<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Dzieci
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XXI
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



XIII.

Tymczasem w terminie oznaczonym pan Klemens nie przyjechał do Leśniczówki, a w sercu Kazimierza drgnął niepokój. Może pan Klemens nie był w Świerkach?... może zgubił list?... a może napadli go bandyci i zabrali pieniądze?... A może stryj?...
— Ale cóż znowu!... — rzekł do siebie. — Stryj może chwilowo nie mieć pieniędzy... może go zwymyślać listownie za wmieszanie się do podobnej awantury... Ale żeby stryj odmówił mu pieniędzy wówczas, gdy on dla bezpieczeństwa musi wyjechać zagranicę, to Kazimierzowi nigdy nie przyszłoby do głowy.
Dopiero trzeciego dnia w południe przyjechał pan Klemens z miną uroczystą. Ale ponieważ dzień był piękny, a Kazimierz przed półgodziną wrócił ze spaceru z panną Jadwigą, więc znajdował się w doskonałym humorze.
— Widział się pan ze stryjem? — zawołał wesoło. — Ma pan list?
— Mam — sucho odpowiedział pan Klemens i wydobył niewielką kwadratową kopertę z herbem.
Byli na dziedzińcu i weszli do kancelarji Linowskiego. Kazimierz zaczął rozdzierać kopertę, lecz, przypatrzywszy się Klemensowi, zapytał nieśmiało:
— Przepraszam, ale... mam wrażenie, jakgdyby pan był niekontent... Sądzę, że nie z mego powodu?...
— Niech się pan nie gniewa — odpowiedział Klemens — ale już drugi raz nie podjąłbym się podobnej misji. Pan hrabia (stryja Świrskiego nazywali hrabią oficjaliści z całej gubernji)... pan hrabia niekiedy umie być przykrym...
— Obraził pana?... z mojej winy?... — zapytał zmieszany Kazimierz.
— Eh, obraził... nie!... Zresztą ja dla pana zdecydowałbym się nie na takie nieprzyjemności, ponieważ mam nadzieję, że... zrobimy wspólnie interes...
W kancelarji Kazimierz zbliżył się do okna i rzekł:
— Owszem, spróbuję robić z panem interesa... Czy pozwoli pan? — dodał, wydobywając list.
— Proszę, niech pan czyta... Ja pójdę przywitać się z paniami.
Kazimierz rozłożył papier i czytał:

W sprawie strażników ziemskich, która tak oburza pana reformatora, pozwoli pan, że tyle razy będę odwoływał się do opieki policji, ile razy ja sam uznam to za potrzebne, nie zaś moi pupile. Co się tyczy parobków, pan reformator tak będzie z nimi postępował i tak ich wynagradzał, jak mu się podoba, jednak nie wcześniej, aż gdy zarząd majątków przejdzie na jego imię i odpowiedzialność. Do tego czasu ja będę praktykował mój system, oparty nie na hasłach reformatorskich, ale na znajomości ludzi i wieloletniem doświadczeniu.
A nareszcie, co do pieniędzy — oddam panu reformatorowi nietylko żądanych parę tysięcy rubli, ale całą należną mu gotówkę, pod jednym wszakże warunkiem. Oto pan reformator raczy zgłosić się do mnie z aktem, uznającym go jako osobę pełnoletnią i zdolną do działań prawnych.
Muszę jednak przypomnieć panu reformatorowi, że do uzyskania podobnego aktu potrzebna jest nietylko moja zgoda, której natychmiast udzielić jestem gotów, ale niezbędne też jest — ułagodzenie zatargu z władzami krajowemi, które od kilkunastu dni gorliwie poszukują pana reformatora, jako oskarżonego... o co?... nawet nie śmiem i nie chcę się domyślać.
Lekceważony stryj, Wincenty Świrski.

Kazimierz raz i drugi przeczytał list, jakgdyby pod jego brutalną treścią ukrywała się tajemnica, której on chwilowo nie może odgadnąć. A kiedy po upływie kwadransa pan Klemens wszedł do kancelarji, nie potrafił zapanować nad zdziwieniem. Zdawało mu się, że Świrski zmizerniał i oczy zapadły mu głęboko.
— Stryj zdrów jest?... — zapytał Kazimierz pana Klemensa.
— O i jaki!...
— A strażnicy siedzą jeszcze w Świerkach?...
— I kozacy... I ani myślą o wyjściu.
— A jaki interes miał pan do mnie?... — rzekł Kazimierz po chwili.
— To ze wszystkiego najważniejsze!... — odparł pan Klemens. Wyjrzał do pokoju jadalnego, wyjrzał do sieni, a potem przysunął Świrskiemu krzesło i sam usiadł na drugiem.
— Wie pan, jaki jest stan kraju — rzekł Klemens półgłosem. — Czeladź miejska nie chce pracować, robotnicy mówią, że będą właścicielami fabryk, a po wsiach tułają się agitatorowie, którzy chcą wywołać bezrobocie na folwarkach i podmawiają chłopów, ażeby opanowali grunta dworskie... Pan rozumie, do czego to nas doprowadzi?...
— Myślę o tem od świąt... — szepnął Świrski.
