Dzielny żołnierz cynowy (Andersen, przekł. Mirandola)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | zielny żołnierz cynowy |
Pochodzenie | Baśnie |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Było raz dwudziestu pięciu żołnierzy cynowych, braci rodzonych, gdyż ulano ich z jednej cynowej łyżki. Trzymali karabiny w ramionach, twarze ich obrócone były prosto ku wrogowi, mundury mieli czerwone i niebieskie, słowem... wyglądali prześlicznie. Pierwszy wyraz, jaki usłyszeli w świecie po zdjęciu nakrywki z pudełka, gdzie leżeli, było to: „żołnierze cynowi“. Wyraz ten krzyknął mały chłopiec, klaszcząc w ręce. Dostał ich na urodziny i zaraz ustawił w bojowym szyku na stole. Żołnierze podobni byli najdokładniej do siebie, jeden się tylko różnił od reszty. Posiadał jedną jeno nogę, bowiem ulano go ostatniego i cyny zabrakło. Mimo to stał na jednej nodze równie pewnie, jak inni na dwu, a właśnie jego to spotkał przedziwny los.
Na stole, gdzie stali żołnierze, było dużo jeszcze innych zabawek, a najbardziej zwracał uwagę prześliczny pałac z papieru. Można było zazierać przez maleńkie okienka do wnętrza i oglądać komnaty. Wokoło stały drzewka oraz lśniła niewielka szyba
lustrzana, mająca wyobrażać jezioro. Pływały po niem łabędzie z wosku i przeglądały się w nurtach. Najpiękniejszą jednak z wszystkiego była maleńka panienka, stojąca w otwartych podwojach pałacu. Wycięta jak i pałac z papieru, miała jedwabną sukienkę i niebieską szarfę przez ramię z błyszczącą gwiazdą, tak wielką, jak jej twarzyczka. Podniosła uroczo rączki, bo była tancerką, a także nóżkę rzuciła tak wysoko w górę, że żołnierz nie mógł jej dostrzec i myślał, iż jak on, posiada tylko jedną nogę.
— Byłaby z niej w sam raz żona dla mnie, — westchnął. — Tylko za wielka to pani, mieszka w pałacu, ja zaś w pudełku, wraz z dwudziestu czterema innymi. ...Gdziebym ją podział? Ale muszę się koniecznie z nią zaznajomić.
To rzekłszy, legł jak długi za tabakierką i z tego ukrycia patrzył nieustannie na piękną damę, stojącą wytrwale na jednej nodze, bez stracenia równowagi.
Pewnego wieczoru włożono do pudełka dwudziestuczterech żołnierzy i wszyscy mieszkańcy domu poszli spać. Gdy noc nastała głęboka, ożyły wszystkie zabawki, szkatułka grająca zaczęła wydzwaniać różne piosenki, a żołnierze łomotali w pudełku, bo chcieli wziąć udział w zabawie. Ale nie mogli podnieść wieczka. Dziadek do orzechów wycinał koziołki, a rysik biegał ochoczo po tabliczce. Powstał taki hałas, że zbudzony kanarek jął świegotać i to wierszem. Bez ruchu pozostali jeno cynowy żołnierz ukryty za tabakierką i tancerka w pałacowej bramie. Stała prosta jak świeczka, z wzniesionemi ramionami i nóżką wyrzuconą w powietrze, on zaś nie spuszczał z niej oka.
Wybiła północ i... nagle... trzask... odskoczyło wieczko tabakierki. Ale nie było w niej tabaki, tylko mały, czarny djablik.
— Wypatrzysz sobie oczy! — powiedział djablik do żołnierza.
Żołnierz udał, że nie słyszy.
— Zaczekaj do rana, a zobaczysz, co się stanie! — pogroził mu djablik.
Gdy nastał ranek, a dzieci wstały, któreś z nich postawiło żołnierza w otwartem oknie. Po chwili, niewiadomo czy to z winy przeciągu, czy też za sprawą złego djablika, okno zatrzasnęło się, a biedny żołnierz spadł z trzeciego piętra wprost na głowę. Był to skok niesłychany. Żołnierz utkwił na hełmie i bagnecie, głową na dół, pomiędzy kamieniami bruku i stał tak z nogą w górę wzniesioną.
Służąca i mały chłopiec zbiegli zaraz po schodach i szukali długo. Ale nie dostrzegli go wcale, chociaż omal nań kilka razy nie nadeptali. Mógł zawołać: — Tu jestem! — i byłoby po wszystkiemu, ale miał mundur na sobie, przeto osądził, że nie wypada głośno krzyczeć.
Po chwili spadł deszcz nawalny, gdy zaś ustał, nadbiegli dwaj ulicznicy.
— Ha! — zawołali. — Oto mamy żołnierza cynowego! Musi sobie popływać trochę.
