Dziecko salonu/Tomek bityś
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziecko salonu |
Rozdział | Tomek bityś |
Wydawca | Księgarnia Powszechna |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. Maślankiewicz |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Głos Tomka ochrypły, bezdźwięczny. Ironja i nienawiść brzmią w nim głucho.
Czoło nizkie, włosy twarde, rzadkie, nieokreślonej barwy. Twarz obrzękła, bez zarostu, ze śladami ospy. Wzrok zły, świdrujący, przebiegły. Brwi zrośnięte nad nosem, oszpeconym ospą.
Poznałem go w szynku na Pradze.
Izba nizka, obszerna; okna małe.
Grudzień. Godzina piąta po południu.
U sufitu pali się lampa błyskawiczna.
Gwar. Jedni dobijają targu, drudzy spierają się, wychodzą i wchodzą, — wszyscy pijani lub podchmieleni. Zaduch porozlewanej wódki, mdły, słodki odór piwa — miesza się z obłokami kopiejkowych cygar i papierosów. Jedni siedzą przy stolikach, drudzy stoją na środku izby. Gwar. Zrzadka świśnie krótki śmiech drwiący, nie wesoły, i skona.
Wilgoć spływa po ścianach i opada brudnemi kroplami z sufitu. Podłoga pokryta grubą warstwą błota i naniesionego butami topniejącego śniegu.
Powietrze ciepłe, gęste, jakby lepkie.
W kącie izby siedzi nas czterech przy stoliku.
Tomek rozpiął kapotę, rozsunęła mu się czarna koszula, z pod której wygląda pierś szeroka, włochata, z dwiema bliznami od noża.
Ręce włożył w kieszenie, rozparł się na krześle i opowiadał o sobie.
Ojciec Tomka był pijakiem.
— Ale pijak pijakowi nie równy.
Jeden przepija część zarobku, drugi — cały zarobek. Jeden pija codziennie, drugi tylko w święta. Jeden pije za pieniądze, drugi zafantuje się do koszuli. Jeden walczy ze swym nałogiem, drugi uważa kieliszek za jedyną rozrywkę człowieka ciężkiej pracy.
Jeden pije, aby zalać robaka, drugi — by pobudzić wycieńczone ciało do nadmiernych wysiłków, trzeci, — bo wszyscy piją, czwarty — bo niema nic do stracenia.
Jednego pociąga wesoła kompanja szynkowni, drugi ceni wódkę dla wódki. Jeden jest przy kieliszku wesoły i rozmowny, drugi smutny i zadumany, jednemu pijaństwo przeszkadza w pracy, a drugi, gdy pije to żyje — od kieliszka do warsztatu, i wtedy najlepiej robi.
Jeden lubi częstować, a drugi czeka na poczęstunek — nie lubi pić za własne.
Jeden po hulance bywa potulny, pokorny wraca do domu, chyłkiem sunie do łóżka, unika spojrzeń żony i dzieci. Drugi wtacza się głośno, śpiewa, wymyśla i grozi, ale w groźbach przebija nieszczerość, — taki wstydzi się swego wstydu przed rodziną. A trzeci niema żadnych skrupułów.
Są pijacy — tyrani, pijacy — ofiary...
Różne bywają rodziny pijaków, i różny w nich los dzieci. I matka może do kieliszka zaglądać. Matka może być nieustępna i swarliwa, albo pokorna i gospodarna.
Ojciec Tomka był wyrobnikiem, pijakiem, ofiarą nałogu. Matka cicha, — pierała po gospodach. Matka Tomka pierała u pani naczelnikowej, i pani naczelnikowa poleciła jej męża swojemu mężowi.
Zastawiono coś z rzeczy, dopożyczono dwadzieścia rubli, złożono kaucję na kolei, i ojciec Tomka włożył bluzę i numer tragarza kolejowego.
Zaczęły się dnie obfitości.
Tragarze kolejowi, jak wogóle ludzie, dzielą się na szczęśliwych i mniej szczęśliwych. Jeden za dwa kosze z bagażu i trzy ręczne pakunki otrzyma z targiem złotówkę, drugi za lekką walizkę i parę ukłonów, otrzyma rubla „na piwo“.
Ojciec Tomka należał do szczęśliwych: na ogół więcej liczył sutych napiwków, niż inni.
Trudno tragarzowi nie pić. — Dźwiga, nie wysypia się, a przytem ciągła gorączka, pośpiech, zatargi z kolegami i publiką, niestały zarobek, oddalenie od rodziny — wszystko to jakoś się składa.
I ojciec Tomka stał się pijakiem z fantazjami.