— A także wiadomo panu — ciągnął Klemens — że ci, którzy przeciwdziałają podłej robocie nieznanych agitatorów, ci narażają się na śmierć... Sekretarz dyrekcji Hut Żelaznych... pan wie?...
— Wiem, dlaczego został zamordowany... Struchlałem, kiedym się dowiedział o tej bezecnej zbrodni...
— I pan na to nic?...
Świrski z krzesłem odwrócił się do niego.
— A cóż ja mogę poradzić?... — odparł zdumiony.
— Bardzo wiele... — mówił Klemens. — W naszej okolicy, zresztą w całym kraju, tworzy się związek samoobrony wszystkich ludzi uczciwych i Polaków... Pan, ze swoją odwagą, zdolnościami... pan mógłby oddać wielkie usługi... Pan mógłby stanąć tymczasem na czele organizacji naszego powiatu, a później i czegoś więcej... Zabity sekretarz wielkie w panu pokładał nadzieje, więc mnie zdaje się, że tylko pan mógłby go pomścić...
Świrski oparł łokieć na biurku i twarz zasłonił dłonią.
— Wiemy — ciągnął Klemens — że ma pan dzielnych kolegów... ma pan stronników po wsiach i miastach... ma pan broń... Co się tyczy pieniędzy, te złożymy, dodamy panu ludzi pewnych, a i broń znajdzie się... Byle jak najprędzej i najenergiczniej wziąć się do tępienia tej kanalji...
— Jakiej?... — spytał nagle Świrski.
— Rozumie się: bandytów i agitatorów... Mamy ślady, że poza jednymi i poza drugimi chowa się ktoś trzeci...
Świrski oparł się plecami o poręcz krzesła i obie dłonie położył na krawędzi stołu.
— Nie rozumiem mojej roli w tej sprawie — rzekł.
— To przecież bardzo łatwo... Naprzód — trzeba ich wyśledzić... — odparł Klemens.
— Aha!...
— A potem wytępić...
— O!... Czyli, naprzód być szpiegiem, a następnie katem?... — zapytał Świrski.
Pan Klemens rzucił się na krześle.
— Proszę pana, służba dla kraju bywa niekiedy ciężka... — rzekł.
— Wiem, ale do takiej — ja się nie nadaję... Niech pan tylko pomyśli: ja mam być albo... tem, albo... owem... I jeszcze mam do tego namawiać kolegów, którzy przez parę lat kształcili się w związku Rycerzy Wolności... Proszę pana, niech pan tylko pomyśli: ja... i Rycerze Wolności mamy być albo... tem, albo... tamtem?... I nawet niewiadomo, która z tych dwojga rzeczy jest gorsza, ponieważ obie należą do najgorszych...
Mówił to bez gniewu, jakby zmęczony, tylko chwilami głos mu się załamywał. Pan Klemens popatrzył na niego... Nagle wstał i uścisnął mu rękę.
— Proszę pana — rzekł — pan jest człowiek bardzo szlachetny, ale... straszny idealista!... No, a kto jest aż takim idealistą, nie powinien brać się do polityki, bo może zginąć bez potrzeby, nic nie zrobiwszy...
Powiedziawszy to, pan Klemens wyszedł z kancelarji, ale Świrski siedział bez ruchu. Ten pan Klemens, skromny administrator cudzego majątku, nagle wyrósł w jego oczach na jakąś wielką figurę...
— Ciekawym, czem on jest?... — rzekł do siebie. — Po chwili jednak wzruszył ramionami, czując, że cała ta sprawa nic a nic go nie obchodzi. Pan Klemens, oczywiście jakiś dygnitarz powiatowy w partji umiarkowanej, proponował mu urząd łapacza i zabijaki, jemu, który chciał być wodzem i wskrzesicielem narodu, następcą Kniaziewiczów, Chłopickich, Dąbrowskich, nawet Kościuszki... On, Świrski, który gardził pokątnemi zabójstwami, a już nigdy nawet nie pomyślałby o śledzeniu kogoś, on... miał zostać powiatowym... tropicielem, rodzajem psa gończego, który od czasu do czasu będzie jeszcze miał prawo, czy obowiązek, mordować jakiegoś agitatora albo bandytę!...
W taki sposób czyjś rządca czy administrator z całą naiwnością znieważył go, jak nikt i nigdy. Ale — dziwna rzecz — Świrski przyjął to obojętnie, gdyż nawet niesłychana propozycja pana Klemensa bladła wobec listu stryja. Ten dopiero list był dla Kazimierza ciosem, po którym zdawało mu się, że zaczyna gdzieś spadać, bez możności zatrzymania się.
Jeszcze raz wydobył z kieszeni nieszczęsny papier i znowu zaczął go odczytywać, już nie dla zapoznania się z treścią, lecz dla sprawdzenia, że taka rzecz naprawdę istnieje, że jego stryj naprawdę coś podobnego napisał. On, Kazimierz, ma pogodzić się z władzami krajowemi, które go od kilkunastu dni poszukują...
