Dziedzictwo (Mniszkówna, 1930)/Wagon kolejowy, 27 lipca

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Dziedzictwo
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Rob. Chrześc. S.A.
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wagon kolejowy, 27 lipca.

Dojeżdżam do Warszawy. Sprawa moja jest na lepszej drodze. W Krakowie wszedłem nolens volens w porozumienie ze stróżem domu, w którym mieszka pani Hańska, i poczciwy (oczywiście za pieniądze) cerber, obiecał zawiadomić mię natychmiast telegraficznie, skoro panie powrócą...
Tymczasem los chwilowo rozkapryszony na mnie, udobruchał się nieco, bo oto w restauracji hotelu Pollera spotkałem panny Renatę i Justę. Panna Justa ujrzawszy mnie, wrzasnęła tak, że wszyscy obejrzeli się przestraszeni. Gwałtownie robiła mi miejsce przy sobie, zapraszając do swego stolika. Jedliśmy razem obiad. Panny wracają z Krynicy. Rozmawialiśmy o wszystkiem i o niczem, jak to zwykle bywa przy tak małej znajomości. Justa rozrzucona jak wiatrak w wichurę, działa mi na nerwy ujemnie, istny młyn, mielący osypkę. Oczy wytrzeszcza szczególnie, z grymasem nieprzyjemnym. Czy to ma być wdzięk, czy oznaka temperamentu, którym się ciągle chwali, i który demonstruje? Nie, jest to raczej silna temperatura zmysłów zachłannych, ale nigdy nie iskra szczerego temperamentu. Główną rolę w niej gra pobudliwość namiętna, czysto fizycznej natury, polegająca na wrzaskliwości i wierceniu się jak bąk nakręcony. Skacze na krześle na widok każdego mężczyzny i aż na nią wary biją z nieukrywanego apetytu na owoce zakazane.
Panna Renata robi przy Juście wrażenie królewny, podobnie jak Terenia, tylko Renata piękniejsza klasycznie, Terenia zaś bardziej urocza, ale obie mają w sobie dystynkcję nieprzeciętną i wytworną.
Terenia ma naturę subtelną... zresztą Terenia... jest dla mnie wszystkiem, więc oceniać jej nie mogę... Panna Renata ma pewność siebie, samopoczucie istoty dobrze o sobie myślącej, co jednak przy posiadanych przez nią atutach jest mile widziane. Ale tupet Justy, jej widoczna zarozumiałość co do swojej osoby, obcesowość zalotna względem mężczyzn, razi i śmieszy.
Po obiedzie chciałem się pożegnać z pannami, gdy Renata, korzystając, że Justa wierciła oczami jakiegoś młodzieńca na sali, — szepnęła do mnie cicho:
— Chciałabym z panem pomówić parę słów o... Tereni...
Gorąca fala krwi uderzyła mi do głowy. Renata to spostrzegła, cień uśmiechu błysnął na jej twarzy Madonny, lecz był to uśmiech życzliwy. Zawahała się chwilę i szepnęła znowu:
— O piątej wieczór na dworcu kolejowym... czy dobrze?...
— Tak, pani.
Miałem jechać wcześniej, lecz oczywiście, zostałem. Punkt piąta byłem na dworcu. Za chwilę weszła Renata. Przywitaliśmy się przyjaźnie.
— Jedynie tu mogłam uciec niepostrzeżenie. Odjeżdżamy dopiero jutro rano. Justa z towarzystwem i Szrenicz pojechali na kopiec Kościuszki. Szrenicz jest w czarnej melancholji, bo Terenia... zdaje się... stracona.
— Jakto... stracona?...
Uczułem przykre dławienie, jakby mi kula utkwiła w krtani.
— No, skoro pan jest w Krakowie, sądziłam, iż pan wie już o wszystkiem...
— To jest, o czem, proszę panią?... Przyjechałem tu jedynie dla panny Teresy. Nie zastawszy jej, podążyłem za nią do Wiednia, ale i tam zawód, w hotelu zaś nie wiedziano, dokąd obie panie wyjechały. Odebrałem tylko list własny przeadresowany z Krakowa.
— Pisał pan do niej?
— Tak, z Krąża, lecz mam go w kieszeni. Gdy się dowiem, gdzie przebywa, napiszę znowu.
— Od kogo się pan dowie?...
Poruszyłem brwiami, byłem zły. Panna Renata podała mi rękę serdecznie.
— Przepraszam, nie chcę być niedyskretną, ale czy Pan wie, że z Terenią jest także...
— Młody Orlicz, który spotykał te panie w Wiedniu.
— Nie zawiodłam się na panu, umie pan walczyć z przeszkodami... Tego nawet nie wiedziałam, że on je spotykał w Wiedniu, sądziłam, że Hańska powiozła Terenię do Genewy, gdzie ten mizantrop siedzi jak mól w bibule. To jeszcze gorzej, że on zdecydował się jechać z niemi, bo plan Orlicza był inny. W każdym razie bardzo źle, że Terenia listu pańskiego nie otrzymała.
— Czy pani wierzy w spełnienie zamiarów Orlicza?
— Osobiście nie, bo... — zamilkła i poczerwieniała silnie.
— Bo co?... rozmawiajmy szczerze.
— Nie wiem, czy mam prawo tak otwarcie z panem mówić?
— Chyba cała rozmowa nasza, jej założenie nie jest niczem innem?... Spodziewam się, że nie będziemy grali z sobą w ślepą babkę?...
Pocałowałem ją w rękę. Sponsowiała jeszcze bardziej.
