gdyż w zapraszającym poznał nocnego towarzysza Litwina. Był to szatyn z twarzą zarośniętą, z niebieskiemi, zapadniętemi oczyma, prawie obdarty. Ale twarz miał tak uczciwą, że Kazimierz odrazu nabrał do niego zaufania.
— Szkoda, że nie nocowałem obok pana! — rzekł Kazimierz.
— A co, może chcieli okraść?... Tu i takie się trafiają... Jeżeli kolega-naczelnik chce, złodziej znajdzie się, ale... kapitan... każe go powiesić.
— Powiesić?... za kradzież?...
— U nas tak, ale i to niewiele pomaga. Kto urodził się złodziejem, tego sznurek nie odstraszy, ani patrjotyzm nie wyleczy; tak samo, jak ze szczura nie zrobi się zająca... To też my unikamy takich jegomościów i trzymamy się trochę osobno.
— Jacy wy?... — spytał Kazimierz.
Litwin machnął ręką i poszedł naprzód. Po chwili Świrski spostrzegł między krzakami jeszcze jedną jaskinię. Kiedy zbliżali się tam, Litwin zapytał:
— A jak chce się przezwać kolega-naczelnik, bo tu każdy ma przezwisko... Bezpieczniej!... Naprzykład ja — nazywam się Pogończyk...
— A ja... No, niech będzie — Samotnik... — odpowiedział Świrski.
— Smętna nazwa!... Ale między nami niema się bardzo czem weselić...
W jaskini siedziało kilkunastu ludzi, z których jeden mówił, lecz nagle przerwał, zobaczywszy wchodzących. Litwin zaprezentował Świrskiego, obecni podnieśli ręce do czapek, a gdy Świrski i Pogończyk usiedli na gałęziach, ktoś odezwał się:
— Mówcie dalej, towarzyszu Janie... Może i goście zechcą posłuchać...
W odpowiedzi na to pochylił się, jakby pytając o pozwolenie, człowiek młody, niewysoki, w okularach, z twarzą dziwnie łagodną. Pomyślał, zatarł ręce i począł w dalszym ciągu:
— ...Cierpimy głód, chłód, odzienie zlatuje z nas, nie mamy dachu nad głową...
— Także biedny był Jezus Chrystus i jego uczniowie... — wtrącił Litwin.
— ...Ale czy lepiej się powodzi naszym towarzyszom-robociarzom, którzy nie mają roboty, albo tym, którzy siedzą w więzieniu?... Robociarze, pozbawieni pracy, ich żony, ich dzieci cierpią napróżno; ale my cierpimy poto, ażeby zdobyć szczęście dla innych i dla tych z pomiędzy nas, którzy nie zginą w walce i doczekają nowych czasów...
Powiesz, bracie: wam, którzy bronią walczycie o wolność, grozi śmierć!... Tak jest: śmierć!... bo my się nie poddamy, nie złożymy broni, tylko zginiemy; bo my, walcząc za wolność, już nie wdziejemy na siebie drugi raz tych kajdan, któreśmy zrzucili... Ale cóż to jest śmierć?... Twardy sen... A który z was, towarzysze, nie pragnie, nie pożąda choćby i dziś snu twardego? Kto nie jest zbiedzony, zmęczony, nawet zbolały?...
— Prawda!... — wtrącił głos.
— Tylko durnie boją się śmierci...
— A za tak małą ofiarę z naszej strony, jaką jest śmierć, czyli przyjemny sen, zobaczycie, ile szczęścia pozyska ogół i ci nasi towarzysze, którzy przeżyją innych... Każdy człowiek będzie miał robotę, ale z jego zarobków nic nie będą mu strącali majstrowie, ani przedsiębiorcy, ani właściciele domów... Za osiem godzin pracy będzie miał taką zapłatę, że nietylko wystarczy mu na dobre utrzymanie, ale i na uczciwe rozrywki. Kobiety będą spełniać tylko łatwe zajęcia, a brzemienne przez trzy miesiące będą odpoczywały. Każde dziecko będzie miało opiekę i naukę, każdy chory — lecznicę, każdy starzec przytułek... Nie będzie głodnych, ani obdartych, ani sierot, ani opuszczonych, ani... wyzyskiwaczy... Każdy kapitalista, poznawszy nowy ustrój społeczny i przekonawszy się, że jest mu w nim lepiej, niż było dotychczas, dobrowolnie odda swój majątek...
— Ale, dopóki nie oddaje, trzeba mu z pyska wydzierać... — odezwał się ktoś.
— Najlepiej odrazu w łeb, a pieniądze do kabzy...
Mówca w okularach zatrząsł rękoma i wybuchnął:
— Na dobro publiczne... na cześć proletarjatu zaklinam was, towarzysze... jeżeli podniesiecie rękę na kogo, to tylko w ostateczności... Walczyć z silnymi musimy, ale bezbronnych mordować!... Nie, ręce nasze, któremi zdobywamy wolność i szczęście dla wszystkich, muszą być czyste, niezmazane krwią...