W jakiż sposób ma się pogodzić z władzami człowiek, któremu grozi szubienica?... Chyba, że pójdzie do ochrany, opowie historję założonego przez siebie związku Rycerzy Wolności, zadenuncjuje swoich kolegów i tych wszystkich kupczyków, majstrów, czeladników, pisarzy, gajowych, ekonomów, którzy mu zaufali, którzy mieli stworzyć armję pod jego rozkazami!...
Pan Klemens wprawdzie namawiał go do śledzenia i tępienia, ale — bandytów i ciemnych agitatorów; tymczasem stryj radzi mu, ażeby dla otrzymania swoich własnych kilku tysięcy rubli denuncjował ludzi uczciwych, patrjotów, gotowych do poświęceń, którzy mu nieograniczenie ufali. Tak radzi, tego żąda stryj!...
„On chyba dostał obłąkania... — myślał Kazimierz. — Albo może to list sfałszowany... Ale przez kogo sfałszowany?...“
Na chwilkę błysnęło w nim podejrzenie, że stryj chce zagarnąć jego majątek... Wnet jednak spostrzegł, że pomysł ten nie ma sensu. Stryj nietylko możliwie najoszczędniej i najdoskonalej administrował jego własnością, nietylko powiększył ją, ale bynajmniej nie krył się z tem, że wszystko, co posiada, po jego śmierci przejdzie na własność synowca Kazimierza. Wiedziała o tem rodzina Świrskich, a nawet niektórzy jej członkowie jawnie zazdrościli wychowańcowi pana Wincentego.
I otóż ten stryj, który go wychował, wymusztrował, nawet wypieścił, jak umiał, ten stryj, który, gdzie zdarzyła się okazja, walczył za wolność, ten ukochany, uwielbiony stryj każe mu „ułagodzić zatarg z władzami,“ czyli — chyba zostać denuncjantem i zdrajcą!...
Skutkiem odmówienia pieniędzy, Kazimierz znalazł się w sytuacji bez wyjścia: w jakiż bowiem sposób wydobędzie teraz swoich kolegów z oddziału Zająca, jeżeli tam są... I co w takim razie pozostaje do zrobienia jemu samemu? Ale zawód pieniężny i grożące mu niebezpieczeństwo były drobiazgami, wobec głównej propozycji stryja. On ma porozumieć się z władzami!... No, a gdyby też porozumiał się naprawdę, czy sam stryj nie wypędziłby go z domu?...
Gdy tak rozmyślał, oparty na biurku, oburącz ściskając głowę, cicho skrzypnęły drzwi, i weszła Linowska.
— Panu coś jest, panie Kazimierzu?... — odezwała się tonem współczucia.
Popatrzył na nią przygasłemi oczyma i po chwilowem wahaniu podał list.
Przeczytała i zwróciła papier spokojnie.
— Co pani myśli o tem?... — zapytał.
— Zapewne to samo, co i pan, że stryj jest bardzo rozgniewany i bardzo... bardzo rozżalony... Ale to przejdzie, jeżeli już nie przeszło...
— Nigdy nie przypuściłbym, ażeby stryj mógł coś podobnego napisać!...
— Nie obrazi się pan, panie Kazimierzu, jeżeli będę szczerą?... Powiem panu coś, jak matka twego najserdeczniejszego przyjaciela...
— Proszę... niech pani powie... Już nic gorszego nie usłyszę nad to, co mi proponował pan Klemens i co napisał stryj.
— A czy stryj pański przypuszczał kiedy, że ukochanego synowca i wychowańca będą ścigać?... że będzie groziło mu więzienie, jeżeli nie zsyłka... Człowiek może stracić panowanie nad sobą, gdy spotka go podobna niespodzianka!...
— Dla dobra kraju... — wtrącił Świrski.
— Przepraszam... ale zdaje mi się, że i pan, i mój Władek, i wy wszyscy wogóle jesteście w błędzie. Chyba zgodzi się pan, że ludzie starsi, doświadczeni, trochę lepiej od was rozumieją: co jest dobrem dla kraju? Jakże więc może być dobrem to, od czego oni nietylko odsuwają się, ale nawet was na wszelki sposób chcą odciągnąć?...
— Proszę pani, rewolucja byłaby dobrą, gdyby nie wmieszały się do niej jakieś podłe żywioły, które z jednej strony sieją niezgodę w narodzie, a z drugiej dopuszczają się zbrodni — przerwał Kazimierz.
— Nie potrafię na to odpowiedzieć — rzekła Linowska. — Wiem, że naprzykład Dębowski, a i starsi panowie w Hutach Żelaznych zawsze mówili, że ta rewolucja skończy się źle... Nie o nią jednak chodzi. Ma pan żal do stryja, że napisał list, według pana niedobry, a według mnie tylko rozpaczliwy... Wy, młodzi, nawet nie domyślacie się, czem jest dziecko dla rodziców, a choćby i dla opiekuna, który je wychował... Nie wiecie o tem, że w ciągu kilku czy kilkunastu lat wspólnego pożycia serce ludzkie tak przyrasta do dziecka, że, gdy ono zadrapie się w palec, nam kaleczy się dusza, gdy ono potknie się, my jesteśmy złamani, a gdy ono cierpi, gdy jest zagrożone, dla nas już niema szczęścia w życiu... Więc czy może się pan dziwić, że stryj napisał ostry list?... Przecież to nie on pisał, tylko ciężka jego boleść... Przecie to jemu robi się zimno, gdy pomyśli, że pan na mrozie będzie tułał się po lasach; przecie jego serce pójdzie za panem do więzienia, na wygnanie, nawet na śmierć...
