Dziedzictwo (Mniszkówna, 1930)/24. czerwca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Dziedzictwo
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Rob. Chrześc. S.A.
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
24. czerwca.

Doszedłem do przekonania, że Opatrzność kieruje mojemi krokami.
Spotkanie bowiem Gabrjela z Weroninką w parku, onegdaj wieczorem i zastawianie pułapki na mnie przez kuzynka, wywołało projekt mój wczorajszej wycieczki w bór i na rzekę. Opłaciło mi się to stokrotnie. Myślę, że mój przyjazd do Krąża był tylko wstępem koniecznym do tej uroczej nocy wczorajszej i dzisiejszego poranku.
Wczoraj rano odwiedziłem Paschalisa, obiecując mu, że będę szperał w bibljotece, oczywiście nie dzięki jego naleganiom, lecz dla wertowania starych ksiąg, Które mnie bardzo interesują. Przedtem jednak pragnę zwiedzić okolicę w jak największym rejonie.
Paschalis doradził mi, bym za przewodnika wziął Krzepę. Usłuchałem jego rady i w towarzystwie Krzepy zwiedziłem piękny majątek Zatory, dawniej Dębowe, przechrzcony tak przez Ksawerego Zatorzeckiego, oraz tartak, dwa młyny: parowy i wodny i wspaniałe lasy.
Po zachodzie słońca Krzepa poszedł na obchód swego rewiru, ja zaś dopływając łodzią do Krąża, postanowiłem, w myśl wczorajszego projektu, nie wracać na noc. Minąłem zamek i przebrnąwszy liczne zakręty rzeczne i wiry, płynąłem powoli w górę rzeki, pod prąd w stronę puszczy, która mnie onegdaj tak zachwyciła. Djablo przeciągałem swoją wycieczkę, głód mi dokuczał na dobre, gdyż wszystkie zapasy przygotowane rano przez mizdrzącą się hetmanównę, spożyłem jeszcze za dnia. Wkrótce zapadła noc, nasycona ciszą i ciepłem. Rzeka oddychała sennym omdlewającym bełkotem fal. Woda ciemna, jak oksydowana stal, unosiła moją łódź na swej płynnej szarfie, powoli oddalając mnie coraz bardziej od Krąża. Gdy wreszcie z obu stron rzeki spiętrzył się bór czarny, przepaścisty, doznałem złudzenia, że płynę w podzwrotnikowej okolicy w dziewiczym borze, na murzyńskiej pirodze. Parna noc, pełna gorących podmuchów, dopełniała złudzenia. Wrażenie było tak silne, że oddałem się mu z rozkoszą. Rozmarzyłem się zupełnie.
Jak to było dawno... dawno!... Las dziewiczy, polowania, chaty murzyńskie, placki z tłuczonego przez czarne piękności manioku, niebezpieczeństwo dżungli, urok tej bajkowej strefy, gdzie ziemia spieczona słońcem nie przestaje tworzyć cudów roślinnych, gdzie kwiaty i trawy wyrastają na wysokość człowieka, chowając w sobie co krok śmierć dla niego.
W pewnej chwili zapaliłem papierosa, składając wiosła bezczynnie, lecz fala zaczęła mnie znosić w kierunku powrotnym, wiosłowałem tedy dalej. Wreszcie po zakręcie rzeki i małej zatoce poznałem ów brzeg, który mnie wtedy zachwycił. Spojrzałem na zegarek, była jedenasta. Dokądże dopłynę i gdzie się oprę? — myślałem mętnie.
Noc stawała się coraz jaśniejsza i cieplejsza, czasem nawet fala nagrzanego powietrza jak z jakiegoś niewidzialnego pieca w lesie uderzyła swym gorącym oddechem, owiewając pożarem moje chłodne czoło.
Czułem wtedy żywszy obieg krwi w żyłach, a taki śmigający dreszczyk jest przyjemny, ale niebezpieczny — budzi pożądania.
Wprawdzie w tej puszczy z obu stron rzeki, nie grozi żadne niebezpieczeństwo ani nikomu odemnie, ani mnie od nikogo, ale może wywołać zbyt upojne wizje i tęsknoty narazie nie urzeczywistnione. Uśmiechnąłem się....
A Weroninka?...
Hm! to byłoby gorzej!....
Myśl ta, łaskocząca nerwy, przebiegła skośnym lotem jaskółki wskroś mojej istoty fizycznej i uleciała w przestrzeń, pozostawiając po sobie zabawny wniosek:
— A gdyby ocalić Krąż od ewentualnej kasztelanki, Weroninki de domo Ślaz, za pośrednictwem takiej intrygi?... Tfu! świństwo!... Niech ją sobie Gabrjel pielęgnuje z powodzeniem.
Gdzieś z daleka, z daleka, z łąk nadrzecznych rozległ się głos bąka i płynął po fali czysty, wyraźny coraz bliższy. W ciszy nocnej głos ten nie był miłym, ale obudził martwotę lasu. W głębi czarnej zakwilił jakiś ptak, odezwał się lelek, tuż nad wodą cichym lotem, miękkim jak kłaczek piór przewinęła się sowa, potem zatrzeszczały gałęzie, gdzieś w pobliżu brzegu i rozległo się przytłumione rechtanie. Dziki!...
Las ożywił się chwilowo i znowu zamarł w swej głuchej ciszy nocnej. Długo płynąłem zamyślony, posuwając się naprzód bardzo wolno. Czułem się wybornie w tej głuszy, na rzece szerokiej, pośród boru i w zupełnej samotności. Pomimo mnóstwa myśli, które następowały jedne po drugich z szybkością, jakiej żaden mechanizm dorównać nie zdoła, — myśl o Krążu wracała jednak upartym refrenem, nie dając się odepchnąć żadną miarą. Postanowienie moje, aby jaknajprędzej opuścić Krąż — dojrzewało, ale nurtowała mnie ciekawość, czy istotnie mógłbym znaleźć testament, wedle zapewnień Paschalisa.
