<<< Dane tekstu >>>
Autor Juljusz Verne
Tytuł Dzieci kapitana Granta
Podtytuł Podróż fantastyczno-naukowa
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Les enfants du capitaine Grant
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIV.

JESZCZE ŻYCIE NA DRZEWIE.

Słowa te zdziwiły wszystkich. Co Paganel przez nie rozumiał? Czy rozum stracił? Jednakże mówił z taką pewnością, że oczy wszystkich zwróciły się na Glenarvana. Twierdzenie to Paganela było pośrednią odpowiedzią na rzucone przez lorda zapytanie. Glenarvan wszakże poruszył przecząco głową, lecz Paganel, umiejący panować nad sobą, spokojnym głosem w te odezwał się słowa:
— Tak, tak, przyjaciele moi, pomyliliśmy się w naszych poszukiwaniach. Wyczytaliśmy w dokumencie to, czego tam wcale niema.
— Wytłumacz się jaśniej, Paganelu — rzekł major — nikt cię nic rozumie.
— To rzecz bardzo jasna, majorze kochany. Byłem w błędzie jak wy; z wami razem byłem w błędzie, aż dopiero przed chwilą, gdym odpowiadał na wasze zapytania z wysokości tego drzewa i zatrzymałem się na wyrazie „Australja”, błyskawica rozświeciła mój umysł i...
— Jakto? — zawołał Glenarvan. — Więc utrzymujesz, że Harry Grant...
— Utrzymuję — odpowiedział Paganel — i przekonany jestem, że wyraz austral, znajdujący się w dokumencie, nie jest wyrazem całkowitym, jak to sądziliśmy dotąd, ale że jest tylko początkiem wyrazu Australie (Australja).
— To byłoby dziwne! — rzekł major.
— Dziwne? — zawołał Glenarvan, wzruszając ramionami. — Nie dziwne, ale poprostu nieprawdopodobne.
— Nie widzę w tem nic tak nadzwyczajnego i niepodobnego do prawdy.
— Jakto? — spytał żywo Glenarvan — wobec tego dokumentu śmiesz twierdzić, że Britannia mogła się rozbić na wybrzeżach Australji?
— Jestem tego pewny! — śmiało odrzekł Paganel.
— Doprawdy, Paganelu — powiedział lord Glenarvan — dziwi mnie, że coś podobnego mogło wyjść z ust sekretarza Towarzystwa Geograficznego.
— A to dlaczego? — spytał urażony do żywego geograf.
— Bo jeśli przypuszczam możliwość wyrazu Australja, to przypuszczam zarazem, że w niej mogą się znajdować Indjanie, co jest rzeczą, przynajmniej dotąd, nigdy jeszcze nie słyszaną.
Paganel uśmiechnął się na ten argument, jakby zgóry był nań przygotowany, i bez namysłu odpowiedział:
— Kochany lordzie, nie triumfuj jeszcze, bo pobiję cię z kretesem, choćby tylko dla pomszczenia się nad Anglikami w imieniu całej Francji za porażki, kiedyś przez nas pod Crécy i Anzicourt poniesione.
— I owszem, i owszem, kochany Paganelu! Pokonywaj twych nieprzyjaciół.
— Słuchaj więc. W tekście dokumentu niema wyrazu Indjanin, tak samo jak niema Patagonji. Niedokończony wyraz indi... znaczy indigènes (krajowcy); a przecież na to zgodzić się musisz, że i w Australji są krajowcy.
Glenarvan ze zdumieniem spoglądał na Paganela.
— Brawo, brawo! Masz słuszność, czcigodny sekretarzu!
— Czy zgadzasz się, milordzie, na takie pojmowanie dokumentu?
— Zgodzę się, jeśli mnie przekonasz, że początek wyrazu gonie, nie odnosi się do Patagonji.
— Z pewnością nie — zawołał Paganel — niema i nie może tu być mowy o Patagonji; czytaj to i rozumiej jak chcesz, byle nie Patagonie.
— Więc jakże?
Cosmogonie! Théogonie! agonie!...
