Dziedzictwo (Dmowski, 1942)/XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Wybranowski
Tytuł Dziedzictwo
Podtytuł powieść
Wydawca F. Mildner & Sons
Data wyd. 1942
Druk F. Mildner & Sons
Miejsce wyd. Londyn
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
XXXIII.

Niewielu ludzi wiedziało o istnieniu Grzegorza. Żył w odosobnieniu, w turowskim domu, w którym prawie nikt nie bywał. Gdy go ksiądz Rybarzewski przysłał Zbigniewowi Twardowskiemu do Warszawy, ten umyślnie go nie pokazywał nikomu. Przedstawił go tylko swej narzeczonej. W Warszawie Grzegorz, szukając ludzi do tropienia Culmera i jego przyjaciół, odnowił trochę dawnych stosunków, ale tylko w swojej sferze.
Ci, co go znali, wiedzieli, że był bardzo przywiązany do swego zmarłego pana. Istoty wszakże stosunku między tymi dwoma ludźmi dobrze nie rozumieli. Najlepiej jeszcze znał go ksiądz Rybarzewski. Mógłby go poznać młody Twardowski, ale nie było na to dość czasu: miał go w służbie zbyt krótko, a za wiele rzeczy w tym czasie go zajmowało.
Grzegorz nie był typem starego sługi, którego całe istnienie obraca się dokoła pana. Miał swoje cele w życiu i swoje ambicje: pan mu był drogi, bo do urzeczywistnienia tych celów pomagał.
Kiedy jeszcze był chłopakiem, kręcącym się przy pańskiej stajni, tkwiły w nim duże możliwości. Gdyby był stryj Zbigniewa tych możliwości w nim nie odkrył, pozostałyby pewnie w stanie utajonym, ażeby ujrzeć światło dzienne dopiero w jego synu lub wnuku. Alfred Twardowski, wywiózłszy go do Warszawy, obudził je i uświadomił je samemu Grzegorzowi. Porównywując siebie z innymi podobnymi m u chłopakami, widział, że ma więcej od nich siły, nietylko w mięśniach, ale i w głowie. Zrodziły się w nim wtedy ambicje pójść wyżej niż inni i wydobyć się ze stanu, w którym się urodził. Rozumiał, że wejście na nową: drogę zawdzięcza panu, był mu za to wdzięczny, postanowił trzymać go się i wiernie mu służyć. Toteż w czasie wojny, gdy pan był nieobecny a stary służący umarł, całą duszę włożył w opiekę nad domem turowskim, pewny, że pan po powrocie pozna się na tem i sprawiedliwie go wynagrodzi. Nadzieja go nie zawiodła: został zwierzchnikiem całej służby i jedynym powiernikiem pana. Był po panu największą osobą w turowskim domu. Otrzymywał zaś takie wynagrodzenie, że z oszczędności zaczął sobie gromadzić wcale poważny kapitalik. A gdy po ożenieniu się dostał w prezencie od pana kawał gruntu, większy od posiadłości zamożnego gospodarza, poczuł się założycielem potężnego rodu, który będzie rósł dalej w swej sile i zamożności.
Był bezwzględnie uczciwym, nietylko, dlatego, że był synem uczciwych rodziców i miał to w swej naturze, i nietylko dlatego, że obcował z niepospolicie uczciwym panem, od którego się uczył, ale także dlatego, że był inteligentnym; rozumiał, że w jego położeniu uczciwość najdalej go zaprowadzi. Zresztą sam siebie szanował i miał swoją dumę.
Był mocno religijny, nietylko dlatego, że go tak wychowano: brał przykład z pana, który we wszystkiem był dla niego wzorem. Rozumiał, że jest dobrym katolikiem, ale religja jego, prawie w tym stopniu, co religja Hindusa, była nawarstwieniem wszystkich wierzeń jego przodków od najodleglejszych czasów. Księdza Rybarzewskiego, który go bardzo lubił, umiał do rozpaczy doprowadzać swemi wynurzeniami w konfesjonale: wyłaził z nich czasami surowy, pierwotny poganin.
Stosunek do pana, pozbawiony wszelkiej służalczości, regulowała jego uczciwość. Pan mu dał wszystko, co ma, o czem marzył, więc on powinien dać panu wszystko, czego ten od niego potrzebuje.