— Ani złodziejstwem... — wtrącił inny głos.
— Rabunek nigdy!... — wołał mówca. — Za wszystko zawsze płacić, a jeżeli zdobywacie pieniądze rządowe, albo musicie skonfiskować jakiś fundusz prywatny na rzecz ogólnego dobra, róbcie to formalnie...
— W takich wypadkach wystawia się kwity...
— Które, gdy zwyciężymy, będą wypłacone — kończył mówca.
— A o matce naszej... o kochanej Polsce nic?... — odezwał się Litwin tonem żalu.
— Kiedy proletarjat będzie wolny, uwolni i Polskę — rzekł mówca.
— Bo też Polska jest największy proletarjusz... — dorzucił jego sąsiad.
— Kto tam tego doczeka!... — wtrącił inny głos.
— Kto?... — zawołał młody mówca... — Mogę was zapewnić towarzysze, że zanim rok upłynie, nastąpią zmiany, które wynagrodzą nam wszystkie cierpienia... I dlatego działajmy i żyjmy jak najbardziej honorowo, ażebyśmy mieli prawo rzec burżujom: skoro my, w nędzy i niebezpieczeństwie, mogliśmy być uczciwymi, to wy, w spokoju i dostatkach, powinniście postępować równie uczciwie i ponosić niewielkie ofiary dla publicznego dobra... My, proletarjusze, nauczyliśmy was cnoty i obowiązku, wy, kapitaliści, musicie nas naśladować...
Kilku słuchaczy potakiwało mówcy, inni milczeli. Świrski przypomniał sobie, że już nieraz słyszał podobne, słowo w słowo, teorje i nadzieje, a nawet sam je wygłaszał; dziś jednak wydały mu się mniej pewnemi. To też pochylił się do Litwina i ostrożnie szepnął:
— Nie wiem, czy w ciągu roku dokonają się te zmiany!..
— Ale, jeżeli ma być tak źle, jak było, to lepiej zginąć... — odparł Litwin.
Herbata ugotowała się i zaczęto ją rozdawać. Świrski dostał spory kubek i kawał chleba ze słoniną. Kubek był brudny, herbata mętna i niesłodka, chleb czerstwy; pomyślał jednak, że dawno nie smakowało mu śniadanie, jak dzisiaj.
W ciągu dnia zapoznał się z wieloma partyzantami i zaczął odgadywać stosunki w partji. Zrozumiał, że istnieje kilka stronnictw, a przedewszystkiem bardzo nieliczni patrjoci i mnodzy socjaliści. Z drugiej zaś strony, obok garstki ludzi, przesiąkniętych duchem rycerskim i gotowych oddać życie za wolność i pomyślność narodu, większość tworzyli albo już gotowi bandyci, albo mogący stać się bandytami.
Świrski musiał przyznać, że tego rodzaju uwagi dawniej nie przychodziły mu na myśl; urodziły się dopiero w Leśniczówce, pod wpływem rozmów i wydarzeń, na które patrzył.
Cały dzień snuł się bez celu po jaskiniach i lesie, bez towarzystwa. Litwin pracował niezgrabnie nad wyłataniem swojej zniszczonej odzieży, towarzysz Jan przemawiał do coraz nowej grupy partyzantów, zachęcając ich do poświęceń i honorowego postępowania; Dziewiątka był zajęty, zresztą nie budził w Kazimierzu ani ufności, ani sympatji; wkońcu Starka zdawał się unikać Świrskiego, jakby wstydził się, czy nie dowierzał szkolnemu koledze. Gdy zaś Kazimierz zapytał kogo: gdzie jest reszta oddziału z kapitanem? — spoglądano na niego podejrzliwie i nie odpowiadano.
— A to pięknie wpadłem!... — rzekł do siebie Świrski.
W jednej jaskini znalazł kilka starych, podartych i zatłuszczonych gazet. Pochwycił je z najwyższą radością i odczytywał każdy skrawek, choć artykuły nie były ciekawe, a wiadomości bardzo spóźnione.
Już około trzeciej styczniowe słońce ukryło się za lesistemi wzgórzami. Podsycono ogniska, partyzanci wzięli się do szycia, do jedzenia, do kart, a na duszę Kazimierza spadał coraz gęstszy tuman nudów i tęsknoty. Dwa miesiące temu, miesiąc... całkiem inaczej wyobrażał sobie życie obozowe i stosunki koleżeńskie, które dzisiaj budziły w nim nieufność, a nawet obrzydzenie.
