Dziennik podróży do Tatrów/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Seweryn Goszczyński
Tytuł Dziennik podróży do Tatrów
Wydawca B. M. Wolff
Data wyd. 1853
Druk C. Wienhoeber
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


DZIENNIK PODRÓŻY
DO
TATRÓW
PRZEZ
AUTORA SOBOTKI.
PETERSBURG.
NAKŁADEM B. M. WOLFFA.
1853.



WOLNO DRUKOWAĆ
z warunkiem złożenia w komitecie Cenzury, po wydrukowaniu, prawem przepisanéj liczby egzemplarzy.
W Warszawie dnia  1/13 Sierpnia 1852 r.
Starszy Cenzor L. T. Tripplin.
W DRUKARNI C. WIENHOEBERA.

DLA CZYTAJĄCYCH TO DZIEŁO.

Autor téj podróży, ogłasza ją głównie dla tego, że chwila jego życia schwycona w tém dziele, jest jedną z tych, w których żył wszystkiemi swojemi władzami, życiem pełniejszém niż kiedykolwiek.
Podróż ta miała miejsce w roku 1832, a ogłasza się dziś dopiéro, niemal we 20 lat. Ogłoszenie to może się wydawać za późne, niewłaściwe. Autor jednak nie cofa się przed niém. Sądzi, że ani przedmiot, ani wykonanie jego dzieła nie tracą na przewłoce. Opisuje on góry i lud który je zamieszkuje: — a które w tym przeciągu czasu się niezmieniły.
Czytelnik nie znajdzie w tém dziełku skarbów umiejętności albo nauki, autor puścił się z małym zapasem wiedzy, z mniejszym jeszcze naukowości, a bez żadnéj książki, nawet bez barometru. Nierobił on téj podróży ani jako Geolog, ani jako Geograf, ani jako Archeolog; puścił się obyczajem żebrzących śpiewaków swojéj krainy, z lirą swojego ducha, z nią tylko; do niéj nastroił swój rozum, swoje zmysły, wszystkie swoje władze, i to tylko zachował czém mu ten instrument zagrał, potrącony od ziemi którą przeszedł i od jéj ducha. Jakkolwiek nieobojętném jest Autorowi rozszerzenie sfery naukowych wiadomości, pomnożenie prawdziwych pojęć w téj sferze, zajmował się jednak najgłówniéj tém do czego czuł się najzdolniejszym, pisał wiele z serca i dla serca, wiele w ocknieniu się głębszego swego czucia dla obudzenia głębszego czucia w innych; uprzedza przeto, że w jego notatach znajdzie się wiele miejsc które będą pojętne, będą miały wartość jedynie dla ludzi szukających we wszystkiém zasiłku żywotnego dla swojego serca, dla swojego czucia głębszego, wyższego, i niegardzących nim, skoro go znajdą, choćby był najskromniejszy. Takie są ustępy w tém dziele odnoszące się do pewnych osób, do pewnych chwil, do pewnych miejsc, i dla tego Autor zostawia je nieprzemazane. Co tu podaje, to wszystko winien miłości pewnych osób, przyjaznym chwilom, natchnieniom dobrym pewnych miejsc; byłby niewdzięczny gdyby im nie złożył za to w ofierze owocu miłości z pola ich miłości.
Autor nie daje tego dzieła za coś zupełnego, za obraz którego przedmiot byłby wykończony we wszystkich swoich częściach, we wszystkich szczegółach; wszakże pochlebia sobie, że nie pominął nic obojętnie co kraj opisywany i mieszkańców jego mógł przedstawić najbardziéj zajmującego, najgodniejszego uwagi; że następnie dotknął tego wszystkiego w sposób może niekiedy zaogólny, ale nigdy lekki: tak sobie śmie pochlebiać a przeto i z tego względu odważa się na niniejsze ogłoszenie.
Wyjątki z téj przejażdżki umieszczane były przed laty kilkunastą, w jednym z dzienników Krakowskich, i tak jak były ułożone dla ogłoszenia dziennikarskiego; największa część jéj zostawała w notatach, w formie dziennika; w téj formie i z tych notatek dopełnia Autor po części niniejsze ogłoszenie: po części, bo największa a może najważniejsza część musi jeszcze pozostać zanotowana tylko w duszy, i jeżeli będzie mogła wychodzić na jaw kiedykolwiek, to najpewniéj pod innemi formami, o ile Bóg da Autorowi natchnienie i czas po temu.






TARNOWSKIE.

WIEŚ MIKOŁAJOWICE.
4 Kwietnia 1832.

Od pięciu miesięcy przebywam w kraju do którego z dzieciństwa tęskniłem. Trzy lata temu przeleciałem go Eilwagenem; nie spodziewałem się wtedy że za lat trzy będę tu jak w domu. Myślę nieraz o tych dziwnych kolejach losu!... Bądź co bądź, dziękuję losowi że mię tu rzucił. Nie! nie losowi — Bogu dziękuję. Los człowieka jest dziełem człowieka, jest koleją w którą człowiek wchodzi własną wolą, jest skutkiem jego woli mniéj lub więcéj dalszym, niekiedy bardzo dalekim, ale zawsze skutkiem, jest fatalizmem a wtedy Bóg tylko miłosierny łagodzi go, zamienia zły na dobry. Znajduję się w tym przypadku i dla tego dziękuję Bogu. Od kilku miesięcy jestem jak w porcie przed burzą straszliwą, co tam na wysokości świata szaleje. Port niewielki, niezupełnie bespieczny, ale przynajmniéj do pewnego czasu bespieczny; mogę odetchnąć, wypocząć, nabrać sił nowych na przypadek nowéj burzy. Tak mi się wydaje ta wioska, ten domek, gdzie od jakiegoś czasu przebywam. Miło mi zatrzymywać moję myśl na nich.
Kraj ten jest bardzo zajmujący wszechstronnie, jak w ogólności cała ziemia osiadła ludem Krakowskim. Nadto, wiążą mię z nim spomnienia z moich lat najmłodszych. Już w dzieciństwie znałem, kochałem ludzi z téj okolicy, oddzielony od niéj stu milami. Tarnów, był dla mnie jakby sąsiedniém miasteczkiem; pragnąłem go widziéć, miałem pewność że zobaczę. Byłoż-to przeczucie? byłoż-to ostrzeżenie? byłoż-to powolne, odległe oswajanie z powietrzem, którém kiedyś trzeba będzie oddychać, z życiem śród którego kiedyś trzeba będzie żyć?... To pewna, że chociaż po raz piérwszy w tym kraju, nie znalazłem się obcym, i coraz mniéj się czuję. Widzę miejsca których obraz rysował się już od dawna w myśli — ze słyszenia; słyszę mowę zasłyszaną już kiedyś, spotykam ludzi kiedyś zajrzanych, serca kiedyś zaczute. Otoż co mi wiele upięknia i umila mój dzisiejszy pobyt, bo pozór niema nic takiego coby nadzwyczajnie porywało.
Wieś sama, Mikołajowice, jest niewielka i podobna do wszystkich wsi tutejszych, których niemożna postawić za wzór czystości, porządku, a tém mniéj okazałości. Leży niedaleko Dunajca, nad starém jego korytem, śród płaszczyzn ogromnych i zrównanych pod strychulec. Chaty rozrzucone w nieładzie fantastycznym, każda patrzy w inną stroną, jak żeby dąsała się na swoje sąsiadki. Takim chatkom ulic nie potrzeba, dla tego też niéma ich tutaj. Za to snuje się między niemi droga, dosyć sucha w lecie, oprócz kilku kałuż, które ją przecinają, niby strumyki. Liczne wierzby ocieniają wioskę, tu uszykowane szeregami, tam zwinięte w gaik, ale co roku szpecone podkrzesywaniem, na potrzeby gospodarskie; co się tyczy wierzchołka, tym mało która popysznić się może. Nie zbywa jednak na sadach, i tu dopiéro są drzewa wielkie i ładne; owe-to sady osłaniają niepowabną srogość wioski, ich-to troskliwości macierzyńskiéj winna wieś że patrzącemu z zewnątrz przedstawia śród płaszczyzny nagiéj w tém miejscu, przedmiot dosyć przyjemny dla oka.
Okolica nie jest ani nieładna, ani martwa. Widok na wzgórza z jednéj strony, na lasy ogromne z drugiéj, jest i zajmujący i rozmaity. Wsie dokoła nie obszerne, ale liczne i gęste. Miasteczko Wojnicz leży o półgodziny drogi od Mikołajowic. Jeszcze bliżéj przechodzi wielki gościniec z Tarnowa do Podgórza Krakowskiego, najdłuższy i najgłówniejszy w Galicyi. Ruch jego niemały ożywia tę okolicę. Dla przechadzki mam brzeg Dunajca; dla przechadzki i oka wyniosłe wzgórza na drugim jego brzegu, a jeszcze daléj na prawo i wyższą od tych wzgórzów mam górę, która się zowie Panieńską. Nasycony widokami wiejskiemi, ile razy zapotrzebuję powietrza i życia miejskiego, mam Tarnów o lekkie półtory mili.
Wszakże wolę niż to wszystko domek w którym dziś mieszkam. Ustronny, niewielki, niepozorny, po prostu wielka chata, najpiérwsza we wsi i razem najporządniejsza; drewniana, pobielona, pokryta snopkami, nie zawstydza innych mieszkań wiejskich. Tylna strona domu kupi w sobie cały nieporządek domowego gospodarstwa: tam kurniki, chlewki, obory i wszystka ich nieczystość zlewająca się w jeziorku zwane gnojanką, a które w tym kraju jest koniecznem utile dulci każdéj zagrody. Gumno graniczy z ogrodem, który osłania prawy bok domu a jest zarazem warzywnym i owocowym — na jego murawie, pod jego drzewami i ja już nieraz odpoczywałem. Pod oknami przedniemi ogródek kwietny uzbrojony sztachetkami — są już tam róże i mojego sadzenia. Ta czelna strona domu ma dwoje drzwi, dwa wchody — bo dom przedzielony jest izbą kuchenną na dwie dziedziny; w jednéj mieści się sama moja opiekunka, właścicielka wsi, Pani T... ze swoją żeńską rodziną, na drugiéj panuje syn jéj młodszy a mój towarzysz i przyjaciel; tu jest i mój przybytek. Są to trzy pokoiki tak niedawno przybudowane, że ściany wewnętrzne nie są nawet jeszcze pobielone, niejako umyślnie dla gości rychłych a niespodziewanych, mimo to wcale porządne i wesołe: drzewo ścian tak gładko obrobione że nierazi nagością; szczeliny mchem zatkane, a co brakuje w ozdobności to dopełnia świéżość budowy, jak u człowieka młodość pokrywa nieraz brak urody. Z resztą... dla mnie to konieczne: często obiegam te ściany spojrzeniem i widzę w nich nic więcéj dla mnie, tylko rodzaj szałasu podróżnego, wystawionego naprędce i na krótko.
I dla czegoż to piszę? dla czego chcę zachować pamięć tych drobiazgów? Niema-ż w tém własnéj miłości? Nie! jest miłość, ale przez wdzięczność i dla tych miejsc i dla ich właścicielki. Ona swoim duchem wszystko tu ożywia, dobrocią umila, własną wartością podnosi. Ilem jéj winien i w jaki sposób? to się nie da wypowiedziéć. A choćbym i wypowiedział, innym byłoby to obojętne, a ona zapewne czytać tego nie będzie.
Pani T... jest już matką dwóch synów i pięciu córek, a babką kilkorga wnucząt. Nadźwigała się więc niemało krzyżów tego życia i niemało lat cięży na niéj; mimo to, czerstwa i silna, ciałem i umysłem. Sama dotąd zawiaduje majątkiem, i daje sobie radę w trudnych wypadkach. Ale jest to jedna z mniejszych jéj zalet; co zmusza czcić ją i kochać, to przymioty kobiéty i matki. Mało znam kobiet, któreby połączyły w tym stopniu tyle dobroci, łagodności, słodyczy charakteru, z energią poświęcenia gdzie tego potrzeba; tyle miłości rodzinnego kółka z miłością dalszych; tyle swobody, żywości, wosołości z wiekiem lat tylu; któreby nakoniec przy tak szczupłych środkach umiały robić tyle dobrego i tak ochoczo. Dopełniają matkę jéj dzieci. Cztery córki mieszkające z nią, są podobne jéj sercem i godne jéj. Co do mnie osobiście, jak matka ich zastępuje mi moją matkę, tak one za siostry mi służą; kocham je też jak moje siostry; a całą rodzinę, cały dom, jak własną rodzinę, jak dom własny.





ZAMIAR PODRÓŻY DO TATRÓW.
8 Kwietnia 1832.

Jedna z korzyści mojego położenia obecnego jest ta, że będę miał sposobność zwiedzić Tatry. Starszy syn Pani T... mieszka pod Nowymtargiem, bardzo blisko Tatrów. Dobry dla mnie, jak matka jego, ofiaruje mi ze swojéj strony wszelkie ułatwienia do téj podróży. W tych dniach ma tu przybyć i zabrać mnie z sobą. Jestem temu bardzo rad; niczego dziś bardziéj nie pragnę. Dotychczas niémam wyobrażenia o górach; co o nich słyszę zaostrza tylko ciekawość, ale jéj nie zaspakaja. Widzę czasem Tatry z miejsc wyższych téj okolicy, ale je widziéć o mil kilkanaście, słyszéć o nich choćby najdokładniejszą powieść, nie jest to samo co postawić własną nogę śród nich, zajrzéć im oko w oko. Jeszcze w dzieciństwie nasłuchałem się o nich tyle od mojego Ojca!
Dziwny pociąg rwał mię zawsze ku górom, ku życiu w górach. W mojéj szkolnéj młodości niebyło nic dla mnie przyjemniejszego, nic pożądańszego, jak śród stepów ukraińskich napotkać lada skałę, drapać się po niéj, przesiadywać na niéj po całych godzinach, marzyć wielką część nocy marzeniem goralskiém. Nigdy nie zapomnę skalistych brzegów Tykicza; nigdy nie zapomnę jaskiń Zofijówki! Były mi one jakby szkołą goralskiego życia; tam zaprawiałem do gór i głowę i odwagę; tam myślą wtajemniczałem się w świat rzeczywiście górski. Były to mniéj niż Pigmeje obok Tatrów, a ja śród nich czułem się już innym. Nic tak nie wyzwalało, nie podnosiło mojéj wyobraźni, jak choćby tylko myślenie o górach. Z niecierpliwością czekam dnia który mię skieruje ku Tatrom.





TARNÓW — WOJNICZ I OKOLICA.
10 Kwietnia 1832.

Lada dzień opuszczę Tarnowskie i zapewne na długo; nie spodziewam się równie, choćbym powrócił, przepędzić tutaj tyle czasu ile go już przepędziłem, dla tego te kilka słów o niém.
Miejsce to zowie się od dawna Tarnowskiém, dziś dla tego że jest częścią obwodu Tarnowskiego, czyli cyrkułu, dawniéj, że stanowiło część majętności objętych ogólną nazwą hrabstwa Tarnowskiego. Tarnów był stolicą hrabstwa i główną włością sławnéj kiedyś rodziny Tarnowskich; hrabstwo Tarnowskie przeszło różnemi kolejami do rodziny Sanguszków, w których ręku zostaje obecnie.
Tarnów należy do liczby porządniejszych miast w Galicyi, a celuje między miastami obwodowemi nawet w zachodniéj Galicyi. Leży ono w położeniu korzystném, bo na najgłówniejszym Galicyjskim gościńcu. Przepływa pod niém Biała, która też wkrótce do Dunajcu wpada. Położony na lekkiéj wyniosłości, Tarnów ma pozór dosyć wesoły. Oprócz urzędów i władz przywiązanych do każdego miasta obwodowego, jest tu jeszcze Biskup łaciński. Z resztą niéma nic coby zasługiwało na szczególniejszą wzmiankę, oprócz Kościoła Katedralnego, gdzie jest kilka grobów mających wartość historyczną. Pod tym względem najlepszy opis Tarnowa wyszedł pracą Księdza Balickiego, proboszcza z Lisiéj góry.
Tarnów od góry Ś. Marcina ozdobiony jest pałacem Książąt Sanguszków, i dosyć obszernym ogrodem. Całe to miejsce zowie się Gumniska.
O mało nie ubliżyłem Tarnowu ważném przepomnieniem. Tarnów jest ojczyzną i mieszkaniem głośnego tu wyrabiacza fajek drewnianych, Kopla. Jego fajki, zwane Koplówki, zasługują w istocie na głośność, jaką mają w sferze okolicznych fajczarzy. Zalecają się i materyałem wybornym, i robotą gustowną: w trwałości nie wyrówna im żadna inna fajka. Zapewniają mię o tém wiarogodni i właściwi sędziowie w téj rzeczy. Co do innych przymiotów, ja nawet mogę świadczyć, bo sam posiadam dwie Koplówki umyślnie dla mnie robione. To mi dało sposobność poznać szanownego Kopla: człowiek-to prosty, skromny, zdaje się nie wiedziéć jak jest sławny. Handel jego obszerny, bo co roku kilkaset fajek zamawiają do Wiednia.
Na bliższe przypatrzenie się zasługuje okolica Tarnowa, zwłaszcza jéj część widziana z téj tu strony Dunajca, z doliny na któréj leży Wojnicz. Widok ten jest już w rodzaju wyższym od powszedniego; nadewszystko południowa jego strona, górzysta, objawia na piérwszy rzut oka że jest już rodziną Karpat: rodzina drobna wprawdzie i tak się ma do pnia swojego jak my do naszych ojców przedpotopowych.
Okazałe garby, rozmaitego kształtu, ogromu i kierunku, to na wpół obwieszane lasami, to całkiem odziane ich czernią, to strojne smugami pól uprawnych, to obetkane gronami gęstych wiosek, pożłobione rozdołami tém głębszemi, tém urwistszemi im daléj ku Karpatom idą; obwiedzione u podnóża kobiercami łąk świéżych, i wstęgami potoków zmiennéj barwy według chmurnego lub jasnego nieba, igrających podczas pogody jak sarna przyswojona, a przy piérwszym deszczu nabrzmiałych, wzburzonych, rzucających się jak zwiérz rozjuszony, jedném słowem, nieugłaskanych, dzikich, jak łono przyrody która je poczyna, oto są piérwsze z téj strony wschody do gmachu którego kopułą są Tatry a wieżami Łomnica i Krywań.
Płaszczyzna która się od nich poczyna i rozwija ku Wiśle przez mil kilka, podnosi jednotonnością swoją rozmaitość podgórza, a odosobniona góra Ś. Marcina, panująca z jednéj strony nad Tarnowem i jego niskiemi polami, z drugiéj nad drobniejszém pasmem pobliskich wzgórzów, zda się stać na straży podgórza, zda się być jednym z szeregu kopców odgraniczających dziedzinę gór od dolin.
Taki jest główny zarys okolicy, którą przecina gościniec wiodący z Tarnowa ku Krakowu. Kierunek jego ze wschodu na zachód. Po lewéj stronie panują wzgórza, prawą zalegają niziny. Droga, niska z początku, przechodzi pod Tarnowem kryty most na Białéj, pomija brzezinę Koszycką, i podnosi się nieznacznie przez pół mili aż stanie na grzbiecie wzgórza wsi Zgłobic, skąd po raz piérwszy dają się widziéć podróżnemu Tatry, odległe stąd o mil kilkanaście, a tuż pod nogami biały Dunajec i z drugiéj jego strony dolina Wojnicka.
Miasteczko Wojnicz leży przy tymże gościńcu o dwie mile od Tarnowa; małe a jeszcze mniéj porządne, jak wszystkie niemal miasteczka galicyjskie, wszakże bardzo dawne i historyczne. Autor dzieła: Żywoty ŚŚ-ch Polskich, które mam właśnie pod ręką, utrzymuje w życiu Bolesława Śmiałego, że żony niewierne mężom których wojna ruska i rozpusta Kijowska trzymały zbyt długo za domem, obawiając się kar za przeniewierstwo małżeńskie, ogłoszonych i wymierzonych przez Króla, okopały się w tém miejscu ze swojemi kochankami i zacięcie broniły się przeciwko oblegającym je siłom; zwalczono je nakoniec, a Bolesław na pamiątkę téj niezwykłéj wojny, założył miasto i Wojniczem je nazwał. Bądź co bądź, to pewna że miejsce to było warownią; ślady tego zachowują się dotąd w okopach niezwykłéj wysokości na południe miasteczka, jak i w tém że była Kasztelania Wojnicka.
Podanie powyższe o walce żon z mężami może się więcéj odnosić, i w rzeczy saméj lud je odnosi, do odkopów które leżą o pół godziny drogi od Wojnicza ku Dunajcowi, na wierzchołku góry znacznie wyniesionéj, która z tego powodu zowie się dziś według niektórych Babią górą, a powszechniéj Panieńską. Późniéj miał tam stać zamek, zbudowany przez Królową Bonę i dany Firlejowi. Nie byłem jeszcze na tém zamczysku, ale mi powiadano, że okopy są nierównie przestronniejsze i wyższe od Wojnickich.





SŁÓWKO O LUDZIE TARNOWSKIM.
15 Kwietnia 1832.

Mało bardzo mam sposobności zetknąć się bliżéj z tutejszym ludem; stosunki moje z nim są bardzo ograniczone, wiadomości o nim zbyt ogólne, ale wyobrażenie prawdziwe.
Lud ten jest jedno z Krakowskim. Znać to na piérwszy rzut oka. Budowa ciała, rysy twarzy okazują tę jednoplemienność. Ten sam ubiór, tylko mniéj strojny; ubóstwo widoczne. Błyska w nim także nieraz prawdziwa krakowska bystrość i żywość. Zarod na dnie duszy dobry, piękny; rzadkie przymioty w ukryciu, ale w ogólności rzadko objawia swoją poczciwą, dobrą stronę. Tchnienie jakiegoś zepsucia obcego jemu, straszliwie przeciągnęło nad nim i dotknęło głębokiém skażeniem słowiańską jego istotę. Sam dzisiaj nie wié czém jest, traci coraz więcéj pamięć i wiedzę siebie, a kto to traci, temu trudno poznać się na swojéj wartości moralnéj i okazywać ją światu: wówczas wady, namiętności wystawiają się za dobre przymioty.
Uczucie godności własnéj cechujące Krakowiaka, w chłopie Tarnowskim przeradza się w oburzającą zuchwałość, szczególniéj w stosunkach z miejscową szlachtą, z dziedzicami. Miłość chrześciańska gaśnie w nim zupełnie pod uczeniem nienawiści. Lada spór wywołuje zemstę; nie wiele mu potrzeba aby ogień podłożył pod gumno swojego przeciwnika, co nazywa: zaświécić świéczkę komu — ale jest-że to w szlachetnym charakterze naszego ludu? nie jest-że to głębokim jego upadkiem? Nie lubię słuchać ich śpiewów; bo pod tym względem strona ta przypomina mi Ukrainę. Krakowiak śpiéwa wiele, ale co za różnica w charakterze śpiewu! Tam cię śpiew rozrzewnia, podnosi, przywiązuje do ludu, a tu obraża, oburza, odstręcza. Nie znajdziesz w nim uczuć delikatnych, wyższych, jak w śpiewie ukraińskim, tylko w natchnieniu żółć lub rospusta, w wyrażeniach cynizm obrzydły, tém smutniejszy że muzyka prawie zawsze skoczna, wesoła, że człowiek bawi się obrzydliwością, podoba sobie w niéj. Znam prawda Kozaki podobnego ducha, ale wiadomo że one po największéj części są własnością torbanistów, echem zepsucia dworskiego, nie są powszechne między ludem; Krakowiaki Tarnowian, są dziełem ludu i niepodobna żeby kiedyś nie odpokutował za to.
Smutny widok! Biédny lud! Tém biédniejszy że ręki coby się ofiarowała z prawdziwéj miłości pomódz mu, wejść napowrót w ten karb chrześciański który sam jedynie jest uczciwością, oświatą, prawem najwyższém, a następnie szczęściem i zbawieniem ludu chrześciańskiego. Uchowaj Boże! abym utrzymywał że ta czarna zasłona leży na całym ogóle tutejszego ludu; nie! są wyjątki i wsie całe i w każdéj wsi pojedyńcze osoby, którzy wiążą tę część z całością plemienia, obecność jego z przeszłością; są wierni odwiecznemu duchowi Słowiańskiemu, ale złe dla tego jest bardzo rozszerzone, bardzo widoczne.
Główném zatrudnieniem i utrzymaniem mieszkańców téj okolicy, jest rolnictwo. Ziemia w ogólności urodzajna, a niektóre miejsca, zwłaszcza na równinie około Wojnicza, przybliżają się do najżyzniejszych pól Sandomiérskich. Lud ten mógłby stanąć prędko w dobrym bycie, ale ma do tego wiele przeszkód zewnątrz i wewnątrz siebie. Najgłówniejsza wewnętrzna jest opieszałość, próżniactwo, a druga po niéj skłonność do pijaństwa.
Co potrzeba im przyznać to wysoką zdolność do koni. Zręczność ich w prowadzeniu koni, w powożeniu, jest istotnie rzadka. W tém celują, są prawdziwemi Krakowiakami. Lubią konie i mają ich dosyć; to też furmanowanie i przewożenie towarów jest jedną z gałęzi ich zarobkowania.
Kobiéty, jak w ogólności Krakowianki, są powabne żywością; są hoże a często niepospolicie ładne. Ale ubóstwo znać w ich ubiorze jeszcze więcéj, jak w ubiorze męzczyzn.
Rozwolnienie obyczajów mniéj tu widoczne jak na Rusi; po wielkiéj części stąd, że kobiety są zimniejsze, mają mniéj czucia jak Rusinki. Zepsucie jednak i pod tym względem jest niemałe, a najwięcéj przyczyniają się do tego wojskowi.
O Szlachcie tutejszéj mniéj jeszcze mam do powiedzenia jak o chłopach. I tu także zostało niewiele śladów dawnego dobrego, a nowonabyte niewiedziéć do czego podobne. Chciałbym powiedziéć o wszystkich co mógłbym powiedziéć o niektórych znanych mi bliżéj, ale niemogę; bo albo ich wcale nie znam, albo znam z próbek bardzo niekorzystnych. Zdarzyło mi się kilka razy spotkać niektórych w oberży w Tarnowie. Miny wprawdzie zawiesiste, hałasu wiele, ale we mnie, patrząc na to wszystko, obudzał się tylko żal wewnętrzny, myślałem sobie: mój Boże! niedość nam widać przysłowia: mądry po szkodzie, zarabiamy sobie na nowe: waleczny po bitwie.
Nadto, Tarnów zrobił sobie smutną głośność z szulerki. Prawda, że niedawno nazbiérali tyle laurów że mają na co grać i co przegrywać, ale i w tém powinna być pewna miara.
Tarnowskie słynie obfitością szlachty drobniejszéj — nie zbywa jednak i na magnatach. Jednego wieczora téj zimy, aby się mróz przesilił, liczono zamiast łysych, jak się to robi zwyczajnie, Hrabiów i Baronów w Tarnowskiém, i naliczyliśmy ich trzydziestu kilku na same Tarnowskie; kobiety ma się rozumiéć i dzieci nie wchodziły w rachunek.





NA GÓRZE PANIEŃSKIÉJ.
20 Kwietnia 1832.

Niebo pogodne, ziemia wyjaśniona; na odległych okolicach tylko mgła oddalenia; zgoła poranek rzadki w téj porze roku. Taki był poranek kiedy wstępowałem na górę Panieńską. Wchodziłem od strony wschodniéj, od Dunajca.
Płaszczyzna niska, zamknięta pasmami wzgórzów między którémi Dunajec się przerzyna, zdaje się być jego dziełem w czasach zapewne bardzo oddalonych, i można łatwo wierzyć powieściom, że kiedyś koryto téj rzeki ocierało się o podstawę Panieńskiéj góry. Sama góra podnosi się ze trzech stron od razu nad płaszczyznę, tylko od strony zachodniéj przesmyk wyżyny spaja ją z pasmami innych wzgórzów rozbiegających się późniéj w różne strony. Boki góry zasiane do pewnéj wysokości krzakami jałowcu; gdzie niegdzie ustępy niekształtnych dolin, na jednéj z nich w stronie wschodniéj, bliżéj szczytu niż spodu, źródło najczystszéj, najświeższéj wody; od południa kilka chatek niemal ukrytych zupełnie w wyzłobieniu doliny, a dopiéro wyżéj prostopadłe prawie ściany okopu który otacza szczyt góry. Okrążywszy północnym bokiem spód okopów, wszedłem na grzbiet góry stroną zachodnią i drożyną usypaną przez fosę, znalazłem się śród wałów.
Piérwszy pokłon obecności która się rozwija w okolnéj przyrodzie. Po wiele razy musiałem przeprowadzić oko po wszystkich stronach, aby go oswoić z przepychem ogółu i pojąć w takim tłumie szczegółów, na takiéj przestrzeni.
Na południe miałem biały Dunajec; pręga jego rozjaśniona podnoszącém się słońcem, czysta i szeroka, wypłynąwszy z pomiędzy wyżyn które południową część widokresu zamykały, błąkała się okazale między górami; a w dwóch równoległych prawie rzędach, podnosiły się wzgórza z obu stron doliny i odbijały na skrętach pęd niesfornéj wody, dopóki ta, znużona bezskuteczném usiłowaniem, nie rzuci się na dolinę Wojnicką, na nieobejrzaną płaszczyznę, gdzie w swobodnym już biegu dochodzi aż do swojego połączenia się z Wisłą. Kilka wiosek, liczne załomy wzgórzów i pola łysiejące śród lasów, urozmaicały południową część krajobrazu; a daléj, daleko, nad wody, doliny i piętrzące się w kilka stopni wzgórza, panował widok Tatrów, jak korona okolicy, ukuta ze srebra śniegów i mrocznéj barwy opok, które przez odległość wydawały się mgłą w półprzejrzystego obłoku.
Zupełnie różny a nierównie rozleglejszy widok leżał od północy. Z téj strony oczy mordują się po płaszczyznach w całém znaczeniu tego wyrazu. Aby mieć jakiekolwiek pojęcie tego obrazu, potrzeba sobie przedstawić powierzchnią kilkunasto-milowéj równiny, któréj wyniosłości, jeżeli są jakie, nikną dla oka z punktu na którym stałem; powierzchnią ustrojoną najrozmaiciéj w drzewa, wody, pola, wsie, we wszystko co przyroda dzika i przyswojona, śmiejąca się i zachmurzona dostarczyć mogą.
Począwszy od Panieńskiéj góry, (w kierunku jednego tylko promienia z mego stanowiska) przy któréj stopach Wielka-wieś tuż leży, nieustannie rozwijają się oku idącemu naprzód, wieńce splecione z najrozmaitszych przedmiotów, coraz obszerniejszym łukiem. Bliżéj, między rozległemi polami, między gromadą gęstych, obsadzonych sadami wiosek, uderza cię przyjemnie Wojnicz białym kościołem i gronem miejskich domów; daléj, jak gaj nadwodny, przytykają do Dunajca Mikołajowice; w dalszém jeszcze pasmie wiosek śniéżne płatki kościoła Wierzchosławic i chat wiejskich; jeszcze daléj, na prawo i lewo puszcza Niepołomska, mury Radłowa zaledwo dojrzane, nadwiślańskie piaski, Dunajec rozpleciony w kilka smug jasnych; a za tém wszystkiém ciemna, mglista zasłona krain zawiślańskich, gór i borów Świętokrzyskich. Przydaj do tego, po prawéj i lewéj twojéj ręce, rzęd wzgórzów to łysych, to wsiami osiadłych, to lasami najeżonych, z piersiami to zielonemi i okrągłemi, to ściętemi prostopadle; przydaj Dunajec ozwierciadlający te wzgórza; przydaj most na Dunajcu; przydaj wielki gościniec przecinający podstopową dolinę, ożywiony snującém się ciągle rojem podróżnych i białych bryk kupieckich, a masz w głównych zarysach widok z Panieńskiéj góry.
Trudno schwycić ten widok, jeszcze trudniéj te myśli, które się zbudziły w téj chwili, podniosły się rojem i zaćmiły mi wszystko. Widok, to miejsce podania na którém stoję, zbieg wypadków publicznych i osobistych mnie, przeszłość, obecność i przyszłość zmieszały się wichrem w mojéj duszy. Bez wiedzy zrobiłem kilka kroków naprzód; trąciłem nogą krzak jałowcu, pierzchnęła spłoszona liszka — opamiętałem się, wzburzenie wewnętrzne cichło powoli przed chęcią znalezienia gniazdka jednéj ptaszyny; przykląkłem, zgniotłem fiołek, obwionęła mię woń jego, położyłem się przy nim; spadzistość okopu była mojém wezgłowiem, białe kwiatki poziomek i błękitne pęki fiołków wieńczyły posłanie z pierwszych wiosennych trawek; okrąg wału zamykał widokres kilkuset kroków; w górze tylko niebo z wędrownemi chmurkami, a na ziemi dokoła drobny gruz gmachów stawianych Bóg wié kiedy i jak wspaniałych; ocieniały je gdzieniegdzie krzaki jałowcu, osłaniały wieńce trawy, tego najmilszego dziecka przyrody żyjącéj, téj ostatniéj dziedziczki najokazalszych dzieł ludzkich, najwierniejszéj przyjaciółki ich rozwalin.
Po jałowcu czasem wiatr gwiznął, za wałem słabo pobrzękiwał dzwonek trzódy rozsypanéj po stoku góry; z dalsza i jeszcze słabiéj dolatywał z doliny głos oracza za pługiem; a wszystko zlewało się w atmosferę woni i muzyki tajemniczéj, złożonéj z półciszy, z półbrzęku, jedynéj muzyki godnéj być melodyą najgłębszych dumań samotnika.
Ośm wieków temu, pomyślałem sobie, jaki ruch, jaka wrzawa musiały kłucić tę ciszę! Co za burza uczuć najsłodszych i najokropniejszych grała tu przed ośmią wiekami! Z jednéj strony mężowie zemstą rozjadli, z drugiéj piękność, występna potrzebą kochania, wściekła rozpaczą. Iluż-to pieszczot miłosnych, iluż-to scen morderczych to miejsce było świadkiem! Stękała ziemia śród walki, kruszyły się mury, wytłoczona trawa krwią krzepła, powietrze wrzało głosami wściekłości, wyciem bolów, jękami śmierci: a dziś i ziemia i kamień i powietrze tak głęboko milczą! Żadnego śladu ani życia ani śmierci z owych czasów; żadnego śladu z owych czasów gdzie serc tyle tak pełném biło życiem; gdzie tłum taki w rajskiém lub piekielném uczuciu rozwijał moc duszy co mu jedną chwilę na wieczność obiecywała zamienić; témczasem wszystko przeminęło. Głęboka przeszłość zaległa wszystko jak puszcza nieprzejrzana, nieuchodzona, niezbadana; tylko ty, poświęcona góro! przetrwałaś i trwać będziesz nieporuszona jak pomnik zdarzenia policzonego dziś do wieści wpółbajecznych, odnawiając z każdém nowém pokoleniem, wianek podania niezwiędły na twójém czole! Tylko ty ziemio! jesteś wieczną dziejów człowieka świątynią!.. Jakąż czcią religijną powinniśmy cię otaczać!..
Marzenia moje coraz się bardziéj zasępiały, a kiedym je chciał rozjaśnić rzutem oka na okolicę, dzień wiosenny zmienił się, niebo pogodne przed chwilą okryło się chmurami, mgła gruba zalała dolinę i zasłoniła przed okiem najbliższe nawet przedmioty. Rad nierad musiałem zejść ku domowi, zerwawszy kilka fiołków na pamiątkę odwiedzin Panieńskiej góry i wzruszeń jakich na niéj doznałem.





ŚMIGUS. — DIABEŁ JSKRZYCKI — POWIEŚĆ.
23 Kwietnia 1832.

Dzień dzisiejszy, drugi wielkonocnego Święta, obchodzą tu zabawą zwaną Śmigus, znajomą na Ukrainie a podobno i w innych częściach naszego kraju: jest to oblewanie się wodą chłodną przez dziéwczęta, dziéwcząt przez chłopców. Najpodobniejsza do prawdy, że tym sposobem przechowuje się pamiątka piérwszego chrztu Polaków, który właśnie około tego czasu (w Marcu) miał miejsce za Mieczysława I. Coby znaczyło nazwisko Śmigus, niemogę się dowiedziéć.
W tym dniu są także maski. Widziałem je bo przyszły do dworu. Jeden parobek przebrany był za niedźwiedzia, drugi za Cygana, i wyprawiali sztuki jakie u nas często widzieć dają Cygani wędrujący z niedźwiedziami; poczém prosili przytomnych o śmigus, to jest o pieniądze na wódkę.
Żaliłem się już na trudność zbliżenia się do tego ludu, stąd mój zapas głębszéj jego znajomości jest bardzo szczupły; udzielam jednak i tę trochę co mi się dotąd udało schwycić.
Lud ten ma także właściwe sobie życie umysłowe: swoją poezyę, swoją muzykę; spólną z resztą Krakowiaków; ma równie tajemniczą stronę wiedzy, i pełno mniemań, wierzeń, zabobonów, a następnie powiastek które stąd płyną.
Nie jest on wolny od czarownic. Niedawno, na Zawodziu, folwarku należącym do wsi Szczepanowic, a w pobliżu Wojnicza, czarownica zasiała jeden zagon solą a drugi pieprzem i sprowadziła przez to nawałny grad, który zrobił wiele szkody w okolicy.
Wieśniacy tutejsi mają pewien rodzaj poszanowania dla wężów. Zdarza się nieraz że w czasie żniwnym, chłop składając snopy na wóz, wytrzęsie z nich węża. Tego węża za nic zabić nie pozwoli; pewny jest że zabicie ściągnęłoby na jego gospodarstwo niebłogosławieństwo Boże. Sądzę że ta cześć jest jeszcze zabytkiem dawnéj religii Sławiańskiéj, gdzie już nie w tém tylko jedném przebłyskiwała ta miłość bratnia dla stworzenia, którą Twórca Chrześciaństwa podniósł nad wszystko, jako źródło cnot wszystkich.
Z powiastek gminnych umieszczam jedną, która mi się bardzo podobała.
Pewien Pan, z okolic Tarnowa, potrzebował Ekonoma. Kiedy się tém kłopoce, przychodzi człowiek nieznajomy, powiada że się zowie Iskrzycki i że szuka miejsca. Właśnie takiego było potrzeba; staje więc umowa bez trudu; a nawet podpisuje się kontrakt. Już go Pan wręcza Iskrzyckiemu, kiedy postrzega że jego przyszły Ekonom ma pazury wcale nieludzkie. Zmieszany zrazu, wahający się przez chwilę co począć, zbiéra w końcu siły i zrywa całą umowę. Ale Iskrzycki ani chce słuchać, obstaje przy umowie, przysięga że raz podpisawszy kontrakt, musi pełnić do czego się zobowiązał, póki nie wysłuży czasu umówionego, poczém wychodzi i znika z oczu. Ale obiéra sobie mieszkanie w jednym z pieców domu, i stamtąd pełni swoją służbę jak najgorliwiéj na każde zawołanie, tylko że go nikt nie widzi. Państwo z początku bali się, powoli tak przywykli do Iskrzyckiego, tak się przekonali o jego przychylności, że wyjeżdżając z domu, oddawali mu dzieci swoje w dozór. Ale sąsiedzi oburzali się na to posługiwanie się diabłem i głośno szemrali; zaniepokoiły te mowy najbardziéj samą Panię, zaczęła ona ze swojéj strony kłopotać męża; po długiém wreszcie nastawaniu wymogła na nim, ażeby na jakiś czas opuścić to mieszkanie. Wskutku tego postanowienia wzięto dzierżawę gdzieś za Wisłą i wyruszono ku niéj. Otoż są już w podróży, radzi że diabła sztuką podeszli. Nieszczęściem wypadło przebywać drogę tak złą w jedném miejscu, że się powóz przechylił a Pani w przestrachu krzyknęła, aż tu odzywa się za powozem: nie bój się Pani! Iskrzycki z wami. Państwo zdumieli się a razem poznali, że niebyło sposobu uwolnić się od sługi tyle wiernego, zawrócili więc do domu i żyli z nim w dawnéj zgodzie, dopóki nie nadszedł termin oznaczony kontraktem. Po tym czasie Iskrzycki opuścił dom na zawsze.
Inne podanie jest w duchu czyściéj religijném. Stało się to przed dawnemi laty, we wsi Głębokiéj, w obwodzie Jasielskim. Pewien chłop chciał sobie podjeść przed nabożeństwem, a był to dzień święty Bożego Ciała, bierze więc chleb, który według zwyczaju naszego ludu leży zawsze na stole nakrytym i zaczyna krajać; zaledwo odkroił, postrzega że tak część odkrojona jak i cały chléb zamieniły się w kamień. Chléb ten przechowują dotąd potomkowie tego chłopa jako pamiątkę religijną i przepis dotykalny aby dzień święty święcić.
W tych czasach zaszło tu zdarzenie, w którém dla wielu znajdzie się ciekawa nowość. Rozeszła się wieść że Rząd ma wybrać pewną liczbę dziéwek i wyprawić je do Ameryki do jakicheś osad. Wieść ta znalazła powszechną prawie wiarę i nawet strwożyła ludność wiejską. Cóż się w końcu pokazało? Oto że ją puścili spiżownicy, którzy w jednéj z tutejszych okolic dzwon wylewali, w tém rozumieniu: że dzwon będzie tém głośniejszy im lepiéj rozejdzie się wieść fałszywa, puszczona podczas jego lania.
Lud Tarnowski ma jeszcze swoje przepowiednie pogody lub niepogody. Między innemi pewny jest i suchego lata, kiedy dészcz pada na Ś. Wojciech.






DROGA
DO
NOWEGOTARGU.

LUSŁAWICE. — ZAKLICZYN.
28 Kwietnia 1832.

Puszczam się nakoniec ku Tatrom. Za dni dwa ujrzę je z bliska, będę już jakby między niemi. Wielka to dla mnie radość!
Pożegnanie w Mikołajowicach było długie, wyjechaliśmy późno; nadto ciągły deszcz pada, drogi rozmokły; niedaleko dziś zajedziemy. Ale trzeba raz wyjechać, — wyjeżdżamy. Przebywamy Wojnicz, okrążamy Panieńską górę, przewoziémy się u jéj stóp przez Dunajec, pomijamy wieś Janowice, jesteśmy w Lusławicach. Tu zatrzymam przynajmniéj uwagę.
Lusławice, wioska dziś niewielka, miała być znaczną osadą przed laty. Święcki w opisie starożytnéj Polski powiada, że miejsce to było jakiś czas stolicą Aryanów i liczyło do trzystu rodzin Aryańskich. Aryanie mieli tu swoje szkoły i drukarnią. W Lusławicach umarł i pogrzebiony jest sławny Socyn, twórca sekty Socynianów. Dotąd lud miejscowy pokazuje wysoką jego mogiłę, porosłą dzisiaj ogromnemi drzewami.
Zmierzchało się już kiedyśmy opuszczali Lusławice i znaleźli się w Zakliczynie, który dotyka prawie Lusławic. Niepędzeni niczém a moczeni dészczem, umyśliliśmy przenocować w Zakliczynie, zrobiwszy dzisiaj dwie lekkie mile drogi.
Zakliczyn jest podobno miasteczkiem. To pewna że pełny błota niepospolicie głębokiego, przynajmniéj dzisiaj. Niemożna mu tego mieć za złe, bo leży na niskiéj płaszczyznie i roszony jest mnóstwem strumyków czy rynsztoków — niewiém dobrze. Słynie także szewstwem, mniéj jak dawniéj ale zawsze słynie: było ono główném zatrudnieniem, jak i dziś jest, mieszkańców Zakliczyna; tylko że dawniéj była większa ludność. Powiadają że w owych czasach, Zakliczyn zaopatrywał skórami i obówiem najdalsze strony Galicyi. Główne jarmarki tutejszych szewców były w Brzesku, do którego ztąd przez góry za Dunajcem przeprawiać się trzeba: pośpiech z jakim zdążali do owego miasteczka leżącego ztąd o mil cztéry, miał zrodzić przysłowie: spieszy się jak szewc z Zakliczyna. Upodobanie w tém rzemiośle zachowuje się dotąd między mieszkańcami Zakliczyna: według niektórych ma tu być do 400 rodzin trudniących się szewstwem, ale sądzę że ta liczba jest przesadzona, zważając obszerność Zakliczyna.
Okolica jego niczém się nie odznacza. Dopiéro przeciwny brzeg Dunajca daje mu piękny widok wyniosłém swojém położeniem, a nadewszystko gruzami po sławnym Zamku Melsztyńskim. Śród deszczu i zmiérzchu zajrzałem go dzisiaj z naszéj drogi.





BRUŚNIK. — PALEŚNICA. — SĄCZ NOWY I STARY. — KASPEREK.
29 Kwietnia.

Dzień pogodny i wcale ładny. Ale nim rozpocznę dalszy opis drogi naszéj prostéj, powiém słów kilka z powodu wsi Bruśnika, gdzieśmy dziś na chwil kilka zboczyli. Leży on o trzy mile na wschód Lusławic. Oto jest co mi jego właściciel opowiadał: zapisuję tę powieść dla jéj związku z dziejami Aryanów.
Na polach Bruśnika znajduje się pieczara znacznéj długości. Służyła ona Aryanom, podczas ich prześladowania w Polsce, do tajemnych schadzek. Wchód jéj zawalony dziś kamieniami, ale przed laty kilkunastą można było jeszcze zwiedzać jéj wnętrze. Ma ono być starannie urządzone sztuką ludzką; schody były wygodne i nienaruszone. Dziś mniemanie ludu złożyło w niéj niezmierne skarby, których czarci strzegą. Na dowód że tak jest, przywodzą powieść o kulawym ślósarzu z Bruśnika, który niedawno umarł. Dowiedział się on, niewiadomo jakim sposobem, że czarci w pewne święta rozchodzą się na jutrznie i zostawiają pieczarę bez żadnéj straży. Korzystając z tego a pragnąc pieniędzy, udał się do pieczary w porze przyjaznéj, znalazł w saméj rzeczy jak żądał, nabrał pieniędzy ile mu się podobało, i szczęśliwie wrócił do domu. Ta wyprawa zachęciła do drugiéj i więcéj. Zawsze mu się udawało. Raz, chciwszy nad zwyczaj, zabawił się rabunkiem dłużéj niż wypadało, w tém czarci nadbiegają i łapią go na gorącym uczynku: nie dał się schwytać to prawda, uśpieszył wymknąć się za drzwi, ale kiedy dla większego bespieczeństwa chciał je zamknąć za sobą, zatrzasł z takim pośpiechem że mu piętę ucięły; od czego do śmierci już chromał.
Teraz wracam do naszéj podróży.
Od Zakliczyna po pod klasztór Bernardynów, zwraca się droga na wieś Paleśnicę, między wysokie wzgórza. Ta część drogi nie jest przyjemna. Głęboki wąwóz, koryto potoku Paleśnicy, które trzeba kilkadziesiąt razy przekroczyć, wzgórza po obu stronach jednotonne i niebujnym lasem porosłe, wieś Paleśnica długa, nieporządna, oto są przedmioty całomilowéj podróży. Ale jest to droga jak każda wiodąca do miejsc błogosławionych. Zaledwo bowiem opuści się Paleśnica, wnet wjeżdżasz na szeroki, bity gościniec pomiędzy pięknym jadłowym lasem. Nie zdejmuje on z ciebie trudów od razu, bo idzie przykro i długo pod górę, ale za to wyprowadza cię na szczyt Posadowéj, skąd ci okazuje na ogromnéj przestrzeni, najwdzięczniejszy kraj, i wygodnym szlakiem spuszcza się ku niemu.
Tu się już zaczynają położenia nacechowane urokiem, który górom tylko jest właściwy. Rozległe lasy z drzew wszelkiego rodzaju, pomiędzy niemi przeglądające gdzie niegdzie skały; wzgórza, tu położyste i jakby splecione jedne z drugiemi, tam wznoszące się pojedynczo i stromo jak piramidy, towarzyszą podróżnemu aż na równie, gdzie go znowu wita Dunajec pożegnany przy Melsztynie. Ulubione to dziecię Tatrów już nieprędko spuści nas z oka.
Wkrótce mijamy miasteczko Zbyszyce. Jeszcze para przykrych długich gór i oto widziemy się nad rozległą, śliczną doliną Sandecką. Trzy rzeki ją przeplata: Dunajec, Poprad i Kamienica. Pośrodku doliny, osadzony w zbiegu tych rzek, Nowy-Sącz, błyszczy niemi jak wieniec rozpuszczonemi wstęgami... Chciałbym opisać tę dolinę — ale w téj chwili jest to nad moje siły.
Niepodobna wyliczyć wiosek co ją zaludniają; niepodobna ująć w wyrazy uroczego, tysiąc-kształtnego poplecienia dolin, gór, lasów, które składają czarodziejski jéj okręg. Od południa mianowicie wzgórza utworzyły majestatyczną budowę. Rosną one stopniami do kilku piąter, a każde krocie stóp liczy; a każde piątro, a każdy parów, zdaje się wabić do siebie: «macie tu drabinę z pól, z lasów, macie tu niskie, tajemne uliczki; temi uliczkami, po téj drabinie, do nich, do Tatrów!» — One tak wzywają, a Tatry szczyt ich szczytów, zasłaniają się chmurami i odsłaniają, jak owe w dawnych wiekach czarodziejki, igrające ze swojemi kochankami. Pod takim urokiem przebiegłem dolinę i doścignąłem Nowego-Sącza.
To miasto, stolica dzisiaj obwodu tegoż nazwiska, leży na wysokim brzegu Dunajca, oblane z drugiéj strony Kamienicą. Dawniéj otoczone było murem i okopem, których ślady dotąd jeszcze trwają. Zamek od Szwedów nadburzony, wali się częściami w podrywający jego posadę Dunajec. Nowy Sącz można liczyć jeżeli nie do największych, to do najporządniejszych miast w Galicyi.
O milę od niego leży Stary-Sącz, starém miastem tu zwany. Droga między niemi równa i wyborna. Na ścianach Lazaretu wojskowego który stoi blisko Popradu, oznaczono wysokość do jakiéj pamiętna powódź 1813 roku, zalewała tę dolinę.
Stare miasto słynie Klasztorem Panien Franciszkanek, założonym od żony Bolesława Wstydliwego, Świętéj Kunegundy, gdzie też Księżna ta przepędziła ostatnie lata swojego życia i umarła. Zakonnice chowają dotąd jéj zasłonę i obraz przed którym się modlić zwykła była. Wczasie odpustów rozdają nabożnym po kawałku z téj zasłony, ale skutkiem cudu nigdy zasłony nie ubywa; obraz ma tę własność, że odzież otarta oń, niszczy choroby i zabespiecza od nich.
Między ludem tutejszym przechowuje się piękna powieść o Kasperku. Kasperek był jednym z mieszczan i kupców Starego Sącza. Pewnego razu kupił on na Węgrach wino, ale Węgier przez omyłkę między beczkami wina, wydał mu beczkę z pieniędzmi. Poznawszy omyłkę, żądał od Kasperka zwrotu téj beczki, Kasperek się zaparł: Węgier zrobił mu proces i pociągnął do przysięgi. Kasperek przysiągł tą rotą: jeżeli nie mówię prawdy, niech mię nie przyjmie po śmierci ani ogień, ani woda, ani ziemia, ani piekło, ani niebo. Wkrótce umarł, ale nie było sposobu go pochować: zakopany w ziemię, nazajutrz leżał na wierzchu; wrzucany w ogień, nie gorzał; zatopiony, wypływał na brzeg; a zarazem włóczył się przez całe noce na białym koniu po ulicach miasta: nikomu nic złego nie robił, był nawet tak powolny że przez okno zaziérał kiedy go zawołano po imieniu, tylko wiecznie milczał. Dopiéro pewnéj czarownicy udało się go zwabić i zaspokoić pogrzebem nowego rodzaju, oto powiesiła go na włosku; w téj więc postawie usechłszy i w proch się rozsypawszy, zakończył swoją nocną jazdę.