W tej chwili Kazimierz schwycił jej rękę i mocno przycisnął do ust, cicho szlochając. Linowska objęła go za głowę i płakała razem z nim.
— Biedne, kochane dziecko!... — szeptała.
— Nędzny jestem!... — mówił Świrski. — Teraz rozumiem, jaką krzywdę zrobiłem państwu, przysięgam... mimowoli!... — Życie oddałbym, żeby to można było cofnąć...
Linowska otarła oczy.
— Myśli pan o Władku?... — rzekła. — Otóż mówię panu, że, jak kocham go, nie mam najmniejszej pretensji... Władek ma przecie swój rozum, robił to, co sam chciał, spostrzegł się wporę i dziś jest już nietylko bezpieczny, ale i zupełnie wyleczony z polityki... Sam to do mnie napisał... Twój los, panie Kazimierzu, więcej mnie niepokoi... U nas jesteś tu bezpieczny, potrafię cię przechować, ale... Ale co będzie, jeżeli rząd zechce skonfiskować twój majątek, albo jeżeli zaaresztują stryja?... No, stryj da sobie radę...
— Więc cóż mam robić?... — spytał Kazimierz, załamując ręce.
— Przedewszystkiem nie upadać na duchu... Ludzie miewają gorsze od naszych kłopoty, a przecież z nich wychodzą. A następnie czekać, aż Dębowski zobaczy się ze stryjem. Jestem pewna, że po tej wizycie stryj napisze do pana inny list i przyszle pieniądze... Zdaje mi się też, że sprawę kolegów, jakże im tam?...
— Chrzanowski, Lisowski, Starka...
— Otóż ich sprawę niech pan zostawi Dębowskiemu. On do nich trafi, pogada z nimi i w pańskiem imieniu ofiaruje pomoc... A tymczasem pan może najlepiej zrobiłby, gdyby po zobaczeniu się z Dębowskim wyjechał do Galicji.
— I tych trzech zostawił?
— Mnie się zdaje, że dziś nic pan im nie pomoże — odpowiedziała Linowska. — Zresztą kto ich tam wie... Może właśnie przypada im do gustu takie bezcelowe awanturowanie się...
Linowska podniosła się z krzesełka, Świrski znowu pocałował ją w rękę i rzekł:
— Jeżeli pani pozwala, będę jeszcze korzystał z gościnności, do przyjazdu pana Dębowskiego. A później — zobaczymy...
Rozmowa z Linowską, jej rozsądne, a nadewszystko pełne miłości zdania rozbudziły w Kazimierzu zachwianą energję. Przed kwadransem czuł, że stoi nad jakąś przepaścią, od której tylko w śmierci można znaleźć ucieczkę; obecnie zaczął rozumieć, że jego położenie nie o wiele się na gorsze zmieniło. Choćby mu skonfiskowano majątek, więc i cóż?... Będzie pracował i przy pomocy stryja zbierze nowy majątek. W obecnych zaś warunkach najlepiej będzie pilnować się projektu Dębowskiego: zaczekać na jego przyjazd i pieniądze i — na jakiś miesiąc wyjechać do Galicji. Jeżeli wybuchnie w Rosji rewolucja, pójść tam i walczyć „za ich i naszą wolność“; jeżeli nie będzie rewolucji — wziąć się do nauki, ażeby zdobyć stanowisko i utrzymanie.
— Biedny stryj! — rzekł nagle do siebie — jużci on mnie wychował i kochał.
Nie miał jednak odwagi dłużej zastanawiać się nad swoim stosunkiem do stryja. To nie stryj jemu zrobił krzywdę, pisząc list może zanadto surowy; to raczej on skrzywdził stryja, gdyż obalił wszystkie jego nadzieje, naraził na żal, na niepokój, a może i na uwięzienie?...
A co się tyczy kolegów: Chrzanowskiego i Lisowskiego (Starka najmniej go interesował), co się tyczy kolegów, są oni przecież takimi samymi ludźmi, jak Władek Linowski, jak on... Jeżeli Władek przez miłość dla rodziców potrafił wycofać się ze związku, jeżeli on, Świrski, doszedł, patrząc na to, co się dzieje, do przekonania, że ich ruchawka powiększyłaby tylko zamęt w kraju i pomnożyła klęski, zamiast zdobyć wolność, to dlaczegóż do tych samych wniosków nie miałby dojść Chrzanowski albo Lisowski... Dziś jego rzeczą jest tylko ułatwić im opuszczenie oddziału i dostarczyć środków wyjazdu zagranicę; reszta należy do nich.