Nagle, w toku tych uporczywych rozmyślań, ujrzałem przed sobą, na sinej stali rzeki jakiś punkt, zbliżający się z niesłychaną szybkością. Po chwili spostrzegłem, iż to była łódeczka, mała jak łupina. Siedziała w niej jakaś drobna postać... — wzrok mnie nie mylił... postać kobieca. Kobieta ta wykonywała rękoma jakieś ruchy desperackie, wyraźnie do mnie skierowane. Usłyszałem głos donośny wzywający ratunku. Jeszcze sekunda i spostrzegłem, że kobieta najwidoczniej nie posiada wiosła, prąd rzeki unosi ją szybko w dół i prędzej czy później grozi jej poważne niebezpieczeństwo, zwłaszcza gdy będzie mijała Krąż, gdzie rzeka gwałtownie skręca i ma szalone wiry. Łódeczka zbliżała się pędem, nie było czasu do stracenia. Gwałtownie poruszyłem wiosłami w gryfach, skierowując łódź swoją wprost na płynącą. Po minucie łodzie zrównały się z sobą. Zgrzytnęły burty. Chwyciłem łańcuch i podałem go nieznajomej, zatrzymując jednocześnie łódeczkę silnie za brzeg jej ostrego dzioba.
— Ach panie! dziękuję! co za szczęście!... byłabym się rozbiła. Rzeka porwała mi wiosło! łódka uderzyła o jakąś zaporę i woda przesiąka! — zawołała młodym, niezwykle dźwięcznym głosem, który podziałał na mnie niezwykle i uświadomił mnie, że mam przed sobą inteligentkę.
— Proszę na moją łódkę, niech mi pani poda rękę! — zawołałem, wyciągając do niej ramię.
— Ależ co znowu!? Niech mi pan pożyczy tylko jedno wiosło, może z jednem pan sobie poradzi?
— Musi pani przejść na moją łódź, pani ma już całe stopy w wodzie. Proszę!
— Nie! dopłynę do brzegu, wyleję wodę z łódki i z pana wiosłem powrócę do domu.
Ogarnęło mnie pragnienie szalone postawienia na swojem.
— Proszę na moją łódź, ani chwili do namysłu, łódkę przyholuję do brzegu.
Głos mój miał widocznie szczególny akcent, gdyż nieznajoma nie opierała się więcej. Spojrzała na mnie badawczo, oczami, które błyszczały nawet w nocy. Oczy jej na tle jasnej, drobnej twarzy i ciemne wyraziste brwi rysowały się malowniczo na białem czole pod gładko zaczesanemi włosami ciemnemi, okrytemi kwiecistą chusteczką. Powstała i znowu zawahała się, chwiejąc się na łódce, niezdecydowana.
— Proszę panią — powtórzyłem z naciskiem.
Podała mi obie ręce i niesłychanie zręcznie przeskoczyła z chyboczącej się łódki na moją łódź. Trzymając mocno jej drobne dłonie, posadziłem ją na ławeczce i wówczas dopiero jąłem przymocowywać do siebie obie łodzie. Gdy skończyłem i łańcuch wyprężył się, utrzymując za sobą w należytem posłuszeństwie łódkę przybyłej, wtedy, biorąc za wiosła, spojrzałem na swego gościa. Patrzyła na mnie ciekawie. Uśmiechnąłem się.
— Musimy się sobie przedstawić. Jestem Pobóg... z Krąża.
Cofnęła się zdumiona, brwi na jej czole jasnem zbiegły się w śliczny łuk.
— Pan żartuje!... czyżby to był dalszy ciąg mojej przygody?... Pobóg z Krąża?!... mógł pan również powiedzieć... upiór z Krąża, bo to na jedno wychodzi.
Zrobiło mi się dziwnie przykro.
— Więc i pani.....
Nie skończyłem, gdyż ona podała mi żywo rękę i uśmiechnęła się bardzo wdzięcznie.
— Przepraszam pana, ale zestawienie tych nazwisk!... Na upiora pan nie wygląda. Zresztą... nawet upiorowi dziękowałabym za ocalenie mię od niebezpieczeństwa, w jakiem byłam. Nazywam się Teresa Orliczówna, a mieszkam obecnie u mego stryja Orlicza w Porzeczu. Wyjechałam sobie daleko, co prawda na rzekę, na spacer, zamyśliłam się, wiosło mi się zsunęło do wody, nie mogłam go już uchwycić i taka przygoda! Wszak to już późna noc.
Zapaliłem zapałkę i spojrzałem na zegarek. Była godzina dwunasta. Przeraziła się, gdy to usłyszała.
— Cóż ja teraz zrobię? — załamała ręce.
Przy blasku zapałki błysnęły mi jej oczy żywym ogniem, cała twarz wydała się Kameą. Smukła postać ciemno ubrana, była zręczna a silna.
— Już wiem! — zawołała z zapałem. — Dopłyniemy do brzegu, naprawimy łódkę i z pożyczonem od pana wiosłem wrócę do domu. O ile mi pan zechce w tem wszystkiem dopomóc.
Gdy wyraziłem wątpliwość naprawienia łódki bez żadnych narzędzi i materjałów potrzebnych, zasępiła się znowu. Zacząłem ją tedy uspokajać. Oto odpocznie na brzegu, osuszy się przy ognisku i o świcie sam ją odwiozę do Porzecza.
Uśmiechnęła się.
— Ale właściwie to ja nawet nie wiem, kto pan jest? Pobóg z Krąża, to wygląda baśniowo. Od czasu, jak mieszkam w Porzeczu, pałam pragnieniem poznania tego zaczarowanego zamczyska, ale zwiedzać go podobno nie można, u państwa Zatorzeckich stryj nie bywa, wybrałam się przeto sama łodzią, by zobaczyć choć zdaleka tę legendarną miejscowość. A tu raptem pan, spotkany na rzece jak zbawienie i... Pobóg z Krąża. Nadzwyczajne!
Dopłynęliśmy znowu do tego miejsca, które mnie tak zainteresowało, gdym zwiedzał las onegdaj. Olbrzymie sosny i jodły zwieszały tu swe gałęzie nad ciemną wodą i zdawały się sięgać granatowego stropu nieba.
— Opowiem pani, dlaczego jestem w Krążu, ale teraz przybijamy do brzegu.
— Pod te jodły?...
