Dziennik podróży do Tatrów/Wyprawa w głąb Tatrów/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Dziennik podróży do Tatrów |
Wydawca | B. M. Wolff |
Data wyd. | 1853 |
Druk | C. Wienhoeber |
Miejsce wyd. | Petersburg |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Właśnie w tych dniach doniesiono nam, że śniegi od dwóch tygodni zginęły, ma się rozumieć w miejscach dostępniejszych, bliższych doliny. Postanowiliśmy nie zwlekać dłużéj i wyprawić się w głąb Tatrów; czekaliśmy tylko ustalenia się pogody, która przez te ostatnich dni kilka często się zmieniała. Dziś ją znajdujemy pewną. Niebo wprawdzie chmurzy się, ale barometr idzie w górę; nadto gorale miejscowi zaręczają, a na tém więcéj można polegać jak na skazówkach barometru.
Wyruszamy z Łopusznéj o czwartéj po południu. Towarzystwo z samych mężczyzn; jest nas pięć osób oprócz służącego. Odbywamy tę wędrówkę konno. Opatrzeni jesteśmy dobrze w perspektywy, w strzelby, a co najważniejsza w żywność i wino. Każdy, obyczajem wojskowym Rzymskim, dźwiga część tego zapasu w swojéj torbie podróżnéj. Zasób ten jest konieczny dla puszczającego się w góry. Prędzéj puszczaj się bez broni jak bez żywności. Napad zbójców rzecz nadzwyczajna, ale głód bardzo rychło zajdzie drogę i schwyci cię za wnętrzności, w skutek ruchu, powietrza i wody górskiéj. Na karczmy nie rachuj, nie znajdziesz ich tak jak w górach innych krajów; po części przez niedbalstwo krajowców, a w wielu miejscach dla niepokonanych przeszkód miejscowych; latem drogi niepodobne do utrzymania, a zimą i to ośmio lub dziewięciomiesięczną śniegi i mrozy o jakich niémamy wyobrażenia, skazują te miejsca na wieczną bezludność.
Mieliśmy przed sobą dwie drogi, jedna dalsza przez Nowytarg; jest ona bardzo wygodna dla powozów nawet, ale znacznie dalsza, a dla nas wierzchowych niekonieczna; wzięliśmy więc drugą, mniejszą ale najprostszą przez wsie Nową Białę, Białkę i Bukowinę.
Około ósméj wieczorem stanęliśmy w Leśniczostwie Bukowińskiém, zrobiwszy dwie mile drogi. Miejsca które zamierzyliśmy widziéć, były przed nami jeszcze o mil trzy i więcéj. Musielibyśmy nocować w górach, pod gołém niebem, na jakiéj polanie. Jakkolwiek nie mieliśmy wstrętu od podobnego noclegu, rozważyliśmy jednak, że polany jeszcze niepokoszone, konie nasze niemiałyby żywności, a przytém nie byliśmy zabespieczeni przeciwko nocnemu chłodowi, przeto woleliśmy przepędzie noc w leśniczostwie.
Leśniczy, znany moim towarzyszom, uprzejmy, ludzki, nietylko że piérwszy podał nam tę myśl, ale ofiarował się być naszym przewodnikiem, jako najświadomszy tych miejsc przez swój urząd i kilkoletni tu pobyt.
Wszakże i tak dzisiejszy wieczór nie był dla mnie stracony. Leśniczowstwo leży na samym już wchodzie do Tatrów najwyższych, na miejscu bardzo wyniosłém, wesołém i piękném. Pogoda ustalająca się spędziła z niebios i gór do najmniejszéj chmurki; pełny księżyc świecił całym blaskiem; Tatry stały tuż przedemną, w takiéj bliskości, w jakiéj nie widziałem ich jeszcze dotąd. Niedaleko szumiała Białka w głębokiéj dolinie: jedném słowem wieczór ten przeszedł mi jak najmiléj, dopóki sen nie nadszedł.
Ze wschodem słońca ruszyliśmy daléj drogą wygodną, przestronną, urządzoną i utrzymywaną kosztem właściciela tych okolic P. Homolacza, która się poczyna od Nowegotargu a przechodzi przez wsie Biały Dunajec, Poronin, Leśniczostwo Bukowińskie aż do Morskiego Oka. Droga ta jest utrzymana jak tylko być może najlepiéj tam, gdzie jedna ulewa rozburza najmocniejsze kamienne dzieła.
