Dziedzictwo (Mniszkówna, 1930)/22. czerwca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Dziedzictwo
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Rob. Chrześc. S.A.
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
22. czerwca.

Dwa dni przewałęsałem się zwiedzając okolicę i znalazłem, że tylko lasy są tu bardzo piękne, jakich się już nie często spotyka. Istna puszcza drzew iglastych, kolosy dębów, potężne buki. Cóż za buki! Z rozkoszą zanurzałem się w ten labirynt drzew-olbrzymów idących zda się w nieskończoność. Nie było horyzontu, ani przedrzem, jeno zwarty kolumnowy gmach o zielonem sklepieniu.
Pomyślałem zgoła bezwiednie, że ten bór był Pobogów nie zaś Zatorzeckich, że oni są tu uzurpatorami, ja zaś potomkiem tych, których wyzuto z ojcowizny, których odarto z mienia na korzyść przybysza i jego rodu. Odsuwałem te myśli natrętne, chcąc zachować spokój wewnętrzny z jakim przybyłem tutaj.... Bo cóż mi z tego, że Krąż i jego bogactwa były ongiś Pobogów, skoro sam pradziad ofiarował je ciepłą ręką Zatorzeckim. A testament? Miły Boże! pozostał z niego tylko strzęp w maniackich wspomnieniach Paschalisa. Trzeba być bardzo naiwnym, by wierzyć, że Zatorzeccy nie postarali się o odnalezienie i zapewne zniszczenie dokumentu. Przecie to takie ludzkie! A jednak....
— Ten bór jest twój — mówił mi jakiś głos, prześladując mnie uparcie krok w krok.
— Ten bór jest twój — majaczyło mi się widmo pradziada, wpatrzone we mnie z tą despotyczną mocą, z jaką patrzały na mnie, w sali zamkowej, z portretu, jego oczy.
— Szukaj testamentu — słyszałem dokoła echo słów Paschalisa, zniewalające mnie do zwrócenia myśli wyłącznie w tym kierunku. Potężne konary drzew wydawały huk złowrogi ostrzegający, zły. Było chłodno, ale nie czuło się wilgoci w powietrzu, jeno jakąś grozę, idącą wraz z cieniami od sunących górą obłoków.
Długo błądziłem po lesie, gdyż wydawał mi się coraz piękniejszym i coraz bogatszym w niezwykłe okazy roślinne. Cieszyłem się nim, oceniałem go ze strony wartości realnej, jak gdybym wchodził w jego posiadanie.
— W południe dobrnąłem do rzeki, o brzegu płaskim i dostępie łatwym. Odbijają się w niej cudownie wielkie sosny, dekorując ją z obu stron ciemno zieloną, ruchomą ramą aksamitu, który ku środkowi rzeki zakończony jest koronką rozchwianych czubów. Fala była cicha, łagodna i miała zimny, stalowy połysk. Lekki bełkot bijącej o brzeg wody i szum boru z obu stron rzeki wprawił mnie w dziwną zadumę. I przyszło mi na myśl, że po tym borze chodził jeszcze pradziad Hieronim i mój dziad, gdy był młodzieńcem, że i te drzewa potężne może poznają we mnie prawnuka i wnuka tamtych.
I przyszło mi na myśl, że dziad mój i ojciec cierpieli wielki niedostatek na obczyźnie, przez tyle lat a ten las, ich dziedzictwo, szumiał tak samo jak teraz szumi poznając mnie.
Zdawało mi się, że sosny przemawiają do mnie i.... znowu usłyszałem głos: ten las jest twój.
Gdy powróciłem do parku, zapadł już wieczór. Zacząłem bezcelowo błądzić alejami, odwlekając powrót swój do pawilonu. Szum drzew parkowych był inny niż tamten w borze, inaczej przemawiał do mnie, ale dla czego, sam nie bardzo wiedziałem. Rozmarzył mię ten bór, może głównie dlatego, że zawsze szum potężnych sosen usposabia nieco tęskno.
Chodziłem po żwirowanych ulicach tam i z powrotem, kierując się jeno światłem błyskającem słabo z oddali, z oszklonej cieplarni. Byłem pewny, że to mdłe światełko przyświeca czułemu sam na sam Gabrjela z Weroninką. A może?... przypomniałem sobie jej słowa wczorajsze, rzucone mi na pożegnanie: „wieczorem w oranżerji“ — czyżby drugi wieczór oczekiwała mnie?... Ech! głupstwo! Weroninka przy swych instynktach i pożądaniach, kieruje się jednak praktyczną stroną życia i ten ostatni wzgląd zdolny jest nawet zagłuszyć w niej prawdziwy poryw zmysłowy. Ona „leci“ na Gabrjela tylko dla Krąża oczywiście, bynajmniej nie z popędu krwi, czego nawet nie ukrywa (może tylko przedemną) i celowo działa na Gabrjela zmysłami, wiedząc, że tem go trzyma. To wstrętne!
Doznałem nagłej pokusy by zajrzeć do cieplarni..... Podsunąłem się w stronę światełka, gdy wtem usłyszałem za sobą, z daleka, kroki. Ktoś szedł za mną, dążąc w tymże kierunku; kroki były ciężkie ale ostrożne jakby skradającego się drapieżnika.