— Więc co zawiera to niedokończone słowo? — nagliłem.
— Dlaczego pan postąpił tak... z Terenią?
— To jest... jak?...
— No, chyba pan rozumie, po owym balu...
— Przepraszam, ale nie to chciała pani powiedzieć poprzednio. Proszę o tamtą pierwszą myśl.
— Terenia jest panem zajęta — zdawało mi się, że i pan?
Pomimo, iż uczułem w sercu niebo, ostatnie słowa panny Renaty sprawiły mi pewną przykrość.
— A ja, jak pani sądzi, odbyłem spacer do Krakowa i Wiednia, aby poznać panią... Hańską? Czy tak?... W Porzeczu zaległem placu, to prawda, lecz pani odczuła chyba atmosferę przy pożegnaniu i wyjątkową uprzejmość Orlicza? Taka wyskokowa gentelmenerja działa czasem trująco, zwłaszcza w takiej sytuacji, jaką była moja. Szczególnie po pompatycznych słowach Szrenicza, wyjaśnionych przez panią. Na trzeci dzień, trzeciego lipca, byłem w Porzeczu i już nie zastałem... Tereni.
— Był pan w Porzeczu? o tem nie wiedziałam.
— Rezultatem nieudanej wizyty był ten oto list.
Panna obejrzała kopertę z pieczęciami Kniażyna, Krakowa i Wiednia.
— Jednak dano panu adres?...
— Nie pani, zdobyłem go sam. W Porzeczu mi go nie udzielono.
— Widzę, że pan ma pecha, ale i energję, którą pan zapewne zwalczy Orlicza. O, stryjaszek zagiął parol na Terenię... działa w porozumieniu z synem. Albert kocha się dawno w Tereni, tylko on nie ma sam inicjatywy, by się oświadczyć. A może wątpi we wzajemność, co zresztą dowodzi, iż jest bystry.
— Czy pani nie wie, dokąd te panie pojechały? — spytałem.
— Gdybym wiedziała, jużby i pan wiedział. Była w projekcie Szwajcarja, lecz się widocznie zmieniło, skoro pojechały na Semmering, Pontebbę. Przypuszczam, że Terenia napisze do mnie, gdyż wie, że wracam do domu z Krynicy. Natychmiast po jej liście zawiadomię Pana.
Podziękowałem jej gorąco.
— Jeszcze słówko — czy pani rozmawiała o mnie z Terenią?...
— Owszem, zaraz po balu, prawie bezpośrednio po wyjeździe pana..... Była trochę rozgoryczona, ale z całego zachowania się jej wywnioskowałam, że jest absolutnie pod wpływem pana, mogłabym to nawet określić silniej, pan rozumie.
Zauważyła zmianę na mojej twarzy, spowodowaną wrażeniem jej słów i dodała szybko:
— Gdyby Terenia widziała pana w tej chwili, porażka Orlicza byłaby dokonaną. W oczach ma pan siłę prawdziwie... upiorną.
Zadrżałem.
— Skąd pani?...
— Skąd znam to słowo?... To określenie Tereni.
— A dlaczego... ona była wtedy... rozgoryczoną?
Renata zaśmiała się.
— Ach, to głupstwo! Tembardziej świadczyło o wrażeniu, jakie pan wywarł na niej. Oto... jedna z panien, obecnych na zabawie, chwaliła się przed Terenią z wielkiej konkiety swojej odnośnie do pana. Miał jej pan podobno mówić dużo duserów i bardzo znamiennych słówek. No, więc to oczywiście Terenię speszyło.
— Tą panną jest panna Justyna — palnąłem bez namysłu.
Renata zagryzła wargi i odrzekła sucho:
— Nie wymieniam nazwisk, ale dlaczego pan w tym kierunku odgaduje?
— Tak przeczuwam, gdyż łatwo poznaję kobiety, podciągające pod swój adres wszystkich mężczyzn. Takie niewiasty wszędzie i zawsze widzą tylko siebie, bez względu na to, czy mogą być pryzmatem lub nie... Dla siebie są nim zawsze.
— Złośliwy, jak szatan! — zawołała Renata, trzepnąwszy mię po ręku.
Zaczęła bardzo zręcznie bronić Justy, odwracając od niej posądzenia moje, lecz z jej zmieszania i z tej widocznej gry, którą łatała moją domyślność, zrozumiałem, żem się nie omylił. Utwierdziłem się tylko w mniemaniu, że lepiej być czasem bezczelnym satyrem, niż powiedzieć głupiej kobiecie pospolity komplement... Taka bowiem gęś zarozumiała przyjmie za najlepszą monetę najbardziej wytarty liczman salonowej uprzejmości.
Pal ją djabli zresztą! Życzę jej, by dostała mniej wrzaskliwego męża, bo w przeciwnym razie narodzą się im gramofony.
Rozstaliśmy się z panną Renatą jak dwoje przyjaciół, złączonych tajemnicą.
Gdy się dowiem, gdzie Teruś mój najdroższy, jadę tam natychmiast... Ba! Albert!... Musimy spojrzeć, sobie w oczy, czcigodny eskulapie... nie lubię dwuznacznych sytuacyj... I... uważasz, najzacniejszy molu, gdy papo musi cię popychać do panny, bo sam nie masz inicjatywy, tedy nie przystoi tobie włazić w drogę komarowi.
Jestem głupiec! Skądże ja wiem, kim jest właściwie ten Albert... Może to tuz pierwszej klasy?... Cierpnę, dali bóg! W każdym jednak razie ustępującą przed nim dwójką nie będę!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.