Gdy Alfred Twardowski umarł, Grzegorz nie uważał, że jego obowiązki względem pana się skończyły. W części wiedział, w części starał się odgadnąć, czego pan potrzebuje od niego po śmierci. Gdy pierwszego zaraz wieczora po śmierci pana usłyszał kroki jego w bibljotece, w której nikogo nie było, powiedział sobie, że dusza jego nie ma spokoju i czegoś żąda. Od kogoby zaś żądała, jeżeli nie od niego, Grzegorza, który był wykonawcą wszystkich rozkazów pana. Potem słyszał te kroki często i zgodnie ze swą religją utwierdził się w myśli, że dusza zmarłego nie będzie miała spokoju, dopóki śmierć jego nie będzie pomszczona. Nawet ksiądz Rybarzewski nie zdołałby go przekonać, że katolikowi tak myśleć nie wolno.
Dlatego tak się oddał Zbigniewowi Twardowskiemu, wierząc, że razem wykonają zemstę. Wkońcu jednak zawiódł się na nim: doszedł do przekonania, że ten naprawdę o zemście nie myśli. Porzucił więc służbę u niego.
Odkąd zyskał całkowitą wolność, myśl o niespełnionym obowiązku zemsty zaczęła go prześladować na każdym kroku. Chodził często na cmentarz i, modląc się po chrześcijańsku za duszę zmarłego, jednocześnie po pogańsku przysięgał nad grobem, że pana pomści, gdy tylko znajdzie sposób.
Chodził, jak przestępca, trawiony wyrzutami sumienia; gospodarstwem mało się zajmował, wszystkie roboty pozostawił ludziom najemnym. Wreszcie zaczął na cały dzień znikać z domu.
Żeby nie wiedziano, dokąd się udaje, szedł piechotą do bardziej oddalonej stacji kolejowej, gdzie go nie znano, i tam wsiadał do pociągu warszawskiego. W mieście włóczył się po ulicy w okolicach mieszkania Culmera.
Nie miał żadnego określonego zamiaru, żadnego planu: wierzył, że jakaś sposobność się nadarzy, i stanie z łotrem oko w oko. A wtedy... Także nie zastanawiał się nad tem, co zrobi. Zrobi coś, co uspokoi duszę zmarłego.
Było to w czasie, kiedy profesor Paloma Oldenhuis naradzał się z Jakóbem w swoim numerze hotelowym nad tem, co zrobić z Culmerem.
Jakób, po drugiej wizycie u profesora, wyszedł z zamiarem próbowania planu, który się narodził w jego dużej głowie poprzedniej nocy.
Mając oczy otwarte na wszystko, zauważył on spacery Grzegorza po ulicy. Poznał go, a wiedział o nim sporo jeszcze z dawnych czasów.
Gdy stanęła w rozmowie między nim a profesorem kwestja pozbycia się Culmera, pomyślał o Grzegorzu, a myśl ta rozwinęła się w genjalny plan załatwienia się jednem pociągnięciem z Culmerem i z Twardowskim.
Podczas jednej z włóczęg ulicznych Grzegorza zrównał się z nim przechodzień niskiego wzrostu i rzekł półgłosem:
— Dobrze, że pana spotykam: muszę z panem pomówić.
Grzegorz spojrzał na przechodnia — poznał go odrazu.
— Jestem służącym mecenasa Culmera — rzekł tamten — i znam pana z widzenia. Możebyśmy gdzie wstąpili na kufelek, tobyśmy pogadali.
Grzegorz, który miał przekonanie, że Jakób jest tyle wart, co jego pan, nie mógł zdać sobie sprawy z powodów tej zaczepki. Przyjął jednak zaproszenie, gdyż pociągało go wszystko, co się wiązało z Culmerem.
Jakób zaprowadził go o kilka ulic do małej restauracyjki i tam usiadł z nim w ciemnym kącie.
— Wiesz pan co — rzekł w zaufaniu — że już mi się sprzykrzyła służba u Culmera. Odejdę za parę tygodni.
— Złe warunki? — zapytał Grzegorz.
— Nie o to chodzi. To jest, panie, ostatni łajdak. Z nim razem można zajechać do kryminału.