Około siódmej wieczór na gwiaździstem niebie ukazał się księżyc, a w lesie — cuda. Jodły zamieniły się w szeregi wojska olbrzymów, świerki w zaczarowane pałace, zbrojne zamki i świątynie, z wąwozów wypełzały cienie tajemnicze. Dusza Kazimierza rwała się do marzeń, lecz — szukał go Dziewiątka i zapytał: czy nie zechce, za parę godzin, pójść na wartę, a jeżeli zechce, kogo wybierze za towarzysza? Był to dowód wyjątkowej uprzejmości ze strony dowódcy.
Kazimierz oświadczył, że na wartę pójdzie z chęcią, a za towarzysza wybiera sobie Litwina, jeżeli ten się zgodzi. Znalazł Litwina, porozumiał się z nim, poczem obaj dostali pół bułki wybornego chleba sitnego, po kawałku słoniny z papryką i ugotowali sobie duży imbryk wcale dobrej herbaty. Świrski był rozgrzany, syty i zadowolony. Drażniło go to w przyjemny sposób, że pierwszy raz w życiu znajdzie się na prawdziwie niebezpiecznem stanowisku.
O dziewiątej jakiś człowiek z gwałtownemi ruchami zaprowadził ich na strome wzgórze, pomiędzy stare lipy dziwnych form, może pół wiorsty od obozu. Ze wzgórza było widać rozległe jezioro zamarznięte, a dalej — równinę, którą przecinała niezbyt uczęszczana droga. Jeszcze dalej ciągnęły się gęste lasy.
— To jest ważne miejsce — mówił przewodnik — niech towarzysze patrzą, bo stąd najłatwiej mogliby nas zagarnąć...
Kiedy ich opuścił, Świrski odezwał się do Litwina:
— Więc nasza kopalnia nie jest bardzo bezpieczna?
— Nazywamy, że to dom nasz — odpowiedział Litwin — ale siedzimy w niej, jak ptaki na gałęzi, dopóki ich myśliwiec nie podejdzie.
— Ludzie jednak dzielnie się trzymają, pomimo niebezpieczeństwa.
— Cóż mają robić?... przecie zebrali się na niebezpieczeństwo. Ale, jeżeli przyjdzie nam tułać się tak jeszcze z miesiąc, a pomoc nie nadciągnie, będziemy musieli napaść jakie koszary i zginąć z honorem. Zima nie żartuje!
Umilkli i przypatrywali się jasnej równinie i otaczającym drzewom. Jedna lipa naga podniosła gałąź, niby palec, który ostrzegał i groził; drugiej konar wygiął się ku dołowi, jakgdyby chciał pochwycić Kazimierza. Świrski otrząsnął się i rzekł półgłosem:
— Czy tylko warty czuwają nad bezpieczeństwem oddziału?
— Gdzieżby zaś!... Co parę godzin z rozmaitych stron ktoś nadbiega. Jedni przynoszą żywność, bieliznę, odzież, jeżeli można, a inni — wiadomości. Kolega-naczelnik słyszał, że kapitan napadł wczorajszej nocy na Józówkę?...
— Nic nie wiem... — odparł Świrski.
— A jakże — śpiewał Litwin — napadł i z monopolu zabrał coś pięćset rubli, a z gminy podobno kilka tysięcy i książeczki paszportowe. Inne dokumenta popalił.
— Rusza się ten wasz kapitan...
— Ba!... urodzony wojownik... Gdyby nie umęczenie ludzi, urządzałby codzień napad... A jaki surowy, jaki odważny, jaki przezorny!... O nim wiadomo, że albo zwycięży, albo zginie. I słyszę, że to człowiek prosty, kowal... I jeszcze on sam mówi, jakoby sztuki wojennej uczył się u kolegi-naczelnika...
Świrski przypomniał sobie trzykrotny okrzyk w Leśniczówce: „Niech żyje naczelnik!“ i czuł, że tym okrzykiem, niby łańcuchem, Zajączkowski przykuł go do partji. W tej chwili Kazimierz śmierci lękał się mniej niż kiedykolwiek, ale świadomość, że jest tak mocno związany z niezwykłym bandytą, kamieniem padła mu na serce. Inni byli tu ochotnikami, on — więźniem.
Wtem zdaleka... zdaleka... gdzieś za jeziorem i równiną, rozległ się wystrzał, kilkakrotnie powtórzony przez echo. Drugi strzał i — cała salwa, znowu powtórzona przez echo.
— Strzelają? — szepnął Litwin.
— Nawet niedaleko!... — odpowiedział Świrski.
Nowe strzały nieporządne, gorączkowe... nowa salwa i — huk silniejszy od wystrzału armatniego, któremu ze wszystkich lasów odpowiedziały grzmoty.
— Bomba... bomba!... — rzekł Litwin. Ręce drżały mu.
Drugi, niemniej potężny huk... trzeci huk i znowu grzmoty...