— Tak, jesteśmy jak w puszczy dziewiczej. Nie będzie tu niestety tygrysów, szakali, ani okularników — zaśmiałem się. — Najwyżej wystraszymy dzika.
— Czy to konieczne wylądowywać?... Możemy przecie odrazu popłynąć w górę rzeki, o ile pan taki uprzejmy i chce mię odprowadzić.
— Rozpalimy ognisko, pani się ogrzeje i wysuszy sobie ubranie i obuwie...
— Ach, to mi nie zaszkodzi, jestem zdrowa. A te lasy pewno należą już do Krąża, blask ognia gotów ściągnąć kogo ze straży, zrobią nam nieprzyjemność.
— Biorę to na siebie, proszę być spokojną. Wysiadamy.
Wahała się, nie była pewną, co robić. Ująłem ją silnie za obie ręce i prawie zniosłem z łodzi na brzeg. Był suchy i bujną trawą porosły. Stanęła bezradnie pod jodłą, drżała trochę, nie wiem ze zmęczenia, czy z lęku, który w niej odczuwałem.
Umocowawszy łódź przy grubym pniu drzewa, skłoniłem się przed nią, ledwo majaczącą w gęstym cieniu jodeł.
— Proszę, niech pani przestanie uważać mnie za upiora. Jestem Pobóg, ale żywy i nic z Krążem nie mający wspólnego, bo zaledwo od tygodnia tam mieszkam i już prędko opuszczę ten, istotnie zaczarowany zamek. Jestem bardzo rad, że w swojej, również przypadkowej wycieczce na rzekę, spotkałem towarzyszkę. Bądźmy przeto jak pątnicy zbłąkani w puszczy, którym wesoło i dobrze. Zabieram się do rozpalenia wielkiego ogniska...
— Ja panu pomogę, urządzimy olbrzymi stos! — zawołała nagle rozweselona, z ożywieniem.
Trochę po omacku szukaliśmy suchych gałęzi. Obłamywałem susz z niskich odziomków jodeł i wkrótce zapaliłem stosik. Ona rzuciła nań również sporą więź chrustu, buchnął duży płomień, rozjaśniając na kilka metrów przestrzeń przed nami.
Panna Teresa krzątała się żwawo i ciągle podsycała ognisko. Była ożywiona, swobodna i bardzo miła. Wysoka, smukła, ale nie chuda, zgrabna, w ruchach dziwnie harmonijna i proporcjonalna. Śliczne ciemne oczy ocienione ładnie, wdzięczyły się mimowoli; ale nie było w niej kokieterji robionej, lecz naturalny porywający wdzięk. Ubrana w ciemną lekką sukienkę, za całą ozdobę miała białą i świeżą szyję, ładnie wychyloną z wycięcia sukni, oraz czerwoną, kwiecistą chusteczkę, osłaniającą włosy. Jest szatynką. Nie jest piękną klasycznie, lecz bardzo przystojną, a przedewszystkiem niesłychanie uroczą w swym naturalnym wdzięku. Może mieć dwadzieścia lat najwyżej. Usta soczyste jak świeże jagody, uśmiechały się tak cudownie i tak zaraźliwy był jej wesoły śmiech, że doprawdy czułem się podniecony i sam nie wiem, dlaczego szczęśliwy. Rozbawiliśmy się przy ogniu jak dzieci. Wtem ona załamała ręce komicznym gestem i zawołała:
— Och, jaka ja głodna!
Rozłożyłem ramiona bezradnie.
— Cóż robić i ja jestem głodny..
Zaśmiała się.
— Tak, na to rady niema, trzeba być wytrwałą do rana.
— Wie pani co? Łapmy raki, wiem, że tu są, na ogień dadzą się przywabić.
— W czemże je ugotujemy, choćbyśmy nałapali.
— Prawda! Ale widziałem tu w dzień maliny, to gdzieś blisko. Chodźmy szukać!
— Doskonale! Zaraz, weźmiemy pochodnię.
— Czy i pani także? może jedna wystarczy.
— Będzie jaśniej.
Chwyciła płonącą gałąź, ja drugą i świecąc przed sobą, poszliśmy naprzód. Trafiliśmy na krzaki malinowe, lecz jagód niełatwo było znaleźć, mnie też wcale nie o to chodziło.
Mogłem podziwiać zręczność i swobodę ruchów młodej dziewczyny, mogłem patrzeć w jej oczy, które przy blasku ogni wydawały się nalane złotemi iskrami i tak gorące, tak pełne niewysłowionego czaru, że czułem, iż tracę głowę. Czyżby to był mój typ kobiety, niespotykany dotąd, a wymarzony, jedyny?...
Udało mi się spostrzedz gałązkę oblepioną malinami, które przy świetle ogni wydawały się ciemne, jak granaty. Zerwałem ją i podałem mojej towarzyszce. Klasnęła w ręce z radością.
— Wspaniale! ale i pan musi jeść razem ze mną.
— W takim razie pani będzie mi sama podawała jagody do ust — zaryzykowałem.
— Zrobimy inaczej — o tak!
Całą gałązkę z maliną podała mi z oddali, sam zerwałem ustami jagodę z szypułki, nie było to jednak to, czego chciałem. W ten sposób podała mi kilka gałęzi z jagodami z wytworną swobodą i wdziękiem. Byłem jej wdzięczny za ten takt, sam nie rozumiejąc czemu. Nareszcie żagiew jej płonąca zgasła. Jakiś szatan podszepnął mi, by i swoją zgasić, zrobiłem to bez zastanowienia, tak zręcznym manewrem, iż była pewną, że stało się to mimowoli. Ogarnęły nas ciemności tem większe, że i ognisko w oddali przygasło. Chwyciłem rękę dziewczyny z pragnieniem przyciągnięcia jej do siebie. Byłem jak pijany, przyznaję. Lecz w swych zapałach doznałem zawodu. Panienka zaśmiała się z wesołą swobodą i zawołała:
— O nie, panie, mamy się przewrócić oboje przez jaki pień, to już lepiej niech każde z nas o sobie myśli.
Pobiegła naprzód, wołając trochę zdyszanym głosem, czy może tak mi się tylko zdawało:
— Proszę podążać za mną, ja widzę w nocy, jak kot!