Śliczny poranek spełnił przypowiednie wczorajszego wieczora. Pogoda na cały dzień pewna. Olbrzymia gromada nagich szczytów, wydawała się jak skąpana w świetle i świeżości; tylko groźniejsze od innych lodowce błyszczały wiecznym śniegiem.
Kto choć raz w życiu nie oddychał górskiém a polskiém powietrzem; kto go nie skosztował z przyprawą świeżości porannej; ten nigdy nie pojmie téj tajemniczéj, błogosławionéj władzy, jaką góry wywierają na wszystkie zmysły, czucia, na całą istotę człowieka: zdaje się że przyroda rozkochana we wdziękach Boga, weselsza tutaj niż gdzieindziéj, swobodniejsza, udziela swojego szczęścia każdemu co na równi z nią Boga czuć potrafi.
Jechałem w ciągłém zachwyceniu. Las świerkowy ciągle prawie towarzyszył naszéj drodze. Niekiedy uchylał się a wówczas powitała nas z boku jakaś roskoszna dolina, jakaś góra naga w swojéj wysokości od stóp aż do szczytu; czasem błysnęła Białka grająca wiecznym szumem, głuchym jak z przepaści. Tak minęliśmy Niebieską dolinę, polany: Głudową i Klinkówkę. Droga wciąż prawie spuszczała się ku dołowi. Na raz ujrzeliśmy się na Polanie zwanéj Łysa, przy brzegu Białki, u stóp Wołoszyna. Do koła jeżyły się Tatry, w niższéj połowie świerkami ocienione, wyżéj ciemne plączącém się kozodrzewiem, a jeszcze wyżéj nagie. Wstąpiłem tam do gmachu, do którego przez sen oddalenia tak długo tęskniłem!
Nagi Wołoszyn, zaledwo nędzną murawą i mchem przystrojony, z głową przypruszoną śniegiem, stał tu jak odźwierny.
Pojrzałem do koła! Setne wąwozy rozbiegały się w różnych kierunkach, pomiędzy góry rozmaitego składu, rozmaitéj postawy i wysokości; z każdego wybiegał potok i zapraszał do siebie; obiecywał przewodniczyć do tajemnic, których świadomość on sam tylko posiada. Ale lat potrzeba, żeby wszystko obejrzeć w tobie, olbrzymi grodzie przez samego Twórcę zbudowany! i poświęciłbym lata, przebłąkałbym lata śród ciebie, gdyby to od mojéj woli zależało!
Od Łyséj polany droga zwracała się nieznacznie ku zachodowi, wciąż nad Białką, wciąż po pod skałami i lasami, gdzie jeszcze przed kilką laty było gniazdo zbójców. Przeszliśmy dolinę i potok Wołoszyn, który jest jednym z wód zwanych Cieplicami, że w czasie najtęższéj zimy nie zamarza. Około godziny dziesiątéj zatrzymaliśmy się dla posiłku. — Kto się wybiéra w góry, nie powinien zaniedbywać dobrego zapasu żywności; trudno sobie wyobrazić jak powietrze górskie i woda górska trawią dzielnie i budzą łaknienie. Miejsce gdzieśmy popasali, była to mała równinka; za Białką na uboczu góry leżała polana Białowoda; na południe szła droga ku Morskiemu Oku; od zachodu mieliśmy dolinę Rostok z potokiem tegoż nazwiska, który wypływa z Pięciu-stawów i wpada do Białki, tuż przy naszych nogach; on właśnie miał nas prowadzić do swoich źródeł. Żadnéj drogi w to miejsce; dolina wąska i głęboka na kilkaset sążni, jéj boki spadziste aż do samego potoku, łoże podnoszące się za każdym krokiem; ścieżka, z początku zwłaszcza, nadzwyczajnie przykra, bo aniśmy postrzegli