Ileż to razy od kilku dni Świrski powtarzał, że jego odpowiedzialność wobec kolegów jest prawie żadna! Czy on winien, że z pod Słomianek wrócili do miasta?... Czy nie zawsze radził wszystkim, ażeby nie trzymali w domu nic kompromitującego? żadnych rewolwerów, nabojów, ani papierów?... Czy on kazał porozumiewać się z Zajączkowskim i uciekać z nim, gdy ten napadł i pozabijał straż, prowadzącą ich do ratusza?
Tego wieczora usłyszano w głębi lasu kilka wystrzałów; panna Jadwiga zbladła, Świrski zerwał się od stołu i przyniósł z kancelarji brauning; ale uspokoiła ich Linowska, mówiąc, że prawdopodobnie chłopi polują.
— Uważam to za dobrą wróżbę — zakończyła. — Jeżeli polują nie w dzień, lecz w nocy, znaczy, że się boją. A jeżeli kłusownicy boją się, wówczas my możemy być spokojni.
W nocy nie zaszło nic osobliwego; nawet psy mniej szczekały niż zwykle. To też, gdy rano wylękniona panna Jadwiga w wielkiej tajemnicy powiedziała Świrskiemu, że o świcie kręcił się między budynkami jakiś podejrzany człowiek, który twierdził, że szuka służby, Kazimierz uśmiechnął się lekceważąco:
— Już i ja zaczynam być pewien, że nas nikt nie napadnie... Leśniczówka leży na boku od rozmaitych traktów i chyba nie przedstawia nic ciekawego dla bandytów.
— Cóż też pan mówi!... Okolica jest przekonana, że państwo Linowscy są bardzo zamożni... I obawiam się, że jeżeli kogo, to ich najpierw mogą napaść...
Cały dzień niebo wyglądało jak szara płachta, po której od czasu do czasu przesuwały się ciemne obłoki, sypiące śniegiem. Około trzeciej uspokoiło się, i Jadwiga zaproponowała Świrskiemu przechadzkę.
— Dla mnie jest to największa uroczystość, kiedy pani bierze mnie ze sobą — rzekł Świrski.
— W takim razie powinnam była wczoraj wziąć pana ze sobą. Wyglądał pan na tak przygnębionego, że... otwarcie powiem: zrobiło mi się żal...
— Gdybym panią znał dawniej, albo... gdybym miał, naprzykład, siostrę podobną do pani... kto wie, czy nie ominęłaby mnie niejedna wielka przykrość, i — czy nie popełniłbym mniej głupstw...
— Pan?... pan miałby popełniać głupstwa!... — zawołała zgorszona Jadwiga.
— Kto wie — mówił Kazimierz, spuściwszy głowę — kto wie, czy mój pobyt tutaj i wszystkie kłopoty, jakie spadły na mnie i na innych ludzi, a może i jeszcze spadną, nie są rezultatem wielkiego głupstwa, którego nie zrobiłbym, gdybym mógł naradzać się z kimś bliskim, gdybym musiał rachować się z kimś... kogo kocham.
— A pański stryj?...
— Między stryjem a mną, pomimo wielkiego przywiązania, zawsze stał jakiś parkan. Ja z nim nigdy nie mógłbym rozmówić się tak szczerze, jak naprzykład... z siostrą... Słuchając pani Linowskiej, nieraz przekonałem się, że kobiety posiadają jakiś cudowny, proroczy instynkt... Moja siostra, czy też inna... osoba ukochana miałaby taki sam instynkt... radziłaby mi, a ja słuchałbym jej... Bo pani rozumie, że najchętniej słucha się tych, którym nie chcielibyśmy zrobić przykrości...
— Pańska siostra byłaby bardzo szczęśliwa! — szepnęła Jadwiga.
— A ja jeszcze bardziej... Nie męczyłyby mnie kwestje: co czynić?... Poprostu zapytałbym jej, a ona dałaby mi najlepszą radę... Nie zrobiłbym w życiu nic złego, bo zawsze myślałbym, ażeby jej nie wyrządzić przykrości... Ona dodawałaby mi odwagi w chwilach upadku ducha, a gdybym przyszedł do niej tak nieszczęśliwy, jak byłem wczoraj, uspokoiłoby mnie jedno dotknięcie jej rączki... jeden pocałunek...
— Pan ciągle myśli czekać na swoich kolegów?... i nie wyjechać zagranicę przed wyprawieniem ich?... — przerwała zmieszana Jadwiga.
— Wie pani, że zaczynam jakby zmieniać ten zamiar... Chyba już usłucham Dębowskiego, ponieważ przypuszczam, że on więcej potrafi zrobić dla ich ocalenia, aniżeli ja sam...
— Przyznam się panu, że i ja tak myślę — pochwyciła Jadwiga. — Dawniej, pamięta pan? byłam innego zdania... Ale dziś... kto wie, czy nie byłoby najlepiej, gdyby pan, choć na kilka tygodni, wyjechał do Galicji... Zrobi pan to?...
— Jeżeli pani tego ode mnie zażąda...
— Panie!... — krzyknęła nagle Jadwiga zmienionym głosem i konwulsyjnie schwyciła go za rękę. Usta jej pobladły, a w oczach widać było przerażenie.
— Co pani jest?... — zapytał zdziwiony Świrski.