Czułem się wobec niej zmieszanym, było mi przykro, iż mogła odgadnąć moje agresywne intencje.
Panna Teresa dobiegła pierwsza do ogniska i podsyciła je tak, że zapłonęło jaskrawo. Wtedy spojrzała na mnie poważnie, ale ujrzałem w jej oczach jakiś płomyk, którego przedtem nie było. Głos jej też zabrzmiał trochę sztucznie, gdy przemówiła:
— Możebyśmy jednak popłynęli już w górę rzeki, o ile pan...
— O ile ja panią odprowadzę na swojej lodzi?... oczywiście, że tak, ale jeszcze nie w tej chwili, trzeba poczekać świtu.
— Dlaczego? lepiej teraz płyńmy, taka cicha, śliczna noc.
— Tak nam tu dobrze przy tym ogniu, tak zacisznie... czy pani nie uważa?
— Tak!... tu jest ślicznie, dziwnie bajkowo — uśmiechnęła się szczerze.
Przez chwilę zatonąłem oczami w jej oczach, ona poczerwieniała ogniście, lecz oczów nie spuściła, i piłem z nich czar szczególny, nowy dla mnie a wprowadzający mię w zachwyt, w jakieś niemal religijne uwielbienie.
— Pozostańmy dziś razem do świtu. Niech pani spocznie o tu, na pniu, — usiadła posłusznie — ja obok Pani... o tak, tak nam będzie dobrze — ulokowałem się na trawie niedaleko jej kolan.
— A teraz opowiem pani, czy może przekonam ostatecznie, że nie jestem upiorem z Krąża, jakkolwiek jestem Pobóg.
I zacząłem jej opowiadać o sobie. Słuchała tak, jak kobieta subtelna słuchać potrafi. Patrzyła na mnie, Przysłaniając czasem rzęsami oczy, czasem źrenice jej spoczęły na czarnej masie drzew, a wtedy wydawały się ciemne jak toń rzeki wśród nocy. Gdy utkwiły chwilami w płonącem ognisku, nabierały blasków nieopisanych, zdawały się palić, jak złote topazy, przepalać swym żarem, wyrazem czarować.
Gdy opowiadałem o Krążu i o tem, jak sny moje Znalazły tam wytłomaczenie, aczkolwiek jeszcze niezrealizowane, słuchała z wyjątkowem skupieniem, nie puszczając ze mnie oczów, a usta świeże rozchylały się z zaciekawieniem i była tak ładna w tem zasłuchaniu się, Ze chwilami gubiłem wątek opowiadania, wpatrzony nią.
W pewnej chwili, gdy po jakiemś zdaniu umilkłem, panna Teresa rzekła swym niskim, miłym głosem:
— Od czasu, gdy znam tę okolicę, przebywając w Porzeczu, zawsze słyszałam, iż Krąż jest Pobogów. Zatorzeckich nazywają tu uzurpatorami. Pana Gabrjela Zatorzeckiego widziałam parę razy z daleka; jest niesympatyczny. No, a tak zwaną babcię Gundzię, której się wszyscy boją i nazywają jeszcze Herodem w spódnicy, ja uważam przedewszystkiem za bardzo nieszczęśliwą kobietę. Zdaje się, iż życie nie szczędziło jej bólów i trosk. Mam wrażenie, że przyczyną tego jest jakiś straszny ciężar moralny, który ta kobieta dźwiga przez całe życie.
— Jak ją pani świetnie scharakteryzowała! — zawołałem, zachwycony przenikliwością młodej dziewczyny. Poczem zwierzyłem się jej ze swoich spostrzeżeń co do babki Gundzi i z tego, że mnie zaszczycała większemi względami niż innych, co przypisywałem mojemu odnoszeniu się do niej.
— Tak, to możliwe, lecz panią Zatorzecką uważają tu jednak za bardzo przebiegłą osobę, więcej... za chytrą, której uczucia są zawsze retuszowane własnym interesem i korzyścią. Może przeto?... Nie chcę jej posądzać.
— Rozumiem panią. Może babce chodzi o zjednanie mnie dla siebie, gdyż poczuwa się do winy wobec mnie, jako Poboga? Ale ja wszak nie występuję z pretensjami.
— A właśnie wtedy pani Zatorzecka wykazałaby prawdziwe oblicze. W każdym razie obecność pana w Krążu nie sprawia jej zapewne zbytniej przyjemności. Przepraszam, że pana może rozgoryczam, ale mówię tylko to, co mi na myśl nasunęło pańskie opowiadanie.
— To słusznie, pani ma rację, gdyż czuję się wogóle w Krążu intruzem i dlatego... wkrótce stąd wyjadę...
Powiedziałem to trochę niepewnie, patrząc w jej oczy.
Zapłonęła ślicznie i zawołała żywo:
— Jakto? i nie zbada pan bibljoteki, nie będzie pan szukał testamentu?...
— Czy to warto, proszę pani?... Paschalis, powtarzam, to stary maniak...
— Wszystko jedno, ale dla własnej przyjemności, dla własnego doświadczenia szukałabym koniecznie.
— Tak pani radzi?’...
— Stanowczo, panie, przecie to bardzo ciekawe, a przytem sny pańskie w zestawieniu z zeznaniami Paschalisa, to tak zgodny akord i tak fascynujący, że nigdybym się nie wyrzekła sposobności zbadania podobnej tajemnicy.
Zamyśliła się chwilę i nagle rzekła z zadziwiającem przeświadczeniem:
— Ja wierzę w takie nadprzyrodzone wróżby i wiem, że sny to coś niesamowitego, co nieraz kieruje czynami i przeznaczeniami ludzi. Krąż jest wszakże symbolem wielkiej krzywdy, a krzywda — to niesłychanie krucha i ruchoma opoka, na której nie ostoją się najpotężniejsze gmachy. Niech pan rozpocznie poszukiwania.
Patrzyła na mnie chwilę i uśmiechnęła się.