że się znajdujemy na wysokości na jakiéj dotąd nie byłem, przy granicy już która dzieli państwo świérków od państwa kozodrzewi, w strefie wiecznych zjawisk najokropniejszéj burzy letniéj i zimowéj. Około pół godziny drapaliśmy się pod górę wydającą się pagórkiem kilkunastu kroków przy ogromie mas dokoła siedzących; cała jéj powierzchnia nasterczona kamieniami, okryta grubą mchów powłoką, która żywi gęste krzewy borówek, najpiękniejszych truskawek i poziomek; między szczelinami kamieni przyjmowały się jeszcze gęsto świérki. Z nagiego grzbietu, na któryśmy wyszli, pokazano nam w niezmiernéj wysokości dwie dzikie kozy; gołemu oku wydawały się one na tle nagich głazów jak dwie czerwonawe plamki, dopiéro przy pomocy perspektywy rozpoznaliśmy że się jedna pasła, a druga leżała. Nasz przewodnik z tego powodu opowiadał nam polowanie na to źwiérzę; w tém np. miejscu któreśmy przed oczyma mieli, strzelcy rozstawiają się po wiadomych sobie przesmykach, u podnóża góry lub na jéj uboczu, jeden idzie grzbietami i spuszcza ciągle kamienie; kamień niezatrzymany niczém dla nadzwyczajnéj gór spadzistości stacza się aż do dołu i płoszy kozy; tak spłoszone uciekają i trafiają na strzelców. Patrząc na te góry ledwo wierzyć można, żeby je kiedykolwiek ludzka stopa dotknęła, strzelcy jednak biegają po nich jak po równinie, a to może dać wyobrażenie o nadzwyczajnéj odwadze i zręczności gorali.
Jest jeszcze inny rodzaj polowania na kozy, pojedyńczo. Strzelec zaopatrzony w żywność na dni kilka, udaje się w góry, upatruje stanowisko, zazwyczaj w jakiémś miejscu niedostępném, przyczaja się w skałach i czeka źwierzyny. Wiadomy miejsc i obyczajów źwierza, najczęściéj prędko go ujrzy. Zdarza się że upragniona zdobycz gdzieś tam w przepaści pod jego nogami, wtedy kładzie się na kamieniu połową ciała wychylony nad przepaść, i w téj postawie daje ognia do kozy. Do takich strzałów kul tylko używają.
Najprzykrzejsze a nawet niebespieczne położenie takiego strzelca, kiedy go w podobném miejscu mgła zaskoczy; a mgły zwłaszcza na Krywaniu są tak gęste, że człowiek śród niéj nóg własnych widziéć niemoże, i trwają czasem kilkadziesiąt godzin. Wtedy to przydaje się zapas żywności, bo nie pozostaje tylko siedzieć w miejscu i czekać aż się mgła usunie.
Odpocząwszy spuściliśmy się znowu z góry ku wodom Rostoka, i już odtąd wciąż pilnowaliśmy się jego tysiącznych wodospadów, podnosząc się coraz wyżéj. Drogę tu mieliśmy cokolwiek wygodniejszą, chociaż głazy i drzewa postrącane od wichrów, deszczów i lawin, toż głębokie łoża potoków, suche dzisiaj i zawalone niezmiernemi głazami, ale za piérwszą ulewą pełne i groźne jak potop, stawiały nam częste przeszkody. Za to kilkaset-sążniowe ściany skaliste, obwieszane drzewem a często kozami, liczne wody snujące się przez całą ich wysokość, opoki oblane wilgocią, błyszczące jak kryształ, i tysiąc innych obrazów co krok rozmaitych, porywających samą swoją dzikością, śladami zniszczenia, wynagradzały nam wszelkie trudy.