JAZOWSKO. — ŁĄCKO. — POGRANICZE GÓRALI BIAŁYCH I CZARNYCH. — KROŚCIENKO. — PIENINY. — CZORSZTYN.
30 Kwietnia 1832.

Przez dobrą jeszcze milę, jedzie się ze Starego Sącza doliną Sandecką, pomiędzy osadami niemieckiemi, po drodze wygodnéj; tam dopiéro przeprawa przez Dunajec rozdziela z żyznemi Sandeckiemi polami i widokami równin, a wieś Jazowsko jest już jednym z punktów téj linji, która oddziela siedziby właściwych górali od mieszkańców płaszczyzn; mieszkańcy téż z za Jazowska zowią cały kraj aż po tę linję, Polską. I w rzeczy saméj od Jazowska wszystko się zmienia: inna postać ziemi, inny lud pod wszelkim względem. Dolina zwęża się w kręty, ciasny wąwóz, wzgórza coraz wyższe i przykrzejsze; bukowe lasy przemagają: owies najgłówniejszym przedmiotem rolnictwa; ów Dunajec jasny, poważny dotąd zaczyna się pienić, szumieć po dnie płytkiém i kamienistém, jest ciągłym wodospadem, tém bystrzejszym, im bardziéj zbliżamy się ku jego początkowi; ogromne krągłe kamienie, które coroczna powódź nanosi i wyrzuca, zalegają jego brzegi.
Droga téż nie bardzo wygodna, jakkolwiek nie szczędzą starań około dobrego jéj utrzymania: od samego Jazowska idzie ona wciąż nad Dunajcem, to zbiegając ku niemu, to pnąc się wyżéj i coraz wyżéj, wzdłuż prostopadłych prawie uboczy, które w języku góralskim zowią się obłazy. W Łącku jeszcze raz podróżny odpoczywa na miłym ustępie obszernéj dosyć równiny, ale tam przygotować się potrzeba do trzechmilowéj podróży po górach i głębiach na przemian; przeprawę tę, możnaby porównać z kołysaniem się okrętu na wzburzoném morzu. Mimo to miłośnik przyrody niemoże tu doznać nudów i mimowolnie zapomina przykrości niewygodnéj jazdy. Wieczny szum Dunajca bielącego się pianami w zielonawém korycie, podniebne z każdéj strony wzgórza, rozpuszczające aż do stóp samych płaszcze z lasów po największéj części brzozowych i bukowych; przepaściste ich szpary, zkąd biją głośne potoki, nagie ogromy głazów wychylające się z zieleni polan i borów, albo siedzące tuż przy drodze z pochylonemi nad nią głowami; siedziby goralów, to długim rzędem pilnujące rodzinnéj wody, to pojedyńczo ukryte i ledwo dojrzane w gęstym lesie, pod wytoczoną górą, na swojéj dolinie, przy swoim potoczku, wiążą się co krok, co skręt drogi, dla urozmaicenia widoku podróżnego.
Przydajmy przewiew górskiego powietrza, rozproszone do koła trzody, donośne ich dzwonki, śpiewy i flety pasterskie, górala snującego się lekko po miejscach ledwo przystępnych i dojrzanych, w jego kuséj guni, w kapelusiku okrągłym, ozdobionym świeżą gałązką: a doznane w rażenie będzie snem przepowiednim uczuć, które niebawnie w całéj zupełności się rozwiną. W takiéj okolicy leżą Kamienica, Ochotnica i Tylmanowa, zamieszkane przez górali zwących się białymi, dla różnicy od górali czarnych, którzy się gnieżdżą w głębszych już górach.
Dzień pogodny dogrzewał, ale między górami przeciągał wiatr ostry; śniegi nocne leżały na wznioślejszych szczytach; dolna połowa zieleniła się trawą i pękającémi drzewy, wyższą rumieniły półożywające buki; nagle ukazało się Krościenko. — Mała dolinka, jak żeby góry tyle tylko się rozstąpiły, aby zrobić miejsce téj osadzie, rozwija się przed nią. Olbrzymie Pieniny ze skał poprzerastałych lasami, nagle się podniosły, a ściśnione domy Krościenka i kościołek jego o czarnym dachu, przyparte do podnóża Pienin, wydawały się, jak dzieło malarskiego pęzla, na zieloném tle lasów. Dunajec wychodzi tu od południa i oblewa zachodnią stronę Pienin i Krościenka. Pasmo nagich wzgórzów po tamtéj stronie Dunajca, obfituje w kwaśne mineralne źródła. Szczawnice, o milę stąd odległe zdawna już słyną; źródło wody Krościanskiéj zaczyna być dopiéro uczęszczane. Do przeciwnéj strony Pienin przytyka granica Węgierska, łożem Dunajca odkréślona.
Pieniny są najwyższe w paśmie przedgórném Tatrów; ozdabia je nadto urok spomnień dziejowych. Na ich to warownym szczycie wznosił się ów zamek, w gruzy dzisiaj zamieniony, gdzie Bolesław Wstydliwy z Kunegundą znaleźli schronienie przed Tatarami. W ich skałach pokazują dotąd pieczary, długie do 200 stóp, które miały należéć do zamku, i stanowić część podziemnéj jego wycieczki.
Z Krościenka skręca się droga na zachód: do Czorsztyna tylko mila, a Czorsztyn strzeże wstępu do Nowotarskiéj doliny.
Kto zbliżał się do miejsc, do istot najmilszych sobie, ten pojmie mój słodki niepokój, moją radość, że niebawnie ujrzę główny cel mojéj podróży, owe Tatry!... ale co nieprzyjemności przytém: droga jak na przekor najgorsza w świecie, w połowie kamieniste koryto potoku zupełnie jak przez Poleśnicę, drugie pół wciąż pod górę — nie wytrzymałem, zdrzymnąłem się. Zbudziło mię trącenie towarzysza podróży: podnoszę rozdrzymane oczy, zwracam je za jego palcem, «otóż i Tatry!» rzekł. — Tatry! zawołałem, w dziecinném uniesieniu, w zdumieniu, w radości, Bóg wie w jakich uczuciach. Byłem już na wysokości zamku Czorsztyńskiego, i w rzeczy saméj miałem Tatry przed sobą w całéj ich okazałości. Chociaż między mną a niemi, leżał rzadki las świerkowy, ujrzałem je przecię wyraźnie, i nigdy nie zapomnę tego pierwszego ich zjawienia się, nigdy już może późniéj nie widziałem ich takiemi: zgasło też przy tém wrażeniu wszystko co doświadczałem na ich widok z miejsc oddaleńszych. Rażąca białość śniegu, pokratowana w rozliczne wzory ciemnemi pręgami opok, pokrywała cały ten ogrom; nadzachodnie słońce cieniowało blado-rumianém światłem... nie śmiem kończyć obrazu... Gdybym powiedział, że Tatry objawiły mi się w olbrzymiém, nieobejrzaném widzeniu za obłokiem bengalskiego ognia, żem zajrzał w zwierciadło najczystszego nieba, i to jeszcze byłoby niedostateczne: tak uroczy był błękit odziewający Tatry, taki był ich widok przez siatkę świerkowego lasu. I niecały jeszcze ogrom widziałem; znaczną jego część zasłaniały leżące na drodze wzroku węgierskie przedgórza.
Powóz témczasem szybko się toczył, las gęstniał, droga spuszczała się w dolinę; mój widok zakrył się górami bliższemi, przeminął jak sen, ale wiem, że go odzyskam w dolinie, pragnę jak najrychléj znaleźć się w dolinie. Témczasem droga okrąża, niby z uszanowaniem, szczyt uwieńczony gruzami Czorsztyna, zbiega nad Dunajec, skręca się przy Dunajcu na zachód. Jestem wreszcie na dolinie Nowotarskiéj. Tatrów jeszcze nie widać; zasłania je szereg skał, które jak mur samorodny podnoszą się na przeciwnym brzegu Dunajca: przegroda urocza, ale w téj chwili nieznośna dla mnie. Pragnę ją przeminąć, przemijam nakoniec, ale w téjże chwili chmury białe, olbrzymie przewalają się z wyższej Tatrów części, zapuszczają jakby zasłonę na cały ich ogrom, a mnie odejmują nawet nadzieję odzyskania go dzisiaj. Cóż robić?...
Szybko przebyliśmy Maniową, Charklową, wsie leżące na naszéj drodze, i w godzinę stanęliśmy w Łopusznéj, przed domem dziedzica téj wsi, a towarzysza mego w téj podróży.






TATRY
I
PODHALE.

OGÓLNY POGLĄD NA TATRY.
1 Maja 1832 z Łopusznéj.

Dziś przecię miałem przed sobą Tatry w całéj ich okazałości, w całym ogromie. Żaden obłoczek natrętny nie błąkał się po nich. — Deszcz całonocny obmył je znacznie ze śniegów; wyglądały jakby eterem oblane. Wybraliśmy do tego stanowisko wzniosłe, na jednéj z gór nade wsią, zwanéj Wielka góra. Napasłem do woli oko tym widokiem nowym dla mnie a okazalszym nad wszelki jaki sobie wyobrażać mogłem; przebiegałem w całéj swobodzie ten zdumiewający łańcuch wysokości, od gór podpierających ogrom Łomnickiego szczytu, aż do miejsca gdzie się zniża i całkiem przerywa, nad rzeką Wagiem.
Tatry są częścią Karpat, częścią najzachodniejszą. Jest to grupa gór najpiękniejszych między górami Karpackiemi przez swoją wzniosłość i dzikość. — Są one wszystkie prawie w wyższéj części obnażone, i pokryte lodami lub śniegami: tu znajdują się już lodowce alpejskim podobne. Leżą one na pograniczu Węgier i Galicji: linja graniczna, prowadzona rzeką Białką od jéj zbiegu z Dunajcem, aż do wypływu z Morskiego Oka, okrąża Morskie Oko szczytami skał, późniéj przecina je przez mil kilka w kierunku zachodnim, zwraca się potém na północ ku Babiéj górze, i przeciąwszy jéj wierzchołek, łamie się znowu na zachód. Przez owo odgraniczenie, ta część Galicji tworzy jakby odnogę otoczoną ze trzech stron Węgrami: jest ona całkiem w obwodzie Sandeckim, a ze strony Węgier przypierają do niéj dawna ziemia Spiska i obwody czyli stolice Liptowska i Orawska.
Linja Tatrów, jak jest widziana z okolic Nowegotargu, ma kierunek od wschodu na zachód, ukośny cokolwiek ku północy od strony zachodu.
Nie śmiem oznaczyć ze ścisłością rozmiarów jéj długości i szerokości; powiadano mi że długość może wynosić do piętnastu mil, a szerokość największa około sześciu mil.
Najwyższą częścią Tatrów jest strona ich wschodnia, jest ona zarazem i najdziksza na całéj szerokości, aż do płaszczyzn na przeciwnéj stronie węgierskiéj. Górują nad wszystkiemi szczytami Łomnica czyli Krępak, wyniesiony nad powierzchnią morza 8000 z górą stóp, i Krywań niższy od Łomnicy więcéj niż o stóp 1000.
Oba te szczyty pokazywano mi dzisiaj, wszakże zdaniem innych, nie są one widziane z Galicji tylko ze wsi zwanéj Ząb Suchy, przyległéj Kościelisku. Wszakże na to zgadzają się wszyscy, że się przedstawiają najpiękniéj i najokazaléj patrzącemu od Kezmarku na Węgrzech, bo z téj strony podnoszą się od razu z płaszczyzny, bez żadnych prawie przedgórzów; z tamtéj takoż strony jedynie można wejść na Łomnicę, wejście z innych stron niepodobne. Tamtą drogą Następca dzisiejszy tronu Cesarskiego w Austrji, doszedł do samego wierzchołka, na pamiątkę czego, postawiono krzyż na Łomnicy.
Oprócz tych dwóch szczytów, bielejących już wiecznym śniegiem i lodem, niepoliczona jest ilość szczytów mniejszych, między któremi znaczna liczba są lodowcami w całém znaczeniu tego wyrazu. Dosyć jest policzyć szczyty które tworzą grzebień Tatrów odrysowany na widokręgu, a dopiéroż niższe on nich z téj strony, albo leżące na ziemi od Węgier!
Piszę co mi powiadają albo o czém z pierwszego wejrzenia sam sądzić mogę. Może w tém nie ma ścisłéj prawdy, ale mam przekonanie że niema także ważnego zboczenia od prawdy. Z resztą podaję tylko to co można mniéj więcéj sprawdzać samym wzrokiem.
Gewont, dzielący dolinę Zakopanego od Kościeliskiéj, jest w łańcuchu przedniéj straży Tatrów, ostatnią z owych szczytów wyższych i nagich, odznaczających wschodnią ich połowę; jest punktem granicznym od którego zaczyna się połowa druga, zachodnia. Szczyty tego szeregu są już coraz niższe aż do Wagu. Przebijają się jeszcze i tutaj nagie i śnieżne wierzchołki, ale tłem całości jest już barwa życia, wdzięk życia. Zaokrąglenia gór łagodniejsze, lasy świeże lub trawy bujne, przestronniejsze doliny, cichsze wody, umiarkowańsze powietrze. Tatry, uważane w tych dwóch połowicach, wydają mi się małżeńską parą, gdzie jedno obdarzone jest okazałością, siłą, niszczącą mocą, przymiotami dzikiego męża, a drugie jest niewiastą rodną, z całą jéj łagodnością i ujmującym wdziękiem. Geografia miejscowa nadaje nawet nazwisko Matry tym górom; co może nie jest tak dowolne i nowe jakby się zdawało, skoro zważemy, że przed wiekami naznaczano tu miejsce tak zwanym Babim górom.
Dalsze przeciągnięcie tego łańcucha pograniczem Węgier i Moraw ku Austrji, zowią tu Fatrami. Nie widziałem ich dzisiaj z miejsca z którego oglądałem Tatry.
Patrząc na Tatry tak rozłożone przedemną, przeskakiwałem myślą ową przestrzeń kilkomilową, która mię od nich dzieliła, i widziałem jakbym był cały na miejscu: te szczyty tak ostre że ledwo się na nich spojrzenie zaczepi, to są milowe może płaszczyzny; te garby rozsiadłe są najeżone krociami skał ostrych, niedostępnych; te ciemne pręgi w różnych kierunkach jak żyłki marmuru, to są wielomilowe doliny, wąwozy, rozdoły, niezgłębione parowy, przepaście, do których dalekie tylko spojrzenie doleciéć może; a między niemi świat spojrzeniu nawet niedostępny, myśli ludzkiéj nawet nieznany, świat osobny, różny od wszystkiego co wiemy, świat zimy, zgrozy, martwoty, zamknięty kołem trudów i niebezpieczeństw nad wszelkie siły ludzkie, nad wszelką odwagę ludzką.
Nie tracę jednak nadziei dotknąć się bliżéj tego wszystkiego; ale to tak prędko nastąpić nie może. Od połowy września, a nawet wcześniéj, do większéj połowy czerwca, głębia Tatrów zasypana jest takiemi śniegami, obwarowana powietrzem tak zimném, że najzapaleńszy kochanek przyrody z całą swoją odwagą i wytrwałością, musiałby się od nich cofnąć, albo co chwila zagrożony jest śmiercią w otchłani śniegu pod lawinami, albo w objęciach mrozu. A tymczasem do koła mnie rozwija się pełna wiosna; ciepło coraz mocniéj dogrzewa. Do koła pogoda, zieloność, kwiaty, szum wody swobodnéj; u samego nawet podnóża lodowców ciemnieją wzgórza umajone puszczami świerków i zielonemi polanami.... Cóż stąd? Potrzeba czekać. Czekajmy!





PODHALE. — WIEŚ ŁOPUSZNA.
3 Maja 1832 r.

Ponieważ niemożemy puścić się daléj, obeznajmy się nasamprzód z tém, co nas najbliżéj otacza.
Wieś Łopuszna leży na połowie prawie drogi między Czorsztynem i Nowymtargiem, nad brzegiem Dunajca; przebiega przez nią także potok tegoż co i wieś nazwiska.
Wieś dosyć wielka, skupiona częścią największą ku Dunajcowi, w części rozsypana pojedynczemi chatami po górach, które się natychmiast odewsi poczynają i rosną stopniami do niepospolitéj wysokości. Góry te są na północ wsi i wchodzą do składu pasma, które osłania całą północną stronę Nowotarskiéj doliny. Widok w tym kierunku zamknięty jest górami bliskiemi i krótki w porównaniu do widoku na południe i zachód: na południe olbrzymie grono Tatrów, na zachód takoż góry o wiele razy odleglejsze niż Tatry, niższe od nich, ale uwieńczone wysokościami Babiéj gory i Żywca.
Wieś Łopuszna jest własność obszerna; grunta jéj w niektórych kierunkach rozciągają się do dwóch godzin drogi; w górnéj części prześliczne lasy, odwieczne, pełne drzew wszelkiego rodzaju, mianowicie buków, jaworów i t. p. między lasami liczne polany; część dolna, płaszczyzna naga, w części nieprzydatna na nic dla moczar i torfów: a nawet miejsca uprawiane z wielkim trudem, skąpo wracają nakład uprawy; rolnictwo zatém jest tu rzeczą podrzędną, zysk z niego prawie żaden; najważniejszym jego przedmiotem owies i ziemniaki. To samo na całém Podhalu. Główny dochód dziedzica podobnéj wioski jest wynajmowanie polan na wypas trzód i pędzenie wódki. Właściciel Łopusznéj ma także gorzelnią. Mimo tych wszystkich niedogodności, mimo ziemi nieurodzajnéj, pańszczyzny małéj, czynszów także nie wielkich, mimo podatków najuciążliwszych, można przy dobrym zarządzie i roztropnéj oszczędności, prowadzić życie wygodne a nawet składać kapitał. Moi gospodarstwo należą właśnie do téj liczby rządnych i dostatnich właścicieli. Życie domowe skromne, ale zaspakaja dostatecznie konieczne potrzeby człowieka: niema w niém zbytku, niema wykwintności, ale nie widzisz niedostatku, nie czujesz braku czegokolwiek.
Dom drewniany w stylu rodzinnym wszystkich naszych dworów szlacheckich; obszerny, porządnie i mocno postawiony, przyozdobiony krytym gankiem, jak wszystkie nasze ganki, a na ganku poboczne ławki do siedzenia, jak to wszędzie u nas widziemy, mieści wygodnie całą rodzinę, która oprócz gospodarstwa, składa się z ojca saméj pani T... żyjącego jeszcze, trojga dziatek i krewnéj panny.
Przed domem dziedziniec przestronny, mający po lewéj ręce domu drugi domek mniejszy, czyli oficynkę, gdzie kuchnia i mieszkanie służących, z prawéj osłoniony budowlami gospodarskiemi.
Dom ocieniają z przodu i boków piękne jesiony. W tyle domu ogród niewielki, ale dosyć starannie utrzymany; zdobi go nawet alea świerkowa bardzo cienista, bardzo miła do przechadzki, zwłaszcza podczas upału. Tuż pod ogrodem bieżąca woda, a nieco o podal, w jednym z kątów ogrodu, rodzaj altany ogrodowéj, pozioma, niewielka, o jednym pokoiku i sionkach, ale ustronna, samotna, bardzo dla mnie ponętna. Patrzy ona jedném ze swoich okienek na północne góry i ma niepospolicie ładny widok, patrzy więc nań ciągle a razem słucha szumu niedalekiéj wody, co się bystro przewala przez kamienie które ją chcą zatrzymać. Ta chatka mnie jest oddana, w niéj odtąd moja główna kwatera. — Dziękuję moim gospodarzom; nie mogli mi w lepszy sposób okazać swojéj dla mnie dobroci. Jestem z niéj rad jak zdobywca z nowo-podbitego kraju, lepiéj rad. — Dobrze mi w niéj, dla tego daję jéj miejsce w tych zapiskach.
Ale ją opuszczę na chwilę, aby powitać jeszcze jedną budowę, któréj niegodzi się pominąć; jest to tutejszy kościołek. Stoi on niedaleko dworu nad samym Dunajcem. Niepozorny, nie wielki, a należy do owych rzadkich pomników religijnych naszego kraju, które z powierzchowności gasną przy olbrzymach gotycyzmu, ale mieszczą w sobie więcéj Ducha Śgo jak większa część owych podziwianych gmachów: jestto tajemnica architektoniczna naszego ludu chrześciańskiego. Kościołek ten jest jeszcze jeden z owych kościołków modrzewiowych, które sięgają swoim wiekiem pierwszych czasów chrześcijaństwa w Polsce. A że należy do téj rodziny, świadczy rok 1240, wyżłobiony na jednéj z jego belek. Ma on i organy; już je słyszałem.
Szkoda, że nie każdéj niedzieli słyszéć je można, bo Łopuszna niema stałego proboszcza. A chciałbym częściéj je słyszéć; tak błogie zrobiły na mnie wrażenie, tak rzewne, pośród nabożeństwa przy tym ołtarzu skromnym, gdzie przez tyle wieków powtarza się tajemnica boskiéj ofiary, śród tych ścian wątłych a mocniejszych niż budowa niejednego narodu; w atmosferze modlącego się ducha tego ludu, który kolanem swojém odnawia odwieczne ślady pobożności naddziadów swoich, i oddaje się Bogu, jak oni przed wiekami oddawali się w tém samém miejscu.





KONFEDERAT BARSKI.
8 Maja 1832 r.

Do pomników historycznych a rzadkich, które tu znalazłem, należy ojciec pani T... Jest to stary konfederat Barski, tak już rzadki w tych czasach. Bardzo też rad jestem z jego poznania; jestem tem radniejszy, że znalazłem w nim człowieka wyższego od innych z owego wieku. Posiada on dokładną znajomość kilku języków; ukształcenie jego jest niepospolite jak na szlachcica domatora, a jeszcze w takim zakącie jak Podhale; a nadewszystko uderza mię sąd zdrowy o rzeczach sfery wyższéj, wytrawiony doświadczeniem długiego i nieprzespanego życia. Starzec ten ośmdziesięcioletni, wzrostu miernego, szczupły, zachowuje całą czerstwość władz umysłowych; siły ciała od roku zaczynają go już opuszczać, jeszcze rok temu po całych dniach nie zsiadał z konia, trudnił się gospodarstwem. Dziś pozostała mu nienaruszona siła wewnętrzna i słodycz rzadka w pożyciu. Przez wzgląd na jego zdrowie, nie śmiem mu być natrętnym, wszakże i tak dowiedziałem się wiele ciekawego o przeszłości.
Miał lat szesnaście kiedy zbiegł tajemnie z domu rodziców, do obozu konfederatów, którzy właśnie w tych się stronach znajdowali. Nie długo wojował; ojciec go odszukał, wydobył, zawiózł do domu i wychłostał, wkrótce także rozwiązała się i konfederacja. Późniéj wziął czynny udział w powstaniu Kościuszki. Po upadku powstania wrócił do domu i odtąd żył cały życiem prywatném. Skłoniła go do tego najwięcéj głęboka znajomość swoich spółczesnych, nabyta w życiu czynném. Odtąd przewidywał wypadek każdego ruchu i nigdy się nie omylił.
Między innemi opowiadał nam jeden przykład z powstania Kościuszki. Kościuszko był wówczas dyktatorem i odbywał przegląd swojego wojska. Zjechało się wiele szlachty z okolicy, jeden z nich postrzega w szeregu powstańców poddanego ze swojéj wsi, który tajemnie uciekł do wojska; bez żadnego względu na cokolwiek wyciąga go z szeregu, uderza kilka razy w twarz i każe natychmiast powrócić do wsi, gdzie mu jeszcze zapowiada chłostę za zbiegowstwo. Kościuszko, jakby tego nie widział, odwrócił się i odjechał w inną stronę.
Jeden taki przykład wiele objaśnia. Nasz stary konfederat widział tę rozkiełznaną niesforność w każdym ruchu, i to go trzymało już w domu aż do śmierci.
Zachował on z pierwszéj swojéj wyprawy cały uniform. Wtedy po raz pierwszy widziałem mundur konfederata. Jest to kurta łosiowa z podpiętemi połami, wyłogi są z amarantowéj felpy.
Jako sąsiad Czorsztyna, znał ten zamek jeszcze zamieszkanym, żył z jego mieszkańcami i nieraz tam ucztował; — dziś patrzy na ruinę.





GÓRY ŁOPUSZAŃSKIE.
9 Maja 1832.

Przez te dni kilka obiegłem całą prawie okolicę górną nad Łopuszną, poznałem się z bliższemi mnie przedmiotami.
Mniéj mię zajmuje strona dolna, jest to płaszczyzna, która w sobie saméj niema nic nęcącego, oprócz widoku na Tatry. I tu jednak przechadzka jest miła, zwłaszcza ku granicy węgierskiéj. Lubię chodzić w tym kierunku: jest tam kilka skał ogromnych, samotnych, rzuconych jakby dla przerwania jednotonności tych płaszczyzn, takiemi są: Kramnica nad Białką i Cisowa skała między wsiami Nową-Białą i Gronkowem.
Cisowa skała szczególniéj zatrzymała moją uwagę. Sterczy ona śród płaszczyzny jak samotna wieża, naga w największéj części, można jednak wejść aż na jéj wierzchołek, który jest płaski i dosyć przestronny. Co szczególniejsza, że podobne skały znajdują się wzdłuż całego pasma Tatrów, na równoległéj prawie od nich linji i w niewielkiéj odległości: tworzą one jakby łańcuch szyldwachów przed górami. Skały te są wapienne i znacznéj wysokości. Staszyc o ile sobie przypominam, w swoim dziele o Ziemiorodztwie Karpatów, zastanawia się nad niemi; niepamiętam jakie daje zdanie.
Reszta płaszczyzny z téj strony Nowegotargu, oprócz kilku sosnowych lub świerkowych borków, przedstawia pola nagie, częścią w rolach uprawnych, a częścią w odłogach jałowych, w bagnach, torfowiskach, zgoła przypomina nadmorskie płaszczyzny zwane u francuzów landes, z jednym dodatkiem mnóstwa kamieni na całéj powierzchni, tu przysłonionych nikłą murawą, ówdzie bez żadnéj osłony coby łagodziła widok téj dzikości.
Całkiem inny kraj na północ wsi, w jéj stronie górnéj. Rolnik wprawdzie znajdzie tam jeszcze mniéj jak na dolinie pola dla swojéj pracy, ale życie roślinne samorodne jest bez porównania pełniejsze, silniejsze, wyższe: wszystko tam jest pastwiskiem lub lasem. Niektóre polany, zwłaszcza w położeniach niższych, i w sąsiedztwie wód, nie ustępują najładniejszym łąkom; taka bujność trawy i obfitość kwiatów. Co do lasów tutejszych, to tylko góry Karpackie mogą podobne wypielęgnować; nieustępują one niezawodnie ani naszym borom poleskim ani nawet dziewiczym puszczom Amerykańskim, jak je nam opisują: trzeba cokolwiek zapuścić się w ich głębią, trzeba widzieć ogrom drzew, gęstwę zarośli, stosy warstw powalonych i porosłych już nowemi lasami, aby sobie powiedzieć, że takie być muszą puszcze niezbadane dotąd, nie tknięte ani ręką ani nogą ludzką.
Znajdziesz to na mniejszą skalę, w mniejszym obrębie śród lasów Łopusznéj. Trafiłem nieraz na takie miejsca, że jest zupełném niepodobieństwem przedrzeć się głębiéj, przebić tę sieć żyjącą drzew, głazów, roślin, które ci zewsząd zastępują jak wał warowni. Oczyszczanie lasów jest tu niepodobne. Korzyść ze sprzedaży drzewa bardzo mała w porównaniu z wydatkiem koniecznym na taką pracę: spuszczanie drzewa odbywa się powszechnie nad wodami bieżącemi, na górach spadzistych, skąd drzewo zrąbane i oczyszczone z gałęzi samo ześlizgiwa się aż ku wodzie; gdzie niema tych warunków, tam sprowadzają drzewo jak najmniejszym trudem i kosztem, ze wzgórzów bliższych, dostępniejszych, mających drogi dogodniejsze. A tymczasem w górach głębszych i trudniejszego przystępu, burze, ulewy, potoki, robaki, walą co roku drzewa na drzewa, warstwy na warstwy, z czego powstaje dziwna ruina, która służy i za warownię tym lasom, i za kolebkę późniejszym ich pokoleniom. Mam próbkę téj uprawy lasów przez samą rękę czasu, za pomocą żywiołów przyrodnych, w górach Łopusznéj, które dotąd mogłem zwiedzić.
Góry Łopusznéj składają się z licznych garbów mniéj ostrych, lub krągłych, lub płaskich, między któremi snują się doliny, parowy, wąwozy, mniéj więcéj głębokie, jedne bezwodne, inne ożywione potokami; przez nie tworzą się oddzielne wzgórza czyli szczyty, a każdy szczyt z własném swojém nazwiskiem. — Między takiemi szczytami w górach Łopusznéj są znaczniejsze: Centyrz, Magóra, Wielka-góra, Turniska, Groń, Wyżnia, Ciaski, Kluczki i inne których nazwań niewiem. Ogół ich jako mający szczyty różnéj wysokości, układa się w stopnie i tworzy niejako amfiteatr, którego częścią najdalszą i najwyższą są Kluczki.
Różne są oblicza tych szczytów: niektóre dzikie nagiemi skałami jak np. Turniska, inne przeciwnie odkryte, wesołe, ożywione źródłem lub jeziorkiem, jak np. Wyżnia. Ale podobne szczegóły na późniéj. Tą razą chcę tylko zachować ogólny rys najbliższéj mnie okolicy, jak mi się przedstawiła przy pierwszém poznaniu się.





WYCIECZKA DO ZAKOPANEGO I KOŚCIELISKA.
15 Maja 1832.

Ciekawość moja zaspokojona po części, a w największéj części rozbudzona bardziéj. Widziałem Zakopane i Kościelisko, zajrzałem w Tatry, ale w czasie tak nieprzyjaźnym, tak dorywczo, że niemogę nawet powiedzieć abym już wszedł choć na ślad prawdziwego wyobrażenia o Tatrach. Zdaje mi się że byłem tylko w sieniach domu i wróciłem się z sieni.
Bądź co bądź jestem rad z téj dorywczéj przejażdżki. Widziałem czegom dotąd nigdzie jeszcze nie widział. Widoki, piękności, wrażenia tego rodzaju były mi dotąd nieznane. Jeżelim doznał zawodu, wina okoliczności: przepowiedzieli mi go znający niedojrzałość pory. Ale trudno było czekać. Jeden z moich najstarszych przyjacioł, mający przed sobą daleką i pilną podróż, raczył zboczyć z drogi z towarzyszem podróży dla odwiedzenia mię w moim podhalskim zakącie. Świat góralski był mu równie jak mnie nie znany: miał ciekawość jak ja, zajrzyć mu w oczy choć pod zasłonę. A więc zobaczémy przynajmniéj Zakopane i Kościelisko, jedźmy! — i pojechaliśmy.
Zaczęliśmy od doliny zwanéj Zakopane. Czas nam sprzyjał i czas nas pędził. Niegłęboko zapuszczaliśmy się, a cośmy obejrzeli to było jednym rzutem oka. Resztę czasu zabrał nam obiad i rozmowa z niektóremi urzędnikami znajdujących się tam hamerni. Wszystko to odbyło się pędem kilku godzin. W kilka dni opuściliśmy to miejsce. Ja wyniosłem z niego poznanie zacnego człowieka i notatkę w duszy losów Majora N... który tu wiele ucierpiał z tęsknoty porodzinnéj i umarł. Nie żałuję dnia tak spędzonego w Zakopaném.
Dosyć już późno stanęliśmy w dolinie Kościeliskiéj. Po ciemku wjeżdżaliśmy do niéj; tego wieczora nic widzieć nie mogliśmy. Musieliśmy przestać na poznaniu karczmy miejscowéj. Znaleźliśmy ją porządnie wymurowaną, ale oprócz tego nic albo mało co więcéj.
Ranek nie polepszył naszego położenia, a zepsuł nam humor: pierwsze wejrzenia nasze padły na błoto po nocnym deszczu i na powietrze zasępione mgłą, która się nie różniła od drobnego deszczu. Mimo to wyszliśmy na obejrzenie doliny i obeszliśmy jéj część najciekawszą. I téj jeszcze chwili nie żałuję. Mimo ścieżek rozmokłych, mimo mgły gęstéj, ćmiącéj najbliższe nawet przedmioty a leżącéj na miejscach dalszych i na wyższéj części gór otaczających dolinę, byliśmy nieraz wzruszeni, zadziwieni, upojeni, porwani urokiem miejsca, a którego niemogła zagasić sama niepogoda. Doszliśmy tak aż do jeziorka zwanego Smerczyn Staw. Dalsza droga, w najpiękniejszym czasie niebardzo wygodna, stawiła obecnie nieprzyjemności na które nie wszyscy z nas narazić się chcieli. Na tém skończyliśmy dzisiaj naszą podróż do Tatrów.
Wróciwszy do karczmy, zostaliśmy zaproszeni przez miejscowego urzędnika na śniadanie. Tam się umysły nasze wyjaśniły. Dla obecności zapomnieliśmy o przeszłości. W gościnnym urzędniku znaleźliśmy miłego i uprzejmego człowieka, w jego żonie jeszcze milszą kobietę a równie uprzejmą dla swoich gości. Pożegnaliśmy ich ze szczerą wdzięcznością za ich dobroć, a to nam pomogło pożegnać Kościelisko, bez żalu do kogo, lub czegokolwiek. Przyszło mi to łatwo, bo już na miejscu uknułem zamiar rychłego powrotu w te strony i miałem pewne przeczucie, że mu nic nie przeszkodzi.
W miarę oddalania się od podnóża Tatrów, powietrze się wyjaśniało, słońce dogrzewało; wkrótce znaleźliśmy się śród pięknéj wiosny. Nie był to jednak skutek zmiany czasu, tylko zmiany miejsca: za nami ta sama chmura mgły leżała ciągle na Tatrach i dolinę w téj chwili może ulewny deszcz chłostał.
Po dwóch lub trzech godzinach jazdy, stanęliśmy w Nowymtargu dla obiadu i pożegnania moich gości. Była to chwila jedna z najrzewniejszych dla mnie w moim tu pobycie. Rozstawałem się z najdawniejszym moim przyjacielem, abyśmy wkrótce znaleźli się o kilkaset mil od siebie i Bóg wie na jak długo. — Z tém rzewném uczuciem, nie bez łez zobopólnych, pożegnaliśmy się i w kilka minut byliśmy już na naszych drogach, — on ku zachodowi, a ja ku wschodowi.





Z WIELKIÉJ GÓRY. — GÓRY TATRY. — DZIECI GÓRALSKIE.
12 Maja 1832.

Całe Tatry białe od śniegu, który téj nocy spadł w górach. Nawet wyższe przedgórza po téj stronie doliny, od północy, pokryte są śniegiem w górnéj swojéj połowie. Niema go całkiem w strefie niższéj, koło mnie; przeciwnie dzień dziwnie piękny i jasny. Dziś widzę najwyraźniéj góry zwane tu Fatrami. Leżą one na drugim brzegu Wagu i stanowią jakby odrębne grono od Tatrów.
Z rana obiegłem płaszczyznę ku Węgrom, byłem aż na Cisowéj skale. Dochodząc do niéj miałem widok, który mię mocno zajął. — Do koła pasły się trzody, a na spiczastym szczycie Cisowéj skały, kilkunastu pastuszków dzieci jeszcze, śpiewali i tańczyli. Coś dziwnego było w tym widoku. Ich strój góralski obcisły, krótki, ich guńki spuszczone z rękawów, zapięte tylko pod szyją, ulatujące śród tańca; ich ruchy szybkie, zwinne, polotne, a wszystko to w blasku podnoszącego się słońca, przedstawiło mi jakąś fantastyczną grupę nadpowietrznych tancerzy.
W istocie dzieci góralskie nie są to nasze zwyczajne chłopskie dzieci. Natura ziemi rodzinnéj, rodzaj życia i zatrudnień rozbudzający silnie wszelkie władze, konieczność fizyczna ciągłego pasowania się z trudami, z niebezpieczeństwami, samo powietrze ostre ale czyste i lekkie, z resztą pewna swoboda nieznana wieśniakom innych okolic, sprawują to, że dzieci góralskie szybciéj się rozwijają jak inne. W tém drobném ciałku widzisz już dotykalnie pełny zaród przyszłego górala, jego dobre i złe własności. Widzisz już w tém chłopięciu taką zręczność, przytomność, śmiałość, taki dowcip a razem taki upór, taką zaciętość, że nie znajdziesz tego w równym stopniu u dzieci innych okolic.
Słyszałem wiele o tém. Ażeby dać próbkę ich naprzykład zręczności, opowiem tylko jak polują na węże. Sposób wprawdzie prosty ale wymaga i zręczności i odwagi. Skoro ujrzy węża, rzuca się na niego skokiem rysia i w témże mgnieniu oka chwyta go dwoma palcami jednéj ręki za szyjkę przy saméj głowie, a drugą ręką za ogon, i już go ma w swojéj mocy. Następnie, żeby go zrobić zupełnie nieszkodliwym, wkłada mu w pyszczek brzeg swojego kapelusza, jak tylko wąż schwycił go i ścisnął zębami, chłopak jedném szarpnięciem kapelusza, wyrywa wężowi zęby i wtedy jest już z nim bezpieczny.
Oto inna powiastka malująca już w dzieciach twardość charakteru góralskiego.
Dwóch kilkoletnich chłopaków zajrzało w jednéj skale gniazdo jakiegoś ptaszka. Skała wysoka i tak przykra, że z dołu niepodobna dostać się do gniazda, ale można się wdrapać na szczyt, a gniazdo leżało blisko szczytu. — Biorą się więc na taki sposób. Wyłażą na wierzch, jeden kładzie się na głazie który wystawał nad gniazdem, bierze drugiego za nogi i spuszcza go ku gniazdu, głową w dół. Pomysł udał się; gniazdo zdobyte z pisklętami, które się w niém znajdowały. Ale rozpoczyna się spór, w tém samém położeniu obu, jeden leży na skale, a drugi wisi w powietrzu na łasce leżącego. Leżący wymawia sobie naprzód taki udział w zdobyczy, że wiszący niechce na to przystać, pierwszy zagraża że go puści, drugi nie zważa na to. Ciągnie się ten spór dosyć długo, a kiedy zdobywca gniazda nie dał się pokonać groźbą, pierwszy uskutecznia ją i puszcza drugiego. Wysokość była znaczna, — zacięty chłopak nie zabił się wprawdzie, ale się bardzo pokaleczył, a podobno nawet złamał sobie rękę czy nogę. Ale postawił na swojém.
Oto są górale; jak jedno tak drugie z tych dwojga dzieci, w zawiązku swojego charakteru, który z latami tylko się rozwija i wzmacnia.





Z GÓRY GROŃ. METEOROLOGJA GÓRALÓW.
25 Maja 1832.

Nigdy jeszcze Tatry nie wydały mi się tak wyraźnie, tak okazale, tak blisko jak dzisiaj, z téj wysokości. A im wyżéj postępuję, tém bardziéj płaszczą się podnóżne ich przedgórza, one zaś, jakby chciały przybrać postać okazalszą, podnoszą się, rosną, zdają się podchodzić ku mnie. Zdumiewam się mimowolnie widząc je tak blisko siebie, owe góry co są o kilka mil odemnie.
W pierwszém złudzeniu o małobym się nie podjął policzyć drzewa rozsypane po nich; o małobym nie oznaczył kwadratową przestrzeń każdego płatka ich śniegów. Owa ogromna szerokość Nowotarskiéj doliny, zwinęła się w głęboki wąski rozdół, jéj lasy zamieniły się w ciemne plamki na dnie jego, Dunajec w taśmę blasku. Zmniejszyło się co podemną, rozszerzyło się co przedemną.
Skutek to wysokości mego stanowiska a jeszcze więcéj przepowiednia bliskiego deszczu, według meteorologji góralów, a można być pewnym że się nie mylą. Mogę im przyświadczyć z własnego mego doświadczenia przez ten krótki czas pobytu w górach. Wiele razy miały nadejść dni deszczowe, przejrzystość powietrza podwajała się, a wszystkie przedmioty zbliżały się do oka na podziw. Powietrze zamieniało się w szkło przybliżające i powiększające. Z resztą zjawisko to nie jest do niewytłómaczenia.
Co mnie zawsze rwało w stronę ludu prostego, to ten jego związek z przyrodą niby martwą, owo ich porozumiewanie się wzajemne. Rozrzewniają mię nieraz dowody miłości któremi stworzenie niższe odpłaca wieśniakowi jego miłość dla siebie. Raz, w jednéj z moich podróży, wypadło mi zajechać na noc do chłopa; było to zimą, w mróz trzaskący, jak powiadają. Śród pogadanki z gospodarzem dotknąłem mrozu, który mi był nie na rękę, obawiałem się jeszcze silniejszego nazajutrz. — «Niech pan będzie spokojny! odpowiedział mi wieśniak, jutro będziem mieli odelgę. A kiedym go spytał: skąd to wie? moja lipa gwiżdże! odpowiedział mi znowu. Prosiłem o wyjaśnienie i dowiedziałem się, że ta lipa, którą zapewne uważałem przy jego chacie, przepowiada mu wszelką zmianę pogody. Jeżeli huczy głucho a silnie, to znak ogromnéj burzy; kiedy puszcza z siebie jakby wystrzały, to silny mróz przybliża się; a zapowiada odelgę, kiedy gwiżdże różnemi głosami. W rzeczy saméj nazajutrz rano przekonałem się, że lipa prawdziwie wróżyła; w nocy mróz przeszedł i odbywałem w cieple dalszą drogę.
Na Ukrainie znałem wieś, któréj barometrem był las pobliski. Z szumu tego lasu wiedziano o kilkanaście godzin wszelką zmianę pogody.
W Mikołajowicach pod Tarnowem, a zapewne i w całéj téj okolicy, pewni są zmiany powietrza, kiedy pod zachód słońca, strona nieba od Węgier przybiera pewien blask złotawo-różowy: nazywa się to u mieszkańców: zorzą Węgierską.
Górale Podhalanie, zamknięci jeszcze bardziéj niż inni w pewném kole, mają może więcéj niż inni podobnych przepowiednych znamion. Zapisałem sobie niektóre.
Kiedy wąż grzechoce, kiedy bociany krążą nad Nowotarską doliną, kiedy się Tatry przybliżają, kiedy Babia-góra zaczyna chmurzyć się, albo jak góral mówi: «czepek nadziewa» to są znaki pewnego deszczu.
Chmura od północy lub południa przynosi grad w okolice Nowegotargu.
Wielka powódź nastąpi, kiedy mgła bardzo przezroczysta, woniejąca siarką, zalegnie powietrze, albo kiedy się napotyka węże wyłażące na drzewa.
Podobnych przepowiedni jest bezwątpienia więcéj i na wszystkie przypadki. Lud z téj strony zasługuje na zbadanie. Jest to jego strona wysoce poetyczna, bo poetyczna rzeczywistością, wtajemniczeniem się ludu w życie przyrody rodzinnéj, spółżycie z nią głębokie, ścisłe, duchowe. Ale ta poezja, jak wszelka we wszystkiém poezja, nie zdobywa się tak łatwo. Choćbym i wiedział jak ją zdobyć, nie mógłbym tu, przez szczególne moje położenie, zastosować mojéj wiedzy, chyba w cząstce nic prawie nie znaczącéj. Nie wątpię że się znajdą szczęśliwsi odemnie.
Lud tutejszy ma jeszcze osobny rodzaj znaków przepowiadających nadzwyczajne wydarzenia, klęski publiczne. Trwoży się on kiedy np. śpiew koguta podobny jest do płaczu dziecka, albo do miauczenia kotów, lub ma w sobie inne tony niewłaściwe jemu; kiedy także znajdzie się kogut niemający w ogonie szóstego piórka.





ŚWIAT DUCHOWY PODHALAN.
STRZYGI, UPIORY, WIŁKOŁAKI, BOGIŃKI, DZIWOŻONY.
26 Maja 1832.