— Pewnie kapitan napadł ten oddział, który miał aresztować kolegę-naczelnika — mówił Litwin.
— A pan skąd wie o tem?...
— Zdaje się, że w oddziale wszyscy wiedzą... Dziewiątka mówił...
Na te słowa w Świrskim wybuchło uczucie, graniczące jakby z rozpaczą. Jeżeli Zajączkowski napadł kozaków, którzy poszukiwali go, to znaczy, że Świrski już ostatecznie i nieodwołalnie jest związany z bandytą, którego wprawdzie podziwia za odwagę, ale jednocześnie czuje do niego głęboki wstręt. Ileż to razy marzył on o tych salwach karabinowych, o nocnych napadach, o grzmocie armat!... A jakże to, co się dzieje w tej chwili, jest niepodobne do jego marzeń...
Około północy ukazał się Dziewiątka z dwoma towarzyszami, którzy zastąpili Świrskiego i Litwina. Kazimierz od dwudziestu kilku godzin nie spał, toż samo Litwin; ale pewność, że niedaleko miała miejsce potyczka, odpędziła od nich sen, nawet uczucie znużenia.
Tych samych uczuć musieli doznawać i inni partyzanci; gdy bowiem Świrski wrócił do kopalni, nikt nie spał, a prawie wszyscy byli na polance. Pogaszono ognie w jaskiniach, wielu miało na plecach torby i czekało na rozkaz wymarszu. Rozmawiali o potyczce, która była wprawdzie krótka, ale musiała być gwałtowna, i z niepokojem zapytywali jedni drugich: czy oddział Zajączkowskiego nie został rozbity?...
— Za krótko strzelali... — mówił jakiś brodacz do szczupłego, nieco pochylonego młodzieńca. — A jeżeli nasi rozbiegli się, to nad ranem możemy mieć kozaków...
Powoli jednak rozmowy cichnęły, ludzie zaczęli ziewać i powracać do jaskiń. Przy wejściu do jednej usiadł Kazimierz z Litwinem i zaczęli półgłosem rozmawiać o przyczynach rewolucji i o tem, jak prędko rosyjskie legjony przyjdą na pomoc polskim partyzantom?
— Jeżeli nie przyjdą — mówił Litwin — my wyginiemy, a zostaną tylko rabusie...
W tej chwili z drugiej jaskini ktoś wybiegł, zataczając się, jak pijany. Po wysokim wzroście, a bardziej po ruchach, Kazimierz poznał Starkę i dojrzał w jego ręce brauning.
— Co się stało?... — zawołał Świrski. — Dokąd biegniesz?
— Kto tu był?... gdzie poszedł?... — odpowiedział chrapliwym głosem Starka.
— Nikogo nie było...
— Łżesz...
Kazimierz zerwał się z podniesioną pięścią.
— Słuchaj-no... ty!... Uważaj, do kogo mówisz — krzyknął.
Litwin wydobył brauning i łagodnym ruchem skierował go do Starki.
— Niegrzeczny jest kolega-adjutant — mówił słodko. — Musiał wypić cośkolwiek za dużo...
Starka podniósł lewą rękę do oczu, postał chwiejąc się na nogach, wreszcie, jakby przebudzony, rzekł zupełnie innym głosem:
— Zdawało mi się, że po izbie chodził ktoś obcy... Nawet chciałem go złapać za sznur...
— Aha!... — mruknął Litwin. — Sznury spać nie dają...
— W obozie nietrudno o szpiegów... — mówił Starka. — Nie masz, Kazik, wódki?...
Świrski był zdumiony.
— Tyś chory?... — zapytał Starkę już bez gniewu.
Starka ciężkim ruchem usiadł na kamieniu obok nich, ziewnął i mówił, śmiejąc się:
— W tej bandzie złodziejskiej nawet wyspać się nie można... Ledwie człowiek zamknie oczy, zaraz mu się coś marzy...
— Sznury... sznury!... — wtrącił Litwin.
W tej chwili rozległo się kilkakrotne gwizdnięcie. Partyzanci zaczęli wybiegać z jaskiń, a między drzewami ukazało się paru ludzi. To patrol przyprowadził chłopa, który opowiadał, że jedzie od szosy, gdzie Zajączkowski napadł pocztę, wiozącą wielkie pieniądze.
— I zabrał?... w którem miejscu?... ile?... dużo naszych zginęło?... — szemrali partyzanci.
Potem przybysz odszedł nabok z Dziewiątką i powiedział mu kilka słów.
— A dobrze znasz drogę?... — zapytał Dziewiątka.
— Jeszczeby zaś!... — odpowiedział przybyły.
W kwadrans później oddział maszerował ku południowi, ścieżyną wprawdzie wąską, ale równą. Świrski uczuł senność, a jednocześnie przypomniał sobie, że Zajączkowski nie napadł tego oddziału, który miał jego aresztować, ale napadł — pocztę.