Z miejsca gdzieśmy wkraczali do strefy już kozodrzewia, ujrzeliśmy nakoniec Siklawą wodę; jest to wodospad utworzony przez Rostok, a zdumiewający swoją wysokością i gwałtownością. Byliśmy od niego więcéj jeszcze jak o godzinę drogi, a już nas głuchy jego szum doleciał i rwał oczy długi, kipiący bałwan, biały jak śnieg. Im więcéj zbliżaliśmy się, tém szybcéj chęci nasze leciały naprzód, ale nie nogi, bo przeprawa tém trudniejsza. Przeszliśmy po głazach huczący i zapieniony Rostok, aby odtąd iść prawym jego brzegiem; przedarliśmy się przez gęstwy kozodrzewia, odpoczywając po każdych kilkudziesięciu krokach, tak przykro wciąż droga szła pod górę; już sądziemy być u kresu, złudzenie! do spodu Siklawéj wody niepodobna dostąpić, bo brzegi Rostoka utworzone tam ze szczerych prostopadłych opok; musiemy piąć się wyżéj. Krótka w prawdzie przeprawa, ale podobnie nużącéj niemieliśmy dotąd, bo po uboczach to skalistych to omszonych, a zawsze mokrych i śliskich od wilgoci. Przebyliśmy wreszcie wszystko, dościgliśmy śniegu wiekującego w cieniach skały jednolitéj z opokami, po których przewala się Siklawa woda, i zgrzani, wpółomdleni padliśmy nań dla ochłodzenia się. O sto może kroków od nas przewalał się, grzmiał wodospad i rosił nas swojemi mgłami. Przekrojony od sterczącéj na wierzchu opoki, rzuca się on prostopadle dwóma pasmami kilkunasto-łokciowéj szerokości; jedno z nich w połowie spadu trafia na skałę wystającą, uderza w jéj wyżłobienie i wytryskując z niego fontanną, z tymże pędem leci dalej; a rzut wody tak jest gwałtowny, że spadający z nią kamień w to wyżłobienie, wylatuje z niego jak piłka na kilkanaście łokci w górę. Od spodu do wierzchu wodospadu można liczyć przynajmniéj 50 sążni. Lecąca woda połamana, pokłębiona, wrząca, zdaje się być tylko pianą i brylantami. Rodzi się z niéj wieczny deszczyk i zléwa pobliższe miejsca. W niektórych położeniach słońca zachwycający widok mają tu tworzyć liczne tęcze; nam, będącym około godziny drugiéj z południa, nie zdarzyło się cóś podobnego widzieć. Dziwniejsze jeszcze zjawisko ma wydawać zima. Ma to być przysionek z lodu otaczający Siklawą wodę. Niepodobna, jak mi mówili strzelcy przewodnicy, wyobrazić sobie ogromu téj budowy, śmiałości tych kolumn i sklepień, piękności ozdób z lodu rozsianych pod tysiącznemi kszałtami; i zapewno że takie dzieło mgły niedojrzanéj prawie, musi być nadzwyczajne.
Czas naglił; dziś jeszcze mieliśmy być przy morskiém oku. Musiałem gwałt zadać oczom i upojonym czuciom, i pożegnać wodospad. Pięcio-stawy były teraz celem naszéj podróży. Ta sama woda przewodniczyła mi i daléj, drogą równie trudzącą po głazach i siatce kozodrzewia. Sto-kilkadziesiąt sążni przestrzeni pochyłéj, a raczéj ubocza i to przykrego, po którém śród zwaliska głazów szumi i huczy potok, także wodospad ale nieco wolniejszy i węższy jak Siklawa woda, postawiły mię w okolicy, jakiéj nic podobnego oczy moje dotąd nie widziały, a nawet wyobraźnia nigdy mi nie przedstawiła. Znalazłem się śród pustyni skał, w całém znaczeniu tego wyrazu. Wyliczyć mógłbym przedmioty, które zapełniały ten przestwór mil kilku: pięć jeziór, — nad jedném z nich stałem; gdzie niegdzie nad wodą zarośle kozodrzewin, kępa darniny, plamka mchu, kilka żółtych kwiatków jaskru, pliszka niby zabłąkana, zresztą Pan téj całéj dziedziny, kamień. Gdybym jednak był olbrzymem i chciał pustelnicze życie prowadzić, obrałbym bez wahania się to miejsce na moją pieczarę, tyle znalazłem w niém uroku przy najdzikszéj samotności.
Łańcuch gór podniebnych, gładkich, nagich, bez kosmyka trawy, w ogromne koło zamknięte zatoczony, jak kocieł; dno jego we trzy piętra: najniższe zalane okrągłém jeziorem z którego wypływa potok tworzący Siklawą wodę; brzegi jeziora uzielenione gdzie niegdzie kozodrzewiem i trawą; po lewéj ręce, patrząc w południe dwa mniejsze jeziorka, jedno za drugiém, po prawéj trzecie także niewielkie, ale na podniesieniu już znaczniejszém, a czwarte jeszcze wyższe, wszystkie zaś związane wąskiemi strumykami ze środkowém najobszerniejszém; kamienny samotny szałas nad jeziorem najwyższém, cisza grobowa tego olbrzymiego ustronia; echo Siklawéj wody krążące nieprzerwanym szumem po szczytach zamykających dolinę, oto kilka rysów głównych tego miejsca.