Czasem wracał do domu ze śpiewem, oddawał żonie pieniądze, obiecywał więcej, dziewuchom przyniósł pierniki, nawet Tomka nie ofuknął. Innym znów razem kobiecie nawymyślał, córki skrzyczał, a Tomka w pysk, bo go nie lubił. To znów tydzień cały w domu się nie pokazał.
Chciała pani naczelnikowa zrobić dobrze, a zrobiła źle.
Koledzy stacyjni nie lubili ojca Tomka. I stało się, że skradziono walizę, powierzoną jego pieczy. Była to, podobno, nie zwykła kradzież, a zmowa kolegów. Obciążała go jednak okoliczność, że był dnia tego nietrzeźwy. Miało być jakieś śledztwo — to — nie to — ale że był już nowy naczelnik, a jego żona miała nową może praczkę, której dopomódz pragnęła, — więc nie pomogły ani obietnice ojca, ani łzy matki — i ojciec Tomka został bez pracy, bez kaucji, i z długiem dwudziestorublowym, zaciągniętym na kaucję.
— Dlaczego ojciec przynajmniej długu nie zapłacił? Toż był tragarzem lat parę, czy kilka?
— At, pewnie dlatego, że wierzyciel się nie dopominał, a łatwiej dawać co tydzień dwa złote procentu, niż dużą sumę spłacić odrazu. — Wynosi to, co prawda sto procent bez mała, ale ojciec Tomka do szkół nie chodził.
I w domu zapanował głód. I ojciec Tomka stał się pijakiem, który nie ma nic do stracenia, i przytem pijakiem — tyranem.
Chciała dobra pani naczelnikowa zrobić dobrze, a zrobiła źle.
Ojciec nie lubił chłopca. Zdarzają się takie fantazje: jeden nie lubi dziewczyn, drugi — chłopców. Jeden uwidzi sobie, że jedno z dzieci jest nie jego, lub bez tłumaczeń nie lubi.
W domu ich zapanował taki głód, gdzie chleba nie chcą w sklepiku dać już na kredyt:
— Nic już nie dam, — mówią w sklepiku. — Zapłaćcie naprzód tamto!
I jeszcze wymówi, zawstydzi, nawymyśla.
— Kąsało mnie życie, jak pies z łańcucha, — mówi Tomek złym głosem.
Opowieść Tomka była bezładna. Nikt myśli jego nie numerował, nie pętał powijakiem gramatyki. Nie umie opowiadać, jak wogóle ludzie, którym słowa nic w życiu nie dają.
Wikłał fakty, przeskakiwał z tematu na temat, wyjaśniał błahe wypadki, po kilkakroć powtarzał myśl, lub zwrot, czepiając się go pijacko. To nużył rozciągłością; to nagle rzucił porównaniem świetnem, zaczerpniętem z samego życia.
Czasem urwał opowieść na połowie zdania i bacznie nam się przyglądał: czy nie powiedział za wiele?
Popijał piwo. Męczyła go czkawka...
I nagle w oczach Tomka odmalował się przestrach i zaczął opowiadać jeden drobny napozór szczegół ze swego dzieciństwa. — Epizod ten z życia bitego chłopaka nabrał w jego opowiadaniu kształtów prawie potwornych.
Była to nieudana wyprawa do cudzego ogrodu na jabłka. — Stróż czy ogrodnik, był czujny. Dokuczyły mu snać kradzieże, i zemścił się na jedenastoletnim chłopcu po swojemu brutalnie.
— Wicek wlazł pierwszy, a potem my znowu na parkan. Ledwo my wskoczyli do ogrodu — parkan był niewysoki, — a on już Staśka trzyma. Stał przyczajony ścierwo. Ja jego ztyłu w plecy, ale co taki rak ma za siłę; złapał mnie za rękę, oni wszyscy, szczeniaki, uciekli, i Stasiek także. Ani mi nie pogroził, ani uderzył — nic, nawet nie trzymał mocno, tylko leciutko. „Chodź powiada, dam ci jabłka za to, że mnie chciałeś bić“. Poszliśmy głęboko w ogród, gdzie miał swój niby dom. Jak zamknął drzwi na klucz, tak ja już więcej nie oddychałem. Potem znowu okno zamknął. Kazał mi usiąść na stołku, bo się — powiada — zmęczyłem, jakem przez parkan przełaził, a on tymczasem poszuka jabłek. I zaczął zdejmować ze stołu, co tam leżały nasiona różne, i układał na ziemi. A wszystko, drań, tak powoli, że mu tylko na ręce patrzałem.
Tomek drgnął.