„To dobrze... to bardzo dobrze!...“ — pomyślał.
— Co kolega-naczelnik mówi?... — odezwał się Litwin znużonym głosem.
— Ja?... ja nic nie mówię — odparł Świrski i po chwili znowu dodał:
„Bardzo... bardzo dobrze...“
Zaczęło świtać. Kazimierzowi zdawało się, że ręce wydłużają mu się aż do ziemi i czuł nieprzyjemne kłucie w oczach. Współcześnie miał chęć zapytać Litwina: co znaczą owe „sznury...“ o których parę razy wspomniał Starce?... Ale nie mógł ust otworzyć. Więc znowu przypomniał sobie, że miał Litwina zapytać o Starkę; ale o co zapytać?... Potem przyszło mu na myśl, że miał kogoś zapytać o coś, ale kogo i o co?... Nagle uczuł bezdenną pustkę w głowie i ocknął się przerażony...
Było już widno. Partja wyminęła jakiś lichy mostek i zbliżała się do stogu, pokrytego śniegiem. Ludzie maszerowali z pochylonemi głowami, ciężko podnosząc nogi; na twarzy Litwina malował się rozpaczliwy smutek.
— Dolega panu co?... — spytał ze współczuciem Świrski.
— Życie, kolego-naczelniku... życie!... Nie tego człowiek się spodziewał i nie tego pragnął...
— Kto idzie?... — zawołano między krzakami wierzbiny.
— Nie widzisz?... — odparł Dziewiątka. — A gdzie kapitan?...
— Trochę zdrzemnął się...
— To go obudź!...
Dwójki stanęły, ludzie zaczęli tupać nogami, wyprostowywać się, powstał gwar. Potem z krzaków wybiegli inni partyzanci, z których kilku miało dubeltówki, a niektórzy — karabiny z bagnetami.
— Kaziu!... gdzie jesteś?... — wołał młody głos.
— Tutaj... to wy?... — odpowiedział Świrski.
— Równaj się!... — krzyknął Dziewiątka.
Świrski stanął wyprostowany w szeregu, do którego dopadli Chrzanowski i Lisowski. Burki, a pod niemi półkożuszki, jednemu nadały wygląd ogromnego, drugiemu — barczystego mężczyzny. Ale twarze mieli wychudłe i jakby odmłodzone, pomimo brudu.
— Jak się mata, chłopaki?... — wykrzyknął basem Zajączkowski.
— Niech będzie pochwalony!... Zdrowiśmy!... Jak się ma pan kapitan?... — odpowiedziano z szeregu.
Zajączkowski popatrzył na swoich podwładnych z uśmiechem, poprawił karabinek na ramieniu, dotknął rewolwerów przy pasie i zbliżył się do Świrskiego.
— Dzień dobry naczelnikowi... jak się pan ma?... — rzekł, podając Świrskiemu rękę. A ciszej dodał:
Psiakrew, nie udało się!... Wieźli sześćdziesiąt tysięcy rubli... kozaków pobiliśmy, furgon wysadziliśmy, a pocztyljon, psia jego mać, wymknął się saneczkami i wykradł pieniądze. Pasy darłbym z psubrata, żebym go złapał!...
— Kapitan musi być zmęczony?... — zapytał Świrski.
— Mnie nic, ale te kundle... — wskazał na szereg. — Gdybyśmy teraz mieli sześćdziesiąt tysięcy, mogliby ze dwa tygodnie odpocząć... A nie gadać tam głośno... bo stąd niedaleko szosa... Iwanow będzie lżył!... O, żebym ja tego pocztyljona dostał!...
Zbliżył się do Zajączkowskiego Dziewiątka i obaj odeszli, żywo rozmawiając. Szereg połamał się, ludzie z obu oddziałów połączyli się i zaczęli śmiać się i witać. Świrski, Chrzanowski i Lisowski, uściskawszy się, poszli w stronę stoga.
— No, powiedzcież mi: co się z wami dzieje?... — zaczął Świrski. — Nawet nie mieliśmy czasu nagadać się...
— Już i ja zaczynam się nudzić!... — odpowiedział Lisowski, a Chrzanowski tylko ręką machnął.
— Co?... jak?... gadajcież... — nalegał Świrski.
— Czy nie widzisz sam... czy nie rozumiesz?... — odparł Chrzanowski. — Łupią monopole i kasy gminne, strzelają do bab, mordują pisarzy i wydaje im się, że to wojna...
— Wojna o niepodległość!... — dodał z uśmiechem Lisowski.
Świrskiemu przemknęło przez głowę, że będąc w Leśniczówce, prawie temi samemi wyrazami oceniał ruch obecny. Jednocześnie przypomniał sobie, że na krytykę już za późno.