Upał i czystość wody do niewypowiedzenia zachęciły mię do kąpieli w jeziorze nad którém znalazłem się, chciałem téż niby ochrzcić się jako przypuszczony już do tajemnic Tatrów; kąpiel moja bardzo krótko trwała, dla nadzwyczajnie zimnéj wody.
Rozpatrzywszy się w okolicy Pięciu-stawów, bo na ich obejście nie mieliśmy czasu, i zjadłszy obiad, ruszyliśmy ku Morskiemu oku. Była czwarta z południa. Kierunek nasz był na wschód. Najbliższe przejście mieliśmy przez górę Mnich zwaną, u jéj to podnóża na stronie przeciwnéj leży Morskie oko; ale podobna przeprawa nie była dla nas wszystkich: samo wejrzenie na owe skały nagie, prostopadłe, już nie jednemu z nas odejmowało ochotę doświadczyć siły swojéj głowy i zręczności nóg, postanowiliśmy więc okrążyć ten szczyt i to wyboczenie nie było bez trudu i niebespieczeństw.
Z początku, doliną Pięciu-stawów, szło nam jako tako: nie było tam innych zawad jak ogromne kotliny, zawalone kamieniami, które niegdyś były niezawodnie jeziorami jak dziś Pięcio-stawy, ale w téj chwili zupełnie są bezwodne, dopiéro stanąwszy na uboczu gór wiszących nad Rostokiem, poznaliśmy co to jest przeprawa przez podobne góry i zawrót głowy. Można to sobie wyobrazić jakokolwiek, przedstawiwszy górę tak wysoką, że dolina Rostok długa przynajmniéj półtory mili, zdawała się niemieć jak kilkaset sążni, a przytém gładką prostopadłą niemal i ściéżkę równoległą do dna przepaści, po śliskich trawach, zaledwie poznaczoną śladami kóz i strzelców. Dla mnie była to chwila przypomnienia sobie roskoszy niebespieczeństw. Jest-to jedno z tych miejsc, które mniéj śmieli przebywają tym sposobem, że im zawiązują oczy i postępują prowadzeni przez dwóch gorali, z których jeden idzie przodem a drugi z tyłu.
Co do mnie, mogę pochlubić się, że sami gorale oddawali sprawiedliwość śmiałości i zręczności jakie okazywałem w téj przeprawie. Byłem zawsze na przodzie i w znaczném oddaleniu od reszty towarzystwa. Ileż razy chcąc wypocząć, nie mogłem inaczéj tylko oparłszy się o górę któréj bokiem szedłem — takiéj prostopadłości są te ściany, a w tedy pod nogami miałem przepaść, nad którą podemną tylko orły krążyły.
Po takiéj przeprawie dościgliśmy wreszcie grzbietu Swistowéj góry. Z téj wysokości, w ogromnéj pod nami głębi, dójrzeliśmy Morskie oko; wtedy poznaliśmy jak znacznie wyżéj leżą Pięcio-stawy.
Około 6-téj stanęliśmy nad Morskiém okiem.
To miejsce, dla jego przystępności z powodu wygodnéj drogi, (nie téj którą myśmy wzięli) jest jedném z tych miejsc w Tatrach, które wielu bardzo zwiedza, podziwia, a nie jeden opisuje. Morskie oko nie zrobiło na mnie wrażenia jakiego się spodziéwałem, niezawodnie dla tego żem już widział Pięcio-stawy. Mimo to zasługuje na to co o niém mówią. Ma swoją piękność niepospolitą, a sobie tylko właściwą. Jest to wielka masa wody zamknięta w jeziorze okrągłém, którego powierzchnia zajmuje 70 morgów; brzegów tak rozległych, że człowieka stojącego na brzegu przeciwnym dójrzéć niemożna, a czemu na piérwszy rzut oka trudno uwierzyć, tak mniejszém wydaje się z powodu olbrzymich wysokości które je dokoła otaczają. I my byliśmy ofiarą tego złudzenia, ale dwie próby sprostowały nasz sąd o niém. W nadziei że się prędko dostaniemy do brzegu przeciwnego, usiedliśmy na stojący tam statek (rodzaj promu) i w pięć wioseł silnie pędziliśmy; w półgodziny pokazało się z oddalenia brzegów, żeśmy jeszcze w połowie nie byli; późniéj strzelaliśmy kulami, ale te przy wszystkich swoich podskokach, nie dosięgały nigdy ani połowy jeziora.