Zasunąłem się za gruby pień ogromnego drzewa, nie chcąc być odkrytym przez kogoś, ktokolwiek on był.
Nareszcie ów ktoś zrównał się z drzewem, za którym stałem. Zatrzymał się. Stał chwilę, a ja miałem taki moment jak kiedy się trzyma na cynglu tygrysa, z myślą błyskawiczną, czy pierwej padnie strzał, czy nastąpi skok zwierzęcia. Chyba od czasów mego polowania w dżungli nie taiłem nigdy oddechu tak długo jak teraz.
Wreszcie poszedł sobie! Uczułem prawie fizycznie, jak mi ciężar zsunął się z piersi. Kroki oddalały się i zwolna cień męskiej postaci wysunął się z aleji na jaśniejszą nieco połać trawników. Nie wierzyłem własnym oczom....
Czyżby to Gabrjel?....
Postać szybkim ruchem posunęła się naprzód. Mijał pasemko światła, drżące na trawie z okien oranżerji. Tak, był to Gabrjel!
Zatem dopiero teraz dąży na schadzkę — pomyślałem. Ale dlaczego tak się skrada, czyż nie może iść śmiało?...
Nagle trzask ostry oszklonych drzwi i jednocześnie przenikliwy krzyk kobiecy, krzyk jakby przestrachu.
Wzruszyłem ramionami. Wejście kochanka na rendez vous do kochanki stanowczo zbyt głośne! Pierwszą moją myślą było odejść do pawilonu, lecz jakiś wewnętrzny nakaz zatrzymał mnie na miejscu. Nie przeszło bowiem dziesięciu minut, gdy światło zgasło i znowu trzasnęły drzwi. Wyszli z cieplarni oboje, Gabrjel i Weroninka. Ona biegła szybko ukośnie przez trawnik, jakby zdążając do uliczki, wiodącej do prawego pawilonu, gdy wtem rozległ się syczący głos Gabrjela.
— Stój, ani kroku! pójdziemy do parku.
— Ale ja się boję! — zawołała dziewczyna z trwogą.
Gabrjel ujął ją pod rękę i weszli w cienie. O zgrozo! usłyszałem ich kroki znowu dążące w moją stronę.
Tego było dla mnie doprawdy za wiele. Już poruszyłem się, by wyjść na środek aleji, gdy jakaś siła, chyba hypnotyczna, czy co u djabła, zatrzymała mnie znowu tak stanowczo, jakby mnie ktoś garścią chwycił za włosy i krzyknął w same ucho; „stój!“ — Oni nadchodzili spiesznym krokiem wprost ku mnie. Rozmawiali z żywością. Usłyszałem podniecone słowa Gabrjela:
— Czemu nie chcesz powiedzieć, poco czekałaś, skoro byłem przedtem i odprowadziłem cię do domu.
— Mówię przecie... pikowałam kwiaty.
— Kłamiesz! czekałaś na tamtego wczoraj i dziś. On dotąd nie wrócił do mieszkania a ty przyszłaś powtórnie i zapaliłaś świeczkę.
— Jak tatka kocham... że....
— Nie kłam! przy świeczce nie pikuje się kwiatów, siedziałaś z założonemi rękami. Czekałaś na niego,... wypatrujesz go, widzę.
— Jak wtedy, po obiedzie, w parku pan mnie z nim rozłączył, tak i więcej go nie widziałam.
— Milcz, już wszyscy wiedzą, że on się tobie podoba, a jego wczoraj od śniadania do późnej nocy, a dziś cały dzień nie widać....
Minęli mnie i te ostatnie słowa, dosłyszane już poza mną rozpłynęły się w szumie drzew.
A więc to tak!? Gabrjel mnie posądza?... O, dziękuję! podobna sytuacja nie uśmiecha mi się na przyszłość ani trochę.
Na razie nie wiedziałem co robić. Korzystając jednak z tego, że oni oboje oddalili się w głąb parku, zawróciłem spokojnie w stronę naszego pawilonu i oto jestem w swoim pokoju. W pół godziny potem przyszedł do mnie Gabrjel. Wypytywał mnie o wrażenia z wycieczki i był tak drobiazgowy w pytaniach, jakby chciał się upewnić ponad wszelką wątpliwość, że nigdzie więcej nie byłem i z nikim się nie widziałem.
Gdy się dowiedział, że jutro wybieram się na nową wycieczkę, spytał skwapliwie czy potrzebuję koni. Odczułem, że pragnie wiedzieć dokładnie dokąd zamierzam się udać. Przyszła mi łobuzerska myśl do głowy. Podziękowałem mu uprzejmie, zapewniając go, że znowu popłynę łodzią, w drugą stronę Krąża i, zapewne późno powrócę, a może nawet przenocuję na leśniczówce, pod Zatorami.
Gabrjel zaniepokoił się.
— Jakto, nie wrócisz na noc do domu?....
— Lubię las w nocy, gdyż przypominają mi się moje myśliwskie peregrynacje.
To trochę uspokoiło Gabrjela, może nareszcie odwróci odemnie swoje niesympatyczne podejrzenia?
Tego właśnie pragnę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.