Winienem pośrednictwu pani T... ważne dzisiaj posiedzenie ze starą góralką. Przedmiotem głównym naszéj rozmowy, był świat nadzmysłowy Podhalan. Słyszałem już o tém nie mało z różnych stron; stara Plewina zbogaciła znacznie zapas moich wiadomości. — Gdybyż jeszcze chciała była wypowiedzieć wszystko co wie, ale widziałem, że nie śmiała otworzyć się do dna: na co zresztą trzeba być przygotowanym z temi ludźmi, a przez naszą winę. Nie łatwo nam zetrzeć z czoła naszego, tę plamę Kaimową, za zabijanie rozumem ducha; my nie wiemy o niéj, ale ją lud widzi, i żebyś niewiedzieć co robił, ma się przed tobą na baczności jak przed wężem; wiele, wiele potrzeba aby ci się zupełnie powierzył. Wszakże znalazłem moją góralkę mniéj zamkniętą, niżlim się spodziewał, i w istocie rozmawiałem z nią w tak dobréj wierze, z powagą tak odpowiednią przedmiotowi rozmowy, że musiała to czuć i widzieć.
Z podobną przeto szczerością, opowiadała mi przykład z własnego swego życia, dowodzący istnienia złośliwszych duchów zwanych strzygami. Była wówczas młodą jeszcze dziewczyną, kiedy jednéj nocy poczuła przez sen boleść ręki, jakby od ukąszenia. Ocknęła się natychmiast i czuła coś około siebie, nie mogła widzieć dla ciemności mocnéj, ale strach ten zdawał się jéj mieć postać ludzką. Zniknął skoro się zbudziła, zostawił tylko na jéj ręku ślad zębów jakby ludzkich, co nazajutrz po dniu widziała i nosiła przez dni kilka. Szczęście jéj że się obudziła, bo strzyga dusi ludzi jak upiór, albo je zabija wysysaniem krwi podobnie jak upiór. Strzygi, strzygonie są więc rodzajem duchów złośliwych, nowych, mających pokrewieństwo z upiorami, może nawet są tém samém, tylko pod inném nazwiskiem: nie mogę przynajmniéj schwycić, w zbyt ogólném opisywaniu, charakterystycznych rysów im tylko właściwych.
Upiory grają i na Podhalu tę samą krwawą rolę co w całéj Słowiańszczyznie. Straszna ich głośność uwalnia mię od przytaczania co tutaj o nich słyszę, nie chcę powtarzać rzeczy powszechnie wiadomych.
Do tego plemienia należą jeszcze wiłkołaki. Wiłkołak jest to człowiek żyjący, ale pod przeklęstwem, które go zmusza niekiedy przeobrazać się w wilka i w téj postaci złe wyrządzać: jest to mocniejsze od jego woli ludzkiéj, jest to kara, przeklęstwo za jakąś zbrodnię, stan pokutny najcięższy, bo jeszcze bardziéj pogorsza dole człowieka. Znałem na Ukrainie młynarza: był to starzec, rządny gospodarz, człowiek uczciwy, ale w mniemaniu swoich sąsiadów uchodził za wiłkołaka. Mówiono o tém z pewném politowaniem dla niego, jak o nieszczęściu fatalném, ale zarazem bano się go. Wiłkołak jest także powszechnie znany w naszym kraju, ale nie wszystkim zapewne wiadomo, jakim sposobem człowiek wiłkołak przemienia się w wilka. Oto po prostu, ile razy napada go ta konieczność, wychodzi na pień zrąbanego drzewa, daje z niego koziołka na ziemię i powstaje wilkiem. To samo robi, kiedy ma wrócić do ludzkiéj postaci.
Wiłkołak jest jedną ze złych istot najszkodliwszych. Niszczy bydło, rzuca się na ludzi; jest to niejako wyższy stopień wściekłego wilka, dla tego rzuca wielki postrach na swoją okolicę; sprawa z nim trudniejsza jak z wilkiem zwyczajnym.
Inne jest plemię, różne od wymienionych dopiéro złośliwych duchów, plemię Boginiek. Bogińka, może się uważać za to samo co francuzka e; jest ona pokrewna Rusałkom, Ondynom i im podobnym. Mówiąc nawiasem, ta nazwa bardzo mi się podoba i najlepiéj według mnie, odpowiada francuzkiéj nazwie fée.
Bogińki góralów zaludniają lasy, wody, góry, jak starożytne greckie nimfy i Dryady. Posłania ich są fantastyczne i wdzięczne. — Trwożą one ludzi, zwodzą, wyrządzają psoty, za to niekiedy sprzyjają im, służą w dobrém usposobieniu; mało albo nic nie różnią się pod tym względem od ludzi. Jedném słowem mają te same przymioty co ich pokrewne w innych krainach. Nie mam szczegółów, któreby mi posłużyły do dobitniejszego ich opisu.
Najobszerniéj rozpowiadają tu o Dziwożonach. Jest to także ród istot nadprzyrodzonych, utwór zdaje się góralów i im samym tylko właściwy.
Jak Rusałki, lubo istoty złośliwe, są jednak przez formę swoją wietrzne, piękne, wabiące, w harmonji z przyrodną sobie ziemią, tak Dziwożony mają rysy charakterystyczne odpowiednie więcéj surowości i dzikości ojczystéj okolicy: całe ciało niezwykle kosmate, włos głowy długi rozpuszczony, piersi nadzwyczajnéj wielkości; na głowie czerwona czapeczka z gałązką paproci. Ulubioném ich pożywieniem jest jakieś ziółko zwane: słodyczka.
Dziwożony najstraszniejsze były matkom, ponieważ porywały im dzieci. Dla tego czatowały przy chatach położnic i skoro znalazły chociażby matkę ale bez mężczyzny w domu, brały niemowlę a na jego miejscu zostawiły swoje, które są zazwyczaj krzykliwe, złe, bardzo brzydkie, jedném słowem rodzaj wyrodka. Wszakże można odzyskać porwane dziecię następnym sposobem: skrzywdzona matka wynosi podrzutka na śmietnik, smaga go rózgą, napawa ze skorupki jaja, i woła: odbierz swoje, oddaj moje! Dziwożona, tknięta w macierzyńskie uczucie płaczem bitego dziecka, odnosi pokryjomu porwane dziecię, a swoje na powrót zabiéra.
Dziewczyny nawet dorosłe nie były od nich bezpieczne: trafiały się częste wypadki porywania ich przez Dziwożony.
W téj osnowie opowiadano mi następną powiastkę miejscową. Jednego dnia zniknęła nagle z Łopusznéj młoda i ładna dziewczyna; gdzie i w jaki sposób? żadnego nie było śladu. Długi już czas upłynął od tego zniknienia, kiedy jeden z mieszkańców Łopusznéj, zaprowadzony jakąś potrzebą w głębią gór Łopuszańskich, ujrzał u jednego potoku, śród największéj dziczy, dziewczynę piorącą bieliznę. Zbliżył się i poznał dziewczynę zginioną. Ta poznała go równie, opowiadała że ją Dziwożony porwały i w końcu błagała aby ją z rąk ich wybawił. Góral chętnie się do tego przychylił, a ponieważ pora obecna nie była po temu, umówiono więc pewien dzień, w którym ona znowu prać tu przyjdzie, a góral przyjedzie konno. Góral dotrzymał umowy, przyjechał w dzień naznaczony, znalazł dziewczynę, schwycił ją na koń i ruszył ku wsi. — Ale Dziwożony postrzegły to i puściły się w pogoń takim pędem, że już, już dościgały uciekających.
Było to właśnie śród łąki na któréj gdzie niegdzie rosły gromadami kwiatki, dzwonki zwane. Dziewczyna widząc niebezpieczeństwo krzyknęła do towarzysza: trzymaj się dzwonków! Góral usłuchał i kierował ciągle konia między dzwonkami, do których Dziwożony, przez jakąś tajemniczą własność tego kwiatu, przystąpić nie mogły; kiedy więc musiały kołować, przez ten czas uciekający, mając drogę prostszą, wymknęli się z dziczy i do wsi dobiegli.
Dziwożony, podobnie jak Rusałki, śmiałe są tylko z kobietami, lękają się mężczyzn. — Zdarzyło się raz, że góral nadybał Dziwożonę w swojéj rzepie, po prostu na kradzieży. — Dziwożona zdołała się wymknąć, ale została w ręku górala jéj czapeczka: nieboga przybiegła w wieczór pod jego okna i śpiewała żałośnie:

Chłopeczku, chłopeczku wróć moją czapeczkę,
Nie będę już chodzić na twoją rzepeczkę.

I tak go błagała dopóki jéj nie oddał zdartéj czapeczki.
Dziwożony miały zapewne i mężów, ponieważ miewały dzieci, ale tego szczegółu rozjaśnić sobie niemogę, nic o tém dotąd nie słyszałem.
Nie wiem jaka była obszerność ich dziedziny, czy obejmowała całe Podhale, czy jego część pewną; to tylko niewątpliwe, że Dziwożony przemieszkiwały w okolicach Łopusznéj. Pokazywano mi pieczarę, gdzie przed laty miało być główne siedlisko Dziwożon. Leży ona w urwistym boku Małogóry, na polach Łopusznéj, nad potokiem zwanym takoż Łopuszną. Otwór pieczary zawalony dzisiaj takiemi głazami, że potrzeba ciężkiéj i długiéj pracy, aby go oczyścić. Wewnątrz jéj ma się znajdować pełno dziwów do niewypowiedzenia: podziemne przechody w różnych kierunkach a długie na wiele mil; złote mosty na podziemnych wodach; ściany z drogich kamieni i tym podobne bogactwa i osobliwości.
Zastanawiając się nad stanowiskiem dziwożon, widzę w tém pewien ślad pobratymstwa wyobrażeń między naszym ludem góralskim a ludami wschodniemi. Wiadomo, że Diw wschodni jest rodzajem złośliwego geniusza, nasze dziwo, w najwłaściwszém znaczeniu tego słowa, odnosi się głównie do zjawiska mniéj więcéj potwornego i odpowiada zupełnie wyobrażeniu ducha, który na wschodzie zowie się Diw i jest w pewném pokrewieństwie z naszą Dziwożoną.
Nie ja pierwszy jestem uderzony tém powinowactwem niektórych wyobrażeń duchownych naszego ludu, z wyobrażeniami duchownemi wschodu. Już Staszyc mówi w swoim Ziemiorodztwie, że mu się zdarzało słyszéć między góralami Karpackiemi, nazwiska duchów znane w mitologii perskiéj: wymienia nawet niektóre, ale ich nie pamiętam. Stąd nie kładę téj okoliczności na karb przypadku, obyczajem bardzo wygodnym, który szybko rozstrzyga wszelką zagadkę, ale jéj nie rozwiązuje.
Ja przynajmniéj, nie mam po prostu odwagi, rozwiązywać tym sposobem podobnych zagadnień. Tyle razy musiałbym uciec się do przypadku, że w krótce oburzyłbym się na siebie i możebym sobie powiedział: ej! głupi jesteś!
Nie tu miejsce wymieniać te wszystkie przypadki które mam pod ręką, ale mniemam że i tu jest miejsce życzyć, abyśmy bez uprzedzenia zwrócili latarkę naszych badań w tym kierunku. Kto może naprzód wiedzieć na co padnie jéj światło, co nam odkryje?





ŚWIAT DUCHOWY PODHALAN.
NIEKTÓRE ICH WYOBRAŻENIA I POWIEŚCI W TYM PRZEDMIOCIE.
27 Maja 1832.

Waham się, czy iść daléj światem tajemniczym, w który się zapuściłem, czy cofnąć się? Postanowienie nie łatwe. Opuścić go nie mogę; iść daléj a tém bardziéj prowadzić drugich dłużéj, może ich znudzę, może rozśmieszę? — Nie o mnie tu chodzi ale o drugich... Témczasem przewracam machinalnie Nowe Ateny, dzieło zeszło-wieczne, pełne erudycji i dobroduszności księdza Chmielewskiego, i przypadkiem natrafiam właśnie na miejsce gdzie mówi o górach Karpackich: oto dosłowny wypis:
«Karpat-góra a raczéj długo ciągnących gór kontynuacja, nazwana od słowa Carpo, że tam zbierają i zbierają różne profity obywatele i minerały, albo od miasta Carpis starożytnych Bastarnów. Niemcy ją zowią górą śniegową, Węgrzy Tarczacz, Polacy Tatrami, iż ku krajom Tatarskim nadała się; nazywają się i Beskidami. Widać z nich na mil 20 a czasem 30 gdy wypogodzona aerja. Kamień stamtąd rzucony, niżeli się stoczy na dół, wiele inszych ruszy z sobą w kompanji. Śniegi tu po całém leżą lecie, sensim czernieją, w jakieś obracają się robactwo. Dzikich kóz na nich mnóstwo, nie nogami chodzących, ale na rogach się od gałęzi i skał zawieszających. — Rodzą się w nich kryształ, djamenty, różne metale, według Szentywaniego. Na samym wierzchołku gór jest źródło a raczéj jezioro, Oculus maris zwane, gdzie sztuki statków morskich często wypływają, znać że z morzem ma komunikacją.»
No, pomyślałem sobie, dotąd nie powlokłem jeszcze Tatrów taką tajemniczością jak autor Nowych Aten, nie zaszedłem jeszcze tam, gdzie on dobiegł, mogę iść daléj; utwierdził mię w tém przedsięwzięciu drugi ustęp:
«W ziemi Sandeckiéj, wyższéj, jest między górami źródło, które ma tę własność, że jak kto z niego wody nabierze, to zaraz niebo się chmurzyć zaczyna.»
Tego nie dosyć. W towarzystwie podobnego pisarza mogę się na wszystko odważyć, a brak powagi z głębokiéj nauki i z cytacji znakomitych, zastąpię szczerą wiarą w niezaprzeczone dla mnie istnienie świata duchowego, najmocniejszém przekonaniem, że we wszelkiém wierzeniu ludu, we wszelkiéj baśni jego, skoro umiemy obejrzéć je z różnych stron, trafimy na prawdę bardzo głęboką i bardzo pożyteczną. Bez tego przekonania, do którego przyszedłem własném doświadczeniem, nie zapisywałbym jego powieści, nie słuchałbym ich nawet. Ale mój komentarz zachowuję na ten raz dla siebie samego, chcę być tylko prostym opowiadaczem rzeczy słyszanych; dosyć dla mnie, jeżeli będą przyjęte jako próbki poetyckiéj fantazji góralów.
Wielka część tych powieści ma za główny przedmiot ogromne bogactwa ukryte w górach. Niewiem czemu to przypisać: czy wyobraźni drażnionéj chciwością, czy przeczuciu bogatych kopalni w ziemi rodzinnéj? czy temu bogactwu wewnętrznemu, które Arabom wydało Tysiąc i jedna nocy?
W tym duchu są próbki następne.
W jednéj ze skał nad Morskiém Okiem leży pieczara zaledwo dostępna, tak jest obwarowana zaroślami kozodrzewiny. Ktoby miał odwagę dostać się do jéj wnętrza, znalazłby tam ogromne skarby. Ale przystęp do niéj jest przez krużganki podziemne, bardzo ciasne i kręte. Na każdym zakręcie potrzeba zapalić i zostawić światło. W końcu dochodzi się do jaskini obszernéj, oświeconéj światłami wielkiéj jasności, które są właśnie skarbami tego miejsca; ale słyszysz głos zapowiadający: biada temu kto się ich dotknie. Na środku jaskini klęczą trzéj mnichy; ów głos tajemny każe pokłonić się każdemu z nich z osobna, potém wolno wziąść sobie z tych skarbów, wszakże nie więcéj tylko tyle, ile siekiera na raz urąbie. Zginąłby natychmiast, ktoby ten przepis przekroczył.
Podobna jaskinia znajduje się pod górą Gewontem. Na środku jéj stoi słup dyamentowy, pod nim siedzi mnich obsypany bogactwami wszelkiego rodzaju. Mnich-strażnik udziela ich bez trudności każdemu, kto dojdzie aż do niego; ale dojście jest bardzo trudne, bo przechód niezmiernie ciasny i wszelkie światło w nim gaśnie.
Łatwiejszy jest do zdobycia skarb zakopany w złobie na polach Łopusznéj, bo tylko na kurzą stopę ziemią przykryty; ale niewiadomo w którém miejscu jest zakopany.
Możnaby temu zaradzić za pomocą kwiatu zwanego florecyna, a który ma własność ukazywania swojemu posiadaczowi skarbów najgłębiéj zagrzebanych, ale czegoż to potrzeba aby dostać tego kwiatu? Florecyna, jak mi ją pokazywano, jest bardzo podobna do paproci, tylko mniejsze i drobniejsze ma listki. Kwitnie tylko raz na rok, w wilją Bożego narodzenia, o saméj północy. Żeby się posługiwać tym kwiatem, potrzeba go posiąść niewiedząc o tém.
Są jednak ludzie, którzy mają tajemniczą moc odkrywania skarbów górskich. Oto jeden z przykładów tego. Wyżéj jeszcze niż Pięciostawy, leży jezioro zwane Żabieniec, mało zwiedzane dla skał nadzwyczajnie przykrych do koła, dla ścieżek niebezpiecznych, także z powodu zimna, bo jezioro przez dziesięć miesięcy jest pod lodem. Owoż do tego jeziora przychodzi siedmiu Czechów, ścieżkami im tylko wiadomemi. Muszą oni wydobywać tam złoto, bo po ich odejściu znajdowano żużle z wytopionego kruszczu, a nawet piecyki. Ale nikt dotąd nie zeszedł ich śród téj roboty.
Ci Czesi mogą być bajeczni, ale podobni im a rzeczywiści znajdują się w każdém prawie biurze urzędowém w Galicji, także dla złota. Ścieżki ich przechodu są wiadome.
Górale wierzą mocno w istnienie ksiąg czarnoksięskich. Według ich zapewnienia, księgi takie znajdują się na dolinach, to jest w kraju niegóralskim, np. w Krakowskiém. Wielka potęga zamyka się w tych księgach. Górale pokazują w górach jedną skałę, z któréj na zaklęcie odczytane z takiéj księgi, wychodził smok, dawał się kulbaczyć i jeździć na sobie. Jakiś czas widywano jeżdżącego na nim Niemca, ale pewien Baca zabił smoka, a Niemiec zniknął. Baca był stąd w niemałym kłopocie, bo wkrótce przyszedł jakiś człowiek z dolin bardzo dalekich, i ostro upominał się o zabitego smoka, jak o swoją własność. Niewiem jak się ta sprawa skończyła.
W innym wcale rodzaju jest powieść o błąkającéj się głowie. Miejscem tego zjawiska, jest polana zwana Jaworzyna Kamienicka, od wsi Kamienicy; a początek taki. Naczelnik jednéj bandy zbójeckiéj, miał podwładnego, który był od niego urodziwszy, celniéj strzelał, lepiéj skakał, szybciéj biegał, zgoła przechodził go we wszystkiém; stąd zapalił się taką nienawiścią ku niemu, że go zabił, po zabiciu odciął mu głowę i zarzucił w pobliski parów. Ale ta głowa pokazała się w krótce na polanie gdzie było spełnione zabójstwo, i odtąd nie chce jéj opuścić. Ile razy ją znajdą, odniosą w dalsze miejsca i zarzucą gdzieś w przepaść, tyle razy ona znowu powraca na swoją polanę. Odznacza się tém szczególniéj, że ma włos niezmiernie długi.





ŚWIAT DUCHOWY PODHALAN.
POWIEŚCI W DUCHU CHRZEŚCIAŃSKIM.
28 Maja 1832.

Pozostaje nam do odznaczenia najważniejsza część drogi, którą duch góralów przechodzi. Dotąd widzieliśmy go albo w jego brzasku, albo nawet zmroku; w stanie ducha, który czasem cofa się w swoją przeszłość pogańską, czasem zniża się do sfery pozioméj, materjalnéj, nie wychodzi jeszcze na światło właściwe sobie. Taka jest cecha istotna powiastek, mniemań, utworów powyższych. W następnych odbija się już blask religji prawdziwéj, kryje się myśl głębsza, wyraźniejsza, chrześcijańska, mądrość pełniejsza, odkrywa się świat z ducha jaśniejszego.
Lud góralski jest głęboko religijny, jak ogół plemienia do którego należy; jest on skromny, cichy w swojéj pobożności, ale prosty i szczery; taki charakter mają jego powieści religijne i dla tego porywa mię ich istota, mimo formy nic prawie nie ważącéj, ale mającéj tę zaletę, że nie zaciemnia ani wykrzywia prawdy, a przeto prawda jéj łatwiejsza jest do ujęcia.
W najszczególniejszém poszanowaniu u góralów, jest pamięć świętéj Kunegundy. Jéj żywot ziemski prawie cały zamknięty jest obrębem téj okolicy. Ulubiona jéj dziedzina między Krakowem i Tatrami, odznaczona jest cała śladami jéj żywota. Wieliczka, jéj posag wypłacony Polsce hojnością samego nieba; Pieniny, jéj przytułek warowny w czasie burzy najścia tatarskiego; nakoniec Sącz, ostatnie jéj mieszkanie i grób, miejsce z którego dotąd nie przestaje okazywać sposobem cudownym swojéj miłości dla tego ludu; są to tylko widoczne węzły, które wiążą świętego ducha z tą krainą; ale jéj pamięć rozlewa się tu obficiéj, panuje obszerniéj, i dla tego najmniejszy ślad po niéj, śledzony jest i strzeżony ze świętą troskliwością. Jeszcze przed laty kilkunastu, leżał przy Łopusznéj nad Dunajcem kamień z odciskiem ludzkiéj stopy; według podania, była to stopa Ś. Kunegundy, z owego czasu kiedy, zmuszona opuścić Kraków zagrożony od Tatarów, udawała się do Pienin, i w swojéj podróży zatrzymała się na tym głazie. Dziś go niema w tém miejscu, został podobno przeniesiony do Sandeckiego kościoła.
Cześć ludowi, który tak jest wierny w miłości dla tych, co przez swoją miłość stają się jego opieką i chlubą. Potęga ziemska, hucząca wielkiemi czynami ziemskiemi, może go przerazić, zdumieć, rzucić o ziemię, ale nie jest jeszcze świętością w jego oczach, jest mu obojętna, po chwili przemija w jego pamięci razem z hałasem swoim — przeciwnie błogosławi on przez wieki, korzy się, pada twarzą i duchem przed kobietą, przed dzieckiem, przed wszelką słabością widomą, skoro z niéj promieni potęga wyższéj miłości, ofiary wyższéj. Lud ją prosty poczuje, odkryje i uwieczni w swoim świecie.
Jest to jego własność nieoceniona, owo uwiecznianie wszystkiego, co raz dotknął swoim duchem. Idzie mu to bez trudu, bo przedewszystkiém uderza go prawda, i prawdzie tylko stawia swoje ołtarze. Ten ołtarz może być niezgrabny, przekształcony wpływami czasu, ale go postawił lud w miłości i czci dla prawdy; a co raz tak postanowił, już tego pewno sam nie zwali.
Następna powiastka maluje cześć Podhalan dla świętych im przedmiotów.
Do kościoła w Łopusznéj wieziono obraz Ś. Antoniego; obraz nie mistrzowski zapewne, gdzie był nie jeden grzech przeciwko sztuce, a między innemi usta zbyt blade. Jeden z obecnych widząc to odezwał się żartem, że święty musiał tylko co jeść śmietanę. Natychmiast obraz tak ociężał, że wóz stanął w miejscu jak wryty, przytém niebo okryło się chmurami i ogromny grad się puścił. Probowano siły liczniejszego zaprzęgu, ale wóz z obrazem stał nie poruszony. W końcu dowiedziano się przyczyny tego wypadku, i udano się do modłów błagalnych, a wnet wóz ruszył z miejsca, grad się zatrzymał i jasna pogoda wróciła.
W podobnéj myśli słyszałem inną powieść ale nieuważnie, i dla tego niemogę jéj przytoczyć jak mi była opowiedzianą. To mi się tylko zachowało z ogólnéj treści, że za przewinienie podobne powyższemu, cały lasek dotknięty został karą taką, że wszystkie jego drzewa powykręcały się w najpotworniejsze kształty i tak dotąd rosną. Lud pokazuje go jako widomy i trwający przykład kary za ubliżenie świętościom, światu wyższemu.
W innéj powieści, bardzo prostéj, dostrzegam ważną ideę o zamknięciu się w sobie, o niedawaniu innym należnego im czucia.
Był w Łopusznéj parobek bardzo przystojny i równie zimny. Nie jedna dziewczyna okazywała mu swoją ku niemu skłonność, ale żadna nie mogła pozyskać jego wzajemności; każdą odepchnął z pogardą. Zdarzyło się, że raz idąc na mszę do Charklowéj, ujrzał w potoku łososia; schyla się, aby go schwycić i w téj chwili przebija go nóż, który miał za pasem. Rana była śmiertelna, umarł z niéj prawie natychmiast. — Nóż nieszczęśliwy wrzucono w potok, gdzie się stał przypadek, a parobka pogrzebiono; ale duch jego nie opuścił miejsca gdzie nóż był wrzucony, ciągle się tam pokazywał i strzegł ludzi. W téj trwodze, znalazły się śmiałe dziewczęta, które postanowiły rozmówić się z duchem, aby dowiedzieć się czém mu pomódz. Dotrzymały co postanowiły, rozmówiły się z duchem i dowiedziały się z jego własnych ust, że odbywa pokutę za pogardę kobiet i że dopiéro wtedy będzie od niéj wolny, kiedy dziewczęta kupią mszę za jego duszę: a na świadectwo przed innemi ludźmi dał im rutę z własnego kapelusza. Dziewczęta zakupiły mszę żądaną, i duch parobka nie pokazał się odtąd więcéj.
O podobnym duchu pokutującym, ale pokutą straszniejszą, przywiązana jest powieść do włości Ostrowska, leżącéj między Nowymtargiem a Czorsztynem. Na jéj polach, niedaleko drogi, znajduje się bagno, z którego nocą wybiega człowiek nagi i goni za przechodzącymi. Pokutnik ten straszniejszy jak pierwszy, bo samobójca podobno, miał się utopić rozmyślnie.
Wiele jest powieści, w których grają rolę czarci, czyli złe duchy pojmowane już ze stanowiska religji chrześciańskiéj.
W bukowinie Łopuszańskiéj która leży pod górą Kluczkami, w sam dzień Śtych Piotra i Pawła, ujrzano djabła ubranego po niemiecku, jak przeszedł pomiędzy bydłem, wszedł do lasu i narąbał jawór; ktokolwiek chciał późniéj ten jawór zrąbać, tak się kaleczył, że musiał zaniechać. Nie jedno drzewo tak napiętnowane napotyka się w górach; górale się bardzo strzegą, zwłaszcza w pierwszych dniach po wyżéj spomnioném święcie, rąbać podobne drzewa.
Są znowu przykłady złych duchów odpłacających przysługę odsługą. Pewnéj nocy, bardzo już późno, zajechał przed jednego z kowali Charklowéj, powóz zaprzężony sześcią dzielnemi karemi końmi. Wyjechał on z Dunajca, siedział w nim pan ubrany po niemiecku i sam się powoził. Zatrzymał się przed kowalem, bo jednemu z koni podkowa odpadła. Kowal ją przybił i widział, że była ze złota. Podróżny w nagrodę dał kowalowi strzelbę, a sam pędził daléj gościńcem. Od tego czasu dziwny strzelec z owego kowala; zabija takie zwierzęta i ptaki, jakich w całéj krainie góralskiéj niema.
Niepodobna spisywać wszystkiego, co słyszę w podobnym rodzaju, a tém bardziéj nie uważam za właściwe umieszczać tutaj wszystko, co mam w notatkach. Daję tylko próbki przedstawiające z różnych stron ducha Podhalan, ich życie więcéj wewnętrzne, w objawieniu się zewnętrzném, na polu wyższém od życia powszedniego.
Z resztą nie wątpię, że będę jeszcze nieraz w konieczności dotknąć téj strony; zachowuję przeto do późniejszego czasu, co będzie mogło zrobić wydatniejszym ten ogólny zarys oblicza religijnego Podhalan. Muszę jednak cofnąć się na chwilę do powieści o obrazie Ś. Antoniego i lesie przeklętym. Co za głęboka nauka w tych powieściach dla ludu nie prostego nawet! Alboż przez grzech bezbożności nie widziemy narodów całych w potwornym stanie tego lasu? Te grady co biją w ludzkość, ten wóz narodu, którego żadna siła niemoże poruszyć z miejsca gdzie uwiązł, skąd to wszystko? co to jest? Prawda znieważona, wyższy świat bluźniony lub pogardzony w wyższych ludziach, w wyższych uczuciach. I nie ma ratunku, niema postępu świętego, póki go człowiek nie przebłaga, póki mu nie wypłaci długu należnéj cześci!





DOLINA NOWOTARSKA. — NOWYTARG.
29 Maja 1832 r.

Ze wszystkich dolin które dotąd opisałem, ze wszystkich które znalazłem na mojéj drodze od Tarnowa ku Podhalu, które widziałem gdziekolwiek, żadna niemoże iść w porównanie z doliną Nowotarską. Mogą być milsze od niéj, wdzięczniejsze, na małą skalę, ale trudno o podobną, bo trudno o takie skupienie tylu i takich przedmiotów, jak są te które wchodzą do jéj ogółu. Wszystko tu się składa na całość rozmiaru ogromnego, rozmaitości wszechstronnéj, różnorodnego wdzięku. Rozległość, oblicze wewnętrzne, widoki na zewnątrz, mieszkańcy, życie przyrody, życie ludu, pomniki dziejów, poezya gminu i tym podobne, wszystko to tworzy świat pełny w samym sobie, harmonijny, ogromny, różny od wszystkiego co dotąd widziałem, zasługujący ze wszech miar na uwagę i bliższe przypatrzenie się. Jestem dla niego pełen cześci i miłości, stąd pragnę i będę usiłował skreślić go, chociaż w pewnéj części, w rysach ogólnych a o ile można wiernych. Praca to jest nie krótka i nie lekka, niemając przed sobą innéj w tych dniach, jéj poświęcę całą tych dni swobodę.
Dolina Nowotarska zajmuje przestrzeń ogromnego obwodu, niepodobna mi oznaczyć ją z dokładnością milami, powiem tylko, o czém mię zapewniono, że ludność doliny wynosi z górą stotysięcy mieszkańców. Granice widokręgu są granicami doliny. Granicę ową stanowią od południa Tatry, daléj ku zachodowi bieleją cokolwiek niższe szczyty ale śnieżne, gór zwanych Fatrami; w skręcie ku północnym napotykasz wysoki Żywiec i następnie, jak olbrzymi kopiec narożny, jedyną w swoim rodzaju i w téj stronie, samotną, piramidalną Babią górą, od niéj cała północna i wschodnia strona doliny zasłoniona jest pasmem przedgórzów, które się odznaczają szczytami i garbami niepośledniéj wysokości, jak naprzykład Kluczki, Szczyt Maniowski i inne nieznane mi po nazwisku; pasmo te kończy się na Pieninach przy Czorsztynie. Dolina jest znacznie dłuższa jak szérsza; najwęższa pod Czorsztynem, rozszérza się coraz bardziéj; w punkcie Nowegotargu oś jéj szerokości liczy się już milami. Kierunek doliny od północo-wschodu na południe-zachód.
Niezliczone wody w potokach rozmaitéj wielkości spływają się w dolinie to z przedgórzów, to z Tatrów. Najsmaczniejsze między wychodzącemi z łona Tatrów są Białka, Wag, Czarny i Biały Dunajec. Wag odpływa do Węgier, do Dunaju, drogą którą sobie wyżłobił pomiędzy najwyższemi górami, poczyna się jednak w północnym boku Tatrów i tym sposobem zarywa część okolicy Nowotarskiéj. Biały i Czarny Dunajec zléwają się pod Nowotargiem w jeden Dunajec, który zabiéra Białkę i wszystkie inne potoki.
Powierzchnia doliny nie jest ściśle płaska; u podnoża Tatrów z jednéj strony, przy przedgórzach z drugiéj, pogarbiona mniéj więcéj znacznemi wyniosłościami, spuszcza się jakiś czas ku swojemu środkowi nieznaczną potoczystością, aż do Dunajca, którego taże jest właściwie ostatnią głębią dna doliny.
Mówiąc o Nowotarskiéj dolinie, powinienem tu zapisać piękne tyczące się jéj podanie. Lud wierzy i powiada, że przed wieki cała ta przestrzeń zalana była morzem, które się zwało Karpackie morze; ale że jakiś, bardzo dawny Król Polski, kazał przeciąć górę Pieniny i tym sposobem cały ten kraj osuszył: stąd bieg Dunajca aż do Wisły.
W rzeczy saméj przechód Dunajca przez Pieniny, jest tak wyżłobiony między prostopadłemi skałami, tak ma pozór kanału, że okoliczność ta nadaje pewne prawdopodobieństwo podaniu ludowemu, przynajmniéj co do istnienia przedwiekowego wielkiego ogromu wody na dzisiejszéj dolinie nowotarskiéj, i gwałtownego jéj przedarcia się przez tamę Pienin.
Szczegóły podania mogą być późniejszym wymysłem, ale istotą jego jest ta pamięć ludu, która sięga czasów przedwiecznych, czasów owych, których dzieje częstokroć najrzeczywistsze, są dla potomności niepodobnemi do prawdy: lud jednak pozostaje religijnie wierny swojéj przeszłości. Z resztą cóż w tém podaniu jest tak nadzwyczajnego? alboż jedno miejsce przeludnione dzisiaj, niemiało kiedyś innych mieszkańców jak mieszkańców wody? Gdzie są dzieje któreby nam dochowały pamięć wszystkich wstrząśnień, wszystkich zmian przez które przeszła ziemia od chwili jak wyszła globem ziemskim z rąk swojego Stwórcy? Mamyż co, na czém byśmy niewzruszenie oparli zaprzeczenie nasze powyższemu podaniu? Ja przynajmniéj nic takiego nie widzę i dzielę wiarę ludu w jego powieść, bo ma prawdopodobieństwo za sobą i otwiéra ogromne pole uroku poetyckiego, człowiekowi unoszącemu się w przeszłość z miłością dla niéj. O! gdybym mógł wypowiedziéć co za świat dziwny, co za tłum pomysłów, rodzi się we mnie z téj jednéj powieści!
Wracam do obecności. Liczne i ogromne wsie zapełniają dolinę, lub ją otaczają. Między temi osadami, najcelniejsze miejsce zajmuje miasteczko Nowytarg; uważane jest ono jako główny punkt téj okolicy, zowie się nawet Stolicą Podhalan. Położenie jego jest w istocie bardzo korzystne. Ludność dokoła niezmierna; przemysł odznaczający górali; dwa gościńce bite kupieckie, jeden do Spiża ku wschodowi, drugi na zachód zwany Tręczyński, trzeci do Krakowa, a z któremi się wiąże pełno dróg pomniejszych; zejście się dwóch Dunajców tuż pod miastem; bliskość kąpiel mineralnych już to galicyjskich już Węgierskich; okolica jak Tatry wabiąca corok wielu ciekawych wędrowców, są to wszystko okoliczności wyzywające do ruchu przemysłowego, ułatwiające odbyt jego wyrobów, a przez to sprzyjające podniesieniu się miejsca na stopę miasta porządnego, zaopatrzonego we wszystko; ale Nowytarg nie umié jeszcze korzystać z tych darów. Miasteczko nie jest ani tak rozległe, ani tak zabudowane, ani tak ożywione, ani tak wygodne dla podróżnych, jakby być powinno i być mogło; jest to nic więcéj jak mieścina licha, podobna do tylu innych w całym tym kraju. I samo na tém niemało traci.
Piérwsze powstanie Nowegotargu, według zapisek kronikarskich, sięgać ma najdawniejszych czasów Polski.
Między ciekawszemi szczegółami miejscowemi, jest Kościołek Ś. Anny, bardzo starożytny. Stoi on za miastem, w stronie jego północnéj. Powiadają, że go zbójcy wystawili, a obraz w wielkim ołtarzu ma być ukradziony przez nich na Węgrach.
Na zachód Nowegotargu o pół mili, przy brzegach czarnego Dunajca, leży wieś Ludzimierz, niedaleko niego druga wieś Krauszów; o początku tych dwóch wsi zachowują górale następne podanie: w czasie jednego najścia Tatarów, Polacy spotkali się z nimi na tych polach i zostali na głowę pobici; Tatarzy po zwycięstwie ucięli każdemu trupowi po jedném uchu i temi uszami napełnili dziesięć worów; owoż w miejscu gdzie obrzynano uszy stanął Krauszów, a Ludzimierz tam gdzie je odmierzano worami. O Ludzimierzu wzmiankuje Bielski już pod rokiem 1234, w ten sposób: «Teodor, Herbu Gryf, Wojewoda Krakowski, Klasztor Cysterneńskich mnichów w Ludzimierzu, wsi swojéj niedaleko Nowegotargu, fundował, lecz iż od zbiegów często tam przenagabanie miewali mniszy, i przeto na Szczyrzyce się stamtąd przenieśli.»
Gruzy Klasztoru Cystersów pokazują dotąd w Ludzimiérzu, a spomniony Klasztor Szczyrzycki jest i dziś osadzony Cystersami: ma on posiadać archiwum bogate w pomniki bardzo ważne dla dziejów podgórskiéj okolicy, ale zarzucają mnichom, że przez dziwną ich nieużytość, przystęp do archiwum jest wzbronny.
W ogólności wsie w około Nowegotargu są bardzo dawne. Szaflary, naprzykład, o milę od Nowegotargu ku południowi, mają być założone w 1200 roku; czego dowody znajdują się w aktach z owego czasu dochowanych. Wieś Zakopane, miała osadzić jakaś Starościna Wielopolska rozbitkami ze zniesionéj tam hordy Tatarskiéj, łotrującemi w miejscowych górach. Na dowód tego przytaczają, że dziś jeszcze pewna ilość rodzin téj wsi zowie się Tatarami, a nawet dochowuje w swoich obliczach rysy mongolskie.
Tu z prawdziwą roskoszą zapisuję miłą mi wdzięczność dla zacnego męża, który mi dostarczał nietylko największą część podobnych wiadomości, ale z niezmordowaną cierpliwością wtajemniczał mię, że tak powiem, w życie Podhala. Niebyło prawie usługi, któréj-by mi w tym celu nie ofiarował, do któréj-by nie był gotów. Jemu to winienem po wielkiéj części com się dowiedział o téj okolicy, com w niéj widział. Chociaż obcy rodem téj ziemi, ale się wnarodowił swoją dla niéj miłością, i przez to miał siłę i wytrwałość zbadać ją wielostronnie i głęboko. Wiém od niego, że myśli nawet o publiczném podzieleniu się ze spółziomkami zasobem swoich wiadomości w tym przedmiocie. Bardzo mu życzę, bardzo pragnę aby swoje przedsięwzięcie mógł przyprowadzić do skutku. O ile go znam, mam prawo sądzić, że dzieło jego byłoby dokładniejsze, ciekawsze, użyteczniejsze, byłoby obrazem zupełniejszym tajemniczéj dotąd strony Tatrów, przeszłości téj ziemi i ludu w jego stanie obecnym, jak wszystko co dotychczas o Tatrach ogłoszono. Spodziewam się tém więcéj po jego pracy, że sam jest skromny i bez żadnych do autorstwa pretensyi, powoduje nim tylko miłość naszéj ziemi i chęć przysłużenia się jéj czém może. Położenie też jego sprzyja mu bardziéj niż komukolwiek. Jeżeli kiedy, szanowny i kochany mężu, dojdą cię te słowa, przyjmij je jako wyraz wdzięczności i pamięci, które ci zawsze zachowam.





PODHALANIE. — LUD.
30 Maja 1832.

Tatry straciłyby niezawodnie połowę swojego uroku bez swoich mieszkańców; ogrom ich zostałby wprawdzie tym samym ogromem, przyciągałby na chwilę, porywał, zdumiewał, przerażał zmysły a nawet potrącałby głębiéj ducha ludzkiego, ale jak rzadki byłby ten człowiek, który-by poczuł życie wewnętrzne Tatrów bez życia człowieczego na ich powierzchni, życia wyższego nad życie kamieni, wód, roślin — któryby zajął się niém tyle ile dzisiaj każdy się zajmuje, krzepiony życiem mieszkańców. Tatry bez człowieka, byłyby tylko ciałem bezludném, trupem olbrzymim i zajmowałyby o tyle wędrowca, o ile może zająć człowieka widok niezwyczajnego trupa. Uczucie takie może być bardzo gwałtowne, ale prędko nasyca człowieka aż do przesycenia, a wtedy przeradza się w niesmak.
Są w tym stanie pewne krainy; jedne bezludne, inne zaludnione takiemi mieszkańcami, że życie ich ziemi im się przez to niepodnosi, że drzewa, wody, skały, zwierzęta, żyją więcéj, prawdziwiéj jak ich człowiek. Jest i to zajmujące ale smutne! Komuby trudno było sprawdzić tę myśl na kraju przestronnym, niech poszuka bliżéj siebie a znajdzie, że nieraz widział podobną okolicę, miasteczko, wieś, dom, i już oto ma na małą skalę co przypuszczam o Tatrach bez ludzi.
Nie mówię tego lekko; nie rzucam myśli co to czasem wyskakuje z pod pióra mimo wiedzy piórodzierżcy. Nie powiedziałbym tego gdybym się nie znajdował kiedy niekiedy śród takich ludzi, żyjących życiem tylko robaka grobów lub ran zaniedbanych, że wolałbym przebyć ten czas z duchem który objawia swoje życie jedynie szumem drzewa, ruchem wody, tchnieniem wiatru; byłbym już w sferze życia prawdziwszego, pełniejszego, milszego, wyższego.
Nie stosuje się to do Podhalan. Winienem im za to wdzięczność. Przez wdzięczność chcę zachować ich obraz — bardzo niezupełny, niewykończony, ale ufam że wierny o ile go schwycę. Nie przyrzekam więcéj. Znam całą trudność poznania i odmalowania narodu. Poznać naród!... Zwracam się do siebie i widzę, ileby to trzeba komuś żeby mnie poznał! Przez ile-to kolei bolesnych i szczęśliwych musiałby przejść razem ze mną! To samo z narodem, tylko na skalę bez porównania ogromniejszą, bo cały żywot człowieka jest chwilą w bycie narodu.
Przystępując wprost do mego przedmiotu, patrzę na górali Tatrańskich ze stanowiska czysto-obecnego: nie znajduję go w przeszłości. Światło przeszłości pada bardzo słabo na lud téj okolicy; niema on na scenie publicznego życia takiéj głośności jak mieszkańcy innych naszych okolic. Szczególném przeznaczeniem jakieś odosobnienie, milczenie, brak ruchu odpowiednego ruchowi dokoła, otaczały zawsze ten zakąt. Nie potępiajmy jednak za to naszych górali. Ich byt nie przeminął jeszcze. Jest jeszcze przed nimi przyszłość i kto wié jak długa, jak wielka. Z resztą i ta okoliczność przytwierdza, że Górale są plemieniem czysto-słowiańskiém; a człowiek tego rodu nie wyłazi ci łatwo ze swojéj nory. Wszakże z drugiéj strony widzisz już w góralach cóś różnego, jakby niesłowiańskiego, po części może z istoty ich posady ziemskiéj, ich położenia tak fizycznego jak cywilnego, po części może przez obce im wpływy — zgoła, że Górale są Słowianami; pod pewnym względem wyżsi, pod innym znowu niżsi od swoich pobratymców. Ale o tém we właściwém miejscu. Zaczniemy od tego co w człowieku na pierwszy rzut oka uderza — od powierzchowności.
Jest-to w ogólności lud dorodny. Wzrost więcéj niż mierny, a w wielkiéj części wysoki. Budowa zgrabna, lekka ale mocna. Ruch pełen życia i zręczności. Głowy nierzadko piękne, bardzo często ślachetne w rysach twarzy, które powszechnie prawie odznaczają się śmiałością, rozumem, wyrobioném życiem, pewną dojrzałością i siłą wewnętrzną, albo przebiegłością, zuchwalstwem, chytrością przed któremi trzeba się mieć na baczności.
Ubiór ich za nadto obcisły, za nadto kusy, nie jest jednak bez wdzięku męskiego. Był on, jak się zdaje, piérwszym wzorem stroju dzisiejszych Huzarów, tylko mniéj ozdobny, a raczéj mniéj upstrzony. Oto szczegóły ubioru gorala.
Koszula krótka, mało co przesiągająca piersi; spodnie opięte z grubego białego sukna, u których szwy podłużne zewnętrzne nogawic pokryte są czerwonym sznurkiem; za obuwie ciżmy skórzane, to jest kawałki skóry przykrępowane tylko do nogi, bez oddzielnych podeszew, rzemienném sznurowaniem, które dochodzi mniéj więcéj do połowy łytek; pas skórzany, szeroki z kieszonkami i pochwami na nóż i inne narzędzia, zapinający się z przodu na kilka sprzążek; guńka biała, długa do bioder, bez żadnego kołniérza, spięta pod szyją, najczęściéj z rękawów spuszczona; kapelusz ze dnem niskiém, wypukło-krągłém, o wąskich skrzydłach; włosy długie rozpuszczone po plecach i ramionach, niekiedy splecione w kilka warkoczy, broda i wąsy golone; oto strój górali najpowszechniejszy. Podlega on pewnym zmianom w niektórych okolicach, ale nigdzie co do kroju. Są w nim dodatki i ozdoby, ale te uchodzą tylko młodzieży lub Juhasom. Wtedy konieczna jest gałązka za kapeluszem lub pióro z jakiego ptaka dzikiego; śpinki błyszczące przy guńce i u rękawów koszuli; wyszywanie na spodniach i t. d. Wszakże bez tych nawet ozdób, strój Podhalan wydaje mi się ładniejszy jak gorali innych okolic. Kapelusze z ogromnemi skrzydłami są dopiéro u górali węgierskich w używaniu.
Czas i tu także zaprowadził niektóre zmiany, szczególniéj co do stroju głowy. Widziałem dawniejszy na jednym rysunku; podług rysunku i opowiadania które go dopełniało, był to wysoki kołpak okrągły, ozdobiony mnóstwém kamyków, paciorek i blaszek w rozmaite wzory, z piórem jakiego ptaka lub gałązką na boku. Niechce mi się jednak wierzyć aby ten strój był kiedy powszechnym. Strojąca się młodzież goralska, przeplata i dziś jeszcze długie swoje włosy amarantowemi wstążkami, jak nasze dziéwczęta Ukraińskie albo parobcy, tylko że ci ograniczają się na jednym kosmyku włosów pobocznych, który zowią sełedcem.
Ubiór goralów może razić oczy nieprzywykłe do niego, może nie być w dobrym nowoczesnym smaku, ma nawet ważne niedogodności dla ludzi niezahartowanych na wszystkie nieprzyjemności powietrza, ale trzeba mu przyznać że nie przekształca ani zakrywa składu ciała, tak przylega do niego, tak wydaje wszystkie jego kształty. Ludzie co go pierwsi wymyślili i odważyli się nosić, musieli być doskonałéj budowy.
Rzecz najważniejsza, że z pod tego stroju Podhalan przebija się ich charakter, ich strona moralna. Jest-to dla mnie prawdą niezaprzeczoną, że jak niéma przypadku w niczém tak i w ubiorze; że ten albo ubiór przyjęty zwłaszcza przez pewną ilość ludzi, na czas pewnéj trwałości, nie jest rzeczą przypadkową, ale koniecznością i jednym ze znamion widocznych wyjaśniających stronę człowieka mniéj widomą. Nowe potwierdzenie téj prawdy mam na goralach. Kiedym sobie zadał pracę głębszego zastanowienia się, zdumiałem się nad tym stosunkiem, który zachodzi między ich ubiorem a charakterem. Byłoby zadługie, niewłaściwe w tém miejscu, wykładać wszystkie moje porównania, wszystkie wynikłości; strój opisałem wyżéj a teraz wypowiem ile zdołałem wniknąć w tajemnicę ich charakteru.
Goral dzisiejszy jest-to już mieszanina chłopa dawnego Słowiańskiego i chłopa zaczynającego cywilizować się oświatą, jaka do sfery ludu najłatwiéj przeniknąć może. Zachował on z dawnego wiele dobrych przymiotów i wiele wad rodzimych; zarywa z wyższego ukształcenia, z nowego dla siebie porządku rzeczy, nieco dobrego, wiele rzeczy szkodliwych swojéj dobréj stronie, niezgodnych z jego duchem ojczystym. Ma wyższość nad wielu innymi Słowianami przez poczucie się w swojéj sile, w swojéj wartości, i w potrzebie zdolny jest objawić je z wielką energią. Pod tym względem można go uważać za pobratymca bliższego Serbom i innym plemionom południowych Słowian, jak Słowianom z téj strony Karpat. Rząd jest bardzo ostrożny w stosunkach z goralami, widocznie pobłaża im, niekiedy aż do słabości. W rzeczy saméj, biorąc na uwagę ich charakter, ich fizyczność, położenie ich okolicy, lepiéj mieć ich sprzymierzeńcami jak wrogami, choćby z poświęceniem niektórych korzyści panowania, co najczęściéj jest pozorne i chwilowe. Gorale postrzegają się na tém przez instynkt niepodległości, stąd panujący im nigdy zupełnie rachować na ich miłość niemogą. Smutny był los urzędników którzy przez wypadki roku 1809 na Węgry chronić się musieli; droga wielu szła przez Tatry, gorale przewodniczyli i przewozili, ale mała liczba ujrzała Węgry, niewiadomo co się z innemi stało.
Goral zagrożony, raniony, napastowany ze strony tego uczucia, staje się strasznym wrogiem. Niezdolny do otwartéj walki, uzbraja się zemstą, uzbraja się we wszelki oręż jaki tylko może dostarczyć zemsta najzaciętsza i najskrytsza. Smutne tego przykłady nie są rzadkie, a mianowicie na polu stosunków z dziedzicami. Niedawno jeden goral, upatrzywszy porę i miejsce, schwytał pana swojéj wsi od którego czuł się skrzywdzonym, i z zimną krwią połamał mu ręce i nogi. Co większa nie zataił téj zbrodni, spełniwszy ją, poszedł do sądu i sam odkrył ją Staroście, nie z żalu, broń Boże, ale przez uszanowanie dla prawa, ciągle utrzymując że według prawa popełnił zbrodnię, ale zrobił co był powinien.
Pod tym względem położenie tutejszych posiadaczy, szlachty, jest bardzo niemiłe a nawet niebespieczne: jest-to trwały stan skrytéj wojny, tém obrzydliwszéj i zaciętszéj, że się toczy między braćmi. Stąd wielu nie śmie wyjechać za dom tylko zbrojno i w towarzystwie ludzi zbrojnych. To położenie utrzymuje konieczność hajduków czyli służby zbrojnéj, do czego sam rząd upoważnia.
Nie zwalajmy jednak całéj winy na gorala. Zazwyczaj druga strona wywołuje tę walkę, przez wymagania bezprawne, przez jakąś krzywdę: goral staje w obronie swojego prawa, szlachcic naciéra silniéj, goral zacieka się i poczyna działać zaczepnie, wtedy niepopełnia jakąś niesprawiedliwość; i tak z odwetu w odwet walka się rozżarza, krzywdy zobopólne tłoczą się na krzywdy, aż przychodzi do tego, że pojednanie staje się prawie niepodobném.
Ażeby pozostać sumiennym i przysądzić ze złego co komu należy, trzeba być na miejscu i z bliska patrzeć. Bez tego trudno mieć wyobrażenie jakiém brzemieniem cięży na tutejszym ludzie niektóra szlachta. Jest-to chciwość, niemoralność, rozpusta, bezbożność, pycha w całym swoim cynizmie. W tych czasach właśnie, jeden z podobnych dziedziców téj okolicy i to majętniejszych, tak już przebrał miarkę, że został w kajdany okuty i pod sąd oddany. Dosyć słuchać o jego sprawkach z mieszkańcami swojego majątku, aby zadrżéć ze zgrozy wszystkiemi wnętrznościami, cóż dopiéro musi dziać się z goralem który jest pastwą podobnego złoczyńcy, z goralem którego pewne prawa sam Rząd najwyższy uznaje i szanuje.
Oskarżają goralów o chciwość, i w téj chciwości widzą jedno z główniejszych źródeł pieniania się ich z panami. Prawda że goral ma za wiele téj wady jak na Słowianina, ale z drugiéj strony trudno być wolnym zupełnie od niéj temu, co jak goral nic prawie niéma, kiedy nadto ten co ma daleko więcéj od niego, chce go poświęcić swojéj własnéj chciwości. I tu jeszcze zły przykład idzie z góry.
Jakakolwiek jest chciwość gorala, może się do pewnego punktu usprawiedliwić, a nigdy nie jest tak wielka jak naprzykład Szwajcarów. Miłość swojéj ziemi mocniejsza w nim od ponęty wszelkiéj zysku. Jest-to jeden z pięknych rysów charakteru naszego gorala. Ziemia jego jest mu niewdzięczna, a raczéj biedna jak on, zaledwie ma z niéj ziemiaki, owies i nabiał: mimo to kocha ją miłością rzadką, nieznaną prawie mieszkańcom ziem hojniejszych. Kilka tygodni oddalenia od gór już wpływa na zdrowie gorala. Gorale brani do wojska austryackiego, stojąc z wojskiem we Włoszech, tak marli z tęsknoty, że musiano przeprowadzać ich pułki do krajów bliższych górom rodzimym. Goral, zmuszony potrzebą, puszcza się na zarobek z kosą i sierpem aż za Wisłę, ale jak najprędzéj wraca do domu. Za nic w świecie nie zaprzeda się jak szwajcar, nie uwięzi się w obcym kraju dla Bóg wie jakiego zysku. Wyobrażenie więc o chciwości goralów jest przesadzone. Ma ona swój karb w przywiązaniu do rodzinnéj ziemi, jest bez korzenia w sercu gorala; jest raczéj niedobrym nabytkiem z obczyzny, któréj się goral dotyka bądź u siebie, bądź w swoich przemysłowych i handlowych wędrówkach po za krajem domowym.
Wadę ową wynagradza Goral trzeźwością, wstrzemięźliwością, oszczędnością. Jest w tém do podziwiania i naśladowania. Trudno przestawać na mniejszém, utrzymywać życie pokarmem skromniejszym i lichszym. Stanowią go powszechnie: żur owsiany, i placki owsiane zwane moskalami. Taki jest powszedni pokarm gorala. Ziemiaki nawet mogą się uważać za zbytkową już potrawę. Przez twardość ziemi i krótkość lata, ziemiaki często chybiają; a cóż mówić o innych gatunkach zboża jak naprzykład żyto lub pszenica. Nabiał także nie jest pokarmem zwykłym, wyjąwszy dla pastérzy w czasie letnim; reszta idzie na séry, a séry po największéj części przedają się dla opędzenia innych potrzeb. Jeszcze rzadziéj pokazuje się mięso na stole gorala.
Ten sposob życia nietylko że nieszkodzi goralowi, ale można śmiało twierdzić że mu jest bardzo korzystny. On to przyczynia się niemało do utrzymania go w wyższości umysłowéj nie tylko nad chłopami innych okolic, ale nawet nad szlachtą ucywilizowaną, a ciału nadaje tę lekkość, wytrwałość, zdrowie, siłę które wielce odznaczają gorali naszych.
Następnie pracowitość i czynność gorala jest niepospolita. Rzuca się on na wszystkie dostępne mu drogi pracy. Zajmuje się główniéj rolnictwem i pasterstwem; oddaje się potém tkactwu, ciesielce, kowalstwu, furmanowaniu, kupiectwu mniejszemu rybami, nabiałem, owcami, strzelectwu i t. d.
W zatrudnieniach rękodzielnych goral rozwija niepospolitą biegłość. Takie wyroby jak naprzykład fajki mosiężne, toporki, torby są roboty krajowéj, wychodzą z rąk krajowców i nietylko że są dobre, ale często w wyższém stopniu ozdobne i piękne.
Nie jest rzeczą nadzwyczajną widziéć zégary ścienne, gdzie wszystkie sztuczki są z drzewa, roboty góralskiéj i bardzo dobrze idące. A témczasem jest-to dzieło chłopa, który niema ani narzędzi stosownych, ani pojęcia wyższéj mechaniki albo wyższych rachunków.
Umysł ich z upodobaniem zwraca się w kierunku spekulacyi, niekiedy wyższéj. Niedawno jeden goral z téj okolicy, przedsięwziął szczérze zastosować do użytku ludzkiego tajemnicę latania. Kilka lat poświęcił on wymyśleniu i zrobieniu skrzydeł. Mniejsze próbki zadowolniały go i utwierdzały w zamiarze: przyszła wreszcie chwila próby na skalę większą. Zaczął od dachu własnéj chaty i poszło mu pomyślnie; to go ośmieliło na większą wysokość, w tym celu wyszedł na skałę znacznéj wysokości, rozpuścił swoje skrzydła, wyleciał, ale niemógł utrzymać się długo w potrzebnéj równowadze, spadł na ziemię nie po ptaszemu i obie nogi złamał.
Ten przykład maluje przedsiębierczość gorala, jego odwagę. To samo można widziéć codziennie w położeniach mniéj na oko niebespiecznych, ale w istocie bardzo niebespiecznych, w ich naprzykład życiu strzeleckiém. Tam goral zasługuje prawdziwie na poklask uwielbienia. Widząc tylko miejsce a nie widząc na niém gorala w czynności, trudno przypuścić w człowieku tyle lekkości, tyle zręczności, tyle odwagi. Może to ocenić ten tylko, kto sam dotknął się tych stromów i przepaści. Ja się ich dotknąłem i nie dziwię się téj dumie która, pod różną miarą, ale w każdym góralu się przebija; téj zuchwałości którą napotykamy w innych położeniach jego życia.
Tak jest, goral jest dumny sobą, stąd ma drażliwość miłości własnéj. Drażliwość tę podsycają sąsiedzi z równin anekdotami, żarcikami poniżającemi gorala. Niezdolny odbić podobnych pocisków, albo niemi pogardzić, goral zamyka się w sobie z gniewem tłumionym; stąd widziémy często w góralu nieszczérość i podejrzliwość. Są to jednak stany przypadkowe; goral z natury swojéj jest skłonniejszy do otwierania się i łatwowierności. A to z ważnéj przyczyny, że goral ma silne religijne uczucie.
Wiara gorala jest głęboka, pobożność szczera. Księży ma w poszanowaniu, ale nie jest ich niewolnikiem. Umie i śmie oceniać osobistą ich wartość. Zdarza się naprzykład, że księdzu każącemu z ambony nie idzie jakby powinno iść w takiéj chwili natchnionemu Duchem Świętym, uważaj tylko, a oto górale jeden za drugim, wysuwają się z kościoła, skupiają się na cmętarzu kościelnym; wtedy jeden z nich, zazwyczaj sędziwszy i poważańszy, staje pośrodku i przemawia w duchu kazania lepiéj, jaśniéj, z większą godnością i namaszczeniem jak kaznodzieja urzędowy i bywa lepiéj wysłuchany.
Wypadki te w śród ludu prostego uderzają mię niezmiernie; w moich oczach rzucają one wielkie światło na przyszły postęp religijny ludu.
Goral jest jeszcze w tém wyższy od wieśniaków innych stron, że każdy prawie umie czytać i pisać, a nawet kobiéty. Ile razy jestem w ich kościołku, widzę książeczkę nabożną w ręku każdéj prawie dziewczyny. Niemała liczba goralów dochodzi do ukształcenia wyższego nad zwyczajne tutaj. Najupodobańsze im szkoły są księży Pijarów w Podoleńcu na Spiżu. Tam powszechnie oddają swoje dzieci i stamtąd wielu wychodzi po zupełném ukończeniu szkół. Spotkasz nieraz gorala za pługiem albo bacą śród gór który słuchał filozofii, umie po łacinie, a dziś uprawia rolę albo dowodzi trzodami.
W charakterze goralów jest jeszcze przymiot rządności. Chaty ich mają pozór przyjemny; budowane z drzewa ale obrobione gładko, starannie, i są obszerne. Przyczynia się zapewne do tego obfitość drzewa, ale jeszcze więcéj miłość porządku, czystości i wygody. Izby przestronne — w każdéj chacie jedna izba osobna, niby gościnna, gdzie zazwyczaj stoi warsztat tkacki: taki warsztat ma każda prawie rodzina. W chacie utrzymane wszystko czysto, ułożone porządnie. Bydło nie mieszka razem z ludźmi jak naprzykład w Krakowskiém, ale pod osobnym dachem. Zagrody wszakże są przestronne, wygodne i dobrze utrzymywane; bo też mieszczą w sobie główny majątek gorala.
Objechawszy nędzne galicyjskie osady, pod Tatrami dopiéro pocieszyć się można. Wsie ogromne, ładne; chaty wielkie, piękne, nie rzadko domki murowane. Cała zagroda zapełniona budowlami porządnemi. A témczasem mieszkańcy tych wsi, tych chat nie zbiérają ze swojego pola jak kilkanaście korcy zarazem owsa i ziemiaków, a i to jeszcze zły rok nieraz wyniszczy. Ale za to jest pracowitość, rządność, oszczędność, wstrzemięźliwość, przemysł. Człowiek wiele nie pożąda, obchodzi się jak najmniejszém a pracuje jak najwięcéj. Karczmy w powszedni dzień stoją puste; jeżeli napełniają się w dni świąteczne to i wówczas przewodzi umiarkowanie. Niéma zbytku w piciu, niéma hałasu. Zabawa nacechowana pewną godnością; koszt jéj opędza się zwykle składką, którą w tym celu składają przytomni i chcący należéć do spólnéj biesiadki. Znalazłem ten obyczaj bardzo ładnym i godnym powszechnego naśladowania przez wieśniaków innych okolic. Nie dziw przeto, że gorale mogą się uważać za jeden z ludów używających dobrego bytu. Oni przynajmniéj mają się za szczęśliwych na swojéj ziemi i dla tego bardzo ją kochają. Mówił mi jeden z nich: gdzieindziéj ziemia żyzniejsza, ale ani chléb, ani woda, ani powietrze nie są nigdzie tak zdrowe jak w górach. A gdy tak jest, co im szkodzi że śniegi padają czasem w Czerwcu lub Sierpniu, że mrozy do 27 stopni po kilka tygodni trzymają, że zima ciągnie się przez całe sześć miesięcy.
Obyczaje goralów w stosunku do kobiét nie są rozwiązłe, nie są też zbyt ostre. Goral pod tym względem ma wiele wyrozumienia. O zbrodniach z powodu miłości nie słychać; grzechy zdarzają się i trudne są do uniknienia przy rodzaju takiego życia jakie prowadzi młodzież obojéj płci, szczególniéj przez lato: życia spólnego, odosobnionego, śród gór i lasów, w wolności zupełnéj i prawie w bezczynności. Gorale też między sobą nie są bardzo zazdrośni, nie wymagają od kobiet ścisłéj niepokalaności. Dziéwka, mająca kilkoro dzieci, może być pewna że dobrze za mąż wyjdzie; dla porządnego gospodarza nie jest rzeczą obojętną mieć w dzieciach naturalnych swojéj żony gotowych robotników; nadto mniemają, że podobne kobiéty są prawie w ogólności dobre gospodynie.
O ile gorale są w tym względzie wyrozumiali między sobą, o tyle nie lubią ażeby do ich kobiét zalecali się obcy; szczególniéj szlachta i dworacy. Tacy niech się mają na baczności. Wszakże i tu jest wyjątek, dla szlachcica nawet, skoro umiał sobie pozyskać miłość gorali; przez prawo nad ich sercem zyskać sobie prawo obywatelstwa między nimi.
Podhalanki, ponieważ ich koléj w tym obrazie przychodzi, mogą stanąć bez zapłonienia się obok Podhalan. Mają one liczne i niepospolite wdzięki płci swojéj, jak gorale swojéj, a nie rzadko w takim stopniu i w takiéj pełności, że nic do zarzucenia, nic do żądania nie pozostaje. Odsunąwszy na bok majątki, ostateczności jak w piękném tak w brzydkiém, powszechną cechą goralek jest szlachetność rysów: są one zazwyczaj ściągłe, drobne, proporcyonalne, ożywione okiem ciemném, pełném, pomiernéj wielkości, ociemnione brwiami kształtnie i wyraźnie zakreślonemi, włosem bujnym, najczęściéj ciemnym. Uwieńczeniu temu odpowiada cała budowa, rzadko zbyt wybujała, powszechnie miernéj wysokości, smukła, harmonijna we wszystkich swoich częściach, z nogą i ręką małą. Przyznają te zalety swoim kobiétom sami gorale, między innemi tą piosenką:

Podhalskie dziéweczki
Héj! jako sarneczki;
A z dotoń wargule,
Tylko skrobać grule.

Przystosowanie do krępéj budowy kobiét na równinach. Płeć goralek przejrzysta, biała, więcéj blada jak zarumieniona; takaż barwa i twarzy, co przy żyjącym wyrazie jest tém więcéj nęcące jakimś wdziękiem tajemniczym.
W ubiorze goralek, bardzo prostym, zamyka się wszystko na co dobry smak w ubiorze wiejskim zdobyć się może; ma więcéj niż nasze ubiory miejskie i salonowe, bo ściśle tylko tyle ile potrzeba do osłonienia pięknych kształtów ciała, bez obarczenia ich niepotrzebnemi dodatkami. Biorę ubior dziéwcząt, więcéj świąteczny jak powszedni, chociaż różnica między niemi bardzo mała. Koszula perkalowa, bez kołniérza, wycięta na piersiach i na plecach, i ściągnięta sznureczkiem; rękawy jéj obszerne, marszczone przy pięści, obszyte i związane czerwoną wstążeczką. Na koszuli gorset, przykrojony do kibici, materyalny, najczęściéj zielony, obszyty galonem po brzegach; nie uciska on piersi, tylko je robi wydatniejszemi, bo ledwo je w połowie przykrywa; i z przodu zapina się na haftki. Spodnica obszerna, gęsto fałdowana, z materyi lub perkalu w kwiaty, na spodnicy krótszy od niéj fartuszek muślinowy; za obuwie żółte bóty na wysokich podkowach. Po tém wszystkiém spływa z głowy lub ramion aż do ziemi rąbek z muślinu; z pod rąbka przebłyskują na szyi ulubione téj płci błyskotki i ozdoby. Włosy umuskane są aż do zbytku; rozdzielone wierzchem głowy na dwie strony i splecione w jeden warkocz, spływają po plecach. Strój mężatek ten sam prawie, tylko mniéj ozdób i głowa związana chustką, któréj część tylna rozszerzonym końcem spada ku szyi.
Goralki znają się na swoich wdziękach i troskliwie je pielęgnują. Trudno zobaczyć goralską dziewczynę pracującą pod gołém niebem bez obwiązki, która czoło i całą twarz zakrywa. Patrząc na te twarze obwiązane, na te oczy błyszczące z obłoku płótna, stawały mi w myśli kobiéty niektórych okolic wschodu, kryjące podobnym sposobem twarz swoją.
Goralki są śmiałe, przytomne, pracowite jak gorale; są łagodniejsze od goralów, a nawet zalotne. Obyczaje ich są dosyć łatwe. Niemożna się temu dziwić, wziąwszy na uwagę wszystko co usiłuje zepsuć ładną a łatwowierną w swojéj prostocie wiejską kobiétę. Nie im kamienowanie za to. Broni je tylko ich niewinność do czasu; jeszcze nawet, po utracie téj niewinności, nie widzą szpetności złego w które je wciągnięto. Może to i lepiéj dla nich. Może to sprawia że nierząd nie wydaje między ludem prostym tych skutków straszliwych, jakie nas przerażają w ukształceńszéj warstwie społeczeństwa.
Bądź co bądź, kobiéty goralskie odznaczają się wdziękiem łagodnym, który umila nazbyt może twardy i surowy ogół oblicza tego ludu.





ODJAZD W TARNOWSKIE.
1 Czerwca 1832.

Opuszczam góry na dni kilkanaście; ważna potrzeba odwołuje mię w Tarnowskie. Korzystam z chwil ostatnich, przebiegam okolicę, napawam się życiem które tu dopiéro zaczyna się objawiać w swojéj pełności. Nietylko przyroda ożywa, ale lud występuje w życiu najpełniejszém, najmilszém, najrozmaitszém, właściwém jedynie temu krajowi; bo oto nadeszła pora pasterstwa, kiedy gorale wychodzą z trzodami koczować w górach przez całe lato. Ruch ten już się rozpoczyna. Trudno nie widząc wyobrazić go sobie; równie trudno z piérwszego wejrzenia schwycić jego obraz bądź w ogóle bądź w szczegółach; dla tego nie śmiem jeszcze dotknąć go piórem. Zostawiam tę czynność na późniéj, a dzisiaj tylko się nasycam, przenikam, tylko się w nim rozpatruję, tylko go zachowywam w pamięci, odciskam na moich myślach, aby w swoim czasie przedstawić jak najpełniéj, jak najwierniéj.
Jest-to widok tak nowy, tak niezwyczajny, dla tego nawet komu nie jest nowy, tak pełen ruchu, życia wszechstronnego, że go niepodobna schwycić wiernie w całości, od razu, jak niepodobna zapamiętać od razu wielkie dzieło muzyczne. Muszę wprzódy nauczyć się tego obrazu. Nie chciałbym dać jego kopii martwéj i zimnéj. Byłoby to nic nie dać.





POWRÓT NA PODHALE.
15 Czerwca 1832.

Powracam z Tarnowskiego. Znajduję dom Łopusznéj w żałobie: ojciec pani T.... umarł. Opuścił dom gdzie się urodził, gdzie przeżył lat ośmdziesiąt. Pustka w domie po człowieku; żal, smutek w pozostałych; a dokoła, przyroda cała, życie ludu, rozwija się i podnosi. Wszystko więcéj żyjące, milsze, weselsze jak w chwili kiedym się stąd oddalał. Płyńmy i my z tym oceanem płynącym w wieczność. Stratom chwilowym chwila żalu i — daléj w drogę. Kiedyś, gdzieś znajdziemy się wszyscy, a témczasem zarabiajmy na to, abyśmy się znaleźli w miejscu lepszém niż to w którém się rozstajemy, w życiu którego by żadna śmierć nie przerwała. Umiejmy korzystać z obecnéj chwili, zasługujmy aby ta chwila znalazła się na drodze nieśmiertelności pożądanéj, błogosławionéj. Ogólne życie świata naucza nas, daje nam przykład, idzie w swoich karbach, pełni swoje prawo, jest w każdéj chwili czém być powinno w ogóle stworzenia. Korzystajmy z widomego wielkiego przykłada. Starsze dzieci, poprawiajmy się na wzór młodszych, kiedyśmy mniéj lepsi, mniéj posłuszni od nich; kiedyśmy stracili w nas samych nasze prawo, nasz ideał.





NARZECZE PODHALAN. — SŁOWNICZEK.
18 Czerwca 1832.

Nieznacznie, mimowiestnie wędrówka moja wzięła obrót nie w pierwszą myśl moją, a jednak logiczny. Główny początkowo mój przedmiot — Tatry — został podrzędnym, a miejsce jego zastąpił lud jego. Stało się to w skutku przeszkód niezależących odemnie — i nie żalę się na to, przeciwnie znajduję że przypadek był mędrszy niż moje postanowienie. To mi jednak daje do myślenia. Zdawało by się, że Tatry były tylko rzuconą mi ponętą, aby mię zwabić śród tego ludu — abym tak zwabiony, miał sposobność zawiązać z nim stosunek miłości, jak nieraz piękne ciała przyciągają wzajem ku sobie dwie osoby, aby między niemi zawiązał się stosunek ściślejszy, wewnętrzniejszy: ciała wówczas są tylko narzędziami roboty tajemniczéj. Podobnie i mnie postawiono w obec tego ludu; zewnętrzność Tatrów posłużyła za narzędzie. Mnie się zdawało, że to powierzchowny urok ziemi, urok zmysłowy porywał mię w te strony; bynajmniéj — dziś poznaję że to była władza przyciągającą człowieka który je posiada, ducha ludzkiego który je ożywia. Dziś myśl moja o Tatrach spokojniejsza, bez niecierpliwości czekam na chwilę bliższego poznania się, a cały pęd mój zwraca się ku ludowi. Między innemi zadałem sobie pracę nad jego mową, i zebrałem w tym przedmiocie kilka myśli, wpadłem na kilka uwag. Nie powinien on być nikomu obojętny. Naród odbija istotę swoją w swoim języku, więcéj niżby się zdawało. Wyobrażenie choćby ogólne o języku goralów może bardzo ułatwić głębsze ich poznanie. Moja praca jest prawie nic. Niepodobna mi dokonać jéj tak jak czuję, jakbym pragnął. Jest-to nic więcéj jak próbka, jak zachęta dla innych, jak ziareczko do przyszłéj uprawy na tém polu, a daj Boże! przyszłego plonu.
Pisarze nasi szczególniéj powinniby, przez swój własny interes, zająć się mocniéj nauką téj rzeczy. Słownik goralski, przedmiotów świata goralskiego, jest według mnie, w naszym języku książkowym dosyć ubogi, nie zdąża w tém za innemi językami, posługiwać się musi nieraz nazwami obcemi albo okréśleniami; kto wie czybyśmy go niezbogacili gdybyśmy się lepiéj obeznali z mową Tatrańców? Łatwo jest przypuścić, że lud zamieszkujący od wieków góry, musi mieć swoją nazwę dla wszelkiego ich szczegółu. Ja sam natrafiłem już na wyrazy zupełnie mi nieznane, a nieraz byłem w ich potrzebie i musiałem łatać mój niedostatek jak mogłem: umieszczam je w załączonym tu słowniczku.
Dwa plemiona goralskie gnieżdżą się na całéj długości pasma najwyższych Karpat, przynajmniéj na ich stoku północnym: gorale zwani ruskiemi i drudzy zwani polskiemi; pierwsi mówią po rusku, drudzy mają narzecze właściwe sobie. Siedziba goralów ruskich rozciąga się od Bukowiny aż do Sanockiego obwodu, a nawet Jasielskiego, gdzie w pewnéj przestrzeni jest widoczna mieszanina dwóch języków — ale od tego kresu reszta Karpat aż do Morawii osiadła, jest już goralami drugiego plemienia. Mowa, czyli narzecze jego nie jest-to język czysto-polski, nie jest nawet zupełnie Krakowski, mimo to spotykam w niéj często na wyrazy znane mi tylko z niektórych dawniejszych pisarzy, takich naprzykład jak Réj, Kochanowski i t. p. Dla tego skłaniam się bardzo ku myśli, że gorale jedni dochowali może w największéj czystości polską mowę z owych wieków, gdzie wszystkie języki Słowiańskie, pilnując się więcéj spólnego swego źródła, mniéj się między sobą różniły. Narzecze albowiem Podhalan, ściśle roztrząśnięte, wydaje się być tylko zlewkiem wielu języków, a głównie polskiego, morawskiego, słowackiego i ruskiego. Prawda, że go dotykają wszystkie te ludy, i to sąsiedztwo mogło wpłynąć na mowę gorali, co po części mam także za prawdę niezawodną, ale nie idzie zatém żeby jaka mowa niemiała swego własnego korzenia, swojéj posady odwiecznéj, swojego tła rodzimego. I ma je niezawodnie. Taki lud jak goralski, z natury swojego położenia, nie łatwo przyjmuje obce, jeszcze trudniéj puszcza swoje. Ale dłuższe rozprawianie o tém nie jest moją rzeczą. Chcę tylko dać ogólne wyobrażenie obecnego narzecza Podhalan.
Słowniczek niżéj umieszczony, jest-to próbka, powtarzam, bardzo małoznaczna, pokaże jednak niektóre odcienia téj mowy, niektóre jéj żywioły. Dla mnie samego była ona nieraz potrąceniem do głębszego zastanowienia się nad kolejami tego ludu, w jego bycie wiekowym. Nie zostało mi wprawdzie nic więcéj stąd jak domysły, przypuszczenia, ale je zachowałem w pamięci na przyszłość.


SŁOWNICZEK JĘZYKA PODHALAN.
Hale. — Tatry — także pastwisko (hala). Najwłaściwiéj jednak wyraz ten oznacza góry. — U dawnych Sarmatów góra zwała się także — Ala. — Naród Alanów, wychodził z pod gór Kaukazkich. Jest więc jakieś powinowactwo między wyrazem Alanin a wyrazem
Podhalanin — który oznacza górala z pod Tatrów.
Podhale. — Kraj leżący u podnóża Tatrów.
Polana. — Pole czyste śród gór i lasów, gdzie się trzody latem wypasają.
Groń. — Wierzch.
Gronik. — Wierzchołek. Podobieństwo z polskiém gran, zachowaném w wyrazach czworogran, sześciogran, ośmiogramny i t. d.
Turnia. — Skała naga, stroma. Znalazłem ten wyraz w jednym najdawniejszym Starosłowiańskim przekładzie psalmów, użyty w znaczeniu wyrazu kolumna.
Upłaz — równina między skałami.
Drapa — przykry bok góry, takoż rozdół, wąwóz skalisty, parów.
Skala — wszelki głaz, kamień.
Borowacizna — miejsce bagniste w górach, zarosłe mchem i kozodrzewiem, a niebezpieczne stąd, że przebiwszy tę powłokę można utonąć w bagnie które jest pod nią.
Młako. — Bagno.
Łaz — miejsce wypalone z zarośli na pole.
Hator — pastwisko.
Otawa — potraw, łąka skoszona.
Juhas — pasterz, chodzący około trzody przez czas letniego jéj przebywania w górach.
Baca — naczelnik pewnego oddziału Juhasów. U Szwajcarów batz moneta miedziana.
Bacówka. — Chatka pastérska w górach — także
Szałas — szwajcarskie Chalet, albo
Koliba — u Czerkiesów Kaliba — pokolenie, to samo co u Szkotów Klan.
Gruby statek — bydło rogate.
Drobny statek — nierogacizna.
Strzyżka — owca.
Jarka — owca jałówka.
Wetula — koza jałówka.
Zywina — wszelkie bydło.
Kirdel — stado np. owiec.
Hatiar — zrzebiec.
Rzętyca. — warzonka wszelkiego rodzaju mleka.
Galeta — wiaderko do dojenia.
Watra — ognisko w polu. Wyraz znany na Ukrainie i znaczący ogień w piecu.
Plekać, wyplekać — odessać, odcykać mléko.
Jedla — jodła.
Smerek — świérk.
Swiérk — modrzew.
Limba — rodzaj cedru w górach.
Sochacze — stérczące przy drzewie reszty uciętych gałęzi.
Rąbanica, cieślica — siekiéra zwyczajna.
Ciupaga,
Wataszka
 — mała siekiérka, toporek osadzony na rękojeści mniéj więcéj długiéj, albo na lasce; rodzaj broni goralskiéj. Zowią ją także: Wachlarz.
Zboże. — Owies.
Jarzec — jęczmień.
Karpiel — brukiew.
Grula — ziemiak, kartofla.
Moskal — placek owsiany.
Gadzina — domowe ptastwo, drób.
Gacek — nietoperz.
Gazda — gospodarz, kmieć.
Hawiasz — górnik.
Bania — kopalnia, ruda żelazna.
Pachołek — zbójca.
Niewiasta — synowa. — ruskie Newistka.
Frairka — kochanka (zdaje się z niemieckiego wyrazu Fraülejn — panienka).
Kopiniak — płaszcz: wyraz perski oznaczający niemal to samo.
Gajdy — spodnie, hajdawery.
Łagiew — baryłka.
Palenka — gorzałka.
Zagłówek — poduszka.
Piparek — cybuch.
Godziny — zégar.
Murań — ma to być każde miasto murowane a raczéj miasto grodowe.
Bursa — zabawa składkowa w zapusty.
Gwara — hwara — mowa, język.
Hasen — zysk.
Tyżeń — tydzień.
Chodnik — ścieżka po nagich górach.
Perść — ścieżka w górach między zaroślami.
Chodza, czesta — droga.
Fruhaniec, furmaniec — gościniec bity.
Cierpiałka — krzyż, figura przydrożna.
Ztyraz — szubienica.
Centyrz — cmentarz.
Jaz — tama wodna.
Strysz — kra drobna.
Karniawa, fujawica — zamieć zimowa.
Srężoga — mgła na pogodę.
Ciekawy — złodziéj.
Zdatny — oszust.
Swaty — święty.
Swarny — dzielny, tęgi.
Podufały — zuchwały.
Chytry,
Wartki,
Fryszki
 rączy, prędki.
Niżni — niższy.
Wyżni — wyższy.
Hasnować — zyskiwać.
Pytać — prosić, żądać.
Banować — żałować, trapić się.
Naprać — nałożyć, napakować.
Zahubić — zapomniéć.
Zbesniéć — zepsiéć się, wściéc się.
Chodzić na fraj — chodzić w zaloty.
Radykać — szybko iść.
Strybać — pić co gęstego, chleptać.
Hladzić — upatrywać, poziérać (ruskie).
Ciarać — mieniać. Ciarach — nienawistne nazwanie Szlachcica u ludu Krakowskiego.
Miesiukać się — śpieszyć się.
Dawać pozór — dawać baczność.
Niepeć — niełatwo.
Drzewiéj — pierwéj, dawniéj.
Dawniéj — prędzéj.
Dosiela, dotela — dotąd.
Suczy — przystoi, należy co do czego.
Slebodno — wolno.
Kirkak — na plecach (nieść).
Haj — tak jest.
Bie, Zie, — odpowiada czasem mazurskiemu dyć; niekiedy polskiemu ba!

Ażebym dał dokładniejsze jeszcze wyobrażenie o mowie Podhalan, wypiszę tu niektóre sposoby ich mówienia. Są to wyjątki z jednego wiérsza, który jest niewątpliwie napisany przez Poetę-górala. Cały wiérsz nie zasługuje na umieszczenie; jest ciekawy tylko dla niektórych miejsc malujących duch języka i duch gorala.
We wszystkich tych wyjątkach jest-to Goral który mówi.

Skądzeście my, Panasku? o co się pytacie?
Słówka wam nie rozumię, kiepską hwarę macie!


My tu Lachem zowiemy zakrakowskich ludzi,
Bo tam suknie z wielkiemi nosą kołnizami
My tu zaś po goralsku, jak widzicie sami.


Bie! kéj jesce Panasku, mam iść dobrą milę.


Juzeksię tu i zestazał, jak widzicie sami,
Nie słysate-’k zeby kto tak robił....
Ty-ta sobie wywodzis jakieś worensyje.


Jesce-byś mnie i stsylał, dieboł ci w maciezy.
Miałbyś-ci mnie w łeb stselić, wpsód ja cię zastselę,
Tylko się smym na tobie wachlazem ośmielę.

Znaj-ze wachlaz goralski, — tsysta w garle stoi!  —
Rozumiałeś ze się cię lada goral boi.  —
Dieboł wié na co się was tu skidało tak wiele;
Takeście tu potsebni, jako psi w Kościele.
Nie będzies mi się włócył, ty Lutse Marcinie,
Zabiję ja cię, nie trwam (nie dbam) na twoje pytanie (proźbę)
Widzis takie góralskie jest pozałowanie.
Abyścić nieuciecył, mógł byś-ci mię zdradzić.
Wytnę cię w łeb wachlazem, wolę ja cię zgładzić.
Kieby nie tak jak ongi padło w Bujakowie,
Co się chłopi natłukli takiego po głowie.
A nie mogli go zabić, az wzięli na Sołę,
A on jesce wypłynął w chwilę, pod stodołę.
A ze chłopi musieli brnąć w Sołę do niego.
Ledwie i tam stłumili bestyę takiego.
Takie to te psy twarde, jak wąz, do zabicia.
Napapęzys się dobze, nim pozbędzie zycia.
Ale ja go zabite-k mam w Bogu nadzieję.


O tak! niech znają żeśmy chłopcy swarni
Chociaz wy chowani w lasowéj owcarni!

Wszystkie te próbki powyższe, jakkolwiek nieliczne, są wyjęte wiernie z ogołu podhalskiego narzecza; powinny więc dać o niem pewne wyobrażenie.
W dopełnieniu ich to jeszcze powinienem powiedziéć:
Odgarnąwszy na bok z narzecza podhalskiego niektóre obce mu należałości, znajdziemy w końcu tło główne, jemu tylko właściwe, odwiecznie rodzinne. Jest-to jedno z narzeczy języka polskiego, takie jak mazurskie, śląskie i t. d.; gałąź, więcéj niż ze pnia polskiego, bo z tego samego korzenia, co i główny pień polski. Były czasy ich zupełnéj jedności, rozdzieliły się późniéj: dzisiejszy pień polski, silniejszy życiem strzelił w najwłaściwszym kierunku i rozrósł się w drzewo główne, inne zostały tylko odroślami bratniemi. Cała budowa języka podhalan, duch jego, członki pojedyncze, wiązanie ich, wszystko w nim okazuje brata językowi polskiemu, brata-bliźniaka. Przyczyna niektórych różnic w tém głównie, że pozostał ciągle językiem ludu nielicznego, oddzielonego, zacienionego i położeniem swojém i sferą tak swoich potrzeb, jak dążeń, w zatoce prądu głównego.
Mowa Podhalan najwięcéj się zbliża do Krakowskiéj; to samo mazurzenie wyrazów przez wyrzutnię głoski z, przez zamienienie litery a na o szczególniéj przed n, jak naprzykład Pan — Pon.
Jest mu właściwe, i to świadczy o duchu starym tego języka, kończenie pierwszéj osoby pojedynczéj przez k na miejscu naszego m; naprzykład miałe-k zamiast miałem.
W wielu razach Podhalanin przerabia tylko swoim krojem wyrazy polskie, przez zamianę jednéj głoski na inną, w któréj ma większe upodobanie, jako to: g na h naprzykład: gwara, hwara; ł albo w na l naprzykład jadła, jedla; swobodno, ślebodno. Tak zamienia ę na u, a w wyrazach pieszczących e, na i, naprzykład: Janeczku — Janiczku; czapeczkę — czapiczku.
Napomykam tylko każdy szczegół — nie zamierzałem rozprawy uczonéj. Kończę na tém, że język ten brzmi przyjemnie w ustach dobrze mówiącego; wybitny jest we wszystkich odcieniach bądź łagodnych, bądź ostrych, i nagina się do wszystkich; ale trzeba się z nim oswoić aby wszystko łatwo schwycić w rozmowie z goralem, zwłaszcza, że mowa ich jest więcéj szybka jak powolna.





PASTERSTWO W TATRACH. — PIEŚNI PASTERSKIE.
22 Czerwca 1832.

Gorale są ludem pół-rolniczym, pół-pasterskim, więcéj pasterskim jak rolniczym, a może nawet głównie pasterskim. Wielce się przez to wyjawia zagadka jego charakteru, odskakiwanie niekiedy od ducha słowiańskiego. Goral jest słowianinem przez miłość namiętną swojéj ziemi, którą praca rolnicza około niéj bardzo zasila i rozwija, stąd w nim przymioty Słowiańskie, cnoty słowiańskie, dzieci téj miłości; można więc powiedzieć że goral jest słowianinem przez rolnictwo; pasterstwo zbliża go do ludów pasterskich na wschodzie. Przypatrzmy się dobrze goralom z téj strony a znajdziemy dziwne zbliżenie pomiędzy niémi a pasterskiemi plemionami naprzykład Arabów — zbliżenie w charakterze, dobrych przymiotach a razem złych skłonnościach. Już to dawno postrzeżono, że jest coś w pasterstwie co zaszczepia w człowieka pewien rodzaj energii dzikiéj; tę energią mają Araby którzy są jedynie pasterzami, tę energią mają i nasi gorale, i w tém zostawiają powolnych Słowian za sobą.
Ale w téj chwili patrzę na pasterstwo goralów z innéj strony: zachowuję więc ideę powyższą na późniéj, a wracam do przedmiotu właściwego.
Goral jest głównie pasterzem. To jest główne utrzymanie jego życia, główny wdzięk jego życia; to jego praca najgłówniejsza, to dla niego najmilsze i najwdzięczniejsze pole pracy.
Trzeba go widziéć, trzeba widziéć jego życie, jego góry w porze pasterskiéj. W rzeczy saméj jest co widziéć. Ale wtedy pomijaj wioski i chaty, idź w góry, drzyj się po górach, szukaj miejsc najustronniejszych, wystawiaj się na upał, nie dosypiaj nawet nocy, bo tylko tam i takim sposobem zobaczysz gorala w jego żywiole, pokochasz wdzięk jego życia. Tak ja robię od mojego tu powrotu z pod Tarnowa. Wynagradzam sobie czas stracony i mogę powiedzieć, że w części wynagrodziłem. Co przez ten czas uzbierałem, tego w zupełności słowa nie wydadzą. Podzielę się tém czém się podzielić mogę.
Pasterstwo w Tatrach ma swoją organizacyą; kilka więc słów o téj organizacyi.
Dłuższa zima w Tatrach niż w górach niższych; jałowość Tatrów, a nawet w porze płodniejszéj rzadkość pastwisk czyli Polan, zmuszają największą część Podhalan, szukać swojemu dobytkowi pożywienia letniego w oddaleńszych miejscach, w przedgórzach; jest-to konieczne dla handlu nabiałem a mianowicie sérami, który jest najważniejszy dla gorali. Na ten cel każda wieś ma kilku lub kilkunastu gospodarzy porządniejszych, przedsiębierców niejako, trudniących się przez lato wyłącznie tym przemysłem; jednemu więc z nich, na mocy pewnych układów, pewna liczba mieszkańców powierza swoje bydło. Jego już jest powinnością wyżywić trzodę, zebrać nabiał, robić séry i t. d. Taki naczelny pasterz zowie się Baca. Ma on do pomocy w tém gospodarstwie kilku lub kilkunastu pastérzy, od niego zależnych, poddanych jego kierunkowi, którzy się zowią Juhasami. Jest-to zazwyczaj najdorodniejsza młodzież. Ich obowiązkiem paść powierzoną im trzodę, pilnować jéj, opatrywać ją, doić krowy, owce i kozy, warzyć rzętycę, urządzać masło, robić séry i t. p. — pod kierunkiem Bacy, który jest naczelnym wodzem Juhasów i trzody, a pełnomocnikiem odpowiedzialnym przed właścicielami powierzonego mu dobytku. Baca też zawiera umowy o polany, bądź z właścicielem jakiéj wsi, bądź z gromadą. Osnowa umowy jest zwykle ta, że mu wolno, jeżeli ma do czynienia z gromadą, wypasać swoję trzodę po wszystkich polach, łąkach i lasach w obrębie téj wsi; a po całéj własności prywatnéj, jeżeli ma do czynienia z pojedynczym właścicielem. Z resztą różne są rodzaje tych umów, stosownie do zobopólnego przyzwolenia obu stron. — Właściciel ma prawo oznaczać miejsca na koszary, czyli nocne stanowiska trzody; według tego jak chce sobie użyźnić pewne miejsce nawozem trzody. Stosunek jest często kilkunasto — a nawet kilkadziesiątletni, dla tego, pośrodku podobnych wypasów, stoi porządna, drewniana budowa; służy ona Bacy za dom, Juhasom za przytułek; tam nadto składają się wszelkie naczynia pastérskie, urządza się i przechowuje się nabiał; jest-to zarazem mieszkanie, fabryka, magazyn a nawet sklep handlowy. Budynek ten zowie się bacówka — czasem szałas albo koliba. Jest on zwykle porządny, z dobrego i gładko obrobionego drzewa, jak wszystkie budowy goralów, o jednéj lub dwu izbach, o jednych drzwiach; okien niema prawie żadnych. Pośrodku bacówki leży wielki kamień, na którym roznieca się ognisko, pod ścianami łóżka ze mchu i paproci; naczynia do nabiału lub z nabiałem są rozmieszczone po półkach lub rozwieszone po ścianach.
Życie zwyczajne pastérzy podczas letniego koczowania jest bardzo skromne; całym ich pokarmem chleb i nabiał a głównie rzętyca, czyli przewarzona mieszanina mléka wszelkiego rodzaju. Jest-to rodzaj serwatki, tylko bez porównania smaczniejszéj, gęstszéj i posilniejszéj. Własność jéj lecząca z osłabienia ciała przez wycieńczenie, znana jest sąsiadom Karpat. Z początku sprawia rozwolnienie żołądka, ale po dniach kilku zaczyna wzmacniać i tuczyć. Psy pasterskie nieznają także innego pokarmu tylko rzętycę i mają się jak najlepiéj.
Niekiedy, wyjątkowo, wyprawiają sobie Juhasy pasterskie uczty. Dzień to zwykle świąteczny a pora nocna, kiedy trzoda odpoczywa już zamknięta w koszarach. Wówczas dopiéro jest na stole i mięso, wódka krąży w kieliszkach; wówczas przy śpiewach i muzyce ma też miejsce i taniec. A jak ta zabawa jest prawdziwą zabawą, można to pojąć przeniosłszy się myślą w kraj równie piękny, pod niebo równie wypogodzone, w dusze równie swobodne.
Życie to pasterskie rozpoczyna się powszechnie w pierwszych dniach Czerwca, a zamyka się pierwszych dni Września. Przez cały ten czas, Podhale przedstawia widoki nieznane krajom równym, o których niemożna mieć prawdziwego wyobrażenia, nie dotknąwszy ich własnemi zmysłami.
Ile tylko roślinne państwo ma płodności pod tchnieniem wiosny, ile tylko życia i uroku może mieć pastérstwo, wszystko to w owych trzech miesiącach zalewa tę okolicę.
Wiosna pełna objawia się tu właściwie dopiéro w końcu Maja; za to też objawia się od razu pełniéj niż gdziekolwiek indziéj. Roślinność przytłumiona długiém zimnem, rozwija się we dwójnasób szybcéj i bujniéj; zaledwie można się postrzedz na jéj przejściu z martwoty do pełnego życia. Cała okolica wychodzi od razu w swoim stroju świątecznym wiosennym, jak kobiéta ze swojéj gotowalni; uderza cię tém mocniéj, że nie musiałeś być świadkiem jéj ubiérania się.
W owych to dniach ostatnich Maja rozpoczyna się pastérska wędrówka gorali, i rozlewa się z głębi Tatrów na kraj okoliczny. Ruch ten prześliczny podnosi jeszcze bardziéj młode życie przyrody. Miałem radość być jego świadkiem, a z miejsca nieraz takiego, żem go ogarniał spojrzeniem w części jego najważniejszéj.
Widzisz naprzód, jak w oddaleniu, z ciemnéj głębi Tatrów wysuwają się ciemne karawany, nierozpoznane jeszcze, powoli zbliżają się ku tobie, coraz wyraźniejsze, coraz ogromniejsze wkrótce kupią się wszystkie w dolinie, zalewają jéj przestrzeń, przesuwają się po niéj; zaczynasz rozróżniać w tym tłumie ludzi, konie, bydło wszelkiego rodzaju, wozy naładowane różnemi sprzętami; po pewnym czasie tłum ten zaczyna się rozdzielać na różne drogi, w różnych kierunkach; każdy oddział zmierza ku przedgórzom aż póki wszystkie nie znikną w setnych wąwozach; ale za to jutro widzisz już wszystkie góry, lasy, polany zaludnione trzodami; słyszysz ze wszystkich strón dzwonki zawieszone u szyi bydląt; zewsząd uderza cię granie fletów, skrzypców; ze wszystkich szczytów rozlega się śpiew pasterzy i pasterek, a dzikie skały odpowiadają ich hukaniu.
W téj to porze trzeba poznać góry, a kto je tak pozna, temu trudno nie pokochać je i późniéj nie tęsknić za niemi; tak ja przynajmniéj sądzę z tego co sam doznaję.
Życie takie nie ustaje razem ze dniem, długo przeciąga się w noc. Téj chwili szczególniéj pilnuję, i wtedy dopiéro upojenie jest zupełne. Obiéram sobie zazwyczaj miejsce dalekie od wsi, ustronne, wyniesione, w pół omroczone drzewami i czekam aż ucichnie gwar dziennéj muzyki, ryk i dzwonki pasącego się bydła, aż przemoże cisza nocy i okolicy; wtedy rozpoczyna się muzyka nocna, odpowiedniejsza temu, jeżeli bydlę ryknie zabłąkane, i słyszysz w głosie jego trwogę co zasiadła po dzikich miejscach; jeżeli śpiew się odezwie, to czujesz w nim serce które szuka drugiego serca, a śród tego ztąd i owąd wyrywa się huknienie pastérki ostre, długie, obija się o skały, oblatuje echem całą okolicę i ginie gdzieś w przepaści oddalenia.
Wtedy-to roztacza się wkoło mnie żyjącém przypomnieniem noc ukraińska ze swojemi ułyciami, ze swojemi śpiewami. Tyle-bo jest podobieństwa, w śpiewie szczególniéj goralek, w długiém jego przeciąganiu, do śpiewu naszych dziéwek, ukraińskiego, tęsknego, wlokącego swój smutek w jakąś nieskończoność, zatrzymującego się na pewnych tonach, jak żeby serce przysłuchiwało się samo sobie, i po chwili niknącego w nieschwyconéj nieskończoności. Niéma tego uroku śpiew goralski, jest mniéj rzewności, mniéj słodyczy w jego dźwięku, ale wiele go przypomina.
Na próbkę téj muzyki i poezyi umieszczam niektóre ich śpiewy. Może one przeniosą, chociaż jako tako, czucie czytającego w tę chwilę, która mię tyle.

I.

Juhasy, Juhasy, coście owce paśli,
Zgubiłam wianecek, wyście mi go naśli[1]
Juhasy, Juhasy, dyć się Boga bójcie,
Zgubiłam wianecek dyć mi go powróćcie.
Zgubiłam wianecek w zielonéj ubocy,
Ten mi go powróci, co ma carne ocy.
Dyć-em się taiła, taić się nie będę,
Gotuj kołyseckę, ja pieluski będę;
Gotuj kołyseckę z dzewa limbowego[2].
A ja pielusecki z rąbka bielonego.

II.

Idzie woda, idzie, z daleka się sieje
Idzie mój Janicek, zdaleka się śmieje
— Idzie woda, idzie, drobny piasek niesie,
Cekaj mię frairko w smerckowanym lesie.
— W potoku za laskiem siwe konie piją,

Nie chodź tam Janicku, bo cię tam zabiją.
Bodaj-ze ta woda, bodaj-ze zmalała,
Cobym cię Janicku pierwéj uwidziała.

III.

Héj! tęskno mi tęskno, sama niewiém cego;
Bez mego Janicka, dalekom od niego.
Boli mię główecka, serdusko nie cuję;
Héj! nikt tego nie wié, za kim ja banuję[3].
Bodaj ten cłek nie zył, bodaj nie wiekował,
Co on to kochanie na świecie fundował.
— Nie płac frairecko, otsyj sobie ocka,
Psydę ja do ciebie jak się ściemni nocka.

IV.

Bodaj cię Bóg skarał, bodajeś skamieniał,
Jak będzies Janicku odemnie uciekał.
— Widziałaś ty dziwcę, ten kamień nad wodą.
Héj! jak on popłynie, ożenię się s tobą.
— Widział-ześ ty kiedy zeby kamień pływał?
Cemus się zalecał, kiejć się zenić niémiał?
Leciały gołębie, w źródle wodę piły,
Bodaj cię Janicku moje łzy zabiły.

V.

Bodaj ty dziewcyno maliniaku (?) zjadła,
Coś ty Janickowi do serduska wpadła.

Chyba cię dziewcyno diabli malowali
Co do twoich licek taką krasę dali,
— Ej! dyć mnie malował sam Pan Jezus z nieba,
Bo do moich licek takiéj krasy tseba.

VI.

Héj! ładnaś dziewcyno, ładnaś i do smaku,
Nie zal mi puść z tobą z hory taj do światu[4]
Ja pudę po wirsku, ty pudzies doliną,
Jak się nie zendziemy, to se wezmę inną.

VII.

Werbują, werbują i na siłę biorą;
Héj! nase frairki, gdzie się nam podzieją?
Héj! trawka zielona, kto ją będzie kosić?
Jak pudę na wojnę, budę sablę nosić.
Włosy moje, włosy, moje carne włosy,
Nie będą otsąsać s po pod buków rosy
Bodaj ten Nowy Sąc pioruni rozbili,
Zeby nam tam bezeń chłopców nie gonili.
Bodaj ten Nowy Sąc pioruni stsaskali,
Zeby nam do niego chłopców nie bierali.
Nowy Sąc, Nowy Sąc, héj! okrągłe miasto;
Do niego syroko, ale z niego ciasna.

Reszta śpiewków są albo ułamki śpiewów większych, albo śpiewki w duchu Krakowiaków.

Héj! syckoś[5] ty mnie mój Janicku budził,
Pokiś wianecka u mnie nie wyłudził.
Wziąłeś wianecek, weź-ze i mnie samę,
Bo bez wianecka sierotą zostanę.


Nie było mnie w doma, byłem za górami;
Moja frairecka posła z zbójnikami.
Albo się zwerbuję, albo pudę na zbój,
Juz-ci ja frairko nigdy nie budę twój.


Leciały gołębie, leciała ich para,
Kiedy ja cię kocham, to drugiemu wara.


Zasię chłopcy, zasię,
Kupiłem se Kasię;
Dałem krajcar za nią,
Nie patscie mi na nią.


Choćbyś mnie ty matko w sksyni zamykała,
To mię nie upatsyć, kiéj ja będę chciała.


W moim ogródecku majeronek bujny,
Niech do mnie nie chodzi tylko zbójnik sumny.


Cemu ty dziewcyno nie chces na mnie patsyć,
Jak ja cię nie wezmę, nie wezmie cię Slachcic.


Dziwcęta, dziwcęta, cobyście wiedziały,
Co to za zaraza ten parobek stary.


Wysoki zamecek,
Wziąłeś mi wianecek
— Wyzsa jesce skała
Samaś mi go dała.


Ku potoku wartko idę
Carny gawron wodę pije.
Pije, pije, pokrakuje,
Moja miła popłakuje.


Jabym orał, jabym siał,
Jabym ciebie dziwcę chciał;
Kiéj-by mi cię chcieli dać,
Umiałbym cię sanować.


Héj niéma to jak Juhasom,
Nic nie robią tylko pasą;
Na groniki wybiégają,
Za stsyzkami poziérają.


Héj niémas-to niémas jako pod Halami.
Naucą cię spiewać dziwki za owcami


Choć ja pod Halami, niechcę Podhalana;
Zdarłabym se nogi po same kolana.


Dyć-to pod Halami syćko dobze rodzi:
Owiesek posiejes, zytko się urodzi.


Podhalskie dziwecki,
Héj! jako sarnecki;
A z dołów wargule,
Tylko skrobać grule.

Niektóre z wiérszy umieszczonych powyżéj, mogą być całością skończoną, nakształt Krakowiaków, o innych mam przekonanie że są urywkami należącemi do pieśni większych. Umieszczam jedne i drugie w nadziei, że ich całość późniéj się odszuka. Jestem za tém aby na polu poezyi gminnéj zbiérać i składać jak najstaranniéj wszystko cokolwiek się nastręczy. Robić brak między niemi w téj chwili, w tym stanie w jakim je dziś mamy, byłoby niewłaściwém i szkodliwém — bo ich wartość pokaże się dopiéro obok ich całości, a dziś wszystkie prawie zasługiwały-by na odrzucenie. Lepiéj zachować je jak są i starać się o więcéj.





MUZYKA I TANIEC GORALÓW.
25 Czerwca 1832.