Grzegorz nigdy nie oczekiwał takiego wynurzenia ze strony Jakóba. Sam niepozbawiony chytrości, zaczął się zastanawiać, czy to szczere, czy nie. Nareszcie doszedł do przekonania, że dwaj złodzieje musieli się między sobą pokłócić.
— Zrobił co panu? — zapytał.
— Żeby tylko mnie... Niema chyba człowieka, któregoby nie skrzywdził. Ten łotr niewart, że go święta ziemia nosi. Najgorzej, że jak się u niego służy, to trzeba mu w jego złodziejstwach pomagać. Już mam tego dosyć.
— Tak, to ciężka służba — zauważył sentencjonalnie Grzegorz.
— Czy pan go zna? — zapytał odniechcenia Jakób.
— Trochę.
— Widział go pan pewnie u pana Twardowskiego?
— Jeszcze u nieboszczyka. Będzie z dziesięć lat temu.
— O, to dawno. Ja wtedy jeszcze u niego nie służyłem — skłamał bezczelnie Jakób.
— Ale pan pewnie znał starszego pana Twardowskiego?
— Nie, nie znałem — znów zełgał.
Grzegorz narazie uwierzył. Postanowił być rozmowniejszym.
— Dobrze pamiętam — rzekł — jak Culmer ze swoim przyjacielem przyjechali do naszego pana na wieś i jakem chwycił jednego i drugiego za kołnierz, wyniosłem z domu i wrzuciłem do samochodu. On to pewnie też pamięta. Dobrze, że się na tem skończyło.
Jakób patrzył z udanym zachwytem na atletę.
— Oj, żebym ja miał taką siłę! — zawołał.
— Cóżbyś pan zrobił?
— Porządniebym go nabił przed odejściem.
— Naprawdę?
— Jak pragnę jutra dożyć.
Grzegorz zaczął szybko myśleć.
— Jabym to za pana zrobił.
— E, pan przy swojej sile mógłby go zanadto uszkodzić. — Tylko mi pan pomóż do niego się dostać.
— To pan taki zawzięty na niego?...
Grzegorz milczał, ale spojrzał tak, że famulusowi mecenasa skóra ścierpła.
Wkrótce doszli do porozumienia.
— Bądź pan pojutrze o dwunastej — rzekł Jakób przy pożegnaniu — tu, przy tym samym stoliku, to ułożymy wszystko. A tymczasem nie pokazuj się pan: nie powinni pana widzieć.
Grzegorz poszedł prosto na kolej. W drodze przypominał sobie całą rozmowę z Jakóbem i zastanawiał się nad nią. On od swego pana nielepszy, ale musieli się pokłócić i teraz jest na niego zawzięty. To nareszcie daje mu sposobność... A może to pułapka? Cóż mu zrobią?... On sobie z nimi poradzi...
Po drodze ze stacji do domu wstąpił na cmentarz i długo klęczał przy grobie pana.
Przy następnem spotkaniu z Jakóbem dowiedział się, którego dnia i o której godzinie może śmiało wejść do znanego mu domu: na pierwszem piętrze zastanie drzwi uchylone, w przedpokoju nie będzie nikogo, a z przedpokoju pierwsze drzwi na lewo do gabinetu, w którym zastanie tego, kogo szuka...
Mecenas Culmer przygotowywał się do zniknięcia z Warszawy. Likwidował swe interesy z nerwowym pośpiechem, ale jednak bez niepotrzebnego hałasu. Robił to nawet wcale poprawnie, żeby po jego wyjeździe policja nie miała powodu do zajmowania się jego osobą. Wyjedzie dla poratowania zdrowia na czas dłuższy. To nikogo nie obchodzi. Pobyt Oldenhuisa w Warszawie przerażał go, niepokoiło go zachowanie się Jakóba, a nadto uprzykrzał mu życie majster, który był użyty przez Jakóba do umieszczenia gramofonu w mieszkaniu Twardowskiego, a którego ten mu nasłał. Złożył mu już dwie wizyty, które kosztowały sporo pieniędzy. To także powód do jaknajśpieszniejszego opuszczenia Warszawy.
Przygotowania tak się posunęły, że oznaczył sobie dzień wyjazdu. Im bliższy był ten dzień, tem silniej był zdenerwowany, tem więcej się bał, że nie zdąży umknąć swoim prześladowcom.