Agonie, (męczarnia), to może będzie najwłaściwsze! — zawołał major.
— Wszystko mi jedno — odpowiedział Paganel. — Wyraz ten czy ów żadnej tu nie ma wartości; nie będę nawet dochodził, co on tu może mieć za znaczenie; główna rzecz jest to, że austral oznacza Australję, i nie pojmuję nawet, jak mogliśmy odrazu tego nie widzieć? Gdybym ja był znalazł dokument, albo gdybyście mnie nie byli obałamucili waszem tłumaczeniem, nigdybym nie pojmował inaczej.
Ostatnie wyrazy Paganela przyjęte były żywym oklaskiem, podziękowaniami i wyrazami uznania przez wszystkich, a szczególniej przez Roberta, w którego duszy nadzieja znowu odżyła.
— Jeszcze jedną pozwól sobie zrobić uwagę — rzekł Glenarvan — a i ja uchylę czoła przed twą bystrością naukową.
— Słucham cię, milordzie.
— Jak zestawisz te wyrazy, na nowo przez ciebie tłumaczone, i w jaki sposób odczytasz dokument?
— Nic łatwiejszego. Oto dokument — rzekł Paganel, podając papier szacowny, który od dni kilku badał usilnie.
Nastało głębokie milczenie; Paganel przez chwilę zbierał myśli rozproszone, a wkońcu, wodząc palcem po wierszach urywanych, czytał jak następuje:
Dnia 7-go czerwca 1862 r. trzymasztowy okręt Britannia z Glasgowa zatonął po... (przypuśćmy, po dwu dniach, po trzech dniach albo po długich męczarniach, rzecz to obojętna) — przy brzegach Australji. Dwaj majtkowie i kapitan Grant usiłowali wylądować i wydostali się na ziemię, gdzie będą (lub są) niewolnikami dzikich krajowców. Rzucili oni ten dokument i t. d. Czy to nie jasno?
— W samej rzeczy, jasno i wyraźnie, jeśli tylko nazwę „lądu” można tu odnieść do Australji, która jest wyspą, jak wiadomo.
— Bądź tego pewny, kochany milordzie; najlepsi geografowie zgodzili się już na to, żeby tę wyspę nazywać lądem Australijskim.
— A więc skoro tak, moi przyjaciele, pozostaje nam tylko zawołać jednozgodnie: do Australji! Niech nam Niebo dopomaga!
— Do Australji! Do Australji! — powtórzyli chórem wszyscy towarzysze Glenarvana.
— Przekonywam się teraz, kochany Paganelu, że przybycie twoje na pokład Duncana jest zdarzeniem prawdziwie opatrznościowem.
— Przypuśćmy, że jestem posłannikiem Opatrzności, i nie mówmy już o tem — rzekł skromnie uczony sekretarz Towarzystwa Geograficznego.
Tak się skończyła ta pamiętna rozmowa, która w przyszłości tak ważne wydać miała skutki. Zmieniła ona zupełnie moralne położenie podróżnych. Pochwycili oni na nowo nitkę prowadzić ich mającą po tym labiryncie, w którym, jak sądzili, zbłąkali się na zawsze. Nowa nadzieja wykwitała na gruzach zniweczonych zamiarów. Mogli już bez obawy pozostawić poza sobą ląd amerykański i całą myślą ulatywali już ku Australji. Wstępując znowu na pokład Duncana, nie przyniosą już złowróżebnych wieści i czarnej rozpaczy, a lady Helena i Marja nie będą potrzebowały opłakiwać niezawodnej zguby kapitana Granta! Dlatego też w obecnej chwili zapomnieli o wszystkich minionych trudach i niebezpieczeństwach; oddali się zupełnej radości i jedyną rzeczą, jaka ich zasmucała, było to, że nie mogli natychmiast puścić się w drogę.