— Pan się dziwi zapewne, że tak namawiam na to, by Pan szukał tego testamentu?... Bo mnie historja Krąża wyjątkowo zainteresowała i ze względu na nią samą i z powodu, że mi przypomina coś równie tajemniczego w naszej rodzinie. To także smutna legenda, nawet o wiele zdaje się smutniejsza, niż ta, którą zawiera Krąż. I tam źródłem jest wielka krzywda... lecz...
Umilkła, przybladła.
— Nie mówmy o tem...
— Owszem, niech pani mówi, powiedziałem pani wszystko o sobie, słuchała pani tak ślicznie, czy ja nie zasłużyłem na zaufanie pani?...
— Historja pańskiej rodziny jest mniej smutna, nasza jest tragiczna...
— Proszę, niech pani mówi... błagam panią.
— Czy pan wie, że matka i ja nikomu tego nie opowiadałyśmy?
Skłoniłem przed nią głowę poważnie, chciałem ująć jej rękę, lecz... bałem się ją spłoszyć. Ona uśmiechnęła się.
— Gdyby mi kto przepowiedział dziś rano, że tej nocy będę swoją historję rodzinną opowiadała... Pobogowi z Krąża... w lesie, sam na sam przy ognisku... myślałabym, że ta wróżba zwarjowana przepowiada chyba... śmierć.
Rzuciłem się do niej i porwałem jej ręce.
— Niech mię pani nie nazywa Pobogiem z Krąża! Z Krążem nic mię nie łączy, prócz nazwiska. Nic więcej!
— Proszę... niech pan puści moje ręce — szepnęła dziwnie miękko, z takim wdziękiem, że znowu musiałem opanować się, by nie okazać jej zbyt wiele uczucia.
Cóż za urok wiał od tej kobiety!... co za urok!! popatrzyłem jej długo, mocno w złociste, pełne iskier oczy i wolno, schylając nisko głowę, przysuwałem jej rączki zduszone w moich dłoniach do ust. Gdy wargi moje dotknęły i wpiły się w jej paluszki, zadrżała silnie, podrywając się z siedzenia, ale ją zatrzymałem i w upojeniu, odwracając jej ręce, wtuliłem usta w jej ciepłe, miękkie dłońki, dygocące jak schwytane ptaki. Czułem, że i ona traci władzę nad sobą i byłem szczęśliwy. Spojrzałem w jej oczy. Lekka mgła przysłoniła jej blask. Był taki moment, że jeden cień zachęty z jej strony, jeden kokieteryjny uśmiech, a byłbym ją porwał w ramiona... Ale nic z tego. Wysunęła ręce z moich rąk. Patrzyła na mnie Ppoważnie głębinami swych oczów promiennych, lecz usta jej były bez uśmiechu, tylko, uroku pełne, nakazywały siebie cześć i uwielbienie.
Trwało to względnie długo. Wtem ona zatrzepotała rzęsami niespokojnie, rozejrzała się dokoła i palcami, trochę nerwowo zacisnęła sobie oczy. Zbliżyłem się do niej o krok, nie cofnęła się... Patrzyła na mnie uważnie, może trochę jak pogromca, w każdym razie ten mój pogromca był śliczny, ja zaś byłem już daleko od zakusów napastniczych. Nie mogłem się jednak powstrzymać, by znowu nie ująć łagodnie, lecz stanowczo, jej ręki, którą poraz drugi podniosłem do ust. Dłoń jej drobna nerwowa lecz silna, drżała w mojej. Odczuwałem to wyraźnie panowałem nad sobą, by zachować spokój. Kobiety łatwo odgadują, na którego mężczyznę robią wrażenie; wykluczam tu kobiety zarozumiałe, kobiety papugi, którym się zdaje w ich naiwności, że wszyscy za niemi szaleją i które czcze komplementy biorą za najlepsze momenty. Ona do tych nie należy.
Rzęsy jej opadły na policzki, zakrywając blask jej źrenic, ale była w tej chwili w nowym uroku i jeszcze bardziej ponętna w tem zmięszaniu cudownem.
Nie chciałem nadużywać chwili, więc pieściłem jej rękę i rzekłem półszeptem, prawie pieszczotliwie:
— Proszę, niech pani opowie historję, czy legendę rodziny. Słucham całem sercem, jak człowiek bardzo pani oddany, któremu pani może zaufać i wierzyć.
Uśmiechnęła się do mnie trochę smutno. Nagle promień złoty trysnął z jej oczów przedziwnym blaskiem.
— Czy pan wie, dziś noc świętojańska? noc Kupały, wróżb... i kwiatu paproci? Możemy tu sobie na rzece u rządzić sobótki.
— Wolę kwiat paproci, gdyż przynosi mi szczęście i upaja urokiem — rzekłem, patrząc na nią.
— Za ciemno, niestety, by go szukać — zawołała żałośnie. — Kwiat paproci kwitnie w nieprzebytych kniejach.
— Ja go już znalazłem i patrzę na niego, jak na cudne zjawisko.
Brwi jej drgnęły, blask oczów przyćmiły na chwilę długie rzęsy. Była w łunie rumieńca...
Ale się wnet ocknęła, spojrzała na mnie z wesołym uśmiechem.
— Znaleziony na rzece... nie należy do legendy...
— Nie chcę legendy — wolę szczery urok, bo taki czar nie rozwiewa się we mgle złudzeń...
Wszak nie jesteś złudą? — dokończyłem w myśli — gdy wtem ona odsunęła się, podnosząc dłoń do góry.
— Cyt! panie... to noc czarów, coś tu błądzi... pan nie słyszy?
Oczy jej nabrały innego wyrazu, rozszerzyły się jakby przerażone... Podniosła głowę, nasłuchując.
— Ktoś tu się skrada — szepnęła spłoszona.
Rozejrzałem się, jakiś szelest istotnie dał się słyszeć, jakby czyjeś kroki.
— Kto tam? — zawołałem ostro.
Z ciemności wyłoniła się ciężka, ogromna postać borowego Krzepy.