Nigdy się nie czuł tak źle, jak w przeddzień wyjazdu. Siedział od rana w swym gabinecie, uprzątając niepotrzebne papiery drżącemi ze zdenerwowania rękoma. Aby tylko zdążyć...
Wtem drzwi od przedpokoju się otwarły i stanęła w nich potężna postać, z dużą kanciastą twarzą i z dziko patrzącemi oczyma.
Chciał zapytać przybysza, czego chce, ale głos mu odmówił posłuszeństwa. On tego człowieka zna... Tak, to było w Turowie...
Siedział bez ruchu, sparaliżowany strachem. Wielkim wysiłkiem wyciągnął rękę i nacisnął dzwonek. Ale na dzwonek nikt nie przychodził, a ten człowiek ciągle stał we drzwiach i patrzył nań dziko, okrutnie... zrobił parę kroków ku niemu i znów stanął... Zlodowiaciały z trwogi mecenas chciał krzyknąć, ale głos mu uwiązł w krtani...
Spróbował wyciągnąć rękę w kierunku telefonu. Przybysz skoczył jak tygrys i chwycił go obu rękami za gardło... Ręce coraz bardziej zaciskały się na gardle, mecenasowi robiło się coraz ciemniej w oczach...
Grzegorz z oczyma krwią zalanemi nie zastanawiał się, nie myślał, nie miał świadomości tego, co robi. Czuł tylko, że ma nareszcie w rękach mordercę swego pana, i zaciskał je coraz mocniej...
Nareszcie spojrzał na wroga i oprzytomniał. Wypuścił z rąk gardło... Przed nim leżał trup Culmera.
— Zamordowałem... — rzekł cicho.
Mówił tak, jakgdyby zrobił coś, czego się nie spodziewał.
Stał długo nieruchomy, wpatrzony w swoją ofiarę. W pokoju panowała cisza.
Naraz usłyszał kroki, skradające się w przedpokoju. Skoczył ku oknu i skrył się za grubą firanką.
W drzwiach przedpokoju ukazał się Jakób. Rozejrzał się po gabinecie spostrzegł leżącego na ziemi trupa, zbliżył się... Na brzydkiej jego twarzy ukazał się uśmiech, który zrobił ją jeszcze brzydszą. Wziął do ręki słuchawkę telefonu.
— Czy komisarjat policji?... Mówi służący mecenasa Henryka Culmera. Pan mój przed chwilą został zamordowany, widziałem uciekającego mordercę i poznałem go. Jest to...
— Ty zdrajco! — krzyknął Grzegorz, wyskakując zza firanki, i wymierzył ciężką pięść w głowę Jakóba.
Ugodził w samą skroń i uczuł pod pięścią chrupnięcie. Jakób wypuścił słuchawkę i padł na ziemię. Grzegorz uczył się boksu i nie miał potrzeby oglądać swej drugiej ofiary. Wiedział, że Jakób jest już trupem.
Nie oglądając się za siebie, skoczył ku drzwiom, wyszedł na schody, potem na ulicę. Poszedł prosto na dworzec.
W kilka godzin potem ksiądz Rybarzewski, odmawiając brewjarz w ogrodzie, z którego był widok na cmentarz, spostrzegł Grzegorza, klęczącego przy grobie Alfreda Twardowskiego. Ksiądz długo, stał i patrzył, a Grzegorz ciągle klęczał.
Tegoż dnia wieczorem pani Czarnkowska przywiozła na plebanję wiadomość o zamordowaniu Culmera. W umyśle księdza wiadomość ta nie związała się z widokiem Grzegorza, klęczącego przy grobie. Widywał go tam nieraz.
Wcześnie rano kościelny przyszedł powiedzieć, że czeka człowiek do spowiedzi.
— Idę zaraz — rzekł proboszcz.
— To Grzegorz, ten, co służył w Turowie — dodał kościelny.
Księdza coś tknęło.
Szedł do kościoła niezwykle skupiony i smutny.
Po wysłuchaniu spowiedzi i odprawieniu mszy kazał założyć konie i pojechał do Turowa. Wszystkich uderzyła jego serdeczność dla Twardowskiego, z którym poprzedniego wieczora pożegnał się tak ozięble.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Dmowski.