— A nie moglibyście uwolnić się stąd?... — zapytał. — Gdyby tak poczciwemu Zającowi wsunąć parę tysięcy rubli?...
— On i za kilkaset uwolniłby nas — rzekł Chrzanowski. — Jesteśmy tu piątem kołem u wozu...
— Jesteście przecie oficerami... — wtrącił Świrski.
— Od parady — rzekł Lisowski.
— Rozkazy wydaje Kot i Dziewiątka — dorzucił Chrzanowski. — I lepiej, bo my nie potrafilibyśmy komenderować taką hołotą... — rzekł ciszej.
— Tu wszyscy nas niecierpią... — szepnął Lisowski. — Nazywają paniczami...
— Powiedz: darmozjadami!... — poprawił Chrzanowski.
— Więc uwolnijcie się — rzekł Świrski.
— A gdzie pieniądze?... — odparł Chrzanowski. — Zając, przy dobrej wódce, może i uwolniłby nas... Ale tej hołocie trzeba czemś zapchać paszcze...
— No, jeżeli tylko o to idzie... — mówił Świrski.
W stronie szosy rozległy się dwa głuche wystrzały; Chrzanowski i Lisowski pobledli, Świrski uczuł ból w sercu. Tyle lat marzył o bitwach, o śmierci z bronią w ręku... Ale bić się w tych warunkach i ginąć w tem towarzystwie wydawało mu się nieszczęściem. Spojrzawszy na kolegów, zrozumiał, że Chrzanowski i Lisowski doznają tych samych uczuć.
Partyzanci uszykowali się, lecz, po upływie kilku minut, znowu rozbili się na drobne kupki i pobiegli w stronę szosy, za Zajączkowskim. Świrski i jego dwaj koledzy zwolna posuwali się za gromadą.
Z pomiędzy krzaków wyszli na otwarte pole, skąd wybornie widać było szosę. Na szosie stał powozik w parę silnych koni; na koźle siedział Żyd furman, którego dwaj partyzanci trzymali za kark, a obok powoziku czterech czy pięciu ludzi szarpali kogoś drugiego. Od czasu do czasu rozlegał się niby jęk, niby błaganie, któremu wtórował zirytowany głos Starki.
Do powoziku zbliżył się Zajączkowski, a Starka coś mu przekładał wrzaskliwym tonem. Potem Zajączkowski machnął ręką, człowiek szarpany zaczął wyć i ryczeć, a otaczający popychali go do drzewa.
— Oho!... oni go powieszą... — rzekł Lisowski.
— Kogo?... za co?... — spytał przerażony Świrski.
— Czy ja wiem kogo?... Zdaje się, że to jakiś Żyd, nawet w bogatem futrze...
Trzej młodzi ludzie zaczęli biec. Nim jednak dosięgli szosy, już ktoś przerzucił sznur przez konar drzewa i jeden koniec założył na szyję Żydowi, z którego inni towarzysze zdarli futro. Żyd, człowiek ogromny, z długą szpakowatą brodą, z początku krzyczał chrapliwym głosem, lecz nagle umilkł. Miał twarz barwy woskowej, białe usta i wytrzeszczone oczy, w których malował się strach śmiertelny.
Świrski przeszedł jeszcze kilkanaście kroków i stanął obok Zajączkowskiego. Gdy zaś spojrzał na partyzanta, który założył sznur na szyję Żydowi i gotował się, ażeby pociągnąć go wgórę, poznał... Starkę!... Zaszumiało mu w głowie, rzucił się naprzód i, pomimo nieopisanego wstrętu, pochwycił Starkę za ramię, wołając:
— Co ty robisz, ty... szubrawcze?...
— Odsuń się... psia!... — syknął Starka.
— Tego cię nauczyło nasze koleżeństwo, ty... podlecu!... — krzyknął Świrski. Oburącz schwycił Starkę za gardło, potrząsnął i rzucił w śnieg. Napadnięty nie stawiał najmniejszego oporu.
— Chwacko!... — odezwał się Zajączkowski. — Ale dlaczego to pan naczelnik ujmuje się za szpiegiem?...
— Żyd... burżuj... sprzedał Jędrzejczaka... Jędrzejczak zginął przez niego!... — szemrali partyzanci.
Świrski przypatrzył się Żydowi i poznał Pfefermana, handlarza drzewa z miasta X. W jednej chwili przypomniał sobie historję Jędrzejczaka, którą opowiedział mu doktór Dębowski, i krzyknął:
— To nieprawda!... to człowiek niewinny... Jędrzejczaka denuncjował tajny ajent i jacyś fałszywi świadkowie...
— Właśnie, że Pfeferman wydał Jędrzejczaka, a ty ujmujesz się za szpiegiem... — wychrapał zapieniony Starka, który już podniósł się.
— Łżesz!... — zawołał Chrzanowski. — Wiesz tak dobrze, jak i my, że Świrski mówi prawdę...