Uspokoiłem tedy pannę Teresę i powitałem starego. Zręcznie udał zdumienie poznawszy mnie, jakoby dopiero teraz. Skłonił mi się wpas, ale na moją towarzyszkę patrzał podejrzliwie. Wyjaśniłem mu sytuację i wskazałem na zepsutą łódkę panienki z Porzecza, pytając, czy się nie da naprawić. Stary rozchmurzył się odrazu, obejrzał, fachowo stateczek, uznając go za niemożliwy do naprawy bez stolarskiego warsztatu. Poczem jął przepraszać nas za swoje najście, tłomacząc się, że zwabiło go ognisko w borze. Ja zaś istotnie byłem na niego wściekły. Przerwał nam tak cudowną chwilę. Opowiadanie nie doszło już do skutku. Terenia, bo tak ją będę nazywał, była spłoszona i wyrywała się, by odpłynąć do Porzecza. Niedorzeczne miała pomysły, najpierw, że popłynie sama na mojej łodzi, potem, że powiezie ją Krzepa, ale spojrzałem na nią tak znacząco i kategorycznie, że zaniechała te swoje, projekty.
Krzepa twierdził, jakby w myśl moją, że odpływać jeszcze zawcześnie, trzeba czekać świtu, poczem flegmatycznie ulokował się przy ognisku. W pewnej chwili rzekł, patrząc to na mnie to na Terenię.
— Dziś noc Kupały — święta noc... A państwo nie zapalą sobótek... na rzece?.... Dziś wróżby pewne....
Milczeliśmy oboje, trochę zmieszani. Więc stary zagadał inaczej:
— Tak samo, dawno już dawno, siedzieliśmy, przy ogniu w borze z panem Marcelim Pobogiem i jego zoną, gdy po powstaniu i po ozdrowieniu pana, uciekali oboje zagranicę w przebraniu chłopskiem. Jaśnie pan podobny do pradziada Hieronima, że aż dziw bierze patrzeć, ale podobny i do dziada Marcelego, to mi się tak majaczy jakby to były tamte czasy i.... tamta para jaśnie państwa.
Łuna różowa od ognia, pokrywająca twarz Tereni zapłonęła żywiej. Spojrzała na mnie, lecz, ujrzawszy mój wzrok, utkwiony w sobie, odwróciła oczy na Krzepę.
— Opowiedzcie, jak to było — zaproponowała staremu.
Ucieszył się i zaczął snuć jedną z tych historji-baśni, jakie się słyszy niemal w każdej rodzinie, w której dziad lub ojciec przelewał krew za Ojczyznę, by tułać się potem bezdomnym, z rozpaczą w duszy i ranami na ciele. Mój dziad Marceli był podwójnie bezdomnym, bo wydziedziczonym z własnej rodziny za miłość.
Terenia słuchała w skupieniu, wreszcie, gdy Krzepa mówił o młodej nieszczęśliwej pani, ciężki los tułaczki dzielącej z mężem, wyzutym z ojczyzny i z majątku, — spytała starego:
— Czy ojciec pana Marcelego, pan Hieronim wiedział o wielkiej miłości synowej dla syna?
— Jakże! — oburzył się Krzepa — wiedzieć to wiedział, ale, że pan Marceli był bogaty, a pani biedna, to starszy pan mówił zawsze, że dla majątku wyszła za pańskiego syna, co już było nieprawdą, bo pan Marceli, jak brał ślub, to już po wydziedziczeniu. Ale to była święta pani. Wiedział o tem pan Hieronim, tylko wiedzieć nie chciał.
Stary opowiadał dalej różne szczegóły z życia moich dziadów, a gdy mówił o pradziadku Hieronimie, twarz jego nabierała jakiejś grozy szczególnej. Oboje z Terenią słuchaliśmy w milczeniu i czułem, że nie tylko mnie, lecz i jej dobrze jest przy tym ogniu, w lesie, w nocy, pod ciemnym stropem, usianym gwiazdami. Odczułem, że nie tylko we mnie, lecz i w niej budzą się uczucia, nieznane dotąd a dziwnie dobre i słodkie, może upojne. Często oczy nasze spotykały się z sobą i nie rozbiegały spłoszone, przeciwnie, tonęły w sobie z zaufaniem jakbyśmy byli bardzo blizcy i drodzy. Że ona doznawała tych samych wrażeń, byłem prawie pewny. A może nawet nie tylko my oboje, lecz i Krzepa ulegał tej hypnozie dziwnej, porywającej ku sobie nasze duchy i.... serca.... bo w opowiadaniu dziada były zwroty, które mogły nasuwać podobne przypuszczenie. Raz naprzykład patrząc dyskretnie na Terenię, zrobił jakby luźną uwagę, skierowaną niby do mojej babki, żony Marcelego.
— Bywa czasem, że Pan Bóg w ciężkich opresjach zeszłe taką niewiastę co jest jakby anioł żywy ze skrzydłami, które zwinął dlatego, żeby ludzie odrazu nie padli na kolana i nie całowali stóp. Do takiej niewiasty człowiek odrazu się garnie, jak dziecko do matki, bo to moc od Boga dana, że jedno do drugiego popycha i przykuwa ich do siebie na wieki....
Umilkł jakby nam dał czas do refleksji. Poczem rzekł znowu z dziwną siłą:
— Taka niewiasta zesłana od Boga, to przeznaczenie i ono poprowadzi tam, gdzie trzeba, gdzie Bóg wskazuje palcem świętym, żeby do tego iść, nawet przemocą iść, i zabrać sobie to, co Bóg człowiekowi przeznaczył. A tego czasem jeden człowiek... i... nie potrafi... Dlatego Bóg zsyła niewiastę do pomocy i dla lepszej wiary i dla większej ochoty....