— Tam... i tam!... — mówiła, wskazując w głąb lasu. — O, jeszcze i tam...
Tuliła się do jego ramienia, drżąc całem ciałem.
Była blisko czwarta po południu, w lesie rozścielał się mrok. Świrski spojrzał z uwagą i o kilkadziesiąt kroków przed sobą spostrzegł jakąś postać ludzką, kryjącą się za drzewem. Po chwili za innem drzewem ujrzał kogoś drugiego, a na lewo ode drogi — znowu dwie ciemne postacie... Machinalnie wydobył brauning, ale Jadwiga przytuliła się do niego jeszcze mocniej i prawie przyłożywszy mu usta do twarzy, szeptała drżącym głosem:
— Na miłość boską, jeżeli pan strzeli... umrę!...
Świrski odsunął ją.
— Więc cóż mam robić?... — zapytał niecierpliwie.
— Uciekajmy... Idźmy do domu.
— Idźmy...
Zawrócili i szli w stronę Leśniczówki, nie śpiesząc. Gdy przeszli kilkaset kroków, postacie znikły.
— Widzi pani, że już niema nikogo...
Jadwiga uwiesiła mu się u ręki i zaczęła śmiać się nerwowo.
— Tchórz jestem, prawda?... Ale... ach!... — westchnęła — pan powinien mi wybaczyć... Tak często myślę o grożących panu niebezpieczeństwach i tak ich się lękam, że... już nie wiem, co się ze mną dzieje. Dawniej byłam odważniejsza...
Słaniała się tak, że Świrski musiał ją wpół objąć i prawie ciągnąć. Dopiero, gdy zbliżyli się do Leśniczówki, gdy zobaczyła furmana, parobka i gajowego, a nadewszystko — panią Linowską, uspokoiła się trochę.
— Ach, pani, cośmy widzieli!... — zawołała Jadwiga.
— Paru ludzi przeszło przez las... — pochwycił Świrski — a panna Jadwiga zlękła się...
W tej chwili rozległ się gwizd, a z poza domu, z poza kuchni, z poza budynków gospodarskich i z lasu wybiegło pędem kilkunastu ludzi, krzyczących:
— Stać!... ręce do góry!...
Parobcy, gajowy, nawet dziewczęta natychmiast spełniły rozkaz. Świrski w pierwszej chwili nie rozumiał, co się dzieje; lecz, gdy spostrzegł, że napastnicy pędzą w stronę Linowskiej i Jadwigi, stracił przytomność. Czuł, że spełnia coś niedorzecznego, czy niestosownego, lecz, nie mogąc powstrzymać się, nagłym ruchem wydobył z kieszeni brauning i zawołał:
— Kto przystąpi do kobiet, strzelę w łeb!...
Kilku najbliższych zatrzymało się, dalsi biegli... Teraz dopiero Świrski spostrzegł, że ludzie ci są uzbrojeni: jedni w krótkie karabinki, inni w rewolwery. Ogarnęła go rozpacz i jakiś szalony zapał, więc nie namyślając się, zmierzył w gromadę i czekał. Na dziedzińcu było tak cicho, że wyraźnie słyszał bicie własnego serca.
„Otóż i śmierć...“ — przemknęło mu przez głowę. Nagle usłyszał młodzieńczy głos znajomy:
— Kaziu, nie strzelaj... to my!...
Poczem huknął potężny bas:
— Chwat, psiakrew!... Stawaj we front!...
Gromada napastników w okamgnieniu uszykowała się we dwa szeregi. Naprzód wysunął się ogromny człowiek w burce i wołał w dalszym ciągu:
— Pan Świrski, nasz naczelnik, niech żyje!...
— Niech żyje!... niech żyje!... niech żyje!... — trzykrotnie powtórzyła banda.
— Jezus Marja!... Jezus Marja!... co oni mówią?... — szepnęła Linowska, zasłaniając uszy.
Z końca szeregów oderwało się dwu młodych ludzi i z wyciągniętemi rękoma przybiegli do Świrskiego.
— Kaziu... — wołali — to my... to my!...
Świrski schował brauning i zaczął ściskać się z nimi.
— To ty, Pawle?... ty, Waciu?... jakżeście się zmienili... co za tęgie chłopy!... Co tu robicie?...
— Jesteśmy w oddziale kapitana Zajączkowskiego...
Teraz zbliżył się do nich ogromny człowiek w burce; miał w rękach karabinek, a przy szerokim pasie dwa brauningi.
— To jestem ja, naczelniku... Zajączkowski, kapitan... Przypomina mnie pan sobie?... A to moi oficerowie: porucznik Gorczyca...
— Chrzanowski?... — szepnął Kazimierz.
— Podporucznik Szczurek... i mój adjutant... Adjutant!... psia twoja mać... do nogi! Teraz nazywa się Monopolka, dawniej zwał się inaczej...
— Starka?... — rzekł zdumiony Świrski. — Ale też... pan kapitan nie robisz sobie ceremonij ze swymi oficerami...
— Jak z którym... jak z kim!... — odparł Zajączkowski. — Gdybym nie trzymał draniów ostro, jużby wszyscy wisieli... Co nas i tak nie minie...