Zrobili łódkę z kawałka gazety, wsadzili żołnierza i puścili go ściekiem ulicznym. Biegli po obu stronach i klaskali z uciechy w dłonie. Ach, jakież biły fale wokoło łódki i jak rwącym był prąd wody w ścieku. Deszcz musiał spaść straszliwy. Papierowa łódka chwiała się, miotała w górę i na dół, kręciła w kółko, a biedny żołnierz drżał całem ciałem. Mimo to jednak zachowywał się dzielnie, nie pobladł, spoglądał przed siebie i ściskał karabin w ramionach.
Łódka wypłynęła niespodzianie w długi, ciemny kanał. Było tu czarno, jak dawniej w pudełku.
— Cóż teraz będzie ze mną, — pomyślał żołnierz i dodał z westchnieniem — Ach! Gdyby wraz ze mną siedziała w łódce śliczna tancerka, nicbym sobie nie robił z dwa razy większej nawet ciemności.
W tej chwili zjawił się wielki szczur, mieszkający w kanale.
— Czy masz paszport? — spytał. — Pokaz zaraz paszport!
Ale żołnierz milczał, ściskając tylko jeszcze mocniej karabin. Łódka płynęła dalej, a za nią szczur. Zgrzytał zębami straszliwie i wołał na wióry i słomę:
— Łapcie go! Łapcie go! Nie opłacił cła i nie pokazał paszportu!
Prąd rwał coraz prędzej i żołnierz dostrzegał już światło w wylocie kanału, jednocześnie jednak posłyszał szum, któryby strachem przejął serce najdzielniejszego męża. Wyobraźcież sobie! Ściek wpadał kaskadą do głównego kanału, a przeto żołnierzowi
zagrażało to samo, co nam, gdybyśmy porwani byli z łódką przez ogromny wodospad.
Nie było mowy o ratunku. Łódka pomknęła jak strzała. Żołnierz zachował się po bohatersku, nie mrugnął nawet powieką, niktby mu tego nie mógł zarzucie. Łódka okręciła się kilka razy, zapełniła po
brzegi, zaczęła tonąc, żołnierzowi wystawała jeno głowa z wody, potem papier rozmókł do reszty, fala zalała żołnierza, stoczył się w głąb, ale jeszcze w tej ostatniej chwili wspomniał piękną tancerkę, której ujrzeć się już nie spodziewał i szepnął w duchu:
Żegnaj cudna, urodziwa!
Gdy mnie czarna śmierć porywa!
Papier przedarł się, żołnierz zatonął, ale zanim spadł w głąb, został połknięty przez wielką rybę.
Ach! Jakże ciemno było w brzuchu ryby. Ciemniej jeszcze, niż w kanale, a przytem bardzo ciasno. Mimoto żołnierz nie stracił odwagi i leżał jak długi z karabinem w ramionach.
Ryba rzucała się, robiła ogromne skoki, w końcu jednak uspokoiła się zupełnie i zmartwiała. Przez jakiś czas panowała cisza i noc. Aż nagle błysło światło i ktoś zawołał:
— Żołnierz cynowy!
Ryba została złapana, sprzedana i zaniesiona do kuchni, gdzie ją rozpłatano wielkim nożem. Kucharka ujęła żołnierza wpół i zaniosła do pokoju. Wszyscy patrzyli z zaciekawieniem na żołnierza, który odbył tak dziwną podróż w brzuchu ryby. Ale żołnierz nie był z tego dumny. Postawiono go na stole i... o dziwo!... cóż za niezwykłe koleje losu.. ujrzał ten sam pokój, gdzie był dawniej, te same dzieci i te same zabawki, a zwłaszcza wspaniały pałac z papieru i uroczą tancerkę. Stała ciągle jeszcze na jednej nodze, drugą wznosząc w powietrze, okazała zatem jak i on wielką dzielność i wytrwałość. Wzruszyło to tak dalece cynowego żołnierza, że omal nie uronił cynowej łzy, ale powstrzymał się, albowiem płakać mu nie wypadało. Patrzył na nią, a ona na niego, ale nie przemówili do siebie słowa.
Nagle jeden z chłopców chwycił żołnierza i cisnął go, bez żadnego powodu prosto w piec. Pewnie stało się to za sprawą czarnego djablika, ukrytego w tabakierce.
Żołnierz znalazł się wśród oślepiającego blasku i nieznośnego żaru, nie wiedział, czy go tak pali ogień, czy płomienna miłość dla tancerki. Wszystkie barwy zeń zeszły, a stało się to skutkiem przygód podróży, lub może głębokiego smutku, iż tak kończy życie. Patrzył na uroczą tancerkę, a ona na niego. Czuł, że topnieje, ale i teraz stał dzielnie i wytrwale z karabinem w dłoniach.
Naraz otwarto drzwi, powiew chwycił tancerkę, popłynęła lekko, ponad ziemią wprost w otwór pieca do cynowego żołnierza, błysła jasnym płomieniem i znikła. Wówczas żołnierz stopniał do reszty, a gdy służąca wybierała nazajutrz popiół, znalazła w piecu małe, cynowe serduszko. Z tancerki została jeno gwiazda osmolona i zczerniała od żaru.