Była godzina czwarta po południu; o szóstej postanowiono wieczerzać. Paganel chciał ten szczęśliwy dzień uczcić wspaniałą biesiadą, ale ponieważ zapasy były bardzo skromne, zaproponował tedy Robertowi, aby się wybrał z nim na łowy „do pobliskiego lasu”. Na tę myśl szczęśliwą Robert klasnął w ręce z radości; wzięto ładownicę Thalcave'a, oczyszczono rewolwery, nabito je drobnym śrutem i ruszono na polowanie.
— Tylko się nie zapędzajcie zbyt daleko — rzekł poważnie major do obu myśliwców.
Po oddaleniu się ich, Glenarvan i Mac Nabbs poszli zbadać miarkę na drzewie naciętą, a Mulrady z Wilsonem rozdmuchiwali tymczasem węgle na ognisku.
Glenarvan nie dostrzegł, aby woda opadła, a jednak zdawało się, że dosięgła już najwyższego stopnia; gwałtowność, z jaką płynęła z południa na północ, była najlepszym dowodem, że równowaga rzek argentyńskich jeszcze się nie ustaliła. Ta ogromna masa płynna musiała przed opadaniem czas pewien pozostać nieruchoma jak morze, w chwili gdy przypływ się kończy a odpływ zaczyna. Nie można było zatem liczyć na opadanie wód, dopóki tak gwałtownie płynęły ku północy.
Podczas gdy lord Glenarvan z majorem zajęci byli obserwacjami, na drzewie słyszeć się dał wystrzał, a wślad za nim prawie równie głośny okrzyk radości. Trudno było rozeznać, kto się więcej cieszył: Robert, czy Paganel? Polowanie, pod taką zaczęte wróżbą, cudowne dla kuchni podróżniczej obiecywało rezultaty; tem bardziej, że dowcipny Wilson na zaimprowizowaną ze szpilki i sznurka wędkę nałowił kilka tuzinów ryb delikatnego smaku, w krajowym języku zwanych „mojarras”, mających być ozdobą bankietu.
W tej chwili myśliwi zeszli z wierzchołka ombu. Paganel ostrożnie niósł jajka czarnej jaskółki i sporą ilość wróbli, nanizanych na nitkę; Robert zręcznie ubił kilka par „hilgueros”, małych ptaszków zielonych i żółtych, wyborne mających mięso i dlatego bardzo poszuiwanych na rynkach w Montevideo. Paganel, który znał pięćdziesiąt jeden sposobów przyrządzania jaj, tym razem musiał poprzestać na upieczeniu ich w gorącem popiele. Niemniej uczta odznaczała się i delikatnością potraw i wielką rozmaitością: było tam mięso suszone, pieczone jaja, mojarras smażone, a na pieczyste wróble i hilguery.
Towarzyszyła jej rozmowa bardzo wesoła; dziękowano Paganelowi jako myśliwemu i kucharzowi — a mędrzec przyjmował dzięki i powinszowania ze skromnością, właściwą prawdziwej zasłudze. Potem unosił się nad osobliwościami drzewa, służącego im na schronienie.
— Sądziłem — mówił — że jesteśmy z Robertem na polowaniu w jakimś gęstym lesie, i raz nawet obawiałem się, abyśmy nie zabłądzili. Nie mogłem znaleźć drogi zpowrotem, a słońce pochylało się ku zachodowi. Szukałem napróżno śladu własnych kroków; głód okropnie czuć mi się dawał! Już w ponurej gęstwinie rozlegał się straszny ryk dzikich zwierząt... Przepraszam, nie! Właśnie, że niema tu dzikich zwierząt, czego mocno żałuję!
— Jakto — rzekł Glenarvan — żałujesz, że niema dzikich zwierząt?
— Nieinaczej.
— Co do mnie, to sądziłbym, że przeciwnie, obawiaćby się trzeba ich dzikości...
— Dzikość nie istnieje... naukowo rzecz biorąc — odpowiedział geograf.
— A już tego mi nie dowiedziesz, kochany Paganelu — rzekł major — aby zwierzęta dzikie były na coś użyteczne, bo i na cóż przydać się mogą?
— Ale majorze — zawołał Paganel — służą przedewszystkiem do tworzenia klasyfikacji gromad, rzędów, rodzajów, gatunków...