— No, zaraz kapitan wpada na smutne myśli... — wtrącił Lisowski.
— Wcale nie smutne!... Ale sam zobaczysz, że spotkamy się z kulą, albo ze szpagatem... Pal djabli!... my jużeśmy na to przeznaczeni, byle innym było dobrze. A jeść u pana naczelnika nie dostaniemy?... — zwrócił się Zajączkowski do Świrskiego.
— Gospodynią i właścicielką jest tu szanowna pani Linowska... — rzekł Świrski.
— A wiem!... — wtrącił Zajączkowski. — Żona burżuja, co do Hut Żelaznych przewiózł taką kupę pieniędzy, że nam wystarczyłoby na pół roku...
— Oboje państwo Linowscy bardzo zacni, bardzo uczciwi ludzie... — rzekł Świrski.
— Nam wszystko jedno!... Gdyby to nie byli rodzice małego Linowskiego, którego lubią moi oficerowie, i gdyby starzy burżuje nie przyjęli gościnnie naczelnika, byłby tu fajer!... Cóż, nie da nam pani Linowska jeść?...
— Ależ proszę!... — odezwała się Linowska. — Jedzcie panowie, pijcie... cała śpiżarnia na wasze rozkazy...
— Wódka jest?... — po raz pierwszy odezwał się milczący dotychczas Starka.
— Wódka... miód... nalewki... wędliny... Wejdźcie panowie do domu...
— Oficerowie ze mną!... — komenderował Zajączkowski. — Żołnierzom wynieść na dziedziniec, a kiedy najedzą się, zmienić warty i tamtych nakarmić... Chodźta, chłopcy... chodź, naczelniku Świrski... Ehe! i sikorka z nami?... Niczego, widzę, dziewuszka...
— To moja kuzynka, panna Jadwiga... — pośpiesznie odezwał się Świrski.
— Niechże nam da kolację, jeżeli nie chce czego innego...
Weszli w pięciu do kancelarji, potem do jadalni, gdzie zapłakane i rozdrażnione dziewczęta przyniosły kilka flaszek, tudzież stos kiełbas, kiszek i salcesonów.
— Baby siądą przy nas — dysponował Zajączkowski — bo teraz po dziedzińcu szwędać się nie warto... Żołnierz wyposzczony, to jak wilk na Gromniczną... W twoje ręce, panie naczelniku!... — zawołał, wypijając kielich wódki do Świrskiego.
— Jaki ja tam naczelnik!... — mruknął Świrski.
— Ha!... Ha!... a nie pamiętasz to, jakeś nas musztrował, jakeś uczył?... Ja na szubienicy jeszcze będę ci wdzięczny za twoje wykłady... Pamiętasz, jakeś mówił: tylko ten może rozkazywać innym, kto nie lęka się śmierci... Ten jest komendant, ten jest pan... A we mnie, kiedym to usłyszał, serce: puk!... puk!... Bo ja nigdy nie bałem się śmierci, ale dopiero po twoich naukach zrozumiałem, żem na to stworzony, ażeby komenderować innymi... Patrzajcie-no!... hycel Monopolka już trzeci kielich smoli...
— Bo nie mam szklanki... — mruknął ponuro Starka. Położył ciężko pięść na stole i z pod brwi zmarszczonych patrzył na Świrskiego. — Ten zawsze elegant... zawsze chce przewodzić!...
— Mój drogi, ani myślę o przewodzeniu... odstępuję ci wszelkie prawa... — odrzekł Kazimierz.
— Nie swarz się, Monopolku!... pij ze mną!... — wołał Zajączkowski. — Niech tu przyjdzie Kot i Dziewiątka ze dworu!... Choć to tylko podoficery, ale tęgie chłopy... mogą wypić kwartę i nie upiją się!... Adjutant!... sprowadź ich tu...
Starka wybiegł i po chwili sprowadził dwóch wezwanych, z których jeden był garbaty, a drugi miał duże wąsy i bystre oczy. Gdy, ukłoniwszy się Zajączkowskiemu, usiedli przy stole i zaczęli pić na współkę z kapitanem i jego adjutantem, panie wyszły, a Świrski z Chrzanowskim i Lisowskim usunęli się w drugi koniec pokoju i tam, gryząc kiełbasę i popijając herbatą, zaczęli rozmawiać półgłosem. Czterej goście przy głównym stole nie zważali na nich, zajęci doskonałemi nalewkami i huczną gawędą, w której było więcej wymysłów, aniżeli sensu.
— Więc, moi drodzy, co się z wami dzieje?... co znaczą te stopnie oficerskie?... — zapytał Świrski.
Odpowiedział mu Lisowski, że ponieważ są ścigani przez policję i ponieważ Zajączkowski bodajże ocalił ich od śmierci, więc trochę przez wdzięczność, a bardziej z musu, zaciągnęli się do partji.
— I rozbijacie... na spółkę z nimi?... — przerwał Świrski.
— Wcale nie — rzekł Chrzanowski. — Nasz kapitan ma tyle delikatności, pomimo nieustannych wymyślań wszystkim, że podczas swoich niekoniecznie... rycerskich wypraw wysyła nas na zwiady. To też ja jeszcze ani razu nie strzelałem, a Lisek wprawdzie kilka razy huknął, ale wgórę, dla wypróbowania brauninga.