— Potem wyjął z kąta wicie i zaczął wybierać co grubsze. Potem moczył w wiadrze każdą osobno i probował w powietrzu, aż świszczało. Potem zaczął mnie sam powoli rozbierać, aż do naga. A ja nic: ani drgnę. Potem wziął mnie na ręce i położył na stole i powiada: „Leż sobie teraz spokojnie; a wygodnie ci“? — I zaczął lać. Wcale nie trzymał, tylko lał. Jak tu krew, to on dalej bije, ale powoli. Posiekał mi skórę na karku, na nogach; a potem przekręcił i bił w brzuch i w piersi — aż do samej szyi. Co się jedna wić połamie, to bierze drugą. Już myślałem, że zabije. Ja ani krzyknąłem, tylko mi zęby latały i takem drżał.
— Potem usiadł i sapał. A ja leżałem i ani się ruszyłem. Potem obejrzał mnie i powiada: „dobrze“. I wylał na mnie wiadro. Potem znów usiadł i kazał mi odpocząć. A potem ubrał mnie i wyprowadził z ogrodu, a już przy furtce, to dał mi jabłko i mówi: „a jak znowu będziesz chciał, to znowu przyjdź“. I jak nie lunie mnie w pysk, aż mi jabłko wyleciało z ręki, i nie podnosiłem go nawet.
— Stoję ja przed parkanem i ani się ruszę. A tu był dalej plac, gdzie wywozili gruz i śmiecie. Stoję tak, a tu patrzę: coś się rusza. Ciemno, ale zobaczyłem kota: w śmieciach grzebie. Tak ja przykucnąłem cichutko i za cegłę. Kot spojrzał na mnie i ślepia mu się świecą — ścierwie. Ja się czaję, i on się czai. Tak mnie rozirytował, że i o bólu całym zapomniałem, tylko patrzę, co on zrobi. Dopiero jak on skoczył i w nogi, tak ja za nim cegłą. Przetrąciłem mu, draniowi, łapy. Jeszcze chciał uciekać, a ja go za ogon. On drapie, a ja go łbem tak o kamienie, o ziemię, o ziemię. Aż go zamęczyłem na śmierć.
Śmieje się.
— Na drugi dzień wyrysowali mnie na parkanie ze spuchniętą gębą. Rozgniewali się, że im mówić nic nie chciałem, a jeszcze drażnią: „Tomek! bityś“. I ten Stasiek drań także. Zapłaciłem mu za to. A od tego bicia dostałem ospy.
Ojca Bitysia zabili, bo zbierał się na kolegów — tragarzy, ale tamci nastawili na niego łobuzów.
Tomek „przesiewał“ węgiel, rozwoził piwo, glinę rozrabiał, był w składzie aptecznym.
Raz znosił z drugim parobkiem balon z benzyną do piwnicy. Tamten spadł ze schodów, nastąpił wybuch: tamten się spalił, a Tomek trochę poparzył.
— Była sprawa. Bo ja niby miałem do niego ansę o dziewczynę. Powiadają, że ja go niby pchnąłem i jeszcze zapałkę naumyślnie rzuciłem. Ale nie mogli nic dokazać i musieli taki puścić.
Spojrzał na nas swym lisim wzrokiem człowieka bitego, który się broni.
— Ale nie dokazali — powtórzył.
Był Tomek przy rzeźnikach. Szedł raz do domu wieczorem w zimie. A szła przed nim dziewczyna. Co ujdzie kilka kroków, to się obejrzy. Widać go się bała; a nikogo więcej nie było... A na jedną stronę parkan, a na drugą — szosa, — za Grochowską rogatką.
— Jakem ją złapał przez pół, jak przerzuciłem przez parkan, to ani pisnęła. — Głupia, żeby się była nie oglądała, tobym na nią i nie spojrzał... Wy mnie jeszcze nie znacie, panowie. Ja jestem drań i nie jestem drań. — Wy myślicie, że ja się boję katorgi? Jeszcze tego nie widziałem... A może w katordze i lepiej, jak tu... Chociaż nie prędko jeszcze, nie prędko.
Zacisnął pięść, aż kości, zda się, skurczyły, aby była twardszą i położył ją na stole.
Wziął do rąk butelkę, spojrzał pod światło, przekonał się, że pusta.
— Ej — te! Chodź no tu. Dawaj cztery piwa. „Pan“ płaci... A spotkamy się jeszcze kiedy, to ja za pana zapłacę... Ja nie jestem taki... Tylko ze mną trzeba przyzwoicie i delikatnie...
Odprowadził nas aż do mostu.
Szliśmy powoli, nic nie mówiąc do siebie.
— Takich, jak on, masz pan w Warszawie setki, panie Janie, — powiedział Kossowski.
— Panie Kossowski, to straszne przecież.
— No więc, co pan na to poradzi? Są i będą. Mało to pijaków ma dzieci? Mało to sierot i bezdomnych chłopaków włóczy się po mieście, i nie wiadomo, z czego żyją, gdzie mieszkają, z kim się przyjaźnią, i tak rosną?
Obręcz stalowa opasała mi czaszkę.