Dziennik podróży do Tatrów/Mgła poranna w górach
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziennik podróży do Tatrów |
Wydawca | B. M. Wolff |
Data wyd. | 1853 |
Druk | C. Wienhoeber |
Miejsce wyd. | Petersburg |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały rozdział Cały tekst |
Indeks stron |
Minęło lato. Góry śniegiem się odziéwają; przedgórza występują w dzikszych coraz barwach. Polany spustoszały; ogłuchły echa pieśni pastérskich; słońce z każdym dniem widoczniéj się nudzi, z każdym dniem wcześniéj na spoczynek odchodzi. Pogoda walczy jeszcze ze mgłami, rozdrażnia sny moje krótkie jak sny rozkochanego. Budzę się w ciemnościach; gwiazdy iskrzą, lśni się obfita rosa: korzystam z ostatnich lata zabytków, chcę sobie przypomniéć letni poranek, puszczam się w góry. Zatrzymałem się na szczycie Wielkiéj góry nad Łopuszną.
Cała dolina leżała cichym snem pod memi nogami. Księżyc spuszczał się bezchmurném niebem do zachodu. Pogoda była mi tém uroczniejsza, że się zdawała być uśmiéchem piękne sny marzącego; księżyc tém miléj, tém tęskniéj świecił, że tylko mnie samemu świecić się zdawał. Tatry stały uroczyście jak żeby milczącą modlitwę dumały.
I oto ze szczytu Babiéj-góry wybuchnął kłęb lekkiego tumanu i stoczył się do jéj podnóża. Wschód mocniéj płonić się począł. Jutrzenka ucieka w głębie nieba. Na kilku białych szczytach pokazały się płatki różowego blasku; a od zachodu mgły się podnoszą z początku bieleją w postaci kilku chmurek błędnych, powoli idą ku sobie, spotykają się, łączą się, gęstnieją, toczą się białym wałem cicho, uroczyście, coraz szérzéj osłaniają dolinę, już dosięgły mojego stanowiska, już je oblały do koła, rozléwają się daléj, już dosięgły Pienin, i oto cała dolina zniknęła. Lasy i wody, wsie i pola, wzgórza i błonia, wszystko co księżyc tak pięknie przed chwilą oświécał, w téj chwili zagasło pod mgły morzem. Prawdziwe to morze. Kłęby tumanu burzą się jak poruszone fale, przewalają się przez siebie nawzajem; cała massa jednym ruchem zdaje się kołysać — cichnie — a jednostajna siwa barwa rozléwa się po powierzchni całego tego ogromu. Tatry, Pieniny, Babia-góra zostały teraz brzegami morza, z którego łona podnoszą się gdzie niegdzie, jak ciemne wyspy, wyższe wzgórza lasami porosłe.
Wzmagający się blask świtu, rozjaśnia coraz mocniéj część wschodnią mglistego morza i zaczyna rozścielać po niéj pajęczynę z barw płomiennych, igrających. Nakoniec pokazało się słońce. Tu muszę złożyć w pokorze mój pęzel malarski; nie czuję się zdolnym wyobrazić jak słup jego pałający, niezmierzony w swéj długości, rzucił się wdłuż mgłów aż ku mojemu oku, jakiemi barwami po ruchomém tle ich igrał, jakiego uroku był ten most tęczowy między mną a słońcem, jakim blaskiem zajaśniało wszystko między ziemią a niebem!...
W miarę jak słońce podnosiło się, odblask jego na powierzchni tumanów zmniejszał się i ciemniał. Powiał wreszcie wiatr, zawichrzył mgłami, podniósł niektóre do wysokości mojego stanowiska.... Widowisko skończone! — zszedłem na dół ale w zachwyceniu i poczuciu że mi się objawiło owe Morze Karpackie, które, podług podań, zalewało niegdyś dzisiejszą Nowotarską dolinę.