Obraz Podhalan w ogólności a w szczególności ich pasterstwa niebyłby zupełny, gdybym nie powiedział coś o ich muzyce i tańcu: muzyka i taniec są w ich życiu, są w chwilach pełniejszych czuciem, ruchem i wdziękiem, są więc ważną częścią jego życia. nieobojętnym rysem jego oblicza dwustronnego: wewnętrznego i zewnętrznego.
Narzędzia muzyczne najpowszechniejsze między goralami są: skrzypce, gęśl, bas, lira czyli kobza, i dudy to jest dwie piszczałki wprawione w miech z koziéj skóry: ale powszechniejsze są flety, piszczałki, fijarki i dudki rozmaitego rodzaju, nakoniec trąby pasterskie czyli ligawki.
Skrzypce, basetla, gęśl, stanowią muzykę więcéj domową, konieczną gdzie są tańce; można jednak czasem usłyszéć skrzypce i gęśl w głębi gór najustronniejszych. Kobza i dudy są najczęściéj instrumentami śpiewaków żebrzących, muzyków błędnych. Najulubieńsze Juhasom i górom są ligawki i cała rodzina piszczałek. Ligawka służy Juhasowi głównie do porozumienia się z trzodą; jéj to głos wyprowadza trzodę na pastwisko, skupia ile się razy za nadto rozproszy i na nocleg do koszar zwołuje. Ligawka jest to drewniana trąba, długa do dwóch łokci, niekiedy więcéj; głos jéj donośny i dziki, przypada tylko do gór i lasów, wydaje się jak żeby z ich piersi był wydobyty i dziwne robi wrażenie, a nawet bardzo miłe, kiedy się rozlegnie po głuszy lasów i dolin, kiedy się łamie na skalistych szczytach i ścianach.
Milsze są od niéj łagodniejszym dźwiękiem piszczałki. Są one rozmaitego kształtu; zajął mię szczególniéj jeden rodzaj, jest-to flet otwarty z obu końców i ma tylko dwie dziurki dla dwóch palców, mimo to ma głos dziwnie miły i rozmaity. Wygrywano na nim jak najdokładniéj wszelki śpiew goralski.
Co się tycze ich muzyki, skala jéj nie jest rozległa. Śpiewy ich są posępne, wysilone, przeciągłe, wyobrażają niejako hukanie z jego rozgłosem po górach. Jest w nich pewna jednotonność, dla tego uczenie się ich trudne; udało mi się jeden zrozumieć i zdaje mi się że już wszystkie umiem. Mimo to, słyszane między górami nietylko że nie rażą, że nie męczą, przeciwnie ożywiają, porywają, zachwycają.
Równie trudno dać wyobrażenie o tańcu goralskim. W niektórych częściach przypomina on taniec Rusinów; ale ma jedną figurę właściwą tylko goralom, kiedy goral zamknięty krążącém kołem taneczników, wyrabia na środku rozmaite skoki, a razem ciska raz poraz siekiérką w górę i chwyta ją w powietrzu ze zręcznością zadziwiającą. Nadaje to jakiś męski charakter tańcowi, przypomina wojenne tańce starożytnych.
Muzyka tańca jest całkiem oryginalna, niepodobna do żadnéj muzyki tego rodzaju; jest niby jednotonna, ale tak rozmaita, tak jakaś nieskończona, tak dzika w swojém tonowaniu, że mieszkający nawet od dawna między goralami wygrać jéj niemogą. I rzadki jest ktoby tego w zupełności dokazał.
Nieraz, słuchając muzyki prostego ludu, żałowałem mocno że nie będąc sam muzykiem, nie jestem zdolny zająć się zebraniem tych melodyi, a razem pragnąłem aby się znaleźli tacy, którzy by temu zatrudnieniu poświęcili część swoich trudów i zdolności. Oddaliby przez to wielką przysługę mianowicie poetom i muzykom. Nieocenione skarby czucia i prawdziwéj sztuki leżą w muzyce naszego ludu. Nigdzie też może wielostronny jego charakter ogólny, nie maluje się wybitniéj w odcieniach swoich: każda nasza okolica ma w swoich melodyach właściwe sobie piętno. Inny jest śpiew Litwina, inny Ukraińca, inny Mazura, inny Gorala; inna skoczność Kołomyjki, a inna Kozaka lub Krakowiaka; smutek głębszy, melancholia niewysłowiona, lubo znajduje się na dnie śpiewu wszystkich prawie okolic, ale jak rozmaita, jak malująca oblicze swojéj ziemi i serce swoich mieszkańców; widzisz w muzyce dumki ukraińskiéj pola Ukrainy nieobejrzane, tęschne a cóś w nich głęboko rozrzewniającego, widzisz w śpiewie Litwina jednotonnym, dzikim, puszcze szumiące wiecznym wiatrem, rozlegające się rykiem dzikich zwiérząt; widzisz równie w muzyce Gorala jego góry ludne echami, życiem trzód, tchnące całą swobodą nieugłaskaną przyrody i mieszkańca.
Muzyka ludu jest jednym z najzdrowszych zasiłków naszéj muzyki sztucznéj, a muzyka ludów słowiańskich jest może pod tym względem najwyższa. Wiadomo że geniusz Mozarta niemało się zasilił melodyami Słowiańskiemi, przesiąkł nawet niemi, ztąd ten urok dzieł jego, który mu daje taką wyższość nad największemi nowoczesnemi mistrzami.
Pan Wacław z Oleska dał dobry przykład umieszczając niektóre melodye przy swoim zbiorze pieśni galicyjskich, ale jest-to dopiéro próbka, bardzo mała w porównaniu z tém co zostaje do zrobienia. Miejmy nadzieję, że się znajdą gorliwi i na téj drodze. Jedna tylko obawa powinna towarzyszyć téj pracy, to jest aby zachować tym melodyom charakter ich ludowy nietknięty. Sztuka nasza, zarażona martwotą konwencyonalności, jest tak nieszczęśliwa, że wszystko czego się dotknie, traci natychmiast swoją że tak powiem, dziewiczość duchową, którą miało w życiu swojém śród ludu, w piersiach ludu. Jest-to niby to samo, a czujesz że nie to samo — jak kobiéta którą znałeś niewinną i widzisz po utracie niewinności. Sztuka nasza odbiéra powszechnie tę niewinność utworom gminnym; widzieliśmy to już nieraz na pieśniach ludu wygładzonych niby przez sztukę — nie życzylibyśmy podobnego losu muzyce jego.





NA SKALE TURNISKA. — GÓRY JAKO POLE DLA POEZYI.
29 Czerwca 1832.

Lubię bardzo te skały. Odróżniają one tę górę od wszystkich okolicznych, nadają jéj pewną dzikość. Drzewa rozsypane po nich, tworzą cień i ustroń przychylną głębszym myślom.
Niedaleko mam grotę, któréj, według wiary miejscowéj, duch strzeże. Głęboka w tém prawda. Coż jest czego-by duch nie strzegł? gdzieby na dnie duch niemieszkał? gdziebyśmy się mogli przedrzéć, cobyśmy mogli posiąść, nie porozumiawszy się wprzódy z opiekuńczym, panującym tam duchem? W duchu jest źródło i zagadka wszelkiego życia, wszelkiego istnienia. Całe stworzenie widome i niewidome jest czém jest przez Boga, przez Ducha Bożego. Człowiek jest człowiekiem przez ducha ludzkiego, przez część ducha Bożego. Cóż nas upoważnia twierdzić, że skała także, że kamień także niéma swojego ducha? Jest duch stworzenia, jest duch ludzkości, jest duch narodu, jest duch pojedyńczego człowieka, jest duch w ogóle, musi być i w każdéj cząstce ogółu. — «Bóg jest w niebie, na ziemi i na każdém miejscu» — wraża nam Kościół tę prawdę od dzieciństwa naszego. Dzieci wierne w dojrzałości swojéj niewinności religijnéj, kierują podług téj prawdy całe swoje życie; lud prosty, część najdziecinniejsza narodu, trzyma się jéj jak najmocniéj. Nic żartujmy z téj wiary, bo on zawsze na końcu wygra i zawstydzi naszą mądrość zmysłową, całkiem pełzającą po wiérzchu rzeczy. Nie zabijajmy w nim tego uczucia. Biada nam, gdybyśmy potrafili je zabić. Chrystus powiedział o gorszycielach dzieci: ktoby zgorszył jednego z tych, byłoby mu lepiéj żeby sobie uwiązał kamień młyński u szyi i rzucił się z nim w morze. Słowa te mogą się stosować do gorszycieli ludu, który przez prostotę, przez niewinność swoich wierzeń, jest dzieckiem w obliczu Boga.
Oto jest co mię tak przywiązuje do niego, co mię pobudza stać się podobnym do tych, których «aniołowie są zawsze przed obliczem Bożém,» patrzą zawsze na prawdę: oto jest co mną kieruje i w téj pracy. Jeżeli zbieram i podaję innym pieśni, powieści, podania, wyobrażenia, nawet przesądy i zabobony ludu, nie zbieram ich i nie podaję jako kamyczki mniéj więcéj przydatne do utworzenia jakiéjś martwéj mozaiki poetycznéj — nie! wziąłem je z łona życia, jako żyjące czucie ludu i za rzecz żyjącą podaję. Chcę je zachować w życiu dla życia ludu. Chcę je zachować także dla życia naszéj sztuki.
Kiedy rzucę okiem na cały obszar tego kraju przedemną; kiedy się cofnę w jego wieki przeszłe, kiedy nadewszystko zapuszczę myśl w głębie jego życia, niemogę wstrzymać się od żalu że dotąd poezya nasza nie dotknęła tych okolic, nie położyła na nich tego uroku widomego, jak np. w nowszych czasach rozlał Walter-Skott na góry swojéj ojczyzny. Wiém że to niełatwo, ale nie przez brak poetyczności téj ziemi. Jest ona, a może nawet większa jak w ludzie Szkockim. Tylko trzeba odedrzéć nieco zwiérzchną jéj powłokę, dostać się do głębi, zgodzić swojego ducha z jéj duchem, objąć swojém czuciem najżywszém całe jéj życie. A wtedy znajdziesz je wszędzie.
Szyller w jednéj ze swoich poezyi żali się na zamarcie, na bezduszność świata obecnego, tęskni za życiem duchowém Greków, opłakuje Nimfy, Dryady, wywołuje bóstwa Greków. Żal jego słuszny, kiedy go zastosujemy do świata książkowego; — nie ubolewałby za przeszłością, gdyby zeszedł był do naszego ludu: byłby tam znalazł ów świat ducha, którego świat grecki był tylko zamgloném mętném przeczuciem; byłby znalazł między naszym ludem w świecie który go otacza, życie i Nimf i Najad i Dryad, ale prawdziwsze, wyraźniejsze, bo objawione przez ducha chrześciańskiego, nie domysły, nie odgadywania, nie wymysły ludzkie, ale pewność wewnętrzną, silną i oczéwistą jak wiara, nieomylną jak światło wiary prawdziwéj.
Tak jest! wszystko żyje dla naszego ludu. Przytoczyłem na to niemało już świadectw, pozwalam sobie pomnożyć ich liczbę jeszcze kilką nowemi, które, jestem pewny, zajmą same przez się a razem potwierdzają tę prawdę, że lud czuje życie i czucie we wszystkiém.
W mniemaniu Podhalan węże mają swojego króla. Odznacza się on między innemi wielkością, nadzwyczajną pięknością kolorów i koroną na głowie w kształcie złotego grzebienia. Zagrożony wydaje gwizd donośny, a wtedy wszystkie węże których ten gwizd doszedł przybywają mu na pomoc.
Bydło, stworzenie niższe od człowieka, ma także swój język, rozmawia między sobą: można je słyszéć w pewnych chwilach a mianowiciéj w nocy przed Ś. Jerzym. I oto powiastka z tego powodu. Pewien gospodarz wiedzący o téj tajemnicy, chciał podsłuchać swoje woły, ukrył się więc w oborze i w rzeczy saméj po chwili jeden wół westchnął, drugi zapytuje go o przyczynę westchnienia; jutro, rzekł mu piérwszy, czeka nas smutna i ciężka praca — jaka praca? — będziemy wieźli naszego gospodarza na cmętarz. — Wół powiedział prawdę, gospodarz który to słyszał téj nocy jeszcze umarł.
Oko moje w téj chwili zwraca się na górę daleką zwaną Centyrz, czyli Cmentarz, z czasów jakiejś klęski niepamiętnéj, podobno morowego powietrza; to miejsce dostarcza mi także zajmującą powieść. Jest na téj górze pień ogromnéj grubości, z pod którego wychodził czasem duch w postaci Mnicha. W pierwszéj chwili zjawienia się był on bardzo maleńki, ale zaledwo stanął na ziemi rósł nagle i wkrótce przenosił wzrostem swoim najwyższego człowieka. Przybiérał on różne postaci, ale najwięcéj pokazywał się w sukni mniszéj lub bieli. Objawienie jego poprzedzała czasem w wielka burza, czasem mocny zapach kwiatów. Nierzadko wychodził z wody; a kiedy miał odejść wchodził do wody, rozpościerał nad nią swoją odzież, malał stopniami, aż póki całkiem nie zniknął. Dosyć było mówić o nim, aby się natychmiast pokazał. Nic niemówił, nikomu nic złego nierobił; zapytywany odpowiadał jedynie skinieniem głowy lub ręki. Ostatni człowiek który go spotkał, krzyknął na widok jego: «wszelki duch Pana Boga chwali!» Mnich odpowiedział: «i ja go chwalę,» po czém natychmiast zniknął i już go odtąd nie widziano. Miał-to być duch pokutujący Mnicha, który kiedyś uciekł z klasztoru i został w tych miejscach przez zbójców zabity.
Niektóre tu miejsca są obwiane tajemniczością straszną a niezaprzeczoną. Jedno z takich miejsc znajduje się niedaleko drogi do Morskiego Oka, już w głębi gór. Jest-to w lesie ustronnym, odwiecznym, ciemnym i z samego już pozoru niemiłym: a jego własność, że obudzą chęć nadzwyczajną do samobójstwa. W tych kilku ostatnich latach, dwie osoby zastrzeliło się w tém miejscu, obie należały do warstwy wyższéj społeczeństwa. Ten sam który mi to opowiadał, jest także człowiek ukształcony i daleki od ślepowierności w zabobony, a zaręczał mię, że przez ciekawość zwiedził to miejsce i wnet poczuł w sobie samym tę chęć odebrania życia sobie; a w sposób tak silny i tak razem nęcący, że nie wié na czémby się skończyło, gdyby nie był zrobił wielkiego wysilenia i nie oddalił się z lasu jak najrychléj.
Może to być dziwne dla niektórych, dla mnie nie jest bynajmniéj. Dosyć być prawdziwym chrześcianinem, aby sobie rozwiązać tę zagadkę, przynajmniéj do pewnego punktu ogólniejszego. Mamy kościoły, miejsca gdzie człowiek nabiéra życia dobrego, siłę ku dobremu, dla tego że są poświęcone duchem Chrystusowym, że są pod władzą ducha Bożego wyłączną; muszą być także miejsca gdzie wyłącznie zły duch panuje. Nasz lud czuje to na pewnych mieszkaniach, a my możemy widziéć na pewnych miastach, na całych narodach uległych mniéj więcéj złemu lub dobremu duchowi; z tą jedną różnicy, że działanie jego jest tutaj widome, przez narzędzia widome, przez ludzi, a tam mniéj widome, przez przedmioty bezwładne na pozór, przez drzewa, przez skały, niekiedy przez utwory sztuki jak obrazy, posągi, książki, albo wcale niewidome, przez bezpośrednie działanie ducha na ducha, jakiego przykłady każdy z nas mieć może, skoro się zastanowi, albo na samym sobie, albo na innych.
Taka jest ziemia, taki jest lud, nietknięte prawie dotychczas przez naszych poetów. Wiele na tém traci nasza sztuka, nasza literatura. Zaczynaj piérwszy pracę do któréj innych pędzisz! może mi ktoś powiedziéć — i słusznie. Był-to mój głos wewnętrzny, poszedłem za jego nakazem — zaczynam, ale wiém naprzód że nie zdobędę się na więcéj jak na próbkę niedoskonałą. Nie będzie to wina moich chęci, ale położenia całkiem wyjątkowego, a przez które niepodobna mi wejść w życie rzeczywiste tego ludu tak blisko, na tak długo, żebym je mógł schwycić w całéj prawdzie dotykalnéj, co jednak czuje konieczném dla poety tych okolic. Pole to jest dla pisarzy, którzy będą mieli mniéj jak ja przeszkód a więcéj przyjaznych okoliczności: na takich ono czeka. Bodajby jak najprędzéj wystąpili.





KILKA MYŚLI ROZJAŚNIAJĄCYCH POETYCZNĄ STRONĘ GORALÓW.
4 Lipca 1832.

Zbiéram tu razem kilka myśli które mi w tych czasach przyszły a rozjaśniły dla mnie stronę poetyczną gorali. Uważam to za konieczne, jak jest konieczne w mojém przekonaniu zapatrywać się na pojawy duchowe i umysłowe ludu z właściwego jemu stanowiska. Tylko w takiém zapatrywaniu się, można je pojąć jak powinny być pojęte, można z nich całą korzyść wyciągnąć. Myśli te chwytane dorywczo niemają widocznego między sobą ciągu i związku, ale wychodzą wszystkie z jednéj głównéj idei i w jeden punkt uderzają, i to stanowi ich związek zakryty. Czytelnik szukający istoty nie zatrzyma się na formie.

I. Zabobony.

Wielka jest ważność wszelkich podań ludu, jego nawet przesądów i zabobonów: wszędzie tam na dnie jest głęboka prawda, iskra zadziwiającéj wiedzy w przedmiotach niedocieczonych pracą innego rozumu. Wiele razy miałem pokorę przyjąć je jak rzecz ważną, a cierpliwość zbadać, tyle razy znalazłem w głębi prawdę świadczącą jakiejś prawdzie religijnéj chrześciańskiéj.
Jest-to korzyść prostoty wewnętrznéj ludu. Nie wiele wié ale co wié to dobrze, a nigdy nie powiada że wié dobrze co wié źle, albo że wié czego nie wié w istocie. Pycha rozumu nie zaprowadza go na manowce fałszywych systematów, doktryn, budowania na okruszynie prawdy całego świata fałszu, podawania domysłu, przypuszczenia za pewność i tym podobnie, a co w takiéj ważnéj części wchodzi do składu naszéj cywilizacyi. Czego lud nie wié szczérze uznaje że nie wié. Instynktem prawdy widzi natychmiast co jest nad jego pojęcie w pewnéj chwili i nie sili się dociekać, a przez to unika zabrnienia w fałsze z których czasem niepodobna się wycofać, jak się to nam przydarza; nie stawia się w konieczności wykręcania się przebiegłością rozumu prawdy w fałsz albo fałszu w prawdę.
Lud nie jest nieomylny; nic nad to prawdziwszego dla mnie. Ma przesądy, ma zabobony naganne, szkodliwe, i temu niezaprzeczam. Ale nie raz przekonałem się, że potępiamy go z téj strony najczęściéj dla tego, że nie umiemy jéj zbadać.
Wiele on ma mniemań które odrzucamy jako zabobony a w których wina ludu ta tylko, że widzi głębiéj, daléj jak my. Zadawałem sobie w tym przedmiocie szczérą pracę, brałem nieraz zabobon po zabobonie, przesąd po przesądzie i najczęściéj w zadumieniu korzyłem się przed czystością prawdy, którą w tych skorupach napozór niezgrabnych odkrywałem.
Powiedzmy sobie i tę jeszcze prawdę, że zbyt ostro, zbyt jednostronnie powstajemy na zabobony. Bez wątpienia obrzydliwe bywały czasem skutki przesądów, zabobonów ludu, ale w moich oczach daleko są obrzydliwsze i zgubniejsze skutki fałszywych systematów filozoficznych, teoryi politycznych, doktryn religijnych. Mniéj straszny dla mnie głupi, zabobonny człowiek ludu, jak przewrótny mędrzec, jak zepsuty człowiek cywilizacyi. Wprawdzie przez zabobon ludu palono nieraz na stosach, topiono i spełniano tym podobne zbrodnie, ale policzmy te ofiary i ofiary fałszywych mędrków, przewrótnych reformatorów, a zobaczemy gdzie ich więcéj padło — jeżeli wielka liczba na jednéj stronie, to na drugiéj nieporównanie większa — przez jednych mogły cierpiéć cząstki narodu, a przez drugich całe narody giną, a giną w tém co jest najżywotniejsze dla człowieka, tracą życie w Prawdzie. Zobaczémy wtedy przy głębszéj bezstronności, tę smutną różnicę między prostotą ludu a cywilizacyą, że w jednéj znajdujemy pod fałszywą nawet powłoką, najczęściéj prawdę zbawienną, a w drugiéj przeciwnie pod pozorami prawd najponętniejszych kryje się najczęściéj fałsz najszkodliwszy. Złe ludu prostego jest, można powiedziéć, złe dziecka, a nasze jest złe męża dojrzałego już i wytrawnego w złém.
Zawsze ja, dzięki Bogu, wysoko ceniłem tę dziecinną prostotę, tę niewinność wewnętrzną ludu. Straciłem wiele, bardzo wiele, na drodze obecnéj cywilizacyi, ale dotąd jeszcze przechował się we mnie ten instynkt pierwotnéj prostoty ludu, ta struna jego sumienia, to zapamiętanie owéj niewinności, owego dzieciństwa uczuć wewnętrznych, przez które każdy człowiek przechodzi, co w życiu późniejszém puszcza tak niebacznie, co tak niedbale strzeże przeciwko Duchowi świata, co tak łatwo dozwala sobie wydrzéć, a przynajmniéj zasypać późniejszemu życiu, późniejszemu zepsuciu które nazywa postępem, udoskonaleniem się, a co jest takim postępem, takiém udoskonaleniem się, taką dojrzałością, jak nadgniłość dla niektórych owoców; dobre to być może, a nawet konieczne dla niektórych owoców, ale nigdy nie jest dobre dla człowieka, dla owocu Ducha Bożego. Przez ową to resztkę ocaloną dochowałem najdroższą dla mnie rzecz: spólność podstawy wewnętrznéj z prostym ludem, miłość ku niemu, zdolność pojmowania go, oceniania, nakoniec łatwiejszy wstęp do jego sfery moralnéj, wiele razy potrzebowałem zasilić się prawdziwém poświęceniem się na drogach przez puszczę naszéj cywilizacyi, gdzie tak łatwo wzrok olśniewa kamienuje czucie, wietrzeje siła prawdziwéj ofiary.

II. Lud artysta.

Pozwalamy sobie lekce ważyć wiarę ludu w świat ducha, pomiatamy utworami pod któremi lud przedstawia go sobie, uzmysłowia: widziémy w tém nic więcéj jak niezgrabną igraszkę fantazyi nieujętéj karbami naszéj sztuki. Mylémy się, że już nie powiem bluźniémy duchowi jego. Może być że w tém przedstawieniu świata duchowego, lud nie jest artystą podług naszych wyobrażeń, ale to pewna, że istotą utworów jego jest prawda najważniejsza dla człowieka, najniezaprzeczeńsza dla człowieka który niespadł niżéj źwierzęcia, i pomimo nieokrzesania form daleko mniéj skażona, przetworzona, sfałszowana, znieważona, jak w naszéj sztuce, pod naszemi formami więcéj obrobionemi z wiérzchu. Lud niezna się na formach, ale dziwnie zna się na duchu rzeczy; może nie znaleść formy odpowiednéj swoim pomysłom prawdziwym, poczuciom pięknym, ale też fałszowi niedaje formy łudzącéj prawdą, nie poświęca formie ducha prawdy.
Może być niedorzeczném wyobrażać sobie świat ducha jak go niekiedy lud wyobraża, odziewać w takie formy w jakie lud niekiedy go odziéwa, ale jeszcze niedorzeczniejsza zaprzeczać istnieniu tego świata, wpływowi jego na świat zmysłowy i działaniu nań pod formami zmysłowemi. Jest-to prawdziwa, mianując rzecz najwłaściwiéj, głupota cywilizacyi nowoczesnéj, wielka, niczém nieusprawiedliwiona, a gorsza w swoich skutkach niż się nam zdaje. Lud prosty pod tym względem jest daleko wyższy, rozumniejszy, więcéj chrześciański od tych, co go za tę wiarę potępiają; oni tłumią, gaszą prawdę na któréj stoi, przez którą żyje prawdziwie cała budowa prawdy chrześciańskiéj na ziemi, a lud ją uznaje i wprowadza w swoje życie, nieodpowiedno zapewne jéj wysokości, ale jak umié i może, a z dobrą wiarą.
Takie źródło i taki cel mają wszystkie jego powieści, podania, wierzenia, a nawet przesądy i zabobony. Jest-to jego sztuka, jego literatura; a ma tę wyższość nad naszą, że utwory jéj nie są martwe jak nasze posągi, obrazy, poemata, — przeciwnie żyją, działają, wiążą się z życiem ludu, dzielą je, stanowią część żyjącą, działającą jego życia, jego sfery spraw ziemskich, zatrudnień wszelkich, spajają w sposób nieobojętny drabiną snu Jakóbowego, św lat niewidzialny ludu ze światem widzialnym.
Postawmy utwory naszych artystów, postawmy bohaterów naszych pieśni, poematów, dramatów, obok utworzonych sposobem ludu przez lud; jak-że oni są nizsi pod względem życia. Byli kiedyś, to prawda, a najczęściéj nie byli i doskonale to wiémy naprzód; dajmy jednak że byli i żyli; możemyż ręczyć z całą siłą wiary pewnéj siebie, że są i żyją gdzieindziéj jak na płótnie lub w okładkach książki, jeżeli to życiem nazwać można? Inaczéj się ma z utworem ludu; dla człowieka ludu był on, jest — niemoże nie być skoro raz był; bo czucie, bo siła twórcza ludu sięga daléj jak do martwego spomnienia, sięga do samego dna rzeczy, do ducha, z téj głębi wszystko czerpie, do niéj wszystko odnosi, a tam tylko jest prawdziwe życie i prawdziwa nieśmiertelność. Weźmy np. Bolesława śmiałego w tragedyi Wężyka; cóż on jest obok tego Bolesława, który według podania ludu, dotąd się błąka w tych górach, pokutuje, cierpi, nie wyszedł z życia narodu, przechodzi z nim jego koleje, pracuje dla niego, odrabia swoją część złego którą na naród sprowadził.
I takie wyobrażenie jest jedynie głębokie, prawdziwe, jedynie moralne, stawi wielką naukę pod formą sztuki, jest w duchu religii prawdziwéj. Nasi zaś bohatérowie są to tylko mumie moralne, zabespieczone przeciw zupełnemu strupierzeniu papiérem, płótnem, kamieniem, na tak długo, jak długo trwa ich upowicie.
To samo na polu malarstwa. Weźmy najpiękniejszą madonę Rafaela i obraz robiący cuda. Cóż mi po obrazie Rafaela obok obrazu cudownego. Jeden dla prostéj uciechy zmysłowéj, dla oczu, drugi daje mi zdrowie i ciała i ducha, podnosi mię w świat szczęścia najwyższego, w świat zbawienia. Tu prawdziwe życie a tam blask tylko pięknéj formy.


III. Sumienność ludu w poezyi.

Jest jeszcze drugie źródło wyższości jaką dostrzegam w sztuce ludu, i zasługujące abyśmy i my zbliżyli się ku niemu.
Nikt mi zapewne nie zaprzeczy, że kiedy czytamy jaki nasz poemat a tém bardziéj romans, piérwsi niewierzemy w wierną rzeczywistość osób i wypadków opisywanych i gdybyśmy musieli szczérze odpowiedziéć odpowiedzielibyśmy: że ten romans czy to poema jest nic innego tylko igraszka artysty, przystrojona pozorem celu i tonu mniéj więcéj poważnego a uzmysłowiona dla igraszki czytelnika. Lud prosty wierzy w to co tworzy, nie igra ze swoim utworem, ze swoją sztuką, nie rozkoszuje się nią, ale skoro wchodzi na jéj pole to z potrzeby poważnéj, dla celu poważnego, przez to pokazuje z jednéj strony, więcéj zdrowego sensu, więcéj dobréj wiary, więcéj poważnego umysłu jak w ogólności artyści ucywilizowani, a z drugiéj dowodzi, że ma głębokie poczucie prawdziwego życia, które może być małe w objawianiu się, ale jest silne w swojéj istocie.
Sumienność ta w literaturze ludu idzie z jego natury, która niema potrzeb zbytkowych, idzie z głębi ducha zapełnionego czuciem religijném, idzie także z jego położenia materjalnego. Niedola jego ziemska trzyma go tak mocno w świecie rzeczywistości, w karbie konieczności najściślejszéj, że każdy czyn w którym objawia swoje uczucie, idzie sumiennie z jego uczucia. Nie jemu-to wolno nudzić się nudami dobrego bytu, i w tych nudach, w przesycie zadowolenia materyalnego, wymyślać sobie idealne nieszczęścia, trapić się marzeniami, kaleczyć się i boléć przez rozpustę moralną, jedynie dla urozmaicenia życia, dla drażnienia drętwiejących uczuć, dla karmienia bezrządu który już wszystko zużył, dla podsycenia żądz konających już po strawieniu wszelkiéj swojéj pastwy, jak tego przykłady widziémy w sferze ucywilizowanéj. Bóg zabezpieczył lud prosty przeciw temu samobójstwu najstraszniejszemu, bo duchowemu. Lud prosty, zwłaszcza nasz, niedomyśla się nawet, nie wyobraża sobie, niezdolny jest wyobrazić sobie stanu podobnego, a następnie niezdolny jest do podobnych chuci. Jeżeli usłyszysz jaką powieść ludu, bądź pewny że jéj autor nie dla igraszki ją wymyślił, ale zmuszony był ważną jakąś pobudką, bądź ogólną, bądź osobistą. Napotkasz-li pieśń miłośną? o! niezawodnie twórca jéj rzeczywiście, szczérze był zakochany, możesz na to przysiądz — a czy przysiągłbyś sumiennie, że jakiś z naszych poetów kochał rzeczywiście, bo napisał wiérsz miłośny, choćby nawet bardzo namiętny? ja przynajmniéj nieśmiałbym tego zrobić o ile znam się cokolwiek na naszych poetach. Jeżeli pieśń ludu tęskni, skarży się, narzeka, boleje, cierpi, to był ktoś dotknięty istotném nieszczęściem, przyciśniony szczérym smutkiem, obarczony cierpieniem a tak rzeczywiście i silnie, że musiał nadmiar stanu wewnętrznego wylać na zewnątrz w pieśni.
Człowiek ludu nie tworzy jéj, kiedy w ogólnym skarbcu znajduje odpowiednią całkiem swojéj potrzebie, chwyta ją i posługuje się nią jak własną. Nie znajdzie-li takiéj? wtedy sam tworzy. A ta samorodność tém łatwiejsza, że nie myśli o formie objawienia, nie zawadzają mu przepisy, wymagania sztuki obliczonéj, wymierzonéj, wyważonéj nie miarą ducha twórczego, ale rozumem który nie zdolny jest przejść po za karby materyi: dla śpiewaka z łona ludu prostego dosyć kiedy mu sumienie jego i innych przyświadczy, że w tém co wypowiedział, co wyśpiewał jest wierne wydanie jego czucia, jest prawda tak żyjąca w słowach, jak w jego piersi, jak w piersi ogółu.

IV. Życie wyższe w poezyi ludu.

Jest jeszcze jeden rys który cechuje sztukę poetycką ludu, a który szczególniéj wybija się tu między goralami.
Kiedy my musiemy nasze pomysły przylepiać do kawałka papiéru lub płótna, wdłubywać w bryłę kamienia, tłem utworów ludu jest cała rodzinna ziemia, cały kraj rodzinny, rodzinne niebo a nawet i piekło kiedy tego potrzeba; zgoła cały świat duchowy i widomy. Jak to jest olbrzymie w porównaniu do naszych robót! Chcesz zdarzenia w obrazie? oto tym obrazem jest cała okolica, nie pędzlem skopiowana, ale namalowana, żyjąca tchem wieków. Trzeba mu posągu dla wypadku lub człowieka, to całą górę w posąg zamienia. Jeżeli puści w obieg jakie uczucie pod postacią pieśni, to wszystkie głosy ludu, wszystkie serca grają jéj muzyką: jest-li pieśń wesoła? to cały lud staje w chór i pląsa i klaszcze w dłonie; jest-li smutną? to z tysiąca oczu łzy płyną. Niedosyć mu na tém; niedosyć mu ziemi, materyi, dla niego duch rzeczy jest wszystkiém, — sztuka jego zachodzi w świat ducha. Ktoś zasłużył sobie u niego na pamięć przychylną; więc mu się otwiéra na wieki jasny świat wyższy i ztamtąd opromienia sferę swoich braci blaskiem niebieskim, jak za życia świecił czynami cnotliwemi, nie przestaje służyć jako duch tym, którym służył jako człowiek. Inny zarobił na pamięć przeklętą, więc jego miejsce w świecie ducha niższym, podziemnym; i lud widzi go w ogniach i mrokach zatracenia, w łańcuchach niewoli wiekowéj, pod chłostą mąk wiekowych, w stanie grzéchu przemienionego na karę.
Jedném słowem, jemu koniecznie potrzeba ażeby utwór przeznaczony dla niego, jakiegokolwiek ogromu jest forma, był nakształt świątyni, nakształt kościoła, nakształt kaplicy przydrożnéj, bodaj by wreszcie nakształt tego krzyża na samotnéj mogile, byleby zawsze w nim trzymał najpiérwsze miejsce jego świat nadzmysłowy, jego Bóg, byleby był ożywiony, poświęcony duchem Bożym. I ma takie utwory, miałby ich więcéj i doskonalsze, gdyby nasi mężowie sztuki tak biegli w obrabianiu, w wynajdowaniu form pięknych mieli jeszcze taką miłość, taką cześć dla prawdy, jaką lud ma, gdyby się postawili w takiéj zdolności otrzymywania natchnień prawdziwych, o jaką ludowi łatwo, i połączyli sztukę tworzenia formy z potęgą ożywiania jéj tchnieniem świata wyższego, ale nie abstrakcyjnego, tylko rzeczywistego dla ducha, jak ten materyalny rzeczywistym jest dla zmysłów człowieka. Chodzi tylko o to aby posiąść niewinność wiary jaką lud posiada, a bez któréj pisarz religijny jest najobrzydliwszym dla mnie świętokradcą, a jego utwory religijne potworami, które więcéj złego rozmnażają między ludźmi jak szczére bluźnierstwo, jak szczéra bezbożność. Niewinność tę wiary sam Chrystus okréślił polecając ludziom życie w duchu i prawdzie. — Chrześcianin powinien to rozumiéć — Chrześcianin-artysta powinien umiéć zastosować to na swojém polu. — Taki Artysta zrozumie wszystko co powiedziałem — potrafi korzystać ze wzoru który mu lud przedstawia.





MELSZTYN. — ZAMCZYSKO.
11 Lipca 1832.

Jestem znowu w Mikołajowicach po dwudniowéj podróży z Tatrów. Tą razą będę ją sobie przypominał po odwiedzinach w Melsztynie. Dziś dopiéro zwiedziłem i dotknąłem się zbliska szczątków tego zamku.
Przedziérałem się do nich z Zakliczyna. — Dla moczar, które zalegają wielką cześć niziny pomiędzy Zakliczynem a Dunajcem w kierunku Melsztyna, musiałem kołować na wieś Wesołów. Za Wesołowem przeprawiłem się przez Dunajec, zasiany w téj stronie kępami, i drogą po nad Dunajcem dojechałem do podnóża Melsztyńskiéj góry.
Z tego miejsca poczyna się wędrówka piesza. Uboczą rozdołu odcinającego z północnéj strony Melsztyński szczyt od innych, doszedłem do przerwy w szczątkach północnego muru. Znużony byłem spieką i przykrym wchodem, chciałem więc przedewszystkiem wypocząć, ale w takiém miejscu, żeby mieć zarazem pewny widok. Po skruszonych więc murach w których wyraźne jeszcze ślady komnat, dostałem się na strom góry wiszący nad zatoką Dunajca. Z tego miejsca miałem pod okiem trzy niemal boki góry i całe półkole niziny zadunajeckiéj z krążącemi koło niéj górami. W tém miejscu, dzieło ludzkie spojone z dziełem przedwiecznego Budownika w całém znaczeniu tego wyrazu. Mury zamku z prostopadłą ścianą góry, zdają się tworzyć najściślejszą jedność; zniszczenie nawet dotyka zarówno obojga: ziemia tu, jak matka dzieląca los dziecka, popękała pod rodzinnemi gruzami; cały bok góry pokryty potokami niebieskich ulew i ziemskich powodzi, nasterczony powywracanemi drzewami, pogarbiony ogromnemi bryłami oddzierającéj się co rok ziemi, tworzy dziką harmonją z osuwającym się Melsztynem.
Orzeźwiwszy się winem i dorodnemi poziomkami, które tu w wielkiéj obfitości znalazłem, podziękowawszy za nie miejscowemu duchowi rozwalin, który je tak gościnnie ofiaruje wędrowcom, jakby przez wdzięczność za nawiedzenie jego dziedziny, udałem się grzbietem góry ku zachodniéj wieży, najokazalszéj i najlepiéj dochowanéj części tych rozwalin.
Wieża jest kwadratowa, obwiedziona wysokim murowanym tarasem; żadnego już na niéj pokrycia; trzy ściany w zupełnéj całości, czwarta znacznie u góry wyszczerbiona; w niektórych oknach dochowują się futryny z ciosowego kamienia; wnętrze wieży zrujnowane, tylko na ścianach ślady sklepień z których się piętra tworzyły. Podziemna dawniéj część wieży zawalona gruzem, zarasta bzem dzikim i inném zielskiem.
Kiedym ją oglądał i przy pięknym krzaku dzikiéj róży układał wiązankę pamiątki z jéj kwiatów, postrzegłem ku mnie zbliżającego się człowieka. Pozdrowiliśmy się wzajemnie. «To wy zapewne tutaj mieszkacie? zapytałem go, wskazując na chatkę opartą o mur północy. «Nie, ale niedaleko, zaraz pod górą, we wsi Melsztynie.» «Zapewne wiele wiecie o tym zamku i zechcecie nam opowiedzieć.» «Jakże niemam wiedzieć, odpowiedział, już to ośmdziesiąt lat z górą jak żyję na tym świecie.»
Pojrzałem na niego ze zdumieniem i niedowierzaniem; na głowie żadnego prawie włosa siwego, zęby zdrowe, twarz pełna i czerstwa, postawa prosta, w każdym ruchu moc i żywość niezwykłe ludziom podobnego wieku: on tymczasem daléj mówił: «ja tutaj urodziłem się i mieszkałem nim poszedłem do wojska. Panowie Tarłowie, panowie Lanckorońscy, do których ten zamek należał, za mojéj pamięci żyli. Co to za mocny był zamek! a jakie piękne i bogate pokoje! nie raz, nie tysiąc razy chodziłem po nich; dziś jeszcze mógłbym panom pokazać gdzie co stało.» «Właśnie też was prosimy o to.»
Starzec przychylił się chętnie do naszéj prośby. Przedewszystkiém poprowadził nas kilkanaście kroków wstecz, ku zachodowi, nad głęboką fosę, która odcinała posadę zamku od reszty góry coraz rozłożystszéj i mówił:
«Z téj tylko strony można było do zamku wjechać. Przez tę fossę był most zwodzony, a tutaj gdzie stoimy, wielka brama.»
Zwróciliśmy się potém ku wschodowi. — «W téj wieży, mówił daléj, co po prawéj ręce, siedziała straż co bramy pilnowała. Na pierwszém i drugiém piętrze były piękne pokoje, a pod spodem w ziemi więzienie; jeszcze niedawno można było do niego wchodzić. — Daléj, jak panowie widzicie tę dziurę między drzewami, to była studnia, taka głęboka, że dno jéj było równe z wodą Dunajca. Dunajec płynął wtedy po pod samą górą, a od spodu studni szedł aż do niego podziemny kanał. — Cała studnia wyłożona była ciosanym kamieniem; można było dojść aż do jéj wody, bo im wyżéj, tém była szérsza. Niedawno dopiéro panowie powybierali z niéj kamienie, że były bardzo duże i ładne, przez to się i zasypała. Na prawo za studnią były stajnie, jedne w ziemi a drugie na wierzchu, właśnie w tych samych murach, tylko że się już wszystko zawaliło. Zaraz od stajni, jak te ściany, zaczynały się pokoje; pod spodem były więzienia, a kogo tam raz posadzono, już ten więcéj świata nie zobaczył. Na prawéj ręce tych pokoi, była kaplica zamkowa. Cały zamek ach! jaki był piękny, trudno opowiedziéć; wysoki jak wieża, na trzy piętra, pod czerwoną dachówką, szkła w oknach były różnego koloru. Z téj strony, na lewéj ręce, jak panowie widzicie ten kawałek muru nad tą chatką, taki mur szedł od bramy aż do pokojów; nic tu nie stało, tylko w murze były dziury do strzelania. Te drzewa jak są dzisiaj tak i dawniéj rosły, tylko że niektóre starsze poschły, a drugie mniejsze wtedy, są dzisiaj już wielkie. Mówili starzy ludzie, ale tego za mojéj pamięci już nie było, że jak panowie widzicie tę górę gdzie zamek ten stoi, a góra bardzo wysoka, tak od zamku aż na drugi brzeg Dunajca, stał most na słupach, precz, nad te pola, nad ten las, aż tam na drugi brzeg rzeki, że można było jak z dachu spuścić się od zamku za rzekę...»
«I przez co ten zamek spustoszał?»
«Trzeba wiedziéć moi panowie, że w téj stronie byli kiedyś konfederaci. Panowie zapewne tego nie pamiętają, ale ja byłem już wtedy dorosły. Otóż stali oni obozem koło Zakliczyna, przez kilka tygodni, w zamku mieszkał wtedy pan Lanckoroński. Pan to był dobry: kiedy naprzykład spotkał chłopów co wódkę swojego dziedzica wieźli, a wiedział że im ciężko na konie, to odtykał czopy i wódkę na ziemię wypuszczał; otóż miał on sługę, który niewiem przez co uciekł i przystał do konfederatów; pan Lanckoroński spodziewał się zapewne że mu naprowadzi gości, dla tego wyjechał z zamku, bo był przeciw konfederatom. Jak raz wpadli konfederaci do zamku, poodbijali piwnice, powypijali co znaleźli, krzyczeli: niech żyje pan Lanckoroński! i daléj butelkami w okna. Było to jeszcze pół biedy; konfederaci natłukli tylko butelki i okna i odjechali sobie, ale zaraz po nich wpadli kozacy i wszystko do góry nogami przewrócili. Od tego czasu nikt tu już nie mieszkał. Zamek coraz bardziéj pustoszał. — Pan Lanckoroński umarł, a późniejsi panowie brali kamień, dachówkę na stajnie, na gorzelnie, zwyczajnie na to, z czego są pieniądze.»
Potarłem sobie tylko czoło, przygryzłem wargi na ten argument który dzisiaj zbić trudno. Nagrodziliśmy uprzejmość Wojciecha Kareckiego (tak się starzec nazywa), i kilkokrotnym rzutem oka pożegnawszy rozwaliny odeszliśmy drogą którąśmy przyszli.
Żal obudzony ostatniemi słowy opowiadacza, długo mi towarzyszył i na bolesne naprowadzał uwagi. Dla kilku groszy pomagać losowi niszczącemu, zacierać w zawody z nim ślady podobnych pomników! Tak-żeśmy dalece zmaleli, stracili rodzinne czucie? Wszakże i to prawda, że pewnym ludziom podobne mieszkanie jest smutne w tych wesołych czasach; nie każdy wart mieszkać gdzie jego ojcowie mieszkali, nie pozostaje więc jak zagładzić do szczętu mówiące ich pamiątki. Od tych nic się nie wymaga, nic się im nawet nie wyrzuca. Ale jest część narodu, na któréj leży obowiązek, jeżeli nie odbudowania zamków, nie zachowania ich gruzów, to przynajmniéj zebrania i podania następcom wszystkiego co pomniki podobne dostarczyć mogą. Węgrzy naprzykład, mają kronikę swoich zamków, czyż i my mieć jéj nie możemy? Nie jest to praca nad siły nasze, a korzyść z niéj wielka. Jest w tém wielki interes poetów i pisarzy, którzy przyjęli na siebie obowiązek dochować ludowi jego podania, jego pomniki wszelkie, jego życie przeszłe, którzy się podjęli przenieść je w dziedzinę jego umysłową. Niezawodnie literatura nie jest cała w przeszłości, ale przeszłość jest jedną z bogatych jéj kopalni. Są w przeszłości chwile, które nigdy przejść nie powinny, jest blask który pada na obecność jak promień ożywczy i którego nie godzi się lekceważyć, są pomniki z których w obecności nowe wyrastają, a więc godne troskliwego pielęgnowania, są źródła życia z zatamowaniem których literatura jeżeli nie wysycha w swojém korycie, to znacznie opada. Dobrze-to, żeśmy zdołali rozżarzyć jéj ognisko, pilnujmyż aby nie przygasało, aby pałało coraz wyżéj, a to nie stanie się innym sposobem tylko kiedy będziemy je podsycać wszelkiego rodzaju żywiołami, a tych pełne są piersi naszego ludu, naszych dziejów, i w końcu naszéj ziemi. Dla tego tak mię porywa każda nasza ruina, dla tego gdybym mógł własnemi siłami, uwieczniłbym każdą przynajmniéj w tym stanie, w jakim się obecnie znajduje.
Słońce jeszcze nie zaszło kiedyśmy dojechali do Panieńskiéj góry. Czas prześliczny zachęcił nas i ją dzisiaj odwiedzić. W ćwierć godziny byliśmy na szczycie. Powietrze nadzwyczaj wyjaśnione, słońce spuszczające się ku zachodowi, odkryły nam całą okolicę w blasku takim, żeśmy nie żałowali tego zboczenia z naszéj drogi. Nakreśliłem już dawniéj ten obraz, dziś go tylko widzę piękniejszym pod światłem, który nań pada. Ale urok tego rodzaju nie da się ująć w wyrazy.
Przestałem więc tylko na téj roskoszy, żem z Panieńskiéj góry powitał miłe mi strony, po górach dziś mi najmilsze, najprzyjaźniejsze.





PODRÓŻ DO DRUŻBAK.
26 Lipca 1832.

W tych dniach zaznajomiłem się z częścią Węgier, dawniejszym Spiżem, o ile z drogi i w drodze zaznajomić się z jaką okolicą można. Wszakże w jednym jéj miejscu przepędziłem kilkanaście dni. Winienem to dwóm kobietom, które dla zdrowia swojego potrzebowały kąpiel wapiennych które są w Drużbakach. Oprócz mnie było jeszcze dwóch męszczyzn. W takiém towarzystwie puściliśmy się do Drużbak.
Podróż to jednodniowa z Łopusznéj, droga bardzo ładna i w kilku miejscach mile mię zajęła.
Granicę Węgierską przebyliśmy we wsi Nowa Biała. Droga długo trzyma się Dunajca i w niektórych miejscach jest prześliczna. Oprócz Niedzicy, pod którą przejeżdża się, zachwycił mię widok Czerwonego Klasztoru. Leży on śród ogromnych lasów z téj strony Dunajca, a tłem jego są Pieniny na drugim już brzegu. Jest-to miejsce gdzie Dunajec ujęty jest w skały jak w kanał olbrzymi.
Przebyliśmy pasmo Tatrów Magórą. Wysokość jéj niepospolita; odznacza się szczególniéj silnemi wiatrami, tak silnemi, że porywają ludzi i bydło. Są to jednak chwilowe uderzenia ale bardzo niebespieczne.
Zatrzymaliśmy się w Podoleniu dla narady z tamtejszym lekarzem. Miasteczko Podoleniec jest miłe — słynie szkołami Księży Pijarów; z tego to miejsca rozlewa się oświata na kraj goralski, gorale najchętniéj oddają swoje dzieci do Podoleńca. Poznałem jednego z księży Pijarów, była to jedna z chwil miłych dla mnie w téj podróży: był w Polsce i dobrze mówi po polsku choć rodem z tamtych okolic; nadto przypomniał mi moje dzieciństwo szkolne, czas przepędzony w Międzyrzéczu Koreckim, gdzie także Pijarowie trzymali szkoły.
Na obiad stanęliśmy w Kezmarku. Jest-to jedno ze znaczniejszych miast w téj okolicy, i w saméj rzeczy pozór jego odpowiada stopniowi na jakim go stawiają. Ma wiele kamienic wcale porządnych. Tu przygrywała nam śród obiadu wędrowna muzyka Cyganów, którzy na Węgrzech słyną jako najbieglejsi muzycy. Granie ich bardzo mi się podobało, nadewszystko że wybierali nasze śpiewy, które dziś obiegają Europę. Tuż przy Kezmarku leży Zamek Tekełego, którego Sobieski pokonał. Jest on dziś pusty ale dobrze zachowany. Nie widziałem jeszcze w tym rodzaju nic tak ogromnego. Dość pojrzéć na niego aby mieć wyobrażenie o potędze tego co go zamieszkiwał. Ale najpiękniejszą rzeczą w Kezmarku jest widok na Tatry, a mianowicie na Łomnicę i Krywań — widziałem je stąd w całym ich ogromie, bo od Kezmarku aż do nich cała przestrzeń jest prawie płaszczyzną. Z téj strony można wejść aż na sam szczyt Łomnicy. Oddalenie, krótkość czasu swobodnego, nie dozwoliły mi schwycić tego widoku jakbym pragnął.
W dalszéj drodze ku Drużbakom co mię uderzało to ogromne wsie. Na Ukrainie tylko widywałem podobne. Są one przytém porządne, pokazują dobry byt mieszkańców. Lud jest Słowacki, dorodny, przystojny, i postawą i strojem mało się różni od gorali podhalskich. Uważa się także za lud goralski i zowie się Tatrańcami.
W późną noc przybyliśmy do Drużbak i stanęliśmy gospodą w głównéj oberży, na cały czas kąpiel naszych. Drużbaki, po niemiecku Rauschenbach, leżą w miejscu bardzo przyjemném, wzgórzystem, w sąsiedztwie gór coraz wyższych i rozległych lasów. Wieś ta, a szczególniéj dom gdzieśmy mieszkali, przez swoje położenie na wzniesieniu, ma rozległy i rozmaity widok, zamknięty wysokiemi wzgórzami.
Kąpiele Drużbak są dosyć znane: są to wody wapienne, używają ich w potrzebie wzmocnienia się. Dom nasz stał tuż przy sadzawkach z których ta woda rozprowadza się po łazienkach. Jest ich kilka; dosyć obszerne i bijące źródłami. Mnie zajmowały najwięcéj skamieniałe dokoła ich od ich wody trawy i rośliny; zajmowały mię tém bardziéj, że jeszcze w dzieciństwie słyszałem o takiéj wodzie, która w kamień obraca wszystko co w nią włożysz. — O! jak nieraz pragnąłem dostać téj wody aby utrwalić na zawsze kwiatek który mi się podobał, nie wiedziałem że w téj operacyi utraci największy swój wdzięk, bo barwę, i zostanie tylko kawałkiem wapna nakształt kwiatka. Dotknąłem się teraz tego cudu i oto jeszcze jedno miłe złudzenie dzieciństwa uciekło przed rzeczywistością! Próbowałem pić tę wodę w mocném pragnieniu, ale niemogłem, tak znalazłem odrażającym smak jéj słodkawy.
Kąpiele w czasie naszego pobytu były wcale nieliczne. Zaludniły się raz szczególniéj ale Szlachtą madziarską, którzy tam sprawili sobie łaźnię winem. Po raz-to piérwszy widziałem tę szlachtę w jéj naturze. Zdumiałem się nad jéj podobieństwem do naszéj szlachty, i to nie przez same tylko ogromne wąsy. Gdyby nie mowa obca, byłbym nieraz myślał że jestem na naszym jarmarku, śród mojéj braci jarmarkującéj.
Oprócz wód wapiennych były w Drużbakach inne wody ale wręcz im przeciwne bo zabijające. Od lat kilku zniknęły, zostały tylko po nich kotliny. Niewiedząc o tém, naraziłem się raz na rzeczywiste niebezpieczeństwo. Miejsca te leżą nieco o podal od mieszkań; w jednéj z moich przechadzek natrafiłem na dół, widzę w nim kilka dzieci z boku, przy nich zdechłe żaby i wróble, wszedłem na spód, położyłem się przy jednéj dziurze, poczułem jakiś zapach dosyć nawet przyjemny, przybliżyłem się ku dziurze, przytknąłem nos do niéj i poznałem że ten zapach stamtąd wychodził: nieumiałem sobie zdać sprawy z tego, zastanawiały mię tylko zdechłe żaby i wróble. Wróciwszy do domu opowiadam moje odkrycie; przestraszyłem wszystkich, — dopiéro dowiaduję się że te dziury, są to otwory źródeł arszenikowych, że w pewnych porach dnia wybucha z nich taki silny wyziew, że zabija ptaki przelatujące blisko w téj chwili, że co widziałem nieżywe to zginęło tym sposobem. Kiedy jeszcze woda była w tém miejscu, Zakonnica jedna z kapiących się poszła tam nogi wymoczyć, trafiła na porę wyziewu i padła trupem. Podziękowałem za ostrzeżenie, a razem miałem za złe tamtejszemu urzędowi, że nie obwaruje przystępu do podobnego miejsca.
Drużbaki będą mi jeszcze pamiętne burzą którą tam widziałem. Nadeszła ona wieczorem, jak noc najczarniejsza, i całe niebo zaległa i trwała godzin kilka. Mało podobnych burz widziałem i to na Ukrainie. Widok przerażający i zarazem okazały do nieopisania. Użyłem go do woli bo dom z jednéj strony ma galeryą krytą — tam się umieściłem przed dészczem. Był to grzmot i błysk nieprzerwany — światło błyskawic tak silne że jak w dzień widziałem góry najdalsze, drzewa na nich pojedyncze, wioski pod niemi; rozróżniałem kościół śród wioski. A wszystko śród ulewy dawno niezapamiętanéj w tych stronach. Ogromne też szkody poniosła ta okolica. Wszystkie prawie zboża były wytłuczone i z ziemią zmieszane; wszystkie drogi poryte potokami. Widzieliśmy to sami wracając w dni kilka z Drużbak. Przedstawiano mi tę burzę jako słabą próbkę burzy w górach, która całe lasy wali, całe skały rozdziera swoim grzmotem i stacza w doliny.
Wyjechaliśmy z kąpiel nie słabsi, nie zdrowsi jak przyjechaliśmy do nich. Mój czas przeszedł mi bardzo przyjemnie, a na de wszystko przybyło mi wyobrażenie o Ziemi Spiskiéj — i widok Łomnicy. Teraz jestem pewny że ją widziałem.