— A Starka?...
Chrzanowski niechętnie wzruszył ramionami i mrugnął.
— Dobrze — mówił Świrski — ale do czego to wszystko prowadzi?...
— No, już o to nie powinienbyś pytać — wtrącił Lisowski. — W Rosji aż kipi rewolucja... już mają dwieście tysięcy karabinów i miljony ładunków, i tylko patrzeć, jak stamtąd napłyną do nas oddziały... Wówczas ruszy się wojsko, a nasi dzisiejsi partyzanci...
— Bandyci — szepnął Świrski.
— Przypuśćmy... Jednak wówczas staną się regularnymi żołnierzami.
— A któż wam mówił o tych rosyjskich legjonach, które niby to do nas idą?
— Kto?... — zawołał zdziwiony Lisowski — naturalnie Iwanow... Nie znasz Iwanowa?...
— On przed świętami nazywał się Vogel — poinformował Chrzanowski.
— A czy on nie łże?... — zapytał Świrski.
— Dajże spokój!... — bronił Lisowski. — Vogel czy Iwanow zawsze to wielka figura... On mianował kapitanem Zajączkowskiego... on nam dostarcza broni i amunicji... on wyznacza oddziałowi, co i kiedy ma atakować.
— I wy go słuchacie?...
— Za nieposłuszeństwo kula w łeb... Widywaliśmy już takie rzeczy...
W tej chwili wbiegł jeden z partyzantów, donosząc, że złapano jakiegoś podejrzanego człowieka, a jednocześnie przyszła Linowska z prośbą do Zajączkowskiego, ażeby uwolnił Kobielaka.
— To znajomy nasz gospodarz — mówiła — podobno ma list do pana Świrskiego...
— Dać go tu!... — rzekł przywódca.
Wszedł Kobielak, powiedział, że przyjeżdża z Żelaznych Hut i że ma kartkę od kasjera. Kartkę tę wziął do rąk Starka i przeczytał:

Oddział policji i kozaków szuka pana Kazimierza. Jutro będą w Leśniczówce.

— Pan Kazimierz musi natychmiast jechać do Grudy — rzekła pani Linowska. — Jeszcze się przemknie...
— Niech jedzie, gdzie chce... — rzekł Zajączkowski.
— Ależ, naczelniku — odezwał się gniewnie Starka — jeżeli koledzy Świrskiego mogą służyć pod pańskiemi rozkazami, to i on...
— Stul pysk, Monopolka... pod ławę!... — huknął Zajączkowski, uderzając pięścią w stół — Pan Świrski pojedzie, gdzie chce, a my odprowadzimy go, gdzie nam każe.
Świrski spojrzał na Linowską, na Chrzanowskiego i Lisowskiego, pomyślał i rzekł:
— Idę z wami...
— Panie Kazimierzu... — zawołała Linowska, składając ręce. — Panie Kazimierzu... co pan robi?... Przecież umowa z Dębowskim... pańskie słowo...
— Idę z wami... — powtórzył Świrski do Zajączkowskiego — Nie mogę opuścić kolegów, ani narażać domu państwa.
Ucałował obie ręce Linowskiej i pobiegł na górę upakować swój raniec.
Zajączkowski podniósł się, kilka razy, niby kapelmajster, machnął ręką, a po chwili sześć męskich, niezbyt dobranych głosów zaśpiewało:

Wstańmy, bracia, wraz, ilu jest tu nas...
Wstańmy, bracia, wraz, ilu jest tu nas!...
Zróbmy przyjacielskie koło i zaśpiewajmy wesoło,
Póki jeszcze czas...
Póki jeszcze czas!...

Ta pobudka, odśpiewana w takich warunkach, wydała się Linowskiej świętokradztwem.
Do pokoju wbiegł kilkunastoletni chłopak, w którym Linowska poznała owego Staśka, co to udawał sierotę i parobków częstował wódką.
— Dajcie co zjeść!... — zawołał chłopak. — Kozaki i strażniki we wsi...
Zajączkowski i jego towarzysze wybiegli na dziedziniec. Rozległo się gwizdanie, tupot nóg, szmer głosów... Linowska stanęła na ganku i wśród nocnej ciemności dostrzegła wysoki cień, który krył się od blasku, padającego z okien.
— Panie Kazimierzu — zawołała — panie Kazimierzu!... zastanów się, co robisz?...
Cień zniknął, i tylko słychać było prędkie skrzypienie śniegu.
— Panie Kazimierzu!... na jedno słówko... na chwilkę!...
— Do szeregu!... — zawołał bas. — Do szeregu i maaarsz!...
W parę minut wszystko ucichło. Drżąca ze wzruszenia Linowska powróciła do pokoju i znalazła Jadwigę, która, oparłszy głowę na stole, zasłoniła twarz rękoma.
— Co on zrobił?... co on zrobił?... Boże, zmiłuj się nad nami! — biadała Linowska.
Odpowiedział jej cichy płacz.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.