— Na gałąź Żyda!... ciągnijcie!... — wołano z tłumu.
— Kolega-naczelnik ma rację!... słuchajcie go!... — wrzasnął Litwin.
— Bracia!... towarzysze!... nie róbcie krzywdy niewinnym... — wołał zadyszany młodzieniec w okularach. — Nasze ręce muszą być tak czyste, jak świętą jest sprawa proletariatu...
— Wieszać burżujów i tych, co się za nimi ujmują!... — krzyczano w gromadzie.
Świrski obejrzał się i zawołał:
— Nie wstyd wam podejmować się obowiązku katów i jeszcze nad niewinnym człowiekiem?... Żaden prawdziwy żołnierz nie poda wam ręki, żaden oficer nie zechce wami dowodzić!... Tak postępują nie wojownicy, ale mordercy...
— Więc cóż mam robić?... — zapytał nagle Zajączkowski.
— Uwolnić tego kupca i niech sobie jedzie, dokąd chce... — odpowiedział Świrski.
Zajączkowski rozmyślał. — Szczęściem dla Pfefermana ktoś z gromady krzyknął:
— Nie można uwalniać...
Wielka twarz Zajączkowskiego posiniała. Wyciągnął brauning z za pasa i rzuciwszy się między tłum, krzyknął:
— Ja ci, psia twoja mać, pokażę: „nie można uwalniać...“ Kto tu rozkazuje?... kto tu pan?... Ja pan!... ja dowódca!... Oddać, psie krwie, Żydowi futro... zdjąć postronek!... Dobrze powiedział pan naczelnik: nie hycleśmy, ino żołnierze. Siadaj, parchu, na wóz i zmykaj...
— A pieniądze?... — zapytał Dziewiątka.
— Ja nie chcę pieniędzy — odezwał się Żyd dygocącym głosem — ja nie chcę zegarka... niech panom służy za fatygę... Panie Świrski... ja do śmierci panu nie zapomnę...
— A ile było pieniędzy? — spytał zamyślony Zajączkowski.
— Bagatelka... osiemset rubli... — mówił Pfeferman. — Ten zegarek to niech pan dowódca będzie łaskaw... To jest złoty zegarek, bardzo dobry... A ten pierścionek...
Zdjął z palca drżącą ręką gruby pierścień z szafirem i podał go Starce. Starka odepchnął Żyda i odwrócił się tyłem. Świrski teraz dopiero spostrzegł, że broda Starki ma dziwną formę, a w oczach majaczy nienaturalny wyraz.
— To chyba warjat? — szepnął Świrski do Chrzanowskiego.
— Z pijaństwa... — odszepnął Chrzanowski.
— Ale, gdyby każdy powieszony dawał mu pierścień, Monopolka mógłby otworzyć sklep jubilerski — dodał niemniej cicho Lisowski.
— To on wiesza? — zapytał przerażony Świrski.
— Ale jak!...
Tymczasem pierścień, zegarek i pugilares dostały się do rąk Zajączkowskiego, który, rozmyślając, mówił:
— Pierścionek niczego... mogę wziąć... Zegar przyda się... A Gorczyca niech porachuje pieniądze. Ten nie ukradnie...
— No, i ja może nie ukradłbym! — wtrącił obrażony Lisowski.
— I ty nie ukradłbyś i jeszcze kilku... Ale zresztą... nawet sobie nie dowierzam... No, Żydy zabierajta się i zapamiętajcie sobie, jakąśmy wam łaskę wyrządzili — kończył Zajączkowski.
— Mam jechać?... A nic mi się nie stanie? — pytał Pfeferman płaczliwym głosem. Jego usta już nabrały lekko różowej barwy, w oczach przygasł wyraz trwogi.
Kilku partyzantów, śmiejąc się, wsadziło go do powoziku, a furman zaciął konie. Gdy Żydzi zniknęli za krzakami, do Świrskiego zbliżył się niewysoki towarzysz w okularach, zwany Janem, i wytwornemi słowami powinszował mu odwagi:
— Uratowałeś, bracie, człowieka; będzie to piękną kartą w twoim życiorysie.
— Wypuścił szpiega! — mruknął wąsaty łachmaniarz z ponurą miną. — A jak Żyd na nas sprowadzi kozaków, to co?...
— Przecie i bez tego ganiają nas — wtrącił Litwin. — Więcej zgryzoty przysporzy nam rozbita poczta, aniżeli Żyd niepowieszony...
— Takiś sam dobry, jak ci panicze! — odparł łachmaniarz i zwolna odszedł.
— Tego drapichrósta niech kolega-naczelnik ma na oku... I jeszcze paru... — szepnął do Świrskiego Litwin.