GÓRA KLUCZKI.
10 Sierpnia 1832.

Powracam z Kluczek, gdzie dopiéro dzisiaj byłem po raz piérwszy, chociaż oddawna wybierałem się. Żałowałbym téj przewłoki, tyle pięknego ma to miejsce, gdyby mi jéj nie wynagrodził z lichwą, dzień dzisiejszy, tyle w nim skorzystało moje uczucie głębsze. Wiem naprzód że słowa pisane ani w części nie wydadzą, cobym pragnął wydać, ale.... tak jestem pełny téj chwili, tak mi potrzeba wylać się z moich uczuć w jakikolwiek sposób, tak wiele mi zależy aby jakikolwiek ślad dotykalny został po niéj, a przytém noc miesięczna taka śliczna, taka cisza, taka swoboda w mojéj pustelni; sen gdzieś jeszcze za górami — będę pisał.
Kluczki są jedném ze szczytów w paśmie północnym Łopusznéj i najwznioślejszy w téj okolicy. Leży on w dziedzinie Łopusznéj, około dwóch godzin drogi. Od kilku dni postanowiliśmy połączyć odwiedzenie téj góry z wiejską rodzinną biesiadką na jéj szczycie. Uskuteczniliśmy to dzisiaj. Towarzystwo nasze było liczne; cały dom zacnych moich gospodarzy, przytém jeden ich krewny i jedna krewna, wyruszył na całodzienne koczowanie, a nadewszystko towarzystwo nasze było dobrane; kobiety miłe, żywe i ładne, męszczyźni mili, żywi, dobrego serca, ukształconego umysłu, a ja?... starałem się nagrodzić co mi brakowało miłością dla wszystkich i wdzięcznością za ich przychylność dla mnie niezasłużoną, a która mię tylko rozrzewnia każdym swoim dowodem. Kobiety musiały jechać dla dzieci i dla przewiezienia wszystkiego co było konieczne do uczty na Kluczkach; my męszczyźni woleliśmy iść pieszo. Dzień do takiéj przechadzki nie zły; pochmurno ale za to nie cierpieliśmy od upału, który w téj okolicy o téj porze bywa często nieznośny.
Droga niebardzo wygodna, ale sposobna do jazdy wozem a nadewszystko rozmaita, miła nawet wdziękiem dzikim. Trzyma się najwięcéj dolni, rozdołów, dla tego kręci się, brnie przez potoki, obchodzi szczyty leżące w jéj kierunku, drapie się po stokach, znowu się spuszcza, odpoczywa niejako czasem w dolinie którą znajdzie na wyżynach, i znowu drze się pod górę. Myśmy się mniéj pilnowali drogi, więcéj nas zajmowało co się z boku nastręcza, wybaczaliśmy to w lasy, to na wzgórza; czasem przez to przedłużaliśmy ją, czasem prostowaliśmy. Minęliśmy tak wiele wzgórzów, które nas coraz wyżéj podnosiły; zatrzymaliśmy się na Wyżniéj, która mi się najwięcéj w tém pasmie podoba; przebrnęliśmy szczyt Ciaski, powiadam przebrnęliśmy, bo jest pokryty licznemi źródełkami i moczarami. Ostatni to szczyt przed Kluczkami i najwyższy po nim. Tu dopiéro droga prawdziwie przykra po stoku Kluczek: niekiedy niebespieczna dla wozu spuszczającego się z góry zwłaszcza naładowanego. Tutaj goral udaje się do swojego sposobu hamowania: uwiązuje z tyłu wozu ogromny konar albo i drzewo mniejsze z gałęźmi ponadcinanemi i obróconemi końcem wyższym ku wozowi; gałęzie te ryjąc się w ziemi, zahaczając o kamienie których tutejsze drogi są pełne, tamują pęd wozu i ułatwiają koniom powolne schodzenie z góry. Przebyliśmy i tę drogę i oto jesteśmy na szczycie Kluczek.
Znaleźliśmy spółtowarzyszki nasze krzątające się w szałasie około podwieczorku. Zostawiliśmy je z ich zatrudnieniem, a sami puściliśmy się na obejrzenie szczytu i widoków z niego dokoła.
Szczyt jest dosyć przestronny, w niektórych miejscach ocieniony drzewami, w największéj części odkryty. Widok z niego na wszystkie strony przecudny, obszarem który zajmuje i bogactwem rozmaitości. Można to pojąć, wyobraziwszy sobie wysokość któréj niema równéj w jednych promieniach na kilka mil, w innych na kilkanaście, a w innych Bóg wié jak daleko — gdzie granicą widokresu jest granica siły ludzkiego oka. Taki kraj leżał przed nami a raczéj pod nami. Niemiałem jeszcze w mojém życiu podobnego widoku. Brakowało tylko pogody zupełnéj, jasnego powietrza, pozłoty blasku słonecznego. Mimo to nie straciliśmy. W obrazie było więcéj ruchu, więcéj rozmaitości życia.
Na południe mieliśmy Tatry. — Grube chmury przewalały się po nich: to je całkiem zasłaniały, to odkrywały raz od spodu, drugi raz od wiérzchu, to znowu niektóre szczyty, czasem pewne góry w całym ich ogromie; nierzadko w niektórych miejscach blask słońca zaświecił. Ta walka chmur z pogodą, cienia ze światłem, ta ich gra ustawna na tych olbrzymich klawiszach, była mi daleko milsza, jak nieruchomość, zadumanie gór pod jednotonnym światłem nieba wypogodzonego, powietrza drzymiącego. Nigdy też Tatry nie wydały mi się tak nęcącemi, nigdy tak rozniosłemi, wieli razy wystąpiły z pod osłony obłoków....
Najograniczeńszy widok mieliśmy wzdłuż pasma wzgórzów, które się przedłużały po prawéj i lewéj ręce. Najnowszy dla mnie leżał od północy. Cała ta przestrzeń, o ile bliższa oka, pokryta górami, lasami, dolinami, polami, przypominała mi morze które w największém wzburzeniu swojém, nagle znieruchomiało na wieki: szeregi wzgórzów wyobrażały mi fale jego. W oddaleniu coraz większém wszystko to coraz się spłaszczało, przybiérało pozór równiny, któréj granicą były dopiéro góry Świętokrzyskie. Zwróciliśmy perspektywę ku owéj stronie i dostrzegliśmy Kraków; świecił on jak biała plamka na ciemném tle całéj prawie téj przestrzeni. Nie wątpię, że z lepszą perspektywą, a może przy dniu zupełnie jasnym, bylibyśmy napotkali nie w jedném miejscu naszą Wisłę, teraz odgadywaliśmy tylko jéj bieg.
Żałowaliśmy tego chwilę, aleśmy zapominali o tém czego widziéć niemożemy, dla tego co leżało tuż pod naszém okiem. I nie leżało nieruchome. To stąd to zowąd od chwili do chwili wymykały się obłoczki mgliste z pomiędzy gór, z łona lasów, jedne rozszerzają się, rozwieszają się po górach, inne zwijają się, staczają się na dół, i oto wiatr powionął, a wszystkie te mgły wędrowne, biorą jeden kierunek, dążą ku nam, przepływają pod naszemi nogami i nikną w dalszych górach, a na ich miejsce inne wychodzą.
Przez ten czas przygotowano podwieczorek i wezwano nas. Odbyliśmy tę biesiadkę w szałasie, przy cieple ogniska, bo niekiedy przykry chłód zawiewał, a jeszcze więcéj przy cieple serc które się między sobą znały, rozumiały, kochały, niemiały nic do tajenia sobie. Była więc swoboda, ochota, prawdziwa radość i wesołość. Było jeszcze dobre jedzenie i wino rzeźwiące. Zgoła nie zrobiliśmy krzywdy temu miejscu, które nieraz patrzy na ochotę uwijających się tam Juhasów.
Po jedzeniu znalazłem sposobność być na chwilę samotnym: jest-to dla mnie konieczność po pewnym czasie, choćby śród towarzystwa najmilszego, śród zabawy najszczérszéj. Oddzieliłem się niepostrzeżenie od moich spółbiesiadników, zdala od szałasu usiadłem pod drzewem — ze spojrzeniem swobodném na obraz namalowany duchem i siłą Najwyższego Twórcy. Sam teraz byłem; swobodniéj mogłem rozpatrzyć się, swobodniéj zastanowić się nad tém co widzę. Na com spojrzał, nowa myśl budziła się; każdy przedmiot był ostrogą dla myśli. Im daléj puszczałem oko, tém rzewniejsze, tém głębsze marzenia podnosiły się z duszy, prowadziły duszę coraz, coraz daléj. — W końcu oko ustało, tylko duch sam szedł i szedł po całym kraju, zatrzymał się na ziemi rodzinnéj, w miejscach dzieciństwa i młodości, obszedł towarzyszów niepowrotnéj już drogi, pukał do przyjaciół, dotknął serc rodziny! A oniż-to czują? Dla czegoż-by nie czuli? Ta przestrzeń materyalna jest dla ciała, nie jest, niemoże być przestrzenią dla ducha. Jestże duch słabszy od pioruna, powolniejszy od światła, mniéj przenikliwy jak ciepło, jak elektryczność, mniéj czuły jak magnetyzm? Nie! duch jest wyższy nad to wszystko w tych wszystkich przymiotach; duch jest dzieckiem Ducha Bożego, jest Jego obrazem i podobieństwem, ma cząstkę jego istoty, jego potęgi. Ale od niegoż zależy aby go poczuto wiele razy zechce? Alboż niema ludzi którzy nie czują ducha Bożego? Gdzież jest człowiek któryby czuł go w każdéj chwili? Ja sam ileż razy jestem w téj nieczułości? Mogęż się dziwić że mnie nie czują, kiedy jestem przy nich całym duchem? Szczęście to jednak wierzyć, że w téj chwili mój przyjaciel, mój brat, moja siostra, zadumała się o mnie, łzy jéj popłynęły na moje spomnienie, pragnie mię widziéć, wyrywa się do mnie, bo duch mój jest przy niéj. Postrzegłem obłok który płynął dołem w moją stronę. Pragnąłem zobaczyć w nim posłańca z mojego kraju, odebrać jakąś wieść przez niego; przepłynął obojętnie.....
Niebo témczasem zaczęło rozchmurzać się, powietrze się wyjaśniło, moje marzenia opadały powoli; życie wracało do oka; okolica stanęła przedemną w nowym wdzięku, i znowu widziałem tylko góry i lasy i cały byłem w tym widoku, kiedy za mną głos niewieści zadzwonił, obejrzałem się, spotkałem piękne oczy, zerwałem się z pod mego drzewa, i — żegnaj mi piękny widoku! Bo człowiek jest królem téj przyrody całéj, jest nad wszelką przyrodę. Ogrom Tatrów jest okazały, zdumiewający, ale czémże on jest obok wielkiego człowieka! Czémże jest kwiat najpiękniejszy, obok kształtów pięknéj kobiety. Mam ją obok siebie z piękném okiem, z sercem czystém, z duszą niepospolitą, i miałbym się w téj chwili zajmować widokiem, który bez człowieka jest tylko igraszką wzroku. A ja w tém jedném ciele widzę więcéj wdzięków jak w najpiękniejszym kwiecie; — łechce mój wzrok barwa kwiatu, ale blask oka kobiety zapala serce miłością, porywa. Cóż kiedy miłość otworzy ten kwiat zamknięty, jedno jéj tchnienie a Bóg wié jakieby się skarby odkryły! Szkoda byłaby, piękny, żywy kwiecie! żebyś przeszedł ten świat nieotworzony, nierozwinięty! wielka szkoda dla ludzi. Tyle miłości opromienia ciebie mimo twéj wiedzy, mimo twéj woli, kiedy wszystkie twoje usiłowania są w tém aby ją ukryć, aby ją stłumić, cóżby to było gdybyś jéj dała całą swobodę!...
Wkrótce byliśmy wszyscy razem. Razem jeszcze obchodziliśmy górę i oglądali widoki. Zmierzchać już poczęło, kiedyśmy się wzięli ku domowi. Powrót był nierównie milszy niż podróż na górę. Wszyscy szliśmy pieszo, dzieci tylko wsadzono w bryczkę. Spuszczaliśmy się prawie ciągle z góry, nie czuliśmy więc żadnego znużenia. W połowie prawie drogi zaskoczyła nas już noc zupełna, ale księżyc czarodziejsko przyświecał. Góry oblane były jego światłem; skały je odbijały; błyszczały przydrożne potoki jak lustra salonów; iskrzyły się uroszone łąki jak mléczna droga gwiazd niebieskich. A gdzie mieliśmy zarośle, tam krocie świętojanek nam przyświecało, jedne nieruchome w mroku gęstwin, w kępkach trawy, inne skrzydlate przemykały się przed nami, krążyły około nas jak latające gwiazdki. Nigdy nie zapomnę tego wieczora, téj przechadzki nocnéj. Zakończyła ona godnie cały ten dzień, którego także nigdy nie zapomnę. Daj Boże więcéj podobnych!






WYPRAWA
W
GŁĄB TATRÓW.

LEŚNICZOWSTWO BUKOWIŃSKIE.
12 Sierpnia 1832.

Właśnie w tych dniach doniesiono nam, że śniegi od dwóch tygodni zginęły, ma się rozumieć w miejscach dostępniejszych, bliższych doliny. Postanowiliśmy nie zwlekać dłużéj i wyprawić się w głąb Tatrów; czekaliśmy tylko ustalenia się pogody, która przez te ostatnich dni kilka często się zmieniała. Dziś ją znajdujemy pewną. Niebo wprawdzie chmurzy się, ale barometr idzie w górę; nadto gorale miejscowi zaręczają, a na tém więcéj można polegać jak na skazówkach barometru.
Wyruszamy z Łopusznéj o czwartéj po południu. Towarzystwo z samych mężczyzn; jest nas pięć osób oprócz służącego. Odbywamy tę wędrówkę konno. Opatrzeni jesteśmy dobrze w perspektywy, w strzelby, a co najważniejsza w żywność i wino. Każdy, obyczajem wojskowym Rzymskim, dźwiga część tego zapasu w swojéj torbie podróżnéj. Zasób ten jest konieczny dla puszczającego się w góry. Prędzéj puszczaj się bez broni jak bez żywności. Napad zbójców rzecz nadzwyczajna, ale głód bardzo rychło zajdzie drogę i schwyci cię za wnętrzności, w skutek ruchu, powietrza i wody górskiéj. Na karczmy nie rachuj, nie znajdziesz ich tak jak w górach innych krajów; po części przez niedbalstwo krajowców, a w wielu miejscach dla niepokonanych przeszkód miejscowych; latem drogi niepodobne do utrzymania, a zimą i to ośmio lub dziewięciomiesięczną śniegi i mrozy o jakich niémamy wyobrażenia, skazują te miejsca na wieczną bezludność.
Mieliśmy przed sobą dwie drogi, jedna dalsza przez Nowytarg; jest ona bardzo wygodna dla powozów nawet, ale znacznie dalsza, a dla nas wierzchowych niekonieczna; wzięliśmy więc drugą, mniejszą ale najprostszą przez wsie Nową Białę, Białkę i Bukowinę.
Około ósméj wieczorem stanęliśmy w Leśniczostwie Bukowińskiém, zrobiwszy dwie mile drogi. Miejsca które zamierzyliśmy widziéć, były przed nami jeszcze o mil trzy i więcéj. Musielibyśmy nocować w górach, pod gołém niebem, na jakiéj polanie. Jakkolwiek nie mieliśmy wstrętu od podobnego noclegu, rozważyliśmy jednak, że polany jeszcze niepokoszone, konie nasze niemiałyby żywności, a przytém nie byliśmy zabespieczeni przeciwko nocnemu chłodowi, przeto woleliśmy przepędzie noc w leśniczostwie.
Leśniczy, znany moim towarzyszom, uprzejmy, ludzki, nietylko że piérwszy podał nam tę myśl, ale ofiarował się być naszym przewodnikiem, jako najświadomszy tych miejsc przez swój urząd i kilkoletni tu pobyt.
Wszakże i tak dzisiejszy wieczór nie był dla mnie stracony. Leśniczowstwo leży na samym już wchodzie do Tatrów najwyższych, na miejscu bardzo wyniosłém, wesołém i piękném. Pogoda ustalająca się spędziła z niebios i gór do najmniejszéj chmurki; pełny księżyc świecił całym blaskiem; Tatry stały tuż przedemną, w takiéj bliskości, w jakiéj nie widziałem ich jeszcze dotąd. Niedaleko szumiała Białka w głębokiéj dolinie: jedném słowem wieczór ten przeszedł mi jak najmiléj, dopóki sen nie nadszedł.





WOŁOSZYN. — ROSTOK POTOK. — SIKLAWA WODA. — WODOSPAD. — PIĘCIOSTAWY JEZIORA. — ŚWISTOWA GÓRA. — MORSKIE OKO.
13 Sierpnia 1832 r.

Ze wschodem słońca ruszyliśmy daléj drogą wygodną, przestronną, urządzoną i utrzymywaną kosztem właściciela tych okolic P. Homolacza, która się poczyna od Nowegotargu a przechodzi przez wsie Biały Dunajec, Poronin, Leśniczostwo Bukowińskie aż do Morskiego Oka. Droga ta jest utrzymana jak tylko być może najlepiéj tam, gdzie jedna ulewa rozburza najmocniejsze kamienne dzieła.
Śliczny poranek spełnił przypowiednie wczorajszego wieczora. Pogoda na cały dzień pewna. Olbrzymia gromada nagich szczytów, wydawała się jak skąpana w świetle i świeżości; tylko groźniejsze od innych lodowce błyszczały wiecznym śniegiem.
Kto choć raz w życiu nie oddychał górskiém a polskiém powietrzem; kto go nie skosztował z przyprawą świeżości porannej; ten nigdy nie pojmie téj tajemniczéj, błogosławionéj władzy, jaką góry wywierają na wszystkie zmysły, czucia, na całą istotę człowieka: zdaje się że przyroda rozkochana we wdziękach Boga, weselsza tutaj niż gdzieindziéj, swobodniejsza, udziela swojego szczęścia każdemu co na równi z nią Boga czuć potrafi.
Jechałem w ciągłém zachwyceniu. Las świerkowy ciągle prawie towarzyszył naszéj drodze. Niekiedy uchylał się a wówczas powitała nas z boku jakaś roskoszna dolina, jakaś góra naga w swojéj wysokości od stóp aż do szczytu; czasem błysnęła Białka grająca wiecznym szumem, głuchym jak z przepaści. Tak minęliśmy Niebieską dolinę, polany: Głudową i Klinkówkę. Droga wciąż prawie spuszczała się ku dołowi. Na raz ujrzeliśmy się na Polanie zwanéj Łysa, przy brzegu Białki, u stóp Wołoszyna. Do koła jeżyły się Tatry, w niższéj połowie świerkami ocienione, wyżéj ciemne plączącém się kozodrzewiem, a jeszcze wyżéj nagie. Wstąpiłem tam do gmachu, do którego przez sen oddalenia tak długo tęskniłem!
Nagi Wołoszyn, zaledwo nędzną murawą i mchem przystrojony, z głową przypruszoną śniegiem, stał tu jak odźwierny.
Pojrzałem do koła! Setne wąwozy rozbiegały się w różnych kierunkach, pomiędzy góry rozmaitego składu, rozmaitéj postawy i wysokości; z każdego wybiegał potok i zapraszał do siebie; obiecywał przewodniczyć do tajemnic, których świadomość on sam tylko posiada. Ale lat potrzeba, żeby wszystko obejrzeć w tobie, olbrzymi grodzie przez samego Twórcę zbudowany! i poświęciłbym lata, przebłąkałbym lata śród ciebie, gdyby to od mojéj woli zależało!
Od Łyséj polany droga zwracała się nieznacznie ku zachodowi, wciąż nad Białką, wciąż po pod skałami i lasami, gdzie jeszcze przed kilką laty było gniazdo zbójców. Przeszliśmy dolinę i potok Wołoszyn, który jest jednym z wód zwanych Cieplicami, że w czasie najtęższéj zimy nie zamarza. Około godziny dziesiątéj zatrzymaliśmy się dla posiłku. — Kto się wybiéra w góry, nie powinien zaniedbywać dobrego zapasu żywności; trudno sobie wyobrazić jak powietrze górskie i woda górska trawią dzielnie i budzą łaknienie. Miejsce gdzieśmy popasali, była to mała równinka; za Białką na uboczu góry leżała polana Białowoda; na południe szła droga ku Morskiemu Oku; od zachodu mieliśmy dolinę Rostok z potokiem tegoż nazwiska, który wypływa z Pięciu-stawów i wpada do Białki, tuż przy naszych nogach; on właśnie miał nas prowadzić do swoich źródeł. Żadnéj drogi w to miejsce; dolina wąska i głęboka na kilkaset sążni, jéj boki spadziste aż do samego potoku, łoże podnoszące się za każdym krokiem; ścieżka, z początku zwłaszcza, nadzwyczajnie przykra, bo aniśmy postrzegli że się znajdujemy na wysokości na jakiéj dotąd nie byłem, przy granicy już która dzieli państwo świérków od państwa kozodrzewi, w strefie wiecznych zjawisk najokropniejszéj burzy letniéj i zimowéj. Około pół godziny drapaliśmy się pod górę wydającą się pagórkiem kilkunastu kroków przy ogromie mas dokoła siedzących; cała jéj powierzchnia nasterczona kamieniami, okryta grubą mchów powłoką, która żywi gęste krzewy borówek, najpiękniejszych truskawek i poziomek; między szczelinami kamieni przyjmowały się jeszcze gęsto świérki. Z nagiego grzbietu, na któryśmy wyszli, pokazano nam w niezmiernéj wysokości dwie dzikie kozy; gołemu oku wydawały się one na tle nagich głazów jak dwie czerwonawe plamki, dopiéro przy pomocy perspektywy rozpoznaliśmy że się jedna pasła, a druga leżała. Nasz przewodnik z tego powodu opowiadał nam polowanie na to źwiérzę; w tém np. miejscu któreśmy przed oczyma mieli, strzelcy rozstawiają się po wiadomych sobie przesmykach, u podnóża góry lub na jéj uboczu, jeden idzie grzbietami i spuszcza ciągle kamienie; kamień niezatrzymany niczém dla nadzwyczajnéj gór spadzistości stacza się aż do dołu i płoszy kozy; tak spłoszone uciekają i trafiają na strzelców. Patrząc na te góry ledwo wierzyć można, żeby je kiedykolwiek ludzka stopa dotknęła, strzelcy jednak biegają po nich jak po równinie, a to może dać wyobrażenie o nadzwyczajnéj odwadze i zręczności gorali.
Jest jeszcze inny rodzaj polowania na kozy, pojedyńczo. Strzelec zaopatrzony w żywność na dni kilka, udaje się w góry, upatruje stanowisko, zazwyczaj w jakiémś miejscu niedostępném, przyczaja się w skałach i czeka źwierzyny. Wiadomy miejsc i obyczajów źwierza, najczęściéj prędko go ujrzy. Zdarza się że upragniona zdobycz gdzieś tam w przepaści pod jego nogami, wtedy kładzie się na kamieniu połową ciała wychylony nad przepaść, i w téj postawie daje ognia do kozy. Do takich strzałów kul tylko używają.
Najprzykrzejsze a nawet niebespieczne położenie takiego strzelca, kiedy go w podobném miejscu mgła zaskoczy; a mgły zwłaszcza na Krywaniu są tak gęste, że człowiek śród niéj nóg własnych widziéć niemoże, i trwają czasem kilkadziesiąt godzin. Wtedy to przydaje się zapas żywności, bo nie pozostaje tylko siedzieć w miejscu i czekać aż się mgła usunie.
Odpocząwszy spuściliśmy się znowu z góry ku wodom Rostoka, i już odtąd wciąż pilnowaliśmy się jego tysiącznych wodospadów, podnosząc się coraz wyżéj. Drogę tu mieliśmy cokolwiek wygodniejszą, chociaż głazy i drzewa postrącane od wichrów, deszczów i lawin, toż głębokie łoża potoków, suche dzisiaj i zawalone niezmiernemi głazami, ale za piérwszą ulewą pełne i groźne jak potop, stawiały nam częste przeszkody. Za to kilkaset-sążniowe ściany skaliste, obwieszane drzewem a często kozami, liczne wody snujące się przez całą ich wysokość, opoki oblane wilgocią, błyszczące jak kryształ, i tysiąc innych obrazów co krok rozmaitych, porywających samą swoją dzikością, śladami zniszczenia, wynagradzały nam wszelkie trudy.
Z miejsca gdzieśmy wkraczali do strefy już kozodrzewia, ujrzeliśmy nakoniec Siklawą wodę; jest to wodospad utworzony przez Rostok, a zdumiewający swoją wysokością i gwałtownością. Byliśmy od niego więcéj jeszcze jak o godzinę drogi, a już nas głuchy jego szum doleciał i rwał oczy długi, kipiący bałwan, biały jak śnieg. Im więcéj zbliżaliśmy się, tém szybcéj chęci nasze leciały naprzód, ale nie nogi, bo przeprawa tém trudniejsza. Przeszliśmy po głazach huczący i zapieniony Rostok, aby odtąd iść prawym jego brzegiem; przedarliśmy się przez gęstwy kozodrzewia, odpoczywając po każdych kilkudziesięciu krokach, tak przykro wciąż droga szła pod górę; już sądziemy być u kresu, złudzenie! do spodu Siklawéj wody niepodobna dostąpić, bo brzegi Rostoka utworzone tam ze szczerych prostopadłych opok; musiemy piąć się wyżéj. Krótka w prawdzie przeprawa, ale podobnie nużącéj niemieliśmy dotąd, bo po uboczach to skalistych to omszonych, a zawsze mokrych i śliskich od wilgoci. Przebyliśmy wreszcie wszystko, dościgliśmy śniegu wiekującego w cieniach skały jednolitéj z opokami, po których przewala się Siklawa woda, i zgrzani, wpółomdleni padliśmy nań dla ochłodzenia się. O sto może kroków od nas przewalał się, grzmiał wodospad i rosił nas swojemi mgłami. Przekrojony od sterczącéj na wierzchu opoki, rzuca się on prostopadle dwóma pasmami kilkunasto-łokciowéj szerokości; jedno z nich w połowie spadu trafia na skałę wystającą, uderza w jéj wyżłobienie i wytryskując z niego fontanną, z tymże pędem leci dalej; a rzut wody tak jest gwałtowny, że spadający z nią kamień w to wyżłobienie, wylatuje z niego jak piłka na kilkanaście łokci w górę. Od spodu do wierzchu wodospadu można liczyć przynajmniéj 50 sążni. Lecąca woda połamana, pokłębiona, wrząca, zdaje się być tylko pianą i brylantami. Rodzi się z niéj wieczny deszczyk i zléwa pobliższe miejsca. W niektórych położeniach słońca zachwycający widok mają tu tworzyć liczne tęcze; nam, będącym około godziny drugiéj z południa, nie zdarzyło się cóś podobnego widzieć. Dziwniejsze jeszcze zjawisko ma wydawać zima. Ma to być przysionek z lodu otaczający Siklawą wodę. Niepodobna, jak mi mówili strzelcy przewodnicy, wyobrazić sobie ogromu téj budowy, śmiałości tych kolumn i sklepień, piękności ozdób z lodu rozsianych pod tysiącznemi kszałtami; i zapewno że takie dzieło mgły niedojrzanéj prawie, musi być nadzwyczajne.
Czas naglił; dziś jeszcze mieliśmy być przy morskiém oku. Musiałem gwałt zadać oczom i upojonym czuciom, i pożegnać wodospad. Pięcio-stawy były teraz celem naszéj podróży. Ta sama woda przewodniczyła mi i daléj, drogą równie trudzącą po głazach i siatce kozodrzewia. Sto-kilkadziesiąt sążni przestrzeni pochyłéj, a raczéj ubocza i to przykrego, po którém śród zwaliska głazów szumi i huczy potok, także wodospad ale nieco wolniejszy i węższy jak Siklawa woda, postawiły mię w okolicy, jakiéj nic podobnego oczy moje dotąd nie widziały, a nawet wyobraźnia nigdy mi nie przedstawiła. Znalazłem się śród pustyni skał, w całém znaczeniu tego wyrazu. Wyliczyć mógłbym przedmioty, które zapełniały ten przestwór mil kilku: pięć jeziór, — nad jedném z nich stałem; gdzie niegdzie nad wodą zarośle kozodrzewin, kępa darniny, plamka mchu, kilka żółtych kwiatków jaskru, pliszka niby zabłąkana, zresztą Pan téj całéj dziedziny, kamień. Gdybym jednak był olbrzymem i chciał pustelnicze życie prowadzić, obrałbym bez wahania się to miejsce na moją pieczarę, tyle znalazłem w niém uroku przy najdzikszéj samotności.
Łańcuch gór podniebnych, gładkich, nagich, bez kosmyka trawy, w ogromne koło zamknięte zatoczony, jak kocieł; dno jego we trzy piętra: najniższe zalane okrągłém jeziorem z którego wypływa potok tworzący Siklawą wodę; brzegi jeziora uzielenione gdzie niegdzie kozodrzewiem i trawą; po lewéj ręce, patrząc w południe dwa mniejsze jeziorka, jedno za drugiém, po prawéj trzecie także niewielkie, ale na podniesieniu już znaczniejszém, a czwarte jeszcze wyższe, wszystkie zaś związane wąskiemi strumykami ze środkowém najobszerniejszém; kamienny samotny szałas nad jeziorem najwyższém, cisza grobowa tego olbrzymiego ustronia; echo Siklawéj wody krążące nieprzerwanym szumem po szczytach zamykających dolinę, oto kilka rysów głównych tego miejsca.
Upał i czystość wody do niewypowiedzenia zachęciły mię do kąpieli w jeziorze nad którém znalazłem się, chciałem téż niby ochrzcić się jako przypuszczony już do tajemnic Tatrów; kąpiel moja bardzo krótko trwała, dla nadzwyczajnie zimnéj wody.
Rozpatrzywszy się w okolicy Pięciu-stawów, bo na ich obejście nie mieliśmy czasu, i zjadłszy obiad, ruszyliśmy ku Morskiemu oku. Była czwarta z południa. Kierunek nasz był na wschód. Najbliższe przejście mieliśmy przez górę Mnich zwaną, u jéj to podnóża na stronie przeciwnéj leży Morskie oko; ale podobna przeprawa nie była dla nas wszystkich: samo wejrzenie na owe skały nagie, prostopadłe, już nie jednemu z nas odejmowało ochotę doświadczyć siły swojéj głowy i zręczności nóg, postanowiliśmy więc okrążyć ten szczyt i to wyboczenie nie było bez trudu i niebespieczeństw.
Z początku, doliną Pięciu-stawów, szło nam jako tako: nie było tam innych zawad jak ogromne kotliny, zawalone kamieniami, które niegdyś były niezawodnie jeziorami jak dziś Pięcio-stawy, ale w téj chwili zupełnie są bezwodne, dopiéro stanąwszy na uboczu gór wiszących nad Rostokiem, poznaliśmy co to jest przeprawa przez podobne góry i zawrót głowy. Można to sobie wyobrazić jakokolwiek, przedstawiwszy górę tak wysoką, że dolina Rostok długa przynajmniéj półtory mili, zdawała się niemieć jak kilkaset sążni, a przytém gładką prostopadłą niemal i ściéżkę równoległą do dna przepaści, po śliskich trawach, zaledwie poznaczoną śladami kóz i strzelców. Dla mnie była to chwila przypomnienia sobie roskoszy niebespieczeństw. Jest-to jedno z tych miejsc, które mniéj śmieli przebywają tym sposobem, że im zawiązują oczy i postępują prowadzeni przez dwóch gorali, z których jeden idzie przodem a drugi z tyłu.
Co do mnie, mogę pochlubić się, że sami gorale oddawali sprawiedliwość śmiałości i zręczności jakie okazywałem w téj przeprawie. Byłem zawsze na przodzie i w znaczném oddaleniu od reszty towarzystwa. Ileż razy chcąc wypocząć, nie mogłem inaczéj tylko oparłszy się o górę któréj bokiem szedłem — takiéj prostopadłości są te ściany, a w tedy pod nogami miałem przepaść, nad którą podemną tylko orły krążyły.
Po takiéj przeprawie dościgliśmy wreszcie grzbietu Swistowéj góry. Z téj wysokości, w ogromnéj pod nami głębi, dójrzeliśmy Morskie oko; wtedy poznaliśmy jak znacznie wyżéj leżą Pięcio-stawy.
Około 6-téj stanęliśmy nad Morskiém okiem.
To miejsce, dla jego przystępności z powodu wygodnéj drogi, (nie téj którą myśmy wzięli) jest jedném z tych miejsc w Tatrach, które wielu bardzo zwiedza, podziwia, a nie jeden opisuje. Morskie oko nie zrobiło na mnie wrażenia jakiego się spodziéwałem, niezawodnie dla tego żem już widział Pięcio-stawy. Mimo to zasługuje na to co o niém mówią. Ma swoją piękność niepospolitą, a sobie tylko właściwą. Jest to wielka masa wody zamknięta w jeziorze okrągłém, którego powierzchnia zajmuje 70 morgów; brzegów tak rozległych, że człowieka stojącego na brzegu przeciwnym dójrzéć niemożna, a czemu na piérwszy rzut oka trudno uwierzyć, tak mniejszém wydaje się z powodu olbrzymich wysokości które je dokoła otaczają. I my byliśmy ofiarą tego złudzenia, ale dwie próby sprostowały nasz sąd o niém. W nadziei że się prędko dostaniemy do brzegu przeciwnego, usiedliśmy na stojący tam statek (rodzaj promu) i w pięć wioseł silnie pędziliśmy; w półgodziny pokazało się z oddalenia brzegów, żeśmy jeszcze w połowie nie byli; późniéj strzelaliśmy kulami, ale te przy wszystkich swoich podskokach, nie dosięgały nigdy ani połowy jeziora.
Głębia Morskiego oka jest niezmierzona. Może nie jest bez zasady to twierdzenie, że jezioro to łączy się z morzem, że woda jego z morza przychodzi; bądź co bądź, głębokość jeziora w pewnéj odległości od brzegów dotąd nie jest docieczona.
Na środku Morskiego oka jest wir wielki.
Ryby dają się tu widziéć, a czasem nieznanego rodzaju. Powiadał mi człowiek wiarogodny i miał na to świadków, że w roku zeszłym ukazała się im niedaleko brzegu ryba z głową nad wodę podniesioną, do kociéj podobną. Gorale także powiadają, że przed laty kilkunastu, jakaś ryba nieznana im, porywała pijące owce a szczególniéj czarne: pastérze zasadzali się ze strzelbą, dali do niéj ognia skoro się pokazała i odtąd już jéj nie widzieli.
Przezroczystość wody Morskiego oka jest rzeczywiście więcéj niż szklanna, przypomina to co wiémy o przezroczystości wody północnych stron Oceanu: na dnie kilkunasto-sążniowéj głębokości widzisz najdrobniejsze prawie przedmioty, jak za szkłem.
Dwoma głównie przedmiotami, godnemi widzenia, odznacza się okolica Morskiego oka. — Piérwszym jest jezioro zwane Czarny-Staw. Leży one we wschodniéj stronie Morskiego oka, w obrębie tychże samych szczytów nabrzeżnych, ale na podniesieniu wyższém mniéj więcéj o sto sążni. Jest-to jakby ustęp w skałach Morskiego oka, wodą zapełniony. Woda jego wylewa się w potoku, rodzaju wodospadu, i spływa do Morskiego Oka.
Od południa znowu stoi góra skalista Mnich zwana. Ma ona w saméj rzeczy podobieństwo siedzącego Zakonnika z odrzuconym kapturem; a dłuższe wpatrzenie się, daje dokładnie rozpoznać twarz, brodę i inne części ludzkiéj postawy.
Nie wiele wód zewnętrznych zasila Morskie Oko. Oprócz wodospadu z Czarnego-Stawu i potoku który się spuszcza po przepaścistéj skale ze strony zachodniéj, innych wód nie dostrzegłem: zdaje się że główny zapas wody tego jeziora na dnie jego być musi, gdyż odchód wody tworzącéj Białkę, każe się domyślać obfitego jéj przypływu.
Zajmującym także szczegółem tego miejsca, jest echo, zwłaszcza echo wystrzału z ręcznéj broni. Trwa ono minut kilka jak grzmot największy, obchodzi dokoła jezioro, i w chwili kiedy głuchnie w jednym punkcie, odzywa się w drugim z tém większą siłą.
Gasnący dzień nakazywał pożegnać roskoszną tę okolicę. Słoneczna łuna błąkała się jeszcze po szczytach nadbrzeżnych, ale w dolinie Morskiego oka zmrok już szarzał. Strzeliliśmy kilka razy na odjezdném i pożegnawszy się przez echo z okolicznemi górami, wsiedliśmy na konie czekające nas przy Morskiem oku i wróciliśmy do Leśniczowstwa tą samą drogą, która nas aż do Rostoku przyprowadziła.
Taka podróż niemoże zaspokoić, rozdrażni tylko, przez pół odsłoni wdzięki gór; pragnąłem ją powtórzyć, inaczéj się stało; musiałem przestać na 13 Sierpnia.





KOŚCIELISKO. — ŹRÓDŁO CZARNEGO DUNAJCA. — SMERCZYN STAW. — GÓRA ORMAK.
22 Sierpnia 1832 r.