— Piękny mi pożytek — przerwał Mac Nabbs — mógłbym się obejść bez tego zupełnie. Gdybym był należał do rodziny Noego w chwili potopu, z pewnością nie pozwoliłbym temu nieprzezornemu patrjarsze brać po parze lwów, tygrysów, panter, niedźwiedzi i tym podobnych stworzeń, równie złośliwych, jak bezużytecznych.
— I byłbyś to uczynił? — zapytał Paganel.
— Byłbym uczynił najniezawodniej.
— To źlebyś był postąpił z punktu widzenia zoologicznego.
— Ale nie ze względu na ludzkość całą.
— Ja zaś przeciwnie — mówił Paganel — będąc w tem położeniu, zachowałbym wszystkie zwierzęta przedpotopowe, o których teraz, niestety, wyobrażenia nawet dokładnego mieć nie możemy.
— A ja ci powiadam raz jeszcze — odpowiedział Mac Nabbs — że Noe dobrze zrobił, nie troszcząc się o los tych strasznych bestyj.
— Ja obstaję przy swojem, że Noe źle i bardzo nawet źle zrobił, przez co na wieczne czasy zasłużył na złorzeczenie wszystkich naukę miłujących ludzi.
Towarzysze majora i Paganela nie mogli powstrzymać się od śmiechu, słysząc dwu przyjaciół tak zawzięcie sprzeczających się o zasługi Noego; a najbardziej wszystkich zadziwiało to, że major, nie sprzeczający się z nikim i nigdy, wbrew przyjętym przez siebie zasadom, codzień prawie miał spory z uczonym Paganelem.
Glenarvan, jak zwykle, wdał się w sprzeczkę.
— Mniejsza o to — rzekł — z jakiego punktu zapatrywać się będziemy na kwestję przez was podniesioną, kochani moi przyjaciele, w każdym razie, chcąc nie chcąc, w tej chwili musimy się obejść bez drapieżnych zwierząt. Paganel nie mógł się nawet spodziewać znalezienia ich w tym lesie napowietrznym.
— A to dlaczego? — spytał geograf.
— Dzikie zwierzęta na drzewie? — rzekł Tomasz Austin.
— A tak, na drzewie! Puma i jaguar chronią się na drzewa, gdy są silnie napierane przez myśliwych; czemużby przed powodzią który z nich nie miał się ukryć wśród gałęzi tego drzewa?
— Bądź co bądź jednak, sądzę, że nie napotkałeś żadnego — odezwał się znowu major.
— Prawda, że nie spotkałem, choć zwiedziłem wszystkie zakątki naszego schronienia; a szkoda doprawdy: dopierożby to było wspaniałe polowanie! Spotkać naprzykład takiego żarłoka, jak jaguar, który jedną łapą obala konia i całego pożera, a gdy raz zakosztuje ludzkiego ciała, to go już powstrzymać trudno od napadania na ludzi. Wiadomo, że najlepiej mu smakuje mięso Indjanina, dalej murzyna, potem mulata, a najmniej chętnie jada ciało białego Europejczyka.
— Zachwycony jestem tem podrzędnem, albo raczej czwartorzędnem stanowiskiem, jakie na mnie w takim bankiecie przypada — rzekł major poważnie.
— A zarazem służy to także za dowód, że nie jesteś bardzo smaczny, mój majorze — odpowiedział Paganel.
— Cieszy mnie i to także, iż nie jestem smaczny.
— W każdym razie jest trochę upokarzające — odrzekł uparty geograf — biali mają się za najpierwszą z ras ludzkich, ale widać, że nie takie jest zdanie panów jaguarów.
— Mniejsza o to, dzielny mój Paganelu — rzekł Glenarvan — bo chociaż niema pomiędzy nami ani Indjan, ani murzynów, ani nawet mulatów, niemniej jednak cieszę się, że niema pomiędzy nami twoich ulubionych jaguarów, bez których i tak położenie nasze nie jest zbyt przyjemne...