Partja cofnęła się w głąb lasu i po dwugodzinnym pochodzie zatrzymała się przy wielkiej starej szopie. Ktoś przywiózł mięso, krupy, kotły, i kucharze zgotowali obiad, po którym Świrski położył się spać w szopie, na przegniłych liściach.
Około północy Lisowski zbudził Kazimierza, pytając, czy nie poszedłby na wartę, gdyż ludzie są bardzo znużeni i nie każdego można być pewnym, że nie zaśnie na posterunku. Świrski zerwał się, przetarł oczy i w kilkanaście minut znalazł się na polance, sam, gdyż inni partyzanci wymawiali się od towarzyszenia mu.
— Ja nie kolega takich paniczów!... — mruknął jeden. Świrskiego zastanowiło to powiedzenie.
Czuwał około godziny z brauningiem w ręku, oglądając się i nasłuchując. Księżyc świecił jasno, dokoła cisza. Świrskiemu parę razy zdawało się, że wśród gęstwiny rozległ się szelest. Może jakie zwierzątko przebiegło, może śnieg zsunął się z drzewa... Nagle, ztyłu huknęły dwa wystrzały, a jedna z kul obtarła się o rękaw Kazimierza. Świrski struchlał, myśląc w pierwszej chwili, że kozacy otaczają partyzantów; lecz jednocześnie spostrzegł, że to był huk z małej broni, jakby z brauninga. Więc odstrzelił się w tym samym kierunku i stanął za sosną.
Tym razem na pewno usłyszał szelest prędko oddalających się kroków i pomyślał: „To do mnie strzelił swój...“ W stronie szopy, niezbyt odległej, zrobił się hałas; do Świrskiego przybiegł Dziewiątka, potem Chrzanowski... Zdjęto go z posterunku i odprowadzono do szopy, gdzie położył się i zaraz zasnął, niewiele dbając o swoją przygodę. Poto przecie był tutaj, ażeby narażać się na wystrzały; a kto strzelał, kozak czy partyzant?... było mu dziś wszystko jedno.
Na drugi dzień, po południu, wezwał go Zajączkowski i poszli razem przez las, w stronę owej polanki. Kapitan ciężko sapał, oczywiście dla dodania sobie powagi, i zakręcał wąsa lewą ręką, na której małym palcu jaśniał gruby, złoty pierścień z szafirem.
„Przecież to jest skończony bandyta!...“ — pomyślał Świrski.
— Te ścierwa naczelnika zakantopią!... — odezwał się Zajączkowski. — I ja nic na to nie poradzę... Mogę powiesić jednego... dwu... Ale jeżeli jest ich z dziesięciu, to całej partji nie będę wieszał...
— Mówi pan o strzałach do mnie? — zapytał obojętnie Świrski.
— Maśśś się wiedzieć!... Pięknie, że naczelnik nie bierze do serca takich głupstw, no, ale ja nie pozwolę, ażeby oni pana zmarnowali...
— Jacy oni?...
— Ci, którym Monopolka wytłomaczył, że ten Żyd to był szpieg... Wreszcie, bez obrazy, partja jakoś naczelnika niebardzo... tego...
— Niebardzo mnie lubią?... Czuję to sam.
— Nietylko pana... Ich także w oczy kłuje Szczurek i Gorczyca...
„Niby Lisowski i Chrzanowski...“ — pomyślał Kazimierz, a głośno dodał: — To też niech nas kapitan uwolni z partji, jeżeli nas nie lubią.
— Naczelnika choćby i dziś... — zawołał kapitan. — Ale tamci są nam cośniecoś winni. Kiedyśmy ich odbili w mieście, to jednak paru naszych wpadło!...
— Możnaby wynaleźć jakieś odszkodowanie — wtrącił Świrski. — Ile naprzykład kapitan myśli?...
Targ w targ, Zajączkowski oświadczył, że za tysiąc pięćset rubli na rzecz partji uwolni Chrzanowskiego i Lisowskiego z oddziału.
— Kto nie wojuje, niech płaci!... — zakończył kapitan.
Umówiono się, że Świrski jak najprędzej wyjedzie starać się o pieniądze, a Chrzanowski i Lisowski do jego powrotu zostaną w oddziale.
— Ja puściłbym ich bez niczego — mówił Zajączkowski — bo z nich prefit mały. Ale wtedy inni zechcieliby się wynosić, a tak nie można. Albo płać, albo wojuj.
W godzinę później, serdecznie pożegnawszy dwu szkolnych kolegów i Litwina, Świrski wyjechał z oddziału temi samemi końmi, które przywiozły żywność. Na odjezdne jeszcze raz szepnął Chrzanowskiemu:
— Jeżeli dobrze pójdzie, za tydzień będziemy w Galilei...
— Bodajby tak!... — odpowiedział spokojnie Chrzanowski. — W każdym razie stało się, jak przewidywaliśmy. Chcesz się uwolnić z partji — płać...