Jeszcze w Maju puszczałem się był na zwiedzenie doliny Kościeliskiéj. Zdawało się, że w tém przynajmniéj miejscu, jako leżącém śród gór niższych i dostępniejszych, będę mógł złagodzić niecierpliwość dostania się do wnętrza Tatrów; ale mój zamiar niemiał powodzenia — śnieg, dészcz i mgła witały mię naprzemian w Kościelisku: zaledwo wyniosłem z owego czasu pamiątkę niższéj części doliny i kilku szczytów błyskających naprzemian między chmurami. A témczasem to miejsce uchodzi za jedno z najuroczniejszych w Tatrach, na co i ja się zgodziłem o ile z piérwszego i krótkiego rzutu oka osądzić mogłem: postanowiłem przeto zrobić powtórną wyprawę.
Droga z Nowegotargu do Kościeliska idzie przez wsie: Szaflary, Biały Dunajec, Poronin, Zakopane, zawsze po nad wodą Białego Dunajca; późniéj rzuca się pod same góry w bujne świerkowe lasy, i styka się z rzeką Czarnym Dunajcem przy samym jéj wypływie z Kościeliskiéj doliny. Droga ta trzechmilowa z górą, ubarwiona jest miłą rozmaitością, szczególniéj od Poronina. Dunajec szumiał nam wciąż po ogromnych płytach co mu dno uścielały; góry po obu stronach i łąki rozdołu, którym droga idzie, jaśniały świéżą zielonością jakby śród wiosny; po lasach gwizdała wilga i drozd uczył się pieśni słowika, jedném słowem przebyliśmy tę drogę bez najmniejszéj nudy. Naraz gościniec zbiegł na odkrytą dolinę i skręcił się ku południowi, — pojrzałem przed siebie, na tę i na tę stronę pasma wysokich gór świérkami okrytych, tylko w jedném miejscu przerwa aż do dna doliny na kilka sążni széroka, po jednéj i po drugiej stronie dwie ogromne skały jak dwie kolumny w bramie, a z pomiędzy nich Czarny Dunajec wypadał — to wjazd na Kościeliską dolinę! Minąwszy spomnioną bramę, ujrzeliśmy się na roskosznéj płaskiéj dolinie, owalnego kształtu; pokrywał ją kobierzec najświeższéj darni, ocieniały dokoła góry i lasy ozdobne takim wdziękiem, że się zdawały być ulubieńszém nad inne dziełem przyrody: po prawéj ręce szumiał pod górami Dunajec; gdzie niegdzie z pomiędzy gór lesistych wytykały nagie szczyty, jak wieże nad okazałym grodem; droga wyprostowana, wysadzona drzewami szła środkiem płaszczyzny i niknęła w wąwozie który się zamykał dalekiemi górami — ta mała dolina, to przysionek Kościeliska! Gdzie ona zwęża się tam się zaczyna właściwa dolina Kościeliska. Hamernia i budowy należące do niéj zapełniają początek doliny. Jest tu także oprócz wygodnéj murowanéj oberży, kilka domków, które gościnny tego miejsca właściciel, zmarły przed laty kilką, Homolacz, przeznaczył jedynie dla ciekawych podróżujących.
Wieczorem 21 Sierpnia przyjechaliśmy do Kościeliska, dla tego zwiédzanie jego rozpoczęliśmy dopiéro nazajutrz. Nim przystąpię do ważniejszych szczegółów, powinienem dać wyobrażenie całéj doliny. Długość jéj ma wysokości półtory mili; dno tak wąskie, zwłaszcza w części najniższéj, że między potokiem który je przebiega a górami bocznemi droga zaledwo się przeciska. Góry tworzące Kościeliską dolinę są jedyne w swoim składzie, jedne z najpiękniejszych w rodzinie Tatrów. Pomiędzy niemi, po lewéj ręce idąc w głąb doliny, są: Gewoszt, który oddziela Kościelisko od Zakopanego, i niższe szczyty Miętuska, Upłaz i t. d. — po prawéj Tomanawo, Turnie, Smytnia i t. d. Ormak lub Pyszna, ze śniegami na wiérzchu, zamyka półkolistemi piersiami dolinę Kościeliską od południa i odcina ją od Węgier. Z resztą każdy tu szczyt najmniejszy, jak i w całych Tatrach, ma swoje nazwisko, ale tych i dowiedziéć się i wyliczyć trudno. Boki gór po większéj części bardzo przykre, w niższéj strefie mają wiele rozmaitości, tu pięknym lasem porosłe, tu ze stromych skał nagich obwieszane drzewami to rosnącemi to powalonemi przez coroczne ulewy i wichry w rozmaitych położeniach; daléj usłane kozodrzewiem, a najwyżéj nagie.
Ciekawy jest początek nazwiska téj doliny. Podczas jakicheś wojen w Polsce, wojska nieprzyjacielskie zapędziły się aż w te strony. Gorale udali że się cofają przed większą liczbą i tym ruchem wprowadzili nieprzyjaciół pomiędzy góry, poczém przeciąwszy im w ciasnych miejscach odwrót, głazami i drzewami spuszczanemi ze szczytów do jednego ich znieśli. Od mnóstwa nieprzyjacielskich kości ta dolina przezwana została Kościelisko. Właściwie owa porażka miała mieć miejsce w dolinie leżącéj pod Gewontem, przy drodze z Zakopanego do Kościeliska, a zwanéj dziś Biały potok; zdają się potwierdzać tę wieść rozrzucone po niéj kości ludzkie do niezliczenia. Tę klęskę według jednéj powieści mieli ponieść Szwedzi, według innéj Tatarzy.
Nazajutrz przy pięknéj i pewnéj pogodzie, z zapasem żywności i wina, puściliśmy się na całodniową przechadzkę po dolinie.
Piérwsze stanowisko jest zaraz niedaleko Hamerni, przy źródłach Czarnego Dunajca. Jedno z nich leży na maleńkiéj płaszczyznie pod Upłazem, w kształcie okrągłego źwierciadła, spokojne takoż jak powierzchnia źwierciadła, chociaż woda jego rozléwa się na dwie strony nadzwyczaj obficie i gwałtownie. O kilkaset kroków daléj bije drugie źródło obfitsze, ciekawsze, już to przez położenie swoje, już przez podanie przywiązane do niego. Późniéj obszerniéj o niém powiém.
W południowéj ścianie Upłazu znajduje się pieczara zbójców. Aby dostać się do niéj, potrzeba okrążyć tę górę od północy, przebyć jéj grzbiet i dopiéro spuścić się cokolwiek na dół; cała ta droga idzie gęstym lasem, i tylko drzewa poznaczone siekiérą są przewodnikiem. Pieczara wykuta jest ręką ludzką, w kształcie długiego korytarza, w ścianach ma otwory zastępujące okna, wewnątrz kamienne tamy, a w samym końcu źródło. Przed laty kilką znaleziono przy tém źródle kości ludzkie, do podziwienia wielkie: według powieści goralskich, miały to być szczątki sławnego przed laty zbójcy z Węgier, Junoszyka. Przystęp do pieczary bardzo przykry i zasłoniony gęstwiną drzew: ale widok z niéj ogarnia całą dolinę i wszystkie góry południowe.
Wchodząc w głąb doliny, nad potokiem Pyszną, napotyka się ogromna skała, którą lud zowie Sową, dla jéj podobieństwa z tym ptakiem.
Jeszcze daléj masz nad szczytami lasu wyraźny ze skał zamek, opatrzony wszystkiemi prawie częściami murowanéj warowni.
Odtąd dolina zmienia postawę, rozszérza się i podnosi; góry stoją rozłożyściéj; parowy łagodniéj są wyżłobione i pokrewne gałęzie rozpuszczają po bokach. W tém już położeniu, na wysokim przedstopniu Pysznéj leży Smerczyn Staw. Obszerne to dosyć jezioro, ustronnego wdzięku. Otacza je przyroda żyjąca, ale je szpeci przystęp najeżony pniami zrąbanego lasu; sama też woda niéma czystości wód górskich a brzegi bagniste utrudniają zbliżenie się do niéj.
Całą tę drogę urozmaicają górnicze banie czyli miejsca skąd się ruda żelazna bierze, dzisiaj zaniedbane od czasu kiedy się odkryły obfitsze. Trafiliśmy także na dawne kopalnie srebra, które przed kilkanastu laty, czy więcéj, woda zalała. Piękne bardzo machiny mają się dotąd znajdować w głębiach wody.
Cokolwiek napotkaliśmy dotąd było pod pewnym względem ciekawe, zajmujące, często piękne, ale my śpieszyliśmy do uciechy wyższéj, do obejrzenia tego wszystkiego jednym rzutem oka, do skupienia tych wszystkich wrażeń w jedném uczuciu ogólném, pełném, śpieszyliśmy na szczyt Ormaku. Obejrzawszy przeto mimochodem niejeden przedmiot zajmujący, obok tego natrudziwszy się niemało i po niejednym spoczynku pod górą, dosięgliśmy nareszcie zamierzonego celu, upragnionego punktu.
Weszliśmy na Ormak w tém właśnie miejscu, gdzie się stykały podstawami swojemi dwa jego szczyty: zachodni i wschodni, a na które mówiąc, nawiasem, niemieliśmy ani chęci ani nadziei dostać się dzisiaj, lubo z pozoru nie zdawały się być bardzo wysokie. Ale my wiedzieliśmy z doświadczenia jak w górach ten pozór myli i co kosztuje czasu i trudu podobna omyłka: zaniechaliśmy tego tém chętniéj, że spomniony grzbiet góry albo siodło, jak go tu zowią, pokazywałby nam ze swojéj wysokości wszystko prawie co z większéj moglibyśmy widzieć.
Było to tylko co po południu. Powietrze było jasne, spokojne, skwarne; pragnienie dokuczało, ale przedewszystkiém musieliśmy pokrzepić ciało wypoczynkiem, korzystaliśmy z téj konieczności i przez ten czas obejrzeliśmy ogół okolicy.
Niepospolity to punkt gdzieśmy się znajdowali. W tém właśnie miejscu przechodzi graniczna linia między Galicyą a Węgrami. Kilka kroków, bo tak jest wąska płaszczyzna tego grzbietu, rozdzielają dwa narody, dwa klimata. Od północy dolina Kościeliska, urocza rozmaitością i całym wdziękiem wiosennéj prawie świeżości; od południa takoż dolina do Węgier już należąca, téj saméj prawie długości, tegoż samego kształtu prawie, ale bez tych rozmaitości któremi pierwsza odznacza się; ani tych skał dziwnych, ani wód obfitych, ani dolin pobocznych, raczéj jeden wąwóz długi, głęboki, jednotonnym lasem zarosły. Dolinę Kościeliską ubarwia młoda wiosna, na Węgierskiéj ślady dogorywającego lata; po piérwszéj błękitnieją, żółcieją, rumienią się najdorodniejsze, najwonniejsze kwiaty, na drugiéj zaledwie gdzie niegdzie żółty jaskier; tam porywa, oświeża oczy zieloność, jak po ciepłych wiosennych deszczach, tu zwiędła już trawa i mech płowieją. Cały widok na Galicją rozmaitszy i ma więcéj życia, na Węgry może rozleglejszy ale bardziéj pusty; tyle lasów, tyle płaszczyzny bezludnéj, przedgórza tak oddalone, że tylko rozległością swoją zastępuje inne powaby. Mimo to wszystko rozpatrywaliśmy się w nim nie bez interesu, ochłodziliśmy się wodą z węgierskiego potoku, podjedliśmy i zeszliśmy na powrót z góry.
Pod samym Ormakiem leży piękna polana z porządną bacówką. Owce właśnie zeszły z gór na południowy spoczynek do koszar. Ujrzeliśmy kilku pastérzy krzątających się około bacówki, weszliśmy do niéj aby napić się rzętycy i kupić sérów. Rzętyca tu daleko lepsza i zdrowsza niż w przedgórzach leżących z tamtéj strony Nowotarskiéj doliny, a przyczyna tego w balsamiczniejszéj paszy. Z półgodziny przepędziliśmy na rozmowie z pasterzami. Z wielu względów trzeba kochać i podziwiać tych ludzi. Co to za uroda w budowie! co za życie i zręczność w każdym ruchu! jaki rozum otwarty, jaki dowcip przytomny w rozmowie! Ogólny strój tamtejszych pasterzy jest następujący: koszula krótka, po pas tylko, usmażona w maśle, jedna na całe lato, to jest na cały czas przez który trzódy w górach się pasą, spodnie sukienne białe, ocisłe, z czerwonym szwem w nogawicach i wyszywaniem na brzuchu, z węgierska; ciżmy krótkie, przysznurowane rzemieniami do wysokości połowy łytek; szeroki pas skórzanny, za pasem z lewego boku nóż duży w pochwie skórzannéj, przez plecy torba ze szpagatu, ładnie zrobiona, w kolorowe zygzaki, z ogromnemi u wiérzchnéj części frenzlami; koszula pod szyją śpięta wielką mosiężną śpinką, czasem w kształcie medalu, czasem obrazka z licznemi łańcuszkami dosyć długiemi; rękawy koszuli sfałdowane na ramionach, a fałdy te zbiéra w kształcie guzika jakaś robótka z różnobarwnych paciorek; na głowie kapelusik z wąskiemi brzegami, okrągłym wiérzchem, obwiązany amarantową wstążką i ozdobiony zieloną gałązką jakiegokolwiek drzewa; w ręku siekiérka na długiéj lasce zwana wataszką lub ciupagą, a w ustach mosiężna fajeczka na kilkocalowym cybuszku. Wszystkie te mosiężne ozdoby jako spinki, i także mosiężne fajki, wyrabiają się we wsi Ząb-suchy, niedaleko Kościeliska.
Między innemi rzeczami gadali nam Juhasy o zbójcach. Zwykle gnieżdżą się oni na Węgrzech, a na tę stronę gór czasami tylko dochodzą. Właśnie przed kilką dniami Juhasy, którzy nam to opowiadali, mieli u siebie w odwiedzinach cztérech takich zbójców. Opisywali nam ich dosyć szczegółowo. Są oni uzbrojeni od stóp aż do głowy. Każdy z nich oprócz siekiérki, noża i pistoletów, ma jeszcze ze trzy rusznice. Juhasom nie robią wiele złego: wybiérają tylko z trzódy kilka baranów, rżną je natychmiast, pieką, najadają się, resztę zabiérają z sobą, i w końcu przymówiwszy się o séry, odchodzą spokojnie. — A gorale spokojnie ich puszczają. Z tego pokazuje się, że nie z goralami wojnę prowadzą.
Około piątéj z południa stanęliśmy z powrotem przy źródle Czarnego Dunajca, o którém już wyżéj napomknąłem. W téj chwili niém głównie się zająłem. Wybucha ono wielkiemi bałwanami, z wielkim szumem z otworu pieczary znajdującéj się u podnóża Upłazu. Naga skalista ściana, dosyć wysoka, podnosi się dokoła otworu. Jest ona gościnną Księgą dla zwiedzających dolinę Kościeliską. Miękki jéj kamień okryty jest napisami rozmaitego kształtu, rozmaitéj mowy, rozmaitéj treści; imionami i nazwiskami osób wszelkiéj płci, wieku, stanu i narodu. Jakiejkolwiek są one wagi, mnie zajmowało głównie źródło i pieczara z któréj biło. Zaostrzały moję ciekawość rozliczne o nich wieści. Jedni powiadali że zwiedzano ją z pochodniami, że po długiéj, trudnéj i chłodnéj podziemnéj wędrówce, dotarto nareszcie do ogromnéj sali, ozdobnéj kolumnami i sztukateryami z kamienia tak jasnego, że przy blasku pochodni sala świeciła niby dyamentowa; że pośrodku sali leży małe jeziorko, właściwe źródło Dunajca: odtrąciwszy przydatki o podziemnych mostkach na podziemnym Dunajcu, wierzyłem w salę i zdobiące ją stukatury. Inni utrzymywali, że tę salę wykuli górnicy, dobywający niegdyś w tém miejscu srébro; w tém podaniu nie mógłem dostrzedz poetycznéj strony. Niektórzy twierdzili, że tém podziemiem trzy dni i trzy nocy iść potrzeba aby dojść do źródła, że nawet w końcu téj wędrówki można się było obaczyć na szczycie jakiejś góry, na to-bym się nie odważył. Inni nakoniec zapewniali, że szperanie po pieczarze oburzało Ducha mającego tam swoje siedlisko, który w gniewie spuszczał na dolinę chmury i ulewę. Tém się nie trwożyłem, i postanowiłem w ciemném siedlisku Ducha rozniecić ziemskie światło. Dziś jeszcze zamierzyłem tego dopełnić. Opatrzony więc w potrzebne zapasy jako to: świéczki woskowe, zapałki chemiczne, pulares i t. p. wziąłem się natychmiast do dzieła. Zapaliłem świéczkę i wszedłem w groźny, bez przesady mówiąc, otwór. Kształt jego z początku foremny, sklepienie okrągło-wklęsłe, wysokość dorodnego człowieka; pod tym więc względem było mi wygodnie, ale niższa część ciała miała wiele do zniesienia. Woda nadzwyczajnie chłodna i gwałtowna, lubo z początku sięgała mało co wyżéj nad kolana, parła mię wciąż na powrót ku żyjącemu światu; przytém dno tak jest nierówne i śliskie, że co chwila byłem w obawie upadku i całkowitego skąpania się: w takiéj walce z pędem wody nieraz już pochyliłem się i zamoczyłem po szyję prawie. Trzymałem się jednak jak mogłem, chodziło mi najwięcéj o światło, bez którego czułem że byłoby mi źle w miejscu ciemném, nieświadomém i zalaném wodą rwącą. Mimo to, chociaż z trudem, postępowałem naprzód; szum wody coraz głuszéj rozlegał się w podziemiu; ale dotąd szedłem w prostéj linii i miałem jeszcze za towarzysza trochę blasku dziennego zaziérającego w otwór: naraz póśliznąłem się, upadłem i świéca mi zgasła. Chciałem korzystać z zapałek, na nic się nie przydały: powietrze w podziemiu nasiękłe wilgocią, a przytém wietrzyk mały, skutek zapewne nadzwyczajnego pędu wodu, zgasiły mi każdy siarniczek, że w końcu nie pozostawało mi jak wycofać się. Zapaliwszy na nowo świécę przed otworem, puściłem się weń powtóre, ostrożniejszy już i pewniejszy drogi, bom ją dwa razy przeszedł i poznał. Prędko dosiągłem kresu poprzedniéj wyprawy, świécę zasłaniałem jak mogłem, wszakże jéj światło coraz bardziéj mdlało. W zakręcie podziemia straciłem z oczu jego otwór, grube ciemności otoczyły mię dokoła; bałwany wody za każdym krokiem silniéj uderzały i huczały głośniéj; stanąłem na chwilę: huk podziemny, daleki, mocniejszy od szumu tłukącéj mię po nogach fali, mieszanina tysiąca najsprzeczniejszych tonów, muzyka dzika, przeraźliwa, jakiéj nic podobnego w życiu mojém nie słyszałem; niby echo oddalonego piekła, ogłuszyły mię na prawdę. Mimowolnie uległem groźnemu wrażeniu, zdało mi się w téj chwili że się otwierają tajniki ciemnego duchowego świata, że postacie jego nieżywe zaczną przesuwać się przed okiem jak poczęły już przelatywać po myślach; spodziewałem się co chwila że trup jakiś przepłynie koło mnie na falach, że jakiś potwór nieznajomy dotąd światu objawi mi się przy konającym blasku mojéj świéczki: uwierzyłem na chwilę w nietykalność miejsc podobnych i tajemnic podań ludowych; szedłem jednak — wkrótce pęd wody wolnieje — trafiam nogą na tram kilkołokciowy, przyglądam się mu, obrobiony widocznie ręką ludzką, co on tu robił? tego nie potrafię wytłómaczyć. Opiérając się ręką o ścianę, trafiłem na wyżłobienie i znalazłem w niém kawałki szkła potłuczonego — musiał tu więc być człowiek — i oto ujrzałem się w próżnéj przestrzeni, mającéj obwodu kilkanaście kroków, ale ze sklepieniem tak niskiém, że ledwie wyprostować się mogłem. Główny nurt szedł bokiem tego ustępu, woda zaś pokrywająca jego dno była spokojna i płytsza: zboczyłem kilka kroków, wylazłem na kamień aby zdrętwiałe od chłodu nogi przyszły cokolwiek do siebie. Ale świéca moja coraz widoczniéj groziła zgaśnieniem. Niezważając na to powracam znowu na dawną drogę, pomykam się do kurytarza zkąd bije nurt najmocniejszy, w tém dmuch niespodziéwanego wiatru gasi mi powtórnie światło. Jedna była droga dla mnie, ta którą przyszedłem; łatwo więc, chociaż omackiem, trafiłem na nią trzymając się przytém fali najgwałtowniejszéj i wróciłem na świat z przedsięwzięciem ponowienia wyprawy.
Tą razą puściłem się z latarnią. Wrażenie podziemnéj zgrozy słabiéj już na mnie działało. Większa świéca, dobrze szkłem osłoniona, pomogła mi jaśniéj widziéć podziemie. Rozpatrywałem dłużéj jaskinię w któréj wczoraj odpoczywałem; było to proste dzieło przyrody, ozdobione tylko kroplami zgęstniałéj wilgoci. Posunąłem się daléj. Z początku zdawało mi się że jaskinia rozgałęzia się w kilka uliczek; obejrzałem każdą, niektóre niemiały długości jak kilka łokci, inne obiegały tylko jako głaz i łączyły się z głównym przechodem; po tym jednym obiecywałem sobie piękne odkrycia, cieszyłem się naprzód radością któréj doznam stanąwszy w owéj sali, która w podobném miejscu musiałaby przedstawiać coś osobliwego; ale sklepienie wycięte pod kątem, coraz się bardziéj zniżało i zwężało; chyliłem się dopóki tylko mogłem, przysiadałem, mimo to poznałem wkrótce że daléj nikt by posunąć się nie potrafił. Woda wybuchała wprawdzie z równą obfitością jak gwałtownością, ale już tylko ze szczeliny i to tak ciasnéj, żeby się przez nią żaden człowiek nie przecisnął, choćby miał odwagę pod wodą nurkować.
Tu zakończyłem podziemną moją podróż i zaspokoiłem ciekawość. Jakkolwiek nie trafiłem w niéj na przedmioty nadzwyczajne, chcę jednak wierzyć że śmielszy, czy wytrwalszy, czy szczęśliwszy odemnie potrafi głębiéj się zapuścić i odkryć te dziwa o których podanie zapewnia. Co do mnie, z tego com dokonał i z chwili przepędzonéj w podziemiu źródła, pozostały tak żywe, tak miłe spomnienia, że jeszcze chętniebym powtórzył tę wyprawę, i mam nadzieję żebym wrócił nie bez zdobyczy, jeżeli nie dla oka, to dla uczuć i myśli. W niezwyczajnych tylko położeniach budzi się wnętrzne życie człowieka.



WIDOK Z CZORSZTYNA.
26 Sierpnia 1832 r.

Słońce spuszcza się z południa; niebo w pół wypogodzone. Przejrzysta śrężoga obwiewa dolinę lekką zasłoną. Wierzchołek Babiéj góry dymi, jak przygasły Wulkan, słupem obłoków rozpływających się nad jéj czołem, jak pióra bujnéj kity. Powódź chmur, waląc się od zachodu, pnie się jak do szturmu po niższych stopniach Tatrów ku najwyższym szczytom; jedne znikają w białawych olbrzymich kłębach, inne, zalane na chwilę, wybijają się na wiérzch; podarte chmury spływają po nagich bokach olbrzymiéj skalistéj twierdzy, ale nadchodzą nowe posiłki, szczyty zwycięskie przed chwilą, toną w nawale następnéj. Wkrótce chmurna chorągiew nawałnicy powionęła rozwinięta na najwyższych wieżach grodu niezmiernego; wszystkie jego szczyty zniknęły w powodzi obłoków, a tryumfująca niepogoda zaległa jak obozem cały plac boju, i na najniższych lasach rozbiła swoje namioty. Podtenczas cała dolina przypatruje się obliczem pokoju całéj téj walce; blask żadnego strzału nie razi jéj spojrzenia, żaden grzmot strzału nie dochodzi jéj słuchu, chyba cień przelotnéj chmurki przemknął się kiedy niekiedy po jéj oświetlonéj płaszczyznie; i owszem, przy tém ciemnem tle dalekiéj burzy, żywiéj jaśnieje zieleń polan i złoto pól dojrzałém już zbożem okrytych. Z resztą wszystko spokojne, bespieczne; prostym gościńcem snują się grupy pracujących, roją się niémi zagrody wiejskie, ożywione niémi pola. Ale nad wszelki urok tego obrazu, najuroczniejszy jest widok wód doliny. Nic nie zdoła wyobrazić tego blasku co odznaczał Białkę w namiętnym jéj pędzie[6] ku Dunajcowi, przez ciągłą pochyłość więcéj niż milową i z pod zasłon śrężogi srebrem jéj strzelał.
O! jak ja wam zazdroszczę w téj chwili góry, lasy, co z wyżyn waszych patrzycie zawsze na tę krainę; wam żadne jéj zjawisko nie jest stracone. O! jak pragnę niemal zamienić się w cokolwiek równie jak wy trwałe, byle mi pozostawiono to czucie które mię dzisiaj ożywia, to szczęście którego w téj chwili doznaję.
Zazdrościłem drzewom, skałom, a dla gruzów Czorsztyna powziąłem tém większe uszanowanie; z uwielbieniem myślałem o jego piérwszych założycielach. W natchnieniu wyższém musiał być ów człowiek, co piérwszy odgadł to miejsce i piérwszy na tych skałach zakreślił posadę Czorsztyna; wzniosła musiała być dusza, co tu pierwsza zamieszkała! Czemuż tego o społczesnych powiedziéć niemogę? A niemogę, kiedy pojrzawszy dokoła siebie, widzę jakby na urągowisko przeszłości tego miejsca, rozsadzone po gruzach niedźwiedzie z drzewa. Ma to być pomysł dzisiejszego ich właściciela.





SZLACHTA SANDECKA.
28 Sierpnia 1832.

Niedźwiedzie drewniane Czorsztyńskiego zamczyska zatrzymały moją myśl na Szlachcie Sandeckiéj. Nie mogę jéj pominąć w milczeniu. Stanowi ona ważną część ludności miejscowéj, nie tyle przez swoją ilość co przez jakość; nic o niéj nie powiedziéć, byłoby to zostawić w obrazie miejsce niezamalowane. Zasługuje ona na wzmiankę tém bardziéj, że ma w rzeczy saméj niektóre cechy sobie tylko właściwe a odróżniające ją od Szlachty innych obwodów galicyjskich, stanowi wybitny odcień w całości zwanéj Szlachtą. Rys ten nie będzie może najpowabniejszy, ale jest konieczny.
Nie cenię lekko, nie sądzę lekko naszych braci, nie uważam ich za gorszych między innemi, nie podzielam tonu w jakim ucywilizowańsza niby Szlachta galicyjska przemawia o Szlachcie Sandeckiéj. Szlachta Sandecka ma swoją słabą stronę, bo jest Szlachtą, ale téż ma i dobrą stronę, która jéj daje miejsce niepoślednie w ciele Szlachty. W ogóle swoim są to ludzie prostsi, szczersi, uprzejmiejsi, uczynniejsi jak ogół reszty szlachty galicyjskiéj. Ja sam doznałem śród nich co tylko staropolska gościnność może okazać dobrego. Pod tym względem ma wielką zaletę, dochowała podobieństwa z ludem prostym, nie zerwała z duchem słowiańskim przodków. Stosuję to do Szlachty uboższéj, do właścicieli mniejszych, nie tytułowanych; arystokracyę szlachecką znam tylko ze słuchu, ze słuchu który mię nie pędził do bliższego jéj poznania, choćbym nawet miał siłę przedrzéć się aż do jéj sfery, nie probowałem tego; zapewniają mię tylko, że ta odróśl Szlachty jest mniéj bujna w Sandeckiém, jako na reszcie łanu Galicyi i Lodomeryi, jest-to jedna z korzyści niepłodności Ziemi Sandeckiéj, czego można jéj powinszować. Będę więc mówił o Szlachcie bliższéj chłopów dobrą i złą stroną, ponieważ to przypada do ram mojego obrazu.
Szlachta Sandecka ma dosyć ognia męskiego, jest przytém wprawdzie wiele rubaszności, wiele szorstkości, ale to świadczy o pewném jéj zbliżeniu się do prostoty ludu.
Szlachta Sandecka powszechnie prawie umie po niemiecku — z konieczności — dla tego nie robi co może robić, to jest bardzo mało pisze a jeszcze może mniéj czyta. I tego niémam jéj za złe, raz że przez to mniéj się odróżnia od prostych górali, a potém że jeżeli nie uczy się tego coby warto było umieć, to znowu nie wie o wielu rzeczach które lepiéj nie wiedziéć. Stąd idzie, że niełatwo tu napotkasz rozdrażnienie nerwów w skutek lektury francuzkiéj; stąd można widziéć niekiedy podczas wesołych zebrań, w razie kiedy się głowy rozegrzeją i spór dojdzie do walki ręcznéj, kobiety na placu walki nie ustępujące w męstwie mężczyznom, bez względu na niebezpieczeństwo czépków. Jest-to zapewne niedogodność wynikająca z obyczajów niezłagodzonych romansami, jest-to może nawet nieładne, ale ja przynajmniéj, wolę to, znajduję mniéj nieładném, mniéj szkodliwém w swoich skutkach, pomimo sińców i zadraśnień, jak owo ugłaskanie naszych Pań przepuszczonych przez ujeżdżalnię romansów i czułych poezyi.
Wypadki, o których spomniałem, są rzadkie, a możeby nigdy miejsca niemiały, gdyby nie sąsiedztwo z Węgrami. Wielką pokusą dla Szlachty Sandeckiéj jest bliskość Węgier, a następnie obfitość wina i to małym kosztem. Co najgorsza, że to daje niektórym powód utrzymywać, jakoby Szlachta Sandecka więcéj piła niż inna Szlachta. Mniemanie to mam za przesadzone; widziałem ja szlachtę nie Sandecką tak pijącą, że i Sandecka na więcéj-by się nie zdobyła.
Wszystko to uszłoby za mniejsze grzéchy w oczach ludzi wyrozumiałych, dałoby się złagodzić to tém to owém, gdyby Szlachta Sandecka pilnowała się drogi ojców dobréj, w rzeczach główniejszych dla człowieka, gdyby okazywała się więcéj braterską w pożyciu z bliższemi siebie, w swojéj sferze wiejskiéj; gdyby mocniéj usiłowała otrzymać w tém kółku ton jedności, zgody, obyczajów prostych ale czystych, właściwszych człowiekowi jak źwiérzęciu, miłości rozléwającéj się raczéj na zewnątrz, jak ściągającéj wszystko ku sobie i w sobie wszystko pochłaniającéj; gdyby mniéj zapomniała że jest ważną gałęzią społeczności chrześciańskiéj nie pogańskiéj, że ma ważne obowiązki i powinności do pełnienia, że jeżeli są biédy na które musi czasem skarżyć, to wszystkie płyną z jednego głównego źródła dla każdego człowieka, z niego samego, ile razy nie robi co Pan Bóg przykazuje; gdyby jasno zobaczyła to prawo konieczne, że złe rośnie w gorsze; a gorsze w jeszcze gorsze; gdyby... ale tyle jest owych gdyby do polecenia, że muszę się zatrzymać i zostawić resztę rozwadze tego komu na tém zależy. Najlepiéj będzie kiedy każdy sam przed sobą mnie zastąpi. Zdaję chętnie tę pracę na moich braci nawet nie-Sandeczan. Może już i tak za nadto rozgadałem się i wpadam w podejrzenie, że chcę uczyć mędrszych odemnie. Uchowaj mię Boże od tego. Co powiedziałem, to głównie między innemi dla tego, że czuję o ile ta ziemia, te góry byłyby piękniejsze, gdyby ludzie zrobili się piękniejszemi, i swoją pracą dopełnili dzieła Bożego w téj stronie.





ŚWIAT ŹWIÉRZĘCY W GÓRACH.
30 Sierpnia 1832.

Surowość zimy i klimatu sprawia, że ludność zwiérzęca w górach nie jest ani tak liczna ani tak rozmaita jak w innych okolicach naszego kraju. Ptaki i źwiérzęta silniejszéj tylko organizacyi mogą być stałemi mieszkańcami téj strony. Słowik tu rzadki, za to pełno olbrzymich orłów, sępów, puhaczy. Mniejsze rody są wędrowne; do takich należą kwiczoły, które podczas lata, chmurami przelatują się po górach. Wiadomo, że ulubionym ich pokarmem jest jałowiec, a ten krzew znajduje się tu w znacznéj ilości. Nie są jednak puste i głuche pod tym względem góry; można w ich lasach słyszéć wszystkie głosy ptaków znajome nam gdzieindziéj. W porze zwłaszcza letniéj i ptastwo zdaje się wysyłać tutaj ciekawych swoich wędrowców.
Ze źwiérząt celuje tu nad wszystkie koza skalna — jest-to najwłaściwszy mieszkaniec gór i wielka ich ozdoba. Bez nich nie byłoby strzelectwa goralskiego; góry straciłyby wielką część swojego życia. Sarny także są dosyć powszechne. Do ogromniejszych i dzikszych należy niedźwiedź, który tu nie jest rzadki. Wiele także wilków i lisów.
Wody górskie swoją bystrością zwyczajną, swojemi wezbraniami, nie sprzyjają takiéj obfitości ryb jaką znajdujemy w wodach równin: mają za to rodzaje właściwe sobie, między temi celują pstrągi i łososie. Oddawna sławne były i są dotąd łososie Dunajeckie: do téj sławy Dunajec dotąd ma prawo. Niewiém czy łososie znajdują się w innych wodach Karpackich, to pewna, że ich połów najznaczniejszy jest w Dunajcu, a co większa, że co do smaku przyznawano im piérwszeństwo.
Mieszkańcy utrzymują, że łosoś przybywa z morza Wisłą. Dla czego Dunajec tak mu ulubiony nad inne rzeki łączące się z Wisłą? oto mniejsza: ciekawszy jest instynkt téj ryby, który ją prowadzi zawsze przeciw pędowi wody; jest w niéj jakoś miłość walki, stąd też obdarzona jest niepospolitą sprężystością, jest ona prawdziwie zadziwiająca. Napotyka się czasem łososia w potoku głębokich już gór, gdzie niemoże dojść inaczéj tylko kaskadami, a więc skokami z dołu w górę nieraz kilkołokciowemi. Zdaje się że je przebywa w czasie wezbrań, kiedy woda obfitsza, walczy więc z wysokością i pędem spadającéj wody. Miejsca gdzie znajdują łososie mają zaledwie niekiedy kilka kroków przestrzeni pokrytéj wodą, którą zatrzymuje naturalna przeszkoda ze skały, a są tak płytkie, że rybak ręką bierze łososia. Taki połów jest prawdziwą walką człowieka z rybą, potrzeba niemałéj siły aby ją pokonać. Połów ten bywa czasem niebespieczny: zdarzało się że łosoś złapany i włożony za pazuchę, obwijał się w koło piersi i ściskał tak silnie człowieka, że gdyby nie prędki ratunek obecnych, byłby go udusił. Podhalanie uważają pstrągi za młode łososie.
Niemogłem skierować mojéj większéj uwagi do téj sfery stworzenia w górach, żałuję tego bardzo; jest to godne głębszego zbadania i pewno znajdzie się kto mię w tém dopełni. Ja przestaję na tém słowie ogólném. Niemogę wszakże pominąć w milczeniu plagi tutejszych lasów. Są to czerwone robaczki ledwo dojrzane, z rodzaju robaków toczących drzewa. Ale ich działanie jest na wielką skalę. Od razu zajmują linię milowéj długości i tak się posuwają, a ślad ich przejścia widzisz tylko po czarnych uschłych lasach. Jest-to rodzaj choroby, rodzaj zarazy lasów, a w któréj może leży rozwiązanie zagadki morów tępiących ludzki rodzaj.





Z TURNISK. — GŁĘBIA TATRÓW.
1 Września 1832.

W tych dniach wypada mi znowu droga w Tarnowskie; może tu nie prędko wrócę a może i nie wrócę. Nie tracę więc ani jednego dnia, ani jednéj chwili. Oglądam czegom jeszcze nie widział, odwiédzam com już poznał; zwracam na wszystkie strony oko, ucho i uwagę; dusza moja nie zamyka się, wciąż daje się lub przyjmuje; gromadzę do jéj skarbca wszystko co mi się nastręcza, a co się da wypisać zapisuję. Pragnę zatrzymać, utrwalić tę chwilę tak ważną dla mnie; pragnąłbym podzielić się ze wszystkiemi wszystkiém co jéj winien jestem; pragnąłbym zdobyć się na jakąś pamiątkę po niéj, po tych miejscach, po życiu którem tu przepędził; na owoce z tylu uczuć, wzruszeń, natchnień przez które tu przeszedłem, które tu odebrałem. Zacząłem już to dzieło, pracowałem nad niém cokolwiek; mam ideę główną, mam główną osnowę, zbiéram szczegóły; a im daléj zapuszczam się w pracę, tém więcéj odkrywam bogactw, tém bardziéj blask mię ich olśniewa; do niektórych dostałem się, inne dopiéro przeczuwam: leżą przed okiem ducha, jak te skarby w powieściach goralskich, trzeba warunków tajemniczych, trzeba jakiéjś władzy tajemniczéj, ażeby je posiąść. Nadewszystko czuję, że mi potrzeba tego życia widomego i niewidomego, które tu panuje; tém życiem chcę się cały przejąć, przesiąknąć. W tym kierunku zwracam wszystkie moje zatrudnienia, przez te dni kilka pozostających mi do mojego wyjazdu. Mój trud nie jest bezpłodny, mam to przekonanie. Wiele rzeczy wyjaśniłem sobie jako pisarz, natrafiłem na wiele prawd sztuki. Zostaną one dla mnie prawidłami, karbami mojéj drogi pisarskiéj. Polegam na nich tém śmieléj, że nie biorę je z książek, natężeniem zimnego rozumu; podało mi je życie otaczające mię tutaj, przyjąłem ożywiony, rozegrzany czuciem, miłością, i odtąd coraz mi ich więcéj przybywa. Ująłem już w słowa co mogłem ująć. Ale to na późniéj; jest-to mój skarb wewnętrzny, dla mnie najcenniejszy. Zwracam się do tego co może być dla wszystkich.
Jeden żal nienagrodzony przyjdzie mi stąd wynieść, to ten, że tak mało poznałem głąb Tatrów. Dziś niepodobna już myśléć o jéj zwiedzeniu. Podróż ta wymaga tyle pomocy, że jest nad moje środki; pora spóźniona otacza ją takoż trudnościami coraz większemi. Lada dzień mogą spaść śniegi i zasypać wszystkie przejścia w głębi gór, może już nawet spadły. Nie pozostaje mi jak myślą pobłąkać się po nich. Leżę więc na mojéj skale i położywszy oko na zewnętrznym murze Tatrów, jak kotwicę na dnie morza, przebiegam myślą, jak lekkiém czółenkiem, dziwy ich wnętrza.
W istocie opowiadają mi dziwy o tych miejscach. Wszystko co widziałem nie daje wyobrażenia o tém co najgłębsze Tatry zamykają w sobie. Tak mię zapewniają i wierzę temu łatwo, sądząc z tego co słyszę. Ten północny bok Tatrów widziany z Galicyi i południowy od Węgier, jest tylko ogrodą Tatrów najwłaściwszych. Można je stąd odgadywać tylko po niektórych lodowatych szczytach, wyższych nad inne; ale większa ich liczba ukryta jest spójrzeniem z zewnątrz. Prawdziwe lodowce korzenią się i rosną dopiéro w głębi Tatrów. I tam dopiéro jest istotna dziedzina wiecznéj zimy i wiecznego mroku. Tam jeziora nieodmarzające nigdy, doliny milowe usłane wiecznym lodem i otoczone ścianami z wiecznego lodu. Tam zobaczysz nad potokiem most z wyziewów w lód zamienionych zawieszony na głębi przerażającéj głębokości; a cisza taka, że kiedy pod ciepłem słońca lód się rozegrzeje i ścieka kroplami w tę przepaść, słyszysz pluśnienie każdéj kropli co spada. Najdziwniejszą sprzeczność pośród téj martwoty mają tworzyć lasy leżące gdzie niegdzie między lodowcami: są one zwykle w dolinach nadzwyczajnéj głębokości; cień ich gęstwy nie różni się od czarnéj nocy; rzecz szczególna, że w tych lasach przechowują się źwiérzęta, które same tylko gwizdaniem swojém ożywiają tę ciszę jakby podziemną. Niektórzy myślą że to są bobaki. Przystępy do tych lasów są niepokonanych prawie trudności dla niegorali i nie strzelców; staje ci nieraz na drodze skała z przepaściami po obu stronach, a grzbietem tak ostrym, że niéma dosyć miejsca na stopę ludzką, i niemożna jéj przebyć inaczéj, tylko przesuwając się po niéj okrakiem; wyobraź sobie nadto, że taki grzbiet ciągnie się przez kilkadziesiąt sążni.
Kilka rysów podobnych dają widzieć choć w małéj cząsteczce czém jest wnętrze Tatrów, i że do zwiedzenia jego nie dosyć mieć chęć i odwagę. Oprócz koniecznéj wprawy, potrzeba jeszcze przygotować się na mrozy, burze, mgły jak noc ciemne, lawiny nieuniknione, i inne przykrości i niebespieczeństwa przywiązane do miejsc podobnych. Wszakże powiém prawdę, że nie zważałbym na to wszystko, gdyby mi nie zawadzały trudności innego rodzaju, a mniéj łatwe do pokonania.





ZAMCZYSKO CZORSZTYŃSKIE.
26 Września 1832.

Nad spodziewanie moje wracam jeszcze w góry. Witam je z gruzów Czorsztyna. Mój nocleg bliski, mam czasu dosyć. Obracam go na bliższe poznanie się z gruzami. Chcę dłużéj cokolwiek pomówić z niémi o ich przeszłości.
Jedno z miejsc najinteresowniejszych w dziejach Polski, pomnik czasów Kazimiérza Wielkiego, mieszkanie Czarnego Zawiszy, a dzisiaj rozsypujący się kościotrup, Czorsztyn!... Dwie godziny przepłynęło koło mnie i gruzów jego, nimeśmy się naszym smutkiem zobopólnym rozmówili z sobą. Jak o przyjacielu którego widocznéj zgubie zapobiédz nie zdołamy, smutne o nim moje myśli. Jeszcze przed kilkadziesiąt laty stał cały; znałem człowieka który biesiadował w jego salach; dzisiaj rozwalinami tylko przynęca, dzikim powabem owego ciała, któremu śmierć względna zostawia niekiedy na dni kilka ciepło i barwę życia. Słońce zakryte chmurami nie urąga wesołym blaskiem rozwieszonemu tutaj całunowi zniszczenia: mrzący dészczyk wisi pełnemi kroplami po trawach i drzewkach utulonych między zwaliska; czasem polne ptaszyny, osłonione resztkami gzymsów, obeślą się urwaném szczebiotaniem, niby krótkim psalmem pośmiertnym, a wiatr wędrowny obejdzie wnętrze pustki, przyrzuci kamyk na mogiłę gruzów, zawyje westchnieniem i poleci daléj. A ja droższéj dopełnię powinności, w obrazie zwłok wielkich złożę im cześć pogrzebową.
Wyniosła i przykra góra, panująca z jednéj strony nad szyją Nowotarskiéj doliny, z przeciwnéj zaczynająca pasmo wzgórzów zakończone skałami Pienin, oto posada Czorsztyna. Sam gmach stoi na południowym jéj boku, podnoszącym się od płaskiego błonia prostopadle, nago, jak mur z jednolitéj, różowéj skały. Ściana zamku z téj strony jest jakby dalszém wyprowadzeniem skały; żaden śmiertelny niemógłby tędy ani wyjść ani się spuścić. Sam widok kilkadziesiąt-sążniowéj przepaści głowę zawraca, a jednak trudno nie patrzéć. Dno głębiny uściela piękne zielone błonie; po niém rozrzucona wieś tegoż co i zamek nazwiska; po niém snuje się dalekowidny Dunajec; na drugim brzegu Dunajca Węgry, ze swojemi górami w świéże lasy ubranemi, i z pięknym nienaruszonym zamkiem Niedzicą, ale już nie tak śmiało, nie tak okazale zbudowanym jak Czorsztyn. Wschodnia część góry o kilkaset kroków od Zamku, najeżona jest ostremi nagiemi wzgórzami z wapiennego kamienia, które okrywa zarośle z jałowców i świérków; łączy się z niémi szereg wapiennych także opok obiegających jednym prawie ciągiem górę Zamkową, ze strony północnéj i zachodniéj, aż do saméj wody Dunajca. Gdzieindziéj trudno coś podobnego widziéć: ów szereg nagich, wysokich, przepaścistych opok, tworzy linią tak warowną samorodną, że sam jéj widok nasuwa mimowolnie myśl czarodziejstwa wspiérającego założycieli Czorsztyna. Niższe skał miejsca dopełniane są murem. Pomiędzy górą zamku a spomnionemi skałami jest głęboki rozdół; część jego, obwarowana murem poprowadzonym od wschodniéj i zachodniéj ściany zamku aż do owego pasma wapiennych wzgórzów, tworzyła dziedziniec Zamkowy.
Z dzisiejszego stanu gruzów trudno mieć dokładne wyobrażenie o szczegółach wewnętrznego rozrządzenia budowy. W zachodniéj ścianie Zamku wyraźny w prawdzie ślad zamurowanéj bramy, ale wjazd do niéj tak przykry, że niemożna nawet pojąć jakby tam zwodzony most przystawał; podobniejsza to prawdy, że wjazd główny był od wschodu, jak to zdają się przyświadczać spomniony dziedziniec, szczątki rozwalonéj bramy i przystęp łatwiejszy.
Sam zamek tak zbudowany, że niedosyć było przełamać zewnętrzne obwarowanie i dostać się na dziedziniec, kilkadziesiąt kroków od ścian Zamku; po górze przykréj jest wał najspadzistszy, który musiał być w swoim czasie niemałą obroną. Zdaje się, że do wnętrza Zamku dwa wchody wprowadzały; jednego z nich można widziéć zabytek w otworze narożnéj od zachodu wieży, i szczątkach muru przed nim, a który zbiega na dół i mógł osłaniać wschody; drugi zaś w drugim końcu téjże ściany musiał być ukryty, co wnoszę z pokoju leżącego w tém miejscu pod górą, opartego jedną ścianą a raczéj składającego część linii zachodniego muru. Dochodzi on wysokością ścian swoich podnóża ściany Zamkowéj, a stoi tak oddzielnie od reszty pokojów wyższych, że można z podobieństwem do prawdy uważać go za warowną osłonę ukrytego wchodu. — Nie powinienem także przemilczéć, że w kierunku jednéj jego ściany, równolegle do północnéj ściany pokojów, ciągnie się zrównany prawie z ziemią ślad muru aż do spomnionéj wieży Zachodniéj; może więc być, że pokój o którym mówiłem, był częścią dolnych mieszkań, przypartych jedną ścianą do boku góry, a dachem do podnóża wyższego piętra.
Wnętrza pokojów na szczycie góry stojących, tak są zasypane gruzami, ich ściany po większéj części tak zniszczone, że trudno dziś dociec ich liczby i składu, a tém bardziéj wysokości całego gmachu; wszakże w niektórych miejscach można widziéć podstawę ścian ze szczeréj skały i ślady kucia w skale; może to być podziemna część Zamku, a może i więzienie, ale osiadłe sklepienia zapełniły je gruzami do znacznéj wysokości.
Spodziewam się że tym rysem dałem jakiekolwiek wyobrażenia Czorsztyna a raczéj gruzów jego; na obraz dokładniejszy potrzeba więcéj czasu i pomocy pęzla malarskiego. — Wartałoby zająć się komuś tą pracą, i rysunkiem chociaż topograficznym, zachować plan tych rozwalisk zajmujących; niejeden artysta byłby szczérze wdzięczny za taką pracę i mógłby z niéj piękny użytek zrobić.
Na dopełnienie obrazu muszę powiedziéć, że pod Czorsztynem schodzą się dwie drogi ku Nowotarskiéj dolinie: jedna od Krościenka, okrąża północną i zachodnią część Czorsztyńskiéj góry, druga południową jéj stronę, ta idzie z Węgier po nad Dunajcem. Niższa połowa góry ma klika źródeł; u podnóża biegnie potok który do Dunajca w pada, przecinając drogę z Krościenka; od północy góruje nad Czorsztynem las świérkowy, przyległy Krościeńskiéj drodze, czasem od łotrów osadzony; przez ten to las objawiły mi się Tatry tak urocznie po raz piérwszy.
Gdzieindziéj dałem wyobrażenie widoku Nowotarskiéj doliny i Węgier z Czorsztyna. Widok na inne strony zasłoniony jest gorującym grzbietem góry, któréj posada zamku jest niejako przylądkiem.
Dzieje Czorsztyna bogate są w materyały do dzieła poetycznego. Nazwisko jego występuje głośniéj za Kazimierza W. Długo jest w posiadaniu Zawiszy Czarnego i jego następców. Zdobywany był nieraz przez łotrów goralskich i służył im za warowny przytułek. Między témi wypadkami zanotowany jest w Kronikach Napierski bandyta. — Duch Poety może wiele zobaczyć w takiéj przeszłości, i wiele z niéj wydobyć.





NA WYŻNIÉJ. — WPŁYW TAJEMNICZY GÓR.
29 Września 1832.

Nic już prawdziwszego dla mnie jak twierdzenie gorali, że ich atmosfera ma wyższość nad atmosferą równin. Przekonałem się o tém z własnego doświadczenia. Trzy razy przejechałem się w równiny, i za każdą razą doświadczyłem tego samego. Z początku przez dni kilkanaście ruch życia goralskiego, większa swoboda myśli, w ciele lekkość, pewna czerstwość, jędrność wszelkich władz, zdolność do wszystkiego w stopniu wyższym: powoli ciężałem, sępiałem, traciłem sprężystość energii wewnętrznéj, tak że po pewnym przeciągu czasu czułem dotykalną w sobie zmianę niekorzystną. Powracam w góry, zaledwo dni kilka pożyję ich powietrzem, ich życiem, stan zdrowia, rzeźwości, swobody znowu mi powraca; myśli się wyjaśniają, czucie głębiéj się otwiéra, wszystkie władze grają silniéj, czyściéj i harmonijniéj.
Nie ja jeden to czuję, powtarzam: doświadczam tylko na sobie tego co tylu innych doświadczyło, o czém inni mię zapewniali.
Jest w tém dziwna jakaś tajemnica: dziwna a niezaprzeczona. Wszystkie ludy ją czuły, czuciem najgłębszém bo religijném, wszystkie religie świadczyły o niéj i korzystały z niéj. Wyżyny były zawsze miejscami wybranemi do modłów, do obrzędów religijnych, do wiązania ziemi z niebem. Na wyżynach płonęły święte ognie Magów, jeżyły się kamienie Druidów, wznosiły się Świątynie naszych Bożyszcz Słowiańskich. Na Horebie na Synai rozmawiał z Bogiem Mojżesz, przyjął Prawdę Bożą dla swojego ludu, niebieski ogień który miał przez wieki ożywiać i oświécać lud wybrany. Z wierzchołka Syonu cały ten lud wchodził przez wieki w bliższy związek ze swoim Bogiem.
Góry Galilei były kolebką naszéj religii chrześcianskiéj. W góry Galilei rzucił Bóg nieśmiertelne ziarno swojego Słowa dla świata; tam ono przyjęło się, ożyło ciałem, wzrosło: i doszło do swojéj dojrzałości niebieskiéj. Na Taborze Chrystus pokazał się po raz piérwszy swoim uczniom w chwale, w istocie swojéj nadziemskiéj. Na wyższe miejsca udawał się, ile razy w trudach Boskiéj swojéj missyi, potrzebował zasilić ducha swojego powietrzem niebios. Z Kalwaryi podał światu wzór najwyższéj ofiary; na górze Oliwnéj widziały go oczy śmiertelne jako Boga tryumfującego nad światem!...
Cóż to jest, o góry, ta dziwna potęga przywiązana do was? owa tajemnica która was uświęca najświętszemi chwilami życia ludzkości? skąd to jest? dla czego to jest? Jakiekolwiek są tego przyczyny, nie są one materyalne, — tak ogromne skutki dla ducha ludzkiego niemogą iść z przyczyn niższych, materyalnych. Wasze wybujanie nad resztę ziemi, rozleglejszy widok z waszych szczytów, rozrzedzone bardziéj powietrze na nich, są to warunki zmysłowe, zbyt liche; mogą one zabawiać oczy, ulżywać płucom, pobudzać, łechtać ciało wrażeniami zmysłowemi, ale nie pojmuję jakby mogły za pomocą jedynie tych środków działać na ducha ludzkiego, podsycać jego czucie religijne, robić go zdolniejszym do życia nadziemskiego, do ofiar nadziemskich, do większéj miłości Boga i ludzi!... O! nie, tajemnica ta musi się kryć w owéj waszéj części, któréj zmysłami dotknąć niemożemy, w jakiémś czuciu zapełniającém wasze piersi niezbadane narzędziami zmysłowemi, jak piersi człowieka w pierwiastku jego życia; a co ogniami podziemnemi, wybuchami jakicheś tchnień nieznanych, niedocieczonych w swojéj pierwszéj przyczynie, potęgą jakicheś wysileń tajemniczych, podnoszą was nad poziom, jak natchnienia wielkiego ducha podnoszą człowieka w czynach wyższych nad poziom ludzkości. Może coś być w was co ma związek z nadzmysłową istotą człowieka, niezależny, różny od wpływów fizycznych, a razem silniejszy, bliższy i ściślejszy.
Siebie naprzód badam z téj strony. Jestże dla mnie wszystkiém ten widok, który mam dokoła z téj wyniosłości? Unosisz mię ciągle jéj wysokość? Bynajmniéj; oko moje nasyca się prędko widokiem i wpada w zobojętnienie; ledwo chwil kilka zajmuję się wysokością, wkrótce zapominam o tém; a za to budzi się inny stan wewnątrz, zaczynam czuć się lżejszym, swobodniejszym; zadowolenie wewnętrzne podnosi się we mnie, napełnia mnie całego, widzę to po moich myślach świeżych, silnych, rozległych, lotnych, po zdolności widzenia ich, schwytywania i wystawiania: dotykam tego w mojém czuciu więcéj roztopioném, więcéj rozlewającém się, pełniéj gorejącém, silniej bijącém ku górze, ku światom wyższym, ku wzniosłości niemateryalnéj: widzę w sobie płomień niemający nic spólnego z materyą, nie zależący od otaczającéj mię sfery materyalnéj. W końcu postrzegam się, że stoję duchem w obliczu nieba, że jestem w modlitwie. Cóż-to jest, o góry, owa władza którą wprowadzacie człowieka w stan podobny? Zapytanie trudne do rozstrzygnienia, a jedno z tych które pytający sam w sobie roztrzygnąć musi. Ufajmy że będzie kiedyś roztrzygnione.





MGŁA PORANNA W GÓRACH.
1 Października 1832 r.

Minęło lato. Góry śniegiem się odziéwają; przedgórza występują w dzikszych coraz barwach. Polany spustoszały; ogłuchły echa pieśni pastérskich; słońce z każdym dniem widoczniéj się nudzi, z każdym dniem wcześniéj na spoczynek odchodzi. Pogoda walczy jeszcze ze mgłami, rozdrażnia sny moje krótkie jak sny rozkochanego. Budzę się w ciemnościach; gwiazdy iskrzą, lśni się obfita rosa: korzystam z ostatnich lata zabytków, chcę sobie przypomniéć letni poranek, puszczam się w góry. Zatrzymałem się na szczycie Wielkiéj góry nad Łopuszną.
Cała dolina leżała cichym snem pod memi nogami. Księżyc spuszczał się bezchmurném niebem do zachodu. Pogoda była mi tém uroczniejsza, że się zdawała być uśmiéchem piękne sny marzącego; księżyc tém miléj, tém tęskniéj świecił, że tylko mnie samemu świecić się zdawał. Tatry stały uroczyście jak żeby milczącą modlitwę dumały.
I oto ze szczytu Babiéj-góry wybuchnął kłęb lekkiego tumanu i stoczył się do jéj podnóża. Wschód mocniéj płonić się począł. Jutrzenka ucieka w głębie nieba. Na kilku białych szczytach pokazały się płatki różowego blasku; a od zachodu mgły się podnoszą z początku bieleją w postaci kilku chmurek błędnych, powoli idą ku sobie, spotykają się, łączą się, gęstnieją, toczą się białym wałem cicho, uroczyście, coraz szérzéj osłaniają dolinę, już dosięgły mojego stanowiska, już je oblały do koła, rozléwają się daléj, już dosięgły Pienin, i oto cała dolina zniknęła. Lasy i wody, wsie i pola, wzgórza i błonia, wszystko co księżyc tak pięknie przed chwilą oświécał, w téj chwili zagasło pod mgły morzem. Prawdziwe to morze. Kłęby tumanu burzą się jak poruszone fale, przewalają się przez siebie nawzajem; cała massa jednym ruchem zdaje się kołysać — cichnie — a jednostajna siwa barwa rozléwa się po powierzchni całego tego ogromu. Tatry, Pieniny, Babia-góra zostały teraz brzegami morza, z którego łona podnoszą się gdzie niegdzie, jak ciemne wyspy, wyższe wzgórza lasami porosłe.
Wzmagający się blask świtu, rozjaśnia coraz mocniéj część wschodnią mglistego morza i zaczyna rozścielać po niéj pajęczynę z barw płomiennych, igrających. Nakoniec pokazało się słońce. Tu muszę złożyć w pokorze mój pęzel malarski; nie czuję się zdolnym wyobrazić jak słup jego pałający, niezmierzony w swéj długości, rzucił się wdłuż mgłów aż ku mojemu oku, jakiemi barwami po ruchomém tle ich igrał, jakiego uroku był ten most tęczowy między mną a słońcem, jakim blaskiem zajaśniało wszystko między ziemią a niebem!...
W miarę jak słońce podnosiło się, odblask jego na powierzchni tumanów zmniejszał się i ciemniał. Powiał wreszcie wiatr, zawichrzył mgłami, podniósł niektóre do wysokości mojego stanowiska.... Widowisko skończone! — zszedłem na dół ale w zachwyceniu i poczuciu że mi się objawiło owe Morze Karpackie, które, podług podań, zalewało niegdyś dzisiejszą Nowotarską dolinę.





POBYT U PROBOSZCZA WE FRIEDMANIE.
4 Października 1832 r.