Aluzja do Krąża i Tereni była aż nadto wyraźna, przynajmniej dla mnie. Dobrze powiedział kiedyś Korejwo o Krzepie: „mądry to jest dziad.... o mądry!!“
Terenia jakby również zrozumiała aluzję starego borowego, stała się trochę sztuczną. Odczułem w niej pewien niepokój, ale był on dla mnie miłym. Umyślnie nagadałem do starego na inny temat, by wrażenia jego słów nie osłabić. Chwile milczenia jednak zapadały coraz częściej, rozmowa rwała się, bo borowy uparcie wracał do jakichś proroczych zwrotów. Krzepa wyglądał jak wróż słowiański w tę noc Kupały, który przy ognisku wspomina przeszłość i nowe przepowiada losy. Postać jego olbrzymia, oświetlona blaskiem płomieni, na tle ciemnych zwalistych gałęzi jodeł, miała w sobie potęgę i majestat weterana. Twarz jego dużą, ogorzałą, z głębokiemi bruzdami na wysokiem czole, ozdabiały obfite wąsy białe jak mleko. Z pod siwych nawisłych brwi patrzyły jasne, mądre oczy, otoczone siecią drobnych zmarszczek. Szpakowaty czub nad czołem jeżył się zawadjacko. Cechowała go szczerość i łagodność, wzbudzająca zaufanie. Uśmiech starca był pociągający, a z pod białych wąsów błyskały zęby prawie młodzieńcze, pomimo iż Krzepa ma z górą siedemdziesiąt lat. Mówił głosem miłym i dźwięcznym. Wreszcie słaby brzask jął przesiewać swe srebrne pyły, oksydowane mrokiem po przez gałęzie niebotycznych jodeł. Rzeka pokryła się siwą ołowianą omastą. Chłód powiał od wody, nagły szum przeleciał po czubach drzew, jakby przeszedł po nich dreszcz budzącego się lasu.
Świtało!
Ciszę ogromną, ciszę senną, prawie mistyczną w borze, zaczęły mącić lekkie kwilenia ockniętych ptaków. Głosy niepewne, słodkie, pojedyńcze, zlewały się z sobą w jedną harmonję, coraz głośniejszą i obfitszą w tony i melodje. Powstawała codzienna pieśń na chwałę poranku!... Szczególny nastrój zapanował w całej naturze, nastrój tak podniosły, że chciało się wykrzyknąć z piersi pełnej wzruszenia:
— Alleluja! Alleluja!...
Spojrzałem na Terenię i jednocześnie ona i ja powstaliśmy z naszych miejsc.
— Świta — szepnęła uroczyście.
— Tak, świta! — powtórzyłem. — Ten brzask srebrno-błękitny robi na mnie wrażenie nagle otworzonego oka pięknej kobiety po rozkosznym śnie.
Usta jej skrzywiły się lekko.
— Ja innego doznaję wrażenia. Poranek to jakby słodki uśmiech przyrody do Boga, uśmiech dziękczynny za łaskę światła i za nadzieję dnia, więc odrodzenia po ciemnościach. Zdaje mi się również, że i ci śpiewacy leśni wznoszą swoje skromne hymny do Boga za cud świtu, za błogosławieństwo istnienia we wszechświecie, za to, że są atomem bóstwa, dźwięku, piękna w potężnym zespole boskiej przyrody. Słyszy pan... już cały bór gra... To pieśń codzienna, a co dzień nowa, bo co dzień inne, choć pozornie te same uczucia serdeczne ją tworzą. Ta sama, a jednak zawsze inna wdzięczność przepełnia te drobne jestestwa, głoszące chwałę Bożą.
— Pani jest głęboko wierzącą, czy też wyobraźnię swoją dostraja pani panteistycznie do największej i najpiękniejszej fantazji, jaką jest religja... wiara?...
Spojrzała na mnie uważnie.
— Religja nie jest fantazją, lecz prawdą, a zatem i wiara w tę wielką prawdę nie może być oparta na wyobraźni, lecz na głębokiem wewmętrznem przekonaniu.
— Jaka pani szczęśliwa! — wykrzyknąłem z zachwytem.
— Tak — odrzekła z prostotą — przyznaję, ze, wierząc, już przez to samo czuję się szczęśliwą, ale...
— Niech pani dokończy.
— Ale... najszczęśliwszą czuję się dlatego, że mam odwagę swojej wiary, że się jej nie wstydzę nie uważam się za naiwną — wierząc. Przeciwnie, jakkolwiek bardzo daleka od wszelkiej doskonałości, wiem, że jestem na drodze oświetlonej majestatem prawdy, która wiedzie tam, gdzie króluje mądrość niezgłębiona a wszechmocna.
Patrzyłem na nią z podziwem. To mówi dziewczyna tak wytworna, inteligentna, światowa?... nie spotykałem tego dotychczas u panien nowoczesnych... czy może tylko nowocześnie nastrojonych.
— Ma pani rację... odwaga przyznania się do bezwzględnej wiary to dzisiaj może... druga wiara. Czy jednakże pozostanie pani z tym cudem w duszy na całe życie? czy piękno życia, pokusy świata, nie zasłonią pani owego majestatu, który opromienia jej teraz drogę tak wyłącznie? Czy to światło nie zostanie przyćmione przez inny jakowyś blask przepyszny, nasiąkły purpurą czysto ziemskich i ludzkich namiętności... zachwytów?
Zamyśliła się chwilę, poczem spojrzała na mnie poważnie.
— Nie, panie... sądzę, że napewno nie!... Wszak nawet wybuch wulkanu i potężne stosy jego iskier-płomieni nie zaćmiewają blasku gwiazd, świecących na firmamencie, nie zgaszą jednej gwiazdki, pomimo, iż narazie wydać się nawet mogą o wiele świetniejszem zjawiskiem i większą potęgą. Jednak wulkan gaśnie, a gwiazda świeci, wulkan wystyga, a gwiazda świeci wiecznie... Taką gwiazdą jest wiara duszy ludzkiej.
Wpatrywałem się w nią z zachwytem czysto estetycznym, pochłaniałem ją wzrokiem zapewne zbyt zachłannym. Musiała coś dostrzedz w moich oczach, co ją uderzyło lub się jej nie podobało. Zmieszała się nieco i nagle zawołała innym tonem:
— Już świt jasny! odpływam do domu. Do widzenia panu. — Podała mi żywo rękę.
Zatrzymałem jej dłoń w swojej ręce, zapominając o Krzepie.
— Pani jest cudownym misjonarzem moim, gotów jestem być najtępszym poganinem i jaknajdłużej, byłe słuchać pani głosu, widzieć jej zapał...
— Ale pan poganinem nie jest, spodziewam się?
— Mniej więcej... Pragnąłbym, aby pani mię nawracała, może wtedy...