— Jakto niezbyt przyjemne? — zawołał Paganel niezadowolony — i ty, milordzie, jeszcze na los swój się uskarżasz?
— Alboż nie mam powodu? — odrzekł Glenarvan. — Ty sam przynaj, że niebardzo ci przyjemnie jest mieszkać tu wśród gałęzi, bez żadnej wygody, a nawet bez przykrycia.
— Nigdy i nigdzie nie było mi lepiej, nawet w moim gabinecie. Prowadzimy tu życie ptasze! Śpiewamy! Skaczemy z gałązki na gałązkę! Zaczynam nabierać przekonania, że ludzie stworzeni są do mieszkania na drzewach.
— I tylko im skrzydeł brakuje! — dorzucił major.
— Przyjdzie i do tego, że je sobie zrobią.
— Zanim to jednak nastąpi — rzekł Glenarvan — pozwól, kochany przyjacielu, że ja nad to mieszkanie napowietrzne przekładam żwir jakiegoś parku, posadzkę mojego pokoju, lub nareszcie pomost okrętowy!
— Milordzie — odpowiedział Paganel — trzeba się zgadzać z losem i przyjmować położenie, jakie jest; jeśli dobre, to tem lepiej, jeśli złe, to nie zważać na to. Widzę, że zaczynasz tęsknić za wygódkami twego Malcolm-castle!
— Nie, ale...
— Ręczę ci, że Robert jest zupełnie szczęśliwy — śpiesznie dodał Paganel, chcąc choć jednego sobie zyskać stronnika.
— O tak, panie Paganel — zawołał Robert z radością.
— W jego wieku zawsze się jest szczęśliwym — rzekł Glenarvan.
— I w moim także — odpowiedział Paganel. — Im mniej człowiek ma wygód, tem mniej też potrzeb; a im mniej kto potrzebuje, tem jest szczęśliwszy.
— Otóż — zawołał Mac Nabbs — nasz Paganel wypowiada wojnę dostatkom i wygodnemu życiu.
— Nie, majorze — odrzekł uczony — ale jeśli posłuchać zechcesz, odpowiem ci na to powiastką arabską, jaka mi w tej chwili na pamięć przychodzi.
— Wszystkie powiastki niewiele dowodzą — mówił major — a tem mniej arabskie; ale w każdym razie z przyjemnością słuchamy cię, Szeherazado nasza.

— Jeden z synów wielkiego Harun-al-Raszyda — mówił Paganel — nie był szczęśliwy. Poszedł więc szukać porady u pewnego starego derwisza. Mędrzec odpowiedział mu, że szczęście niełatwo znaleźć na tym świecie, że jednak zna sposób niezawodnego zapewnienia go sobie. — Jakiż to? — zapytał młody książę. — Włóż na siebie — odpowiedział derwisz — koszulę szczęśliwego człowieka! Młodzieniec podziękował mędrcowi za radę i pobiegł szukać swego talizmanu. Zwiedził więc wszystkie stolice całego świata; ubierał się w koszule królów, książąt, panów i dostojników różnego rodzaju, lecz napróżno! Szczęście nie przychodziło. Popróbował dalej koszuli artystów, żołnierzy, kupców — a szczęścia jak nie było, tak nie było. Nareszcie znudzony przymierzaniem tylu koszul, powracał już smutny i zagniewany do pałacu swego ojca, gdy w polu napotkał pracowitego rolnika, orzącego ziemię, który śpiewał radośnie przy pracy. — Oto człowiek szczęśliwy — zawołał — albo, jeśli się mylę, to już chyba szczęścia niema na ziemi! Zbliżywszy się tedy do kmiotka, rzekł: — Mój poczciwy człowieku, powiedz mi szczerze, czy jesteś szczęśliwy? — O! i bardzo! — odpowiedział zagadnięty. — I niczego nie pragniesz? — Nie. — Czy nie pomieniałbyś się na los z królem? — Nigdy! — To sprzedaj mi, proszę, swoją koszulę, dobrze ci za nią zapłacę! — Chętniebym to uczynił, mój panie, ale ja nie mam wcale koszuli.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.