Brakowało mi przypatrzyć się z bliska życiu Księży w téj okolicy, zbieg okoliczności zaspokoił mię i pod tym względem. Jestem wdzięczny téj konieczności. Kilkanaście dni przeżyłem w domu Plebana wiejskiego, przez kilkanaście dni dach jego osłaniał mię przed nieprzyjemnościami wszelkiego rodzaju; przez kilkanaście dni jadłem chléb jego, a co najważniejsza zbliżyłem się do człowieka jednego z tych, co cię ogrzewają ciepłem swojéj miłości prostéj, szczeréj, czystéj; poznałem Kapłana o którym każde spomnienie sprowadza cię do tego życzenia: dałby Bóg aby wszyscy Księża byli przynajmniéj tak jak ten!
Widok półmartwy jak Tatry, może zrobić silne dobre wrażenie na człowieku, ale człowiek-chrześcianin bez porównania silniéj obudza, zasila we mnie miłość Boga i bliźnich; jeżeli niemogę mówić o nim tak obszernie jak o zmysłowych pięknościach okolicy, winienem mu spomnienie bratnie, oznakę żem go umiał poczuć, ocenić, że uczucia moje dla niego nie są z liczby tych co przechodzą z czasem, bez śladu. Licha była-by to odpłata za miłość żyjącą, gdy by została tylko w martwém słowie na papierze; ale z mojéj strony nie jest ona taką, chowam ją w mojéj duszy i daję żyjącą.
Kilkanaście dni przeżyliśmy prawie sam na sam, a takie życie wielką jest próbą wartości zobopólnéj dwóch ludzi; trudno ażeby w podobnym stosunku nie poznali się wzajemnie na sobie. Pragnąłbym aby zacny Pleban wyniósł z owego czasu takie dla mnie uczucia, jakiemi mnie ku sobie natchnął. Poznałem w nim sługę Kościoła, jakich mało w życiu mojém napotkałem. Pełen cnót chrześciańskich obok wyższego ukształcenia, miły, zniewalający, a mimo to zachowujący wysoką godność swojego stanu w życiu powszedniém, światowém; był prawdziwym ofiarnikiem wskazującym drogę jedynie prawdziwą, ile razy pełnił swoją służbę tajemniczą przy ołtarzu. Słyszałem go w tym urzędzie przemawiającego do ludu: kazania jego były w języku Słowackim, bo od téj wsi poczyna się już kraina Słowakami osiadła, a słowa jego były napiętnowane tą samą ewangieliczną prostotą, miłością, łagodnością, których przykład stawił w swojém życiu!..
Ale słowa niezdolne są wydać wewnętrznéj wartości człowieka, ani uczuć dla człowieka, który nas istotnie zobowiązuje; przestanę więc na tém co powiedziałem, a zajmę się więcéj zewnętrzną stroną mojego pobytu w Friedmanie.
Między innemi znalazłem w tém probostwie bibliotekę tak liczną i tak dobraną, że nikt-by nie domyśliwał się podobnéj w domku Plebana ustronnéj goralskiéj wioski; zamykała ona około 2,000 tomów najcelniejszych pisarzy wszelkiego narodu, tak oryginalnych jak w tłómaczeniu, najwięcéj niemieckiém. Rozumie się samo przez się, że dzieła treści religijnéj stanowiły znakomitą jéj część, o ich wartości nie mogę nic powiedziéć, bo wszystkie prawie są w języku łacińskim, który mało umiem. Za to przeczytałem wiele sztuk Szekspira, przełożonych przez Szlegla.
Zacny Proboszcz ułatwił mi także zwiedzenie zamku Niedzicy. Zamek ten leży naprzeciw Czorsztyna; rozdziela je tylko Dunajec. Jest on dziś własnością Hrabiego Paloczaja. Właściciel jego a dziedzic wsi tegoż nazwiska i Friedmana, często w niém przemieszkuje, stąd budowa cała utrzymana jest w dobrym stanie wewnątrz i zewnątrz. Wewnętrzne jego urządzenie jest już więcéj w smaku nowoczesnym. Między innémi ozdobami ma bibliotekę niewielką ale złożoną z dzieł wyborowych, świadczącą o wyższém ukształceniu właściciela.
W około zamku rozsypuje się wieś Niedzica. Na wejściu do wsi zwrócił moją uwagę słup z tablicą, na któréj wypisany zakaz palenia fajki na ulicach wsi. Przepis ten jest powszechny we wszystkich wsiach węgierskich i ściśle przestrzegany przez obawę pożarów. Jest on obwarowany sztrofami pieniężnemi a dla chłopów karą cielesną. Stąd nieraz można widziéć na wstępie do wsi, tablicę na któréj malowidło przedstawia w wyższéj swojéj części fajkę, a w niższéj chłopa rozciągnionego na ziemi, a nad nim hajduka z kijem lub batem. Madziarski ten hieroglif chłopi dobrze rozumieją, widzą że znaczy plagi za palenie fajki na ulicy, choćby transito.
Z resztą podobna tablica zdobiąca każdą wieś, wyobraża doskonale duch prawodawstwa madjarszczyzny szlacheckiéj, w jéj stosunku do chłopów zwłaszcza plemienia Sławiańskiego.
Więcéj niż mieszkanie, niż biblioteka Hrabiego Paloczaja, zastanowiła mię jego piwnica we Friedmanie. Jest-to w istocie przedmiot godny widzenia. Wyobraźmy sobie dwa czy trzy piętra pieczar, tak długich że światła postawionego w jednym końcu pieczary nie dojrzysz z drugiego końca, rozgałęzionych na wiele innych równoległych do siebie, a wszystko to zastawione krociami beczek, kuf rozmaitego kalibru, napełnionych winem rozmaitego smaku, wieku, narodu, a masz piwnicę Węgierskiego magnata. Miejsce to obudziło we mnie głębsze a smutne myśli. Dotknąłem się jego złego Ducha. Znam cię, pomyślałem sobie, w dziejach mojego Kraju. Ty to panowałeś na Sejmikach, Sejmach, trybunałach, elekcyach. Tobie-to w wielkiéj części winniśmy tę rospustę wolności. Z takich to pieczar jak z otworów piekielnych, buchało to powietrze gorsze od morowego, które oziewało naszego ducha, i wiodło go krętemi ściéżkami pijackiemi aż dopóki nie zapadł w przepaść razem z ciałem!... I straszny obraz przeszłości roztoczył się przed moją duszą w ciemnych barwach piekielnych; pokryła go w końcu krwawa barwa obecności. Odetchnąłem swobodniéj wyszedłszy z piwnicy. Rozjaśniłem się w domie Ekonoma, przy dwóch jego córkach, bardzo miłych dziéwczętach, z któremi i tę jeszcze miałem przyjemność, żeśmy mogli rozmawiać; chociaż mówiły tylko po słowacku, ale mnie rozumiały, a ja tém bardziéj. Słowacki język w ustach dziewczyny jest bardzo miły; miałem sposobność przekonać się o tém, bo często towarzyszyłem dwóm dziewczątkom na rydzobranie, które tu jest bardzo obfite. Były to jedne z chwil najprzyjemniejszych mojego pobytu we Friedmanie, i winienem za nie wdzięczność łagodności, słodyczy owych ładnych Słowaczek. Są one wyższe nad wszelką pochwałę jaką im dać mogę, dla tego wstrzymam się od niéj.
Z powodu ich miewaliśmy rozmowę z Proboszczem w przedmiocie kobiét. Od niego dowiedziałem się kilku szczegółów nowych dla mnie, o obyczajach kobiét Węgierskich. Według jego opowiadania, księża mają wielki przystęp do kobiét zwłaszcza w większych miastach węgierskich: wyraźnie mię zapewniał, że księża grają tam tę rolę jaką gdzieindziéj grają wojskowi.
Ten przedmiot nastręczał nam znowu rozmowę o bezżeństwie księży. Mój Proboszcz miał zdrowe widzenie téj rzeczy. Jego zdaniem żenienia się lub bezżeństwo powinno być zostawione woli każdego; jedno i drugie ma swoje korzyści i niedogodności. Co się tyczy jego osobiście, miał postanowienie pozostać w bezżeństwie, gdyby żenienie się było nawet dozwolone.
I w rzeczy saméj dla niego było to właściwe, o ile poznałem jego charakter. Przy rzadkich swoich przymiotach, przez stan swój duchowny zaprawił się już do życia więcéj cichego, samotnego, stał się lękliwym w obec życia czynniejszego, burżliwszego: przenosi on dzisiaj nad wszystko spokój rozmyślania. Była to jego wada, ale ja poczuwałem się do tém większéj wdzięczności, że oto dla mnie wychodził z téj ciszy. Z tém uczuciem pożegnałem go i zawsze zostanę.





ZBÓJNICY W GÓRACH. — PIEŚNI I POWIEŚCI W TÉJ OSNOWIE.
24 Października 1832 r.

W tym obrazie Podhala, koniecznym jest rys Zbójectwa w górach; jest to jeden z najważniejszych rysów obrazu.
Zbójectwo stanowi jeden z celnych żywiołów tutejszéj poezyi śpiewanéj, co się pokaże w przytoczonych poniżéj pieśniach; gra ważną rolę na scenie goralskiéj krainy i góralskiego życia, a przez to rzuca pewne światło na charakter mieszkańców. Istnienie zbójectwa w górach jest prawdą niezaprzeczoną, jest czynem dotykalnym, niemożna go więc lekce ważyć w badaniu ludu goralskiego, a tém mniéj pominąć, przeciwnie zbliżyć się ku niemu potrzeba i pilnie mu się przypatrzyć, byle z właściwego stanowiska.
W prawdzie zbójectwo nie jest dzisiaj tém, czém było przed laty: czas je znacznie przytłumił, a najwięcéj sprężysta czujność rządu, silniejsza policja w górach mimo to, zbójectwo nie zniknęło, nie wywietrzało, że tak powiem z ducha goralskiego. Jakkolwiek główna jego siła zapadła już w przeszłość, połyska z przeszłości urokiem przyćmionym znacznie, wszakże nieraz jeszcze znajduje swój odblask w obecności; goral z pewną tajoną chlubą wywołuje pamięć głośnych zbójców, daje im swoją sympatją a niekiedy puszcza się w ich ślady. Ważna jest rzecz z tego stanowiska patrzyć na zbójectwo w górach: inaczéj pojęcie jego, sąd o niém, będą fałszywe, a to sfałszuje sąd ogolny o goralach.
Zapatrywanie się gorali na zbójectwo znacznie różni się od naszego. Zbójectwo w oczach gorala nie jest rzeczą tak obrzydliwą i hańbiącą jak dla nas; zbójnik dla gorala nie jest takim zbrodniarzem jakby według prawa być powinien. Wiem to z doświadczenia, dotknąłem się téj strony goralów; przyświadczają mi czyny. Prawda że zbójcy dzisiejsi nie są to zbójcy okrótni, krwawi, straszni, jak byli dawniéjsi, jak przynajmniéj wyobrażamy ich sobie wszystkich z powieści o niektórych, z niektórych wydarzeń; ale ta okoliczność najmniéj wpływa na pobłażanie gorali temu rzemiosłu.
Goral może się obawia swego zbójcy, ale się nim nie brzydzi; w jego obawie jest więcéj poszanowania jak wstrętu. Możnaby powiedzieć, że zbójectwo między górami jest uważane jako rodzaj rycerskiéj szkoły, przez którą goral nie wzdraga się przechodzić; nie tylko nie wzdraga się ale nawet jest rwany pędem wewnętrznym, gdyby się nie znajdował w warunkach wręcz temu przeciwnych: tak dawniéj było konieczną potrzebą moralną dla Ukraińca, przehulać część swojego życia na Zaporożu. Sam napotykałem bardzo zacnych z innego względu gorali, którzy poświęciwszy temu przejściu lat kilka, wrócili znowu między swoich, i są dziś najporządniejszemi gospodarzami, i nic przezto nie tracą na szacunku swoich krajowców.
Przytoczę tu wypadek spółczesny, opowiadany mi na miejscu, który dokładnie wyobraża jakiéj istoty i jakiéj jest mocy ten pęd ku zbójectwu. Bohatér tego wypadku jest to postać zupełnie upośledzona od natury, mały, pękaty, z nogami koszlawemi, z ogromną głową, brzydką twarzą, ale silnie zbudowany i nie stary. Owoż ten człowiek zapragnął także sławy zbójnika, i nie taił się z tém przed swojemi, że postanowił pójść w góry na zbój. Śledzono go więc, głównie przez ciekawość co to będzie. Ubrał się tedy i uzbroił się we wszystkie przybory zbójcy; w ręku wataszka, przez plecy dwie strzelby, za pasem nóż i pistolety, a w torbie żywności na dni kilka. Tak zaopatrzony, poszedł w góry swojéj wsi, w ustronie dzikie, gdzie nikt prawie nie przechodził, łatwo wyszukał miejsca jakiego mu było potrzeba, skały i powalone drzewa. Siada więc za niemi jak w zasadzce, przyczaja się, szpieguje okiem i uchem na wszystkie strony, postrzega niby przechodzącego, zmierza ruśnicę, wystrzelił niby, wypada z zasadzki, macha na wszystkie strony wataszką, wraca pędem na swoje miejsce, znowu przysiada, podskakuje, niby strzela, niby rąbie, to goni, to ucieka, dopóki nie poczuł znużenia i głodu. To samo powtarza przez całe trzy dni; po trzech dniach wraca do wsi z twarzą zadowoloną, z postawą hardą, w przekonaniu że ma prawo do imienia i sławy zbójnika.
I jak tu się oprzeć pokusie podobnéj sławy? Zbójnik jest rodzaj ideału dla gorala. Odznacza się on zwykle okazałą postawą, niepospolitą siłą, zadziwiającą zręcznością w rzucaniu toporkiem, szybkością w biegu, gibkością w tańcu i tym podobnemi zaletami fizycznemi. Jest on jeszcze ideałem, jako człowiek odważny na wszelkie niebezpieczeństwa, obojętny na śmierć, wróg jakiejkolwiek uległości. Jest to wszystko w charakterze gorala, a zbójnik najpełniéj to objawia. Możeż góral potępiać go za to?
Nieraz rekrutacja napędza do zbójectwa. Ale jest to przyczyna podrzędna, równie jak niższe namiętności: zemsta i chciwość; zastanawiam się nad przyczynami i dostrzegam ważniejszych i głębokich. Leżą one w naturze człowieka i w charakterze goralów, po części w ich położeniu.
Napomknąłem już raz, że ludy pasterskie odznaczają się głównie skłonnością ku temu życiu. Dla czego? niewiem, ale tak jest. Duch naszych goralów wydaje mi się być w pewném pokrewieństwie z arabskim: nie mogą mieć Farysów, przestają na zbójnikach. Położenie ich nie dozwala im zamienić się w hordę Beduinów, ale z drugiéj strony położenie to robi niekiedy gorala zbójem. Dziwne jest w tym względzie pobłażanie mieszkańców, a nawet rodzaj opieki. Zbójnicy przychodzą np. do Bacy i każą sobie dać tyle owiec, tyle sérów, i t. d. Baca nie robi oporu, składa żądaną żywność, jakby się składała kontrybucja, a jeszcze właściwiéj jakby się płacił podatek. Widzi on wprawdzie swoją szkodę, ale ją uważa niejako za konieczną, a może nawet w duchu usprawiedliwia to postępowanie, przypominając sobie, że przed czasem on sam żył podobnie. Bo i dziś takie bandy tworzą się często z samych-że Juhasów, a przyprowadza ich do tego potrzeba nocnéj biesiady. Sami ubodzy ucztują kosztem zamożniejszych.
Teraz możemy przypatrzyć się bliżéj i szczegółowiéj życiu zbójników w powieściach i pieśniach.
Najgłośniejszym bohatérem zbójectwa w Tatrach, jest tak zwany Janoszyk; żył on w końcu przeszłego wieku. Tysiące powieści krąży o nim dotąd. Te powieści przystrajają go we wszystko co tylko potrzeba aby zbójectwo podnieść do ideału. Janoszyk jest ideałem zbójcy najukochańszym, na jaki tylko wyobraźnia goralów zdobyć się może. Skupiają się w nim wszystkie przymioty zbójcy, wszystkie zalety i cnoty człowieka. Olbrzymi wzrost, uroda, rozum, siła nadludzka, zręczność niezrównana, odwaga bezprzykładna, dobroć, szlachetność, wszystko to łączyło się w Janoszyku. Był on jeszcze człowiekiem nadzwyczajnym przez związek ze światem nadzmysłowym, przez władzę nadprzyrodzoną nad duchami i przyrodą nieograniczoną.
Obok tego wszystkiego, był bardzo pobożnym, co go nieraz ocaliło, jak np. w następném zdarzeniu. Janoszyk spotyka raz biednego studenta z Podolenia, wchodzi z nim w rozmowę i do tego rzecz przyprowadza, że student zaciąga się do jego bandy. Ale po niejakim czasie zdradza Janoszyka, porozumiewa się ze zwierzchnością i przyrzeka zabić go. Wkrótce znajduje sposobność spełnić przyrzeczenie. Było to o wschodzie słońca, kiedy Janoszyk zwykle się modlił, i to klęczący. Zdrajca zakrada się styłu i strzela do niego, ale chybia; Janoszyk jakby niesłyszał nie przerywa modlitwy, nie zmienia postawy; — idzie drugi strzał i znowu chybia. Janoszyk wciąż się modli; jest właśnie przy końcu modlitwy, kiedy zdrajca trzeci raz dał do niego ognia, i tą razą bez skutku, a sam począł uciekać. Janoszyk powstał bo skończył zwykłą modlitwę, puścił się za uciekającym, dopędził go i zabił. Pobożność go ocaliła.
Sławę Janoszyka dzieli jego siekierka. Była ona także nadzwyczajna. Nie potrzebował mieć ją ciągle przy sobie, bo sama leciała na jego gwizdnienie, choćby z miejsc najdalszych. Gra ona szczególną rolę w ostatnich chwilach Janoszyka. Kochanka co go wydała zdradziecko w ręce zwierzchności, wiedziała o téj własności tajemniczéj jego wataszki, miała więc przezorność zamknąć ją naprzód w dziewięciu skrzyniach z dziewięcią zamkami. Janoszyk schwytany, gwizdnął na swoję broń doświadczoną, wataszka wierniejsza od kobiety, jak tylko usłyszała gwizdnienie Janoszyka, zerwała się w pomoc jemu, zaczęła się wyrąbywać z zamknięcia, przerąbała ośm skrzyń, ale dziewiątéj nie mogła, bo taka siła jest w liczbie dziewięć.
Koniec Janoszyka pokrywa niepewność. Według jednych podań został powieszony; inne naznaczają mu śmierć naturalną. Na dolinie Kościeliskiéj pokazywano mi zdala jaskinię, w któréj znaleziono szkielet olbrzymiéj wielkości, i uważano go jako śmiertelne reszty po Janoszyku.
Miał on być rodem ze Spiża. W Drużbakach, w domie kąpieli mineralnych, widziałem obraz rysowany, przedstawiający Janoszyka ucztującego ze cztérma towarzyszami. Jeden z nich gra na kobzie, drugi wyprawia napowietrzne skoki z siekiérką, sam Janoszyk z dwoma drugiemi pije. Malarz wystawił ich tam w stroju prawdziwym zbójców, ozdobionym wyszywaniami, w ogromnych kołpakach z gałązkami u góry: strój hajduków i huzarów. Pod każdym wypisane było jego nazwisko. Żałuję żem ich sobie nie ponotował.
Jest-to godne zastanowienia, że każdy z głośniejszych zbójców odznacza się szczególniejszą siłą życia wewnętrznego; ich przewidywania a raczéj poczucia, dochodzą niekiedy do stopnia nad pojęcie zwyczajne. Z tego powodu przytoczę powieść prawdziwą, wypadek spółczesny, chociaż należy do miejsc innych, bo scena odbywa się w górach Kołomyjskich, pomiędzy tamtejszemi zbójcami, głośnemi pod nazwą opryszków — w ojczyźnie tak zwanych Hucułów.
Pan G.... dzierżawca wsi K.... ściągnął na siebie nienawiść jednego z hersztów, który z tejże wsi był rodem. Pan G. wié o tém że bandyta odgraża się na jego życie; ażeby uwolnić się od trwogi, bierze się na ten sposób: porozumiéwa się z dwoma chłopami, obija ich rózgami dla pozoru, ażeby uciekli niby w skutku tego pobicia i następnie dla pomszczenia się, weszli do bandy spomnionego bandyty i upatrzywszy porę zabili go, zwłaszcza że rząd nałożył już cenę na jego głowę. Stało się wszystko jak ułożono. Dwaj pobici uciekli, znaleźli wiarę u bandyty, zostali przyjęci do bandy i przez całe półroku tak dobrze udawali, takie dawali dowody odwagi i poświęcenia się w wyprawach zbójeckich, że zyskali zupełną ufność towarzyszów i herszta. Pół roku tak przeszło, kiedy bandyta postanowił ostatecznie zrobić napad na dom Pana G... i zabić swojego wroga. W tym celu podsuwa się pod wieś K.; ale z chwilowéj konieczności tak wypadło, że musiał rozesłać w różne strony swoich opryszków; dwóch tylko zostało przy nim, jako jeszcze mniéj doświadczonych; byli-to właśnie owi dwaj nasadzeni na jego życie. Herszt był znakomitym wróżbitem, zaczął więc wróżyć sobie rzucając fasolką; dwaj towarzysze siedzieli opodal trochę przypatrując się wróżbie. Na piérwsze rzucenie zmarszczył się; po drugiém zawołał: źle!; po trzeciém porwał się niespokojny, przyzwał do siebie obu i zawołał: «Chłopcy! tu stoi, że téj nocy jeden z nas zginie. Co to jest? Albo nas napadną, albo może który z was zdradza mnie?» Dwaj struchleli, pokryli to jednak. Herszt tłómaczył im położenie fasolek i zapewniał, że jeden ze trzech koniecznie téj nocy zginie. Z tém wszystkiém pragnie zapewnić się jeszcze lepiéj o prawdziwości wróżby, wraca do fasolek, rzuca je na nowo; ale kiedy podczas téj czynności stał odwrócony tyłem, dwaj nasadzeni lękając się aby nie odkrył zdrady, korzystali z téj chwili, cofnęli się szybko na parę kroków, dali razem ognia i położyli go na miejscu trupem.

Pieśni osnute na zbójnictwie są w bardzo wielkiéj liczbie; świadczą one, co powiedziałem, o pewném upodobaniu goralów w tym rodzaju życia, o silnym pociągu wewnętrznym do niego. Mała ilość wpadka mi w rękę, ale i ta ilość więcej rozjaśni ten przedmiot niż wszystko cobym ja mógł powiedziéć. Niektóre z tych pieśni są mniéj więcéj zupełne. Wielka część ma jedynie wartość odrywków: jednak je zachowuję, bo wszystko razem, jest upoetyzowaniem zbójeckiego zawodu od egzaltacyi dla niego aż do śmierci na szubienicy.
Zbójnicy są zazwyczaj gładosze goralscy. Urodziwi ciałem, zdobią się jeszcze strojem, który można nazwać nawet wyszukanym. Pielęgnują szczególniéj włosy, nie strzygą ich i noszą albo rozpuszczone, albo przeplatane wstążkami.

Darmo wy mnie, darmo do skoły daicie.
Ze mnie zbójnik budzie — darmo nakładziecie[7]

W poniższych ułomkach przegrywa struna miłostek.

Pije zbójnik, pije na drugiéj dziedzinie;
Jego frairecka mało nie zaginie.
Pije zbójnik, pije za ten talar bity:
Nie płac frairecko, napijes się i ty.
Aby twoje ocka za mną nie hladziły,
Jak mnie będą wisać na jawor zielony.

Z powodu zbójectwa, góry do niedawnego jeszcze czasu, były w stanie oblężenia, pod prawem zwaném Standrecht. Sąd i kary były jak najszybsze i najsurowsze: najmniejsza kradzież karana była szubienicą. Miejscowe władze cywilne wymierzały sprawiedliwość, miały prawo życia i śmierci. Wyrok wykonywał się najdłużéj we 24 godziny. Może być że ta surowość przyczyniła się do przytłumienia zbójectwa; to pewna że podnosiła pogardę śmierci do takiego stopnia, że ledwo wiarę dać temu można. Ślad jéj znajdziemy w niektórych pieśniach, jak np. w tym wiérszyku:

Héj! coze temu padnie,
Héj! co owiecki kradnie?
Héj! cozeby mu padło?
Héj! strycek na garło.

Jest-to fraszka stryczek! Wracamy do tonu miłostek.

Héj! w polu ja, w polu, héj nie na zbojecce.
Powiédźcie, powiédźcie mojéj frairecce.
Zbójnicku, zbójnicku, mas frairkę ładną;
Daj-ze pozór[8] na nią, bo ci ją ukradną.


Powiadali ludzie, ze mnie zbójnik budzie,
Jak budzie to budzie, samym wirchem pudzie

Nie budę ja gazdą, nie budę rolnikiem,
Jeno budę chodził zbójnickim chodnikiem.
Héj! a jak mnie złapią, to ja budę wisiał;
Na wiersku jedlicki budę się kołysał.
Nie bój się frairko, choć ja na zbój pudę,
Jeno proś u Boga to ja twoim budę.
— Jaworu, jaworu syrokiego liścia,
Dajze Panie Boze zbójnikowi scęścia.

Dwa ostatnie wiérsze są w ustach kochanki modlącéj się. Ale one są często niewierne, na taką narzeka wiérsz następny:

Idzie zbójnik z za Liptowa
Ciece mu krew z za rękawa,
Z za rękawa i z główecki.
Syćko pse zdradę dziéwecki.

Liptów, miasto na Węgrzech, stołeczne komitatu Liptowskiego, który przytyka do południowo-zachodniéj strony Tatrów.
Zobaczmy teraz zbójników weselących się.

Tańcowali zbójnicy
W murowanéj piwnicy;
Kazali se pięknie grać
I na nóżki poziérać.

Héj! pije se zbójnik, turackami płaci.
Wezmą go do nieba aniołowie swaci —

Aniołowie święci, zapewne dla tego, że płaci mogąc pić darmo — stopień świętości dla zbójnika. Turaczek ma być rodzaj monety, może półtorak w skróceniu.

Daj palenki zydu, dobry chłopcy psydą
Jak nie das palenki to cię trapić budą.

Karcmarecko nasa, nie zagasaj ognia.
Psydą swarne chłopcy, budą tańcyć do dnia.

Pudziemy, pudziemy na pana jednego.
Budziemy się dzielić pieniąskami jego.

Następne są różnéj myśli i różnego tonu, ale każdy przyrzuca jakiś rys do naszego obrazu:

Jawory, jawory, gdzie macie konory?
Zbójnickowie ścięli, na fujarki wzięli.

Radykał się Janik z gronika na gronik.
Az się psyradykał zbójnikom na chodnik.

Radykać się — znaczy przemykać się. Gronik — wierzchołek. Chodnik — ściéżka w górach dzikich.

Janicku, zbójnicku, zbójecki Hetmanie,
Gdzieś podział pieniąski com ja zbijał na nie.

Widać że zbójnicy tytułują czasem swoich dowódców Hetmanami.

Janosik, Janosik gdzieś podział pałasik?
W Kosycach na bramie, tam wisi na ścianie.

Musiał umknąć z więzienia. Na ścianie bramy, na ścianie więzienia. Często brama używa się u nich w znaczeniu turmy; może dawniéj używanie to było powszechniejsze. W Biblii widziémy nieraz miejsce więzienia oznaczone wyrazem bramy. Znaczy ona także miejsce warowne. Koszyce miasto na Węgrzech.
Rym Janosik i pałasik jest jak należy w wymawianiu goralów, którzy często głoskę a zamieniając na o, wymawiają pałosik.

Héj! z Plesiwskiéj bramy pozierały pany,
Jako się Janosik wataskami broni.

Niemogę wiedziéć o jakiém miejscu jest tu mowa.

Powiadali, powiadali
Ze zbójnika porąbali
Rozrąbali bucka w lecie,
A zbójnicka wiater niesie.

Udali mię, udali,
Cob ich ciorci zabrali
Udali mię zbójnikiem
Ze ja chodził chodnikiem.

Zamecku, zamecku nowo murowany,
Hej! siedział ja w tobie rocek okowalny.

Siedział ja na zamku psez rok i psez tydzień,
Nigdy ja nie wiedział, kiedy noc, kiedy dzień.

Piosenka następna może się uważać za całość.

Mali chłopcy, mali
Kiéj się na zbój brali;
Jesce nie porośli,
Kiedy na zbój pośli;
Jesce nie zbijali,
Kiéj ich połapali:
Dyć ich połapali
W Zakopieńskiéj hali.

W górach Zakopanego.
Czas wreszcie zobaczyć zbójcę w całéj jego dzikiéj srogości; takiego zobaczémy w pieśni którą tu kładę.

MĄŻ ZBÓJCA.

Hanciu moja, podź do domu,
Wydam ja cię niewiém komu;
Wydam ja cię Janickowi,
Héj walnemu zbójnickowi.

Janku, Janku, tęgiś zbójnik.
Wiés po wirchach kazdy chodnik.
We dnie idzies, w nocy wrócis,
A mnie biédną tylko smucis.


Mas kosulkę uznujoną,
A sablicku zakrwawioną.
Janku, Janku, kędyś ty był.
Coś se sablicku zakrwawił?

Wyrubałem tu jedlicku
Co stojała w okienecku,
We dnie, w nocy hurkotała,
Mnie smutnemu spać niedała.

Psyniósł-ci jéj chusty prać
A nie dał ich rozwijać[9].
Ona prała, rozwijała,
Prawu rucku nadybała;

W téj rucecce pięć palusków,
A na małym złoty pierścień,
W tym pierścionku troje wrótka:
«Dyć to mego brata rucka.» —

Niedługo się obawiała,
Do matusi odsyłała:
«Matko moja psemilena,
«Cy mam bratów syćkich doma?»

— «Córaś moja! nic z jednego,
«Z tych-to siedmiu najmłodsego.» —

Skoro wysedł rok, półtora,
Nagodził jéj Pan Bóg syna.

«Lulaj buba, synu mój!
«Nie bądź tak jak ojciec twój.
«Na kąski bym cię siekała,
«Orłom, krukom rozsypała.»

A on za smerckiem słysy,
I od złości cały dysy:
«Spiewaj, Hanciu, jak spiewała,
«Kiedyś syna powijała.»

— «Lulaj, buba, synu mój!
«Być był tak jak ojciec twój.
«We winie — bym cię kąpała,
«A w jedwabie powijała.»

— «Oblec, Hanciu, drogą satkę,
«A pójdziemy na psechadzkę.»
— «Dwa roceckim s tobą zyła,
«Na psechadzki nie chodziła.»

A wziął-ci ją za rucycku
I zawiódł ją ku gaciku,
Ocka carne jéj wydłubał,
Rącki białe jéj odrubał.

Rozpłakał się syn jéj młody.
Nie mógł Ojcu on dać rady.

«Wstań-ze Hanciu psemilena,
«Pudź, utul twojego syna»

A sam posedł w skały, w lasy;
I niéma go po te casy.

Jest-to mojém zdaniem jedna z najpiękniejszych pieśni pomiędzy pieśniami ludu. Niewoląca prostotą, rozdziérająca głębokiém czuciem, okropna cała osnową, nie przedstawia mi żadnego braku, żadnéj skazy: jest wykończona w każdym szczególe równie jak w całości z tą sztuką, któréj tajemnicę tylko lud posiada w swojém czuciu otwartém, w swoim umyśle prostym, dla tego jasnym, do któréj zdolny jest tylko język ludu, pokorny, niestrojny, ale zwięzły, mianujący wszystko właściwém imieniem. Jest-to jedna z tych pieśni które za wzór brać powinniśmy i dobrze się ich uczyć, kiedy chcemy wprowadzić prawdę i w duchu i w formie do naszéj poezyi.
Ponieważ pieśń ta opiéwa zdarzenie prawdziwe i znane w okolicy, przyłączano mi opowiadanie które ją robi jeszcze prawdziwszą zwłaszcza na początku. Oto jest opowiadanie.
Pewien zamożny goral, miał oprócz siedmiu synów, córkę jedynaczkę, niepospolitéj urody. Wielu zalotników starało się o nią. Między temi znalazł się i zbój. Goral ojciec, równie jak nikt w okolicy, nie wiedział o tém, przeciwnie widział w nim bardzo porządnego Gazdę, dał mu pierwszeństwo nad innymi i przyjął go za zięcia. Żona nie domyśla się także prawdy. Wszakże ją niepokoi i odludne jego mieszkanie w dzikich górach, i częste oddalanie się z powodów i dla celu, które jéj są niewiadome. Pyta go czasem o to, równie jak o przyczynę dla czego nigdy niechce otworzyć jéj skrzyni ze swojemi rzeczami, ani niedaje bielizny do prania, ale nie otrzymuje odpowiedzi coby ją zadowolniała. Jednego wieczora powraca znużony, spocony, więcéj niż zwyczajnie, broń jego zakrwawiona. Przelękniona żona bada go i tą razą, i znowu na próżno. Obsiada ją podejrzenie, czeka więc aż swoim zwyczajem oddali się na dni kilka, korzysta z téj nieobecności, otwiera jego skrzynię i znajduje pomiędzy szatami uciętą rękę; na małym palcu był jeszcze pierścionek, dla którego ta ręka była odcięta i skryta; po tym pierścionku poznaje że to ręka jéj brata najmłodszego. Odkrycie to przekonało ją prawie że jéj mąż jest zbójcą. Po pewnym czasie nagodził jéj Pan Bóg syna, jak pieśń powiada; temu śpiewając raz do snu dawała nauki, ażeby się nie wdał w ojca. Przypadek zrządził, że mąż ją podsłuchał i poznał że jest odkryty. Ale w téj chwili zamyka się w gniewie, tylko wszedłszy do chaty, każe kończyć śpiewanie. Biedna żona daje pieśni inny obrót, pochlebny mężowi. Zbójcę to nie ułagadza, każe jéj ubrać się w świąteczne suknie, wyprowadza siłą w las odludny i tam odcina jéj ręce, za to że otwarły jego skrzynię, a oczy wydziéra za to, że przepatrywały jego bieliznę. Poczém odprowadził ją do domu, a sam poszedł w Tatry i odtąd niewiadomo co się z nim stało.
Zamkniemy pieśnią w któréj jest całe życie zbójcy.

Héj! chłopiec ja, chłopiec z końcu Rogoźnicka[10],
Miałem matkę dobrą, a ojca zbójnicka.
Jescem nie zbojował, dopiérom probował;
Z bucka na jedlickę w lesie pseskakował.
Jescem nie zbojował, dopiéro ten rocyk,
Juz mię chcą powiesić na zelazny hacyk.
Panowie, panowie, nie dajcie mię zgubić,
Ja wam będę za to siedem rocków słuzyć.
Panowie, panowie, wyróbcie mi prawo,
Cobym ja nie siedział na Wiśnicu darmo.
Oj! jakzeby było żal memu kochaniu,
Kiejby mię powiedli z wirsku ku Muraniu[11].
«Powiadała ja ci: daj pozór na siebie,
«Hamerscy hajducy[12] biorą się po ciebie.
«Obwiesą cię Janku za pośrednie ziobro,
«Juz ci będzie potém zbijać nie podobno.»
A kiéj mnie powiesą, moja dusa wstanie.
Budzie ona hładzić frairki na stamie.
Kiéj mnie obwiesicie, obwieściez mnie w miescie,
Baryłkę z palenką nademną powieście.
Tam budę se wisiał, budę se spoczywał,
Tam budę co chwila palenkę popiwał.

Obróć-ze mnie mistsu ockami ku drodze,
Niech się ja napatsę téj zbójeckiéj chodze.
Zbójnicka frairka syćko popłakuje;
Zbójnickiem na haku wiater porusuje.
Mikułos, Mikułos, Mikułoskie mosty,
Tam się potyrają swarnych chłopów kosty.

Tyle o zbójectwie w górach, które większą swoją częścią jest bardziéj w przeszłości jak w obecności.





DOLINA ZAKOPANE. — ŹRÓDŁO BIAŁEGO DUNAJCA. — MAGÓRA. — RUDY ŻELAZNE. — STAWY GĄSIENNICOWE.
26 Października 1832 r.

Zakopane jest to miano wsi i doliny w Tatrach, idącéj w tymże kierunku co dolina Kościeliska; przedziela je Gewont i pasmo wzgórzów o których mówiłem wyżéj. Dolina ta nie jest tak wdzięczną, jak Kościeliska; obejmuje jednak przedmioty godne widzenia. Z niéj wypływa Biały Dunajec, jak Czarny z Kościeliskiéj; w jéj obrębie znajdują się najobfitsze w téj okolicy rudy żelazne.
Chociaż pora roku spóźniona, obsypała już śniegiem góry, korzystałem jednak z pewnéj sposobności i pojechałem do Zakopanego, aby raz jeszcze zbliżyć się do głębi Tatrów.
Jasny był poranek w którym wyszliśmy na zwiedzenie doliny. Mróz nocny kilkunasto-stopniowy gwałtownie wolniał z podnoszącém się słońcém; ziemia przypruszona była płytkim śniegiem. — Biały Dunajec obficiéj tu płynie i okazaléj niż Czarny przy swojém źródle, z kamienia o kamień się rozbija. Cala dolina, mianowiciéj przy brzegach Dunajca, zawalona głazami, które woda ogładza i wyrzuca, nim je zabierze w następnéj powodzi i daléj poniesie. Głazy te słyną szczególniéj ze mchu czerwonego, amarantowego; jest on prawie niedojrzany gołém okiem, głaz pod nim wydaje się jak powleczony czerwoną barwą, potarty bielizną żółty ślad na niéj zostawia; pachnie jak fiołek, a zwłaszcza podczas pięknych letnich poranków. Mówiono mi, że kamień tak umszony trzymany w izbie, wydaje z siebie ten zapach bardzo długo.
Szliśmy ku źródłu Dunajca jego brzegiem; przy drodze mieliśmy piękną polanę Kałatówkę, otoczoną wysokiemi górami; daléj bijący w oczy ogrom różnokształtnych opok, który jak wieniec, otacza wzniosłą górę i zowie się: Zakopański Zamek. Z podnóża jego posady wypływa Biały Dunajec wodospadem cztérosążniowéj wysokości; w lecie uroczy ma przedstawiać widok ta woda bijąca się po umszonych kamieniach i biała od wiecznéj piany, w zimie wybucha cokolwiek niżéj, i mniéj gwałtownie.
Piérwsze i główne stanowisko w dolinie jest Hamernia czyli kuźnia żelaza, przy któréj leżą domy mieszkalne, a między niemi dom samegoż właściciela téj okolicy: z tego punktu rozpoczęliśmy naszą wycieczkę, któréj ostatecznym kresem miała być ruda żelazna skąd biorą materyał surowy do Hamerni. Ta ruda czyli kopalnia, albo jeszcze inaczéj w tutejszym języku, bania, leży o dwie godzin drogi od Hamerni, w grzbiecie góry zwanéj Magóra.
Droga do bań przestronna, dobrze utrzymana, ale tak przykro zwijana w około góry, bo rudy leżą pod samemi szczytami — że wozom prowadzącym rudę żelazną do hamerni, zdejmują zadnie koła; a i to jeszcze nie może przeszkodzić, aby konie nie zlatywały w całym pędzie aż na miejsce mniéj spadziste.
Wewnętrzny widok bań ma w sobie cóś smutnie zajmującego. Ci ludzie z dziką, wybladłą twarzą, albo snujący się po licznie rozgałęzionych podziemiach, to z żelaznémi w rękach kagańcami, to z taczkami skrzypiącemi, albo z ciężkiemi młotami, pastwiący się, jak złośliwe istoty, nad łonem ziemi-matki; te mdłe gwiazdki kagańców, płonące tu wprost, tam w górze o kilkadziesiąt sążni, tam w dole w takiejże głębokości, albo biegące z taczkami jak błędne ognie cmętarza; z resztą ta ciemność, ta cisza, ta sfera całkiem grobowa, przenoszą myśl w jakąś dziedzinę fantazyi dzikiéj, czarnéj, nieludzkiéj a nieanielskiéj.
Szesnastu ludzi pracuje w téj bani od niedzieli do piątku. Sobota jest dniem odpoczynku. — Jest nawet wiara między górnikami, że ktoby odważył się pracować tego dnia w bani, Duch opiekujący się niemi, skarałby takiego jakiémś wielkiém nieszczęściem, a nawet zawaleniem całéj bani.
Z resztą banie te obfitują w źródła bardzo dobre. Górnicy wychodzą na noc z bani i mają szałas gdzie odpoczywają. Stoi on pod nawisłą górą i wytrzymuje częste szturmy to lawin, to kamieni pękających od mrozu i toczących się na dół. Mają swojego naczelnika z pomiędzy siebie, który surowo karze wszelkie przestępstwa, łopatką umyślnie na to sporządzoną. Uderzeniem téj łopatki poświęcają także piérwszy raz zwiedzających te banie.
Nie mieliśmy dosyć czasu wejść na okazały skalisty szczyt Magóry, musieliśmy przestać na niższym jéj grzbiecie. Śnieg, spadły tam przed kilką już tygodniami, grubo leżał i w lód prawie stwardniał. Otaczał nas widok niezmiernie rozległy i piękny na północ, wschód i południe.
Stąd mi pokazano i widziałem, ale w wielkiéj odległości, Gąsiennicowe stawy. Leżą oni cokolwiek niżéj jak Pięcio-stawy, ale jeden z nich jest tak wielki jak Morskie Oko i na środku ma wyspę. Z tego jeziora wypływa potok który wpada do Dunajca pod Poroninem. Miejsce to, bliskie na pozór, leżało od nas, jak mi mówiono, o półtory mili najmniéj, pomiędzy górami tak nagiemi, jak są góry w około Pięciostawów.
O Magórze, na któréj byliśmy, to mi jeszcze powiadano, że w lecie przylatują tu ptaszki do kanarków bardzo podobne i ze śpiéwem podobnym; my, widzieliśmy dzisiaj tylko mech, kozodrzew, śnieg i kamyki, które pękały pod mrozem na wyższych szczytach i staczały się pod nogi nasze.
Zwiedzanie bań Zakopańskich naprowadziło mię na myśl, któréj sobie rozjaśnić nieumiem, dla tego zapisuję ją tutaj. Zdaje mi się godném uwagi, że we Francyi zowią się podobnie (bagnes) miejsca surowéj kary, po naszemu galery, i że niektóre obyczaje naszych bań są te same co między francuzkiemi galernikami. I tam jak tutaj Sobota jest dniem świątecznym. Wiadomo także, że przybywający do galer musi uznać władzę którą galernicy mianują śród siebie, a czemu odpowiada w tutejszych baniach zwyczaj uderzenia łopatką zwiedzających je po raz piérwszy. Skąd te podobieństwa? wartoby się nad tém zastanowić.





NA KLUCZKACH. — POŻEGNANIE SIĘ Z GÓRAMI.
1 Listopada 1832.

Zima powraca, opanowała już Tatry, zasiadła znowu na nich jak na odwiecznéj swojéj stolicy i rozszérza dokoła swój podbój z którego na chwilę ustąpić musiała. Lato cofa się, a z nim wdzięk życia i życie samo tych okolic. Mnie także los mój pędzi w inne strony. Wkrótce znajdę się w innym świecie, sferze innego życia; będzie ono zapewne silniejsze na zewnątrz, gwarniejsze, więcéj mię zaprzątnie, bardziéj czas mi zajmie, ale czy znajdę w niém tę swobodę, tę błogość, tę pełność uczuć, tę jasność myśli, to zadowolenie wewnętrzne co tak szybko posuwa łódkę naszéj żeglugi ziemskiéj a dmąc tak łagodnie w żagle życia? Czy znajdę tam co tu tracę, czy mi się wróci kiedy co tu tracę? Czy wrócę jeszcze kiedy w te strony, gdziem znalazł tyle miłości w tych drzewach, głazach, dolinach, górach, wodach, ruinach, a nawet ludziach; w blasku słonecznym tych dni w gwiazdkach tych nocy, w bełkocie tych potoków, w szumie tych wiatrów, i w uroczystéj ciszy tych cieni łagodzonych gwiazdami na niebie a na ziemi świecącemi robaczkami; gdziem i ja rozlał tyle miłości, złożył w każdy przedmiot tyle uczuć serdecznych, powierzył tyle rzewnych myśli tym wiatrom w różne strony do serc różnych? znajdęż się tu jeszcze kiedy jak przyjaciel śród przyjaciół? będęż tu z dzisiejszą wzajemną miłością poznany, powitany, przyjęty? uśmiéchnież mi się jeszcze przyjazne oblicze téj okolicy? obejmież mię choć raz jeszcze w życiu to powietrze swoją miłością macierzyńską?...
Dokoła widok niezmierny; zachwycałem się nim niedawno, ale jak inny dzisiaj! Tatry wyglądają z pod chmur zimowych dziko i groźnie. Lasy żółcieją i czernieją barwą późnéj jesieni. Powietrze przeszywa podmuchami przykrego chłodu. Obok mnie szałas, pusty, niemy, nie tak jak było temu kilka tygodni. Pozieram dokoła — ogrom nieogarniony wzrokiem a ja śród tego ogromu — sam! — Świat wielki a niéma się gdzie pomieścić! powiada nasze przysłowie — O! jak ta prawda przypada do obecnego mojego stanu! — Ptak ma swoje gniazdo, liszka swoją jamę, a syn człowieczy niéma gdzieby głowę swoją mógł przykłonić! — wyrzekł Chrystus. Nigdy mocniéj niepoczułem tych słów rozdziérającéj boleści, najgłębszéj skargi, najstraszniejszego wyrzutu jaki temu światu kiedykolwiek zrobiono. Tak jest! niéma gdzie głowy swojéj przykłonić syn człowieczy, skoro nie znajdzie piersi z prawdziwą, czystą, wyższą miłością, jaką znalazł Chrystus u jednego swojego ucznia. Ale jakże ją mam znaleść?
Szukam jéj w przeszłości, szukam w obecności, szukam w przyszłości!... Podnosi się w duszy poranek mojego życia. Zawiewa mię jego powietrze. Widzę wioskę wołyńską, ustronną, skrytą w lasach, mój domek rodzinny, niedaleko pod lasem mogiłki wiejskie. Stała tam kiedyś cerkiew! splamiło ją jakieś świętokradztwo, gniew Boży dotknął to miejsce i cerkiew zapadła w ziemię, z całym ludem który ją napełniał, w sam dzień wielkiéjnocy, podczas nabożeństwa. Nie zginęła jednak bez śladu i nadziei. Przyłóż w tém miejscu ucho do ziemi, w ten sam dzień, o téj saméj porze, a usłyszysz dzwony podziemne. Tak lud twierdził i wierzył. Wierzyłem z ludem i wierzę, biegłem kryjomo na cmętarz, przykładałem ucho do mogił czy nie usłyszę dzwonów zmartwychwstania.
Dziś to samo robię, tylko żem wyższy o lat dwadzieścia i głuchszy wewnętrznym słuchem, tylko że tą mogiłą jest ogrom góry na któréj stoję, a tym cmentarzem świat co mię otacza.
Ta ziemia którą widzę przed sobą, ten świat dokoła, to życie za mną i przedemną, jest owa powłoka pod którą leży mój świat zapadły, moje życie zapadłe. Zwracam ucho na wszystkie strony, przykładam je do ciszy, do każdego wiatru wędrownego, do każdego dźwięku zabłąkanego w téj dziczy, słucham uchem i myślą czy nie usłyszę dzwonów mojego życia prawdziwego!...
Napróżno wszystko!
Jakto? miałżebym tylko tyle stąd wynieść, tylko ten owoc zebrać i podać innym z tyla czasu takiego życia? nic więcéj tylko myśl zwątpienia, żal bezpłodny? Ślepyż-to przypadek wyrzucił mię tutaj jak rozbita z nawałności życia? byłżebym już trupem którego morze świata niemoże ścierpieć w swojém łonie i wymiata na pastwę żarłoctwu zwątpienia, na zginienie uczuciem swojéj bezużyteczności? A oweż myśli których tyle przemignęło przez tę głowę; a owe uczucia których tyle przegrało w tych piersiach, byłyżby tylko ptastwem żarłoczném i tak-by dalece obrały mię ze wszystkiego, że nic-by już więcéj nie pozostało ze mnie jak szkielet na nic nieprzydatny? O! nie daj tego Boże! i tak nie jest.
Nie przypadek mię tu rzucił, nie na darmo tu się znalazłem. Nie na darmo otwarto mi wszystkie zasoby zewnętrzne i wewnętrzne téj krainy, jéj przyrody i jéj człowieka. Nie oddalę się stąd jak rozpustnik zniewieściały gnuśném używaniem, wycieńczony bezrządem marzeń, bezsilny do życia na polu czynności. Nie! czuję że nie straciłem nic z tego com tu przyjął. Pierś moja pilniejsza, widzenie jaśniejsze, ochota życia większa, wiara czystsza, miłość Boga i ludzi odważniejsza, nadzieja mocniéj przytwierdzona do dna oceanu niewidomego. Czuję w sobie siłę pozostać w tym stanie, przebyć w tym stanie przyszłość jaka leży przedemną.
Tak was żegnam góry i ludzie coście mię zasilili. Tak ci dziękuję Boże! za tę chwilę łaski którą mnie w tém miejscu dotknąłeś. Nie stracę jéj, pokażę ją w mojém życiu.
Zimny wiatr powiał, dreszcz przebiegł po ciele; to przyszłość, to życie w czynności po życiu w modlitwie, to atmosfera nizin ludzkości. Cóż robić! Schodźmy na dół, trzymając statecznie cośmy wzięli na górze.


Koniec.






  1. Naleźli.
  2. Limba — rodzaj cedru.
  3. Banować  — tęsknić.
  4. Do światu — w świat na niziny.
  5. Syćko — wszystko.
  6. Spadek Białki w jéj biegu ma być połdziewiąta cala na przestrzeni każdego sążnia.
  7. Daremny koszt wasz.
  8. Dajże baczność.
  9. U ludu naszego ważny to powód posądzania męża o niewinność małżeńską, kiedy jéj nie daje swojéj bielizny do prania.
  10. Rogoźniczek — nazwisko wsi.
  11. Murań, ma to być każde miasto grodowe.
  12. Hamernia, fabryka żelaza. Hajducy — policja dworska.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Seweryn Goszczyński.