— Dobrze — zaśmiała się, przerywając — zaczynam od tego, że skieruję obecnie pańskie kroki do Krąża, ja zaś odpłynę z panem borowym. Wszak prawda?...
Za ten jeden uśmiech, skierowany do Krzepy, można było upaść jej do nóg. Mnie on jednak rozgniewał, gdyż nie był dla mnie....
Zapowiedziałem jej kategorycznie, że ją odwiozę do Porzecza, lecz ponieważ i Krzepa stanowczo ofiarował się wiosłować, nie było rady. Popłynęliśmy tedy we troje.
Byłem zły na starego, ale on swoją atencją dla Tereni przejednał mię wkrótce zupełnie. Płynęliśmy w najlepszej harmonji na rzece czystej, jak płynny kryształ, w różach wschodu słońca, w powietrzu wprost lazurowem, pełnem zapachów kwiecia i świeżości. Przyśpiewywały nam chóry ptaków, zgodną symfonją leśnej lutni. Jaskółki, fruwając nad rzeką, spadały niekiedy na wodę, by, musnąwszy ją białym brzuszkiem, błysnąć granatową strzałką skrzydeł i znowu krzyżykiem zarysować się na błękicie nieba. Było trochę chłodno, nie miałem na sobie palta, by okryć Terenię. Krzepa zaproponował jej swoją świtę, lecz nie chciała, twierdząc, że jej ciepło. Różowe jej ciało prześlicznie prześwitające przez ciemną lekką, przezroczą tkaninę rękawów i ramion, drżało wyraźnie, policzki jej płonęły, jak zorze poranne, była ponętna, świeża i przedziwnym urokiem owiana, jak kwiat wiosenny wronią. Milczeliśmy oboje, Krzepa tylko mówił coś, czego zdaje się nietylko ja, ale i ona nie słuchała wcale. Śliczne ręce swe zanurzyła w wodzie, zamyślona, ja zaś, patrząc na nią, pytałem jej i siebie: Czy ty jesteś tą, której dotąd nie znalem, tylko przeczuwałem twoje istnienie. Czy to ty wyśniona, wytęskniona.
— Czy to ty?... — pytałem, patrząc na wdzięczną postać siedzącej naprzeciw mnie, zdaje się tak bliską, a tak jednak daleką, ale już nie obcą, pomimo, że przed kilku godzinami nie wiedziałem nawet o jej istnieniu.
Musiałem to sobie uświadomić, gdyż wrażenie było takie, że znam ją od bardzo dawna i że jest moją.
Szczególne!...
Drgnąłem!... ujrzałem znowu jakby migawkowe zdjęcie wizji nawiedzającej mnie już parokrotnie. Ona... nieznana mi, wymarzona kobieta-idea, kobieta-sen, czy myt... na ławce kamiennej... z głową opartą o pień potężnego platana.... w oddali stary zgrzybiały pałac, jakieś góry dokoła... To ona napewno! moja kobieta — idea cudu życia, apoteoza szczęścia, to ona, ona!!...
Uniesiony byłem tem odkryciem i tą pewnością, co jak błyskawicą jaskrawą rozjaśniła mi mózg i natchnęła błogosławionem szczęściem. Nie było w mej duszy miejsca na analizowanie tego uczucia niesłychanej błogości, że odnalazłem Ją, nie było we mnie ani atomu zwątpienia czy ironji samokrytycznej, która tak często zakrada się w podświadomość moją: podgryza, jak złośliwy podjadek, największe zapały i pragnienia. Szczególnie względem kobiet doznawałem często podobnych objawów, stawały się one zawsze klęską moich zachwytów. Zawsze ironja tkwiąca we mnie, jak żądło w szerszeniu, choćbym o niej chwilowo zapomniał, przypominała mi o swojem istnieniu zjadliwem ukłóciem, budziła moją czujność, zaostrzała uwagę. Raz ocknięta rozrastała się jak pasożyt i czyniła w uczuciach moich wyłomy przerażające. W kobietach naprzykład, które mi się podobały, odkrywała z niepojętą zręcznością najbardziej ukryte skazy. Ach, nietylko na tem polegała jej złośliwość, bo jeszcze szydziła z mojej krótkowzroczności, z mojej wiary w daną kobietę. Wpływ tego żądła bywał zawsze jednakowy, ujemny i kategorycznie niweczący.
Czy i teraz będzie to samo?
Dotąd ironja śpi przyczajona. Jak skazaniec czekam zbudzenia się w mej duszy ironji i samokrytycznego sarkazmu, który jest jadem tejże ironji. Więc tymczasem marzę o Tereni, swobodnie... szczęśliwy.
Wycieczka nasza skończyła się inaczej niż pragnąłem. Gdy słońce było już wysoko, ujrzeliśmy wielką łódź, naprzeciw nas, oczywiście z Porzecza. Stryj Tereni, Orlicz, z dwoma wioślarzami, płynął na poszukiwanie bratanicy. Radość i szczęście na twarzy Orlicza, gdy ujrzał Terenię zdrową i bezpieczną, oraz ich obopólna serdeczność, uświadomiły mię łatwo, jak ona jest w domu kochaną. Wyjaśnienie Tereni jeszcze bardziej rozpromieniło oblicze obywatela, lecz moje nazwisko zrobiło na nim wrażenie, aż nadto znane mi już z Krąża, w tym wypadku może mniej jaskrawo uwydatnione, bo zaprawne pewną rezerwą i jakby podejrzliwością tego gentlemana. Zabrano mi Terenię. Orlicz, dziękując mi za opiekę, nadmienił coś w rodzaju lekkich zaprosin do Porzecza, które nie obowiązywały ani trochę, gdyby nie potężny wabik Tereni. W jej oczach ciemno-fijołkowych, iskrami gorącemi zalanych, ujrzałem wyraźnie pytanie „przyjedziesz?“ i jednocześnie prośbę „przyjedź“, co zdaje się ją samą odrazu zmieszało bardzo. Oczyma powiedziałem jej „przyjadę“ i, nie licząc się zupełnie z obecnością Orlicza, rękę jej przytuliłem do ust ze czcią.
Powróciłem do Krąża jak pod wpływem narkozy.
Terenia... Imię to przepełnia mię całego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.