Głębia Morskiego oka jest niezmierzona. Może nie jest bez zasady to twierdzenie, że jezioro to łączy się z morzem, że woda jego z morza przychodzi; bądź co bądź, głębokość jeziora w pewnéj odległości od brzegów dotąd nie jest docieczona.
Na środku Morskiego oka jest wir wielki.
Ryby dają się tu widziéć, a czasem nieznanego rodzaju. Powiadał mi człowiek wiarogodny i miał na to świadków, że w roku zeszłym ukazała się im niedaleko brzegu ryba z głową nad wodę podniesioną, do kociéj podobną. Gorale także powiadają, że przed laty kilkunastu, jakaś ryba nieznana im, porywała pijące owce a szczególniéj czarne: pastérze zasadzali się ze strzelbą, dali do niéj ognia skoro się pokazała i odtąd już jéj nie widzieli.
Przezroczystość wody Morskiego oka jest rzeczywiście więcéj niż szklanna, przypomina to co wiémy o przezroczystości wody północnych stron Oceanu: na dnie kilkunasto-sążniowéj głębokości widzisz najdrobniejsze prawie przedmioty, jak za szkłem.
Dwoma głównie przedmiotami, godnemi widzenia, odznacza się okolica Morskiego oka. — Piérwszym jest jezioro zwane Czarny-Staw. Leży one we wschodniéj stronie Morskiego oka, w obrębie tychże samych szczytów nabrzeżnych, ale na podniesieniu wyższém mniéj więcéj o sto sążni. Jest-to jakby ustęp w skałach Morskiego oka, wodą zapełniony. Woda jego wylewa się w potoku, rodzaju wodospadu, i spływa do Morskiego Oka.
Od południa znowu stoi góra skalista Mnich zwana. Ma ona w saméj rzeczy podobieństwo siedzącego Zakonnika z odrzuconym kapturem; a dłuższe wpatrzenie się, daje dokładnie rozpoznać twarz, brodę i inne części ludzkiéj postawy.
Nie wiele wód zewnętrznych zasila Morskie Oko. Oprócz wodospadu z Czarnego-Stawu i potoku który się spuszcza po przepaścistéj skale ze strony zachodniéj, innych wód nie dostrzegłem: zdaje się że główny zapas wody tego jeziora na dnie jego być musi, gdyż odchód wody tworzącéj Białkę, każe się domyślać obfitego jéj przypływu.
Zajmującym także szczegółem tego miejsca, jest echo, zwłaszcza echo wystrzału z ręcznéj broni. Trwa ono minut kilka jak grzmot największy, obchodzi dokoła jezioro, i w chwili kiedy głuchnie w jednym punkcie, odzywa się w drugim z tém większą siłą.
Gasnący dzień nakazywał pożegnać roskoszną tę okolicę. Słoneczna łuna błąkała się jeszcze po szczytach nadbrzeżnych, ale w dolinie Morskiego oka zmrok już szarzał. Strzeliliśmy kilka razy na odjezdném i pożegnawszy się przez echo z okolicznemi górami, wsiedliśmy na konie czekające nas przy Morskiem oku i wróciliśmy do Leśniczowstwa tą samą drogą, która nas aż do Rostoku przyprowadziła.
Taka podróż niemoże zaspokoić, rozdrażni tylko, przez pół odsłoni wdzięki gór; pragnąłem ją powtórzyć, inaczéj się stało; musiałem przestać na 13 Sierpnia.
Jeszcze w Maju puszczałem się był na zwiedzenie doliny Kościeliskiéj. Zdawało się, że w tém przynajmniéj miejscu, jako leżącém śród gór niższych i dostępniejszych, będę mógł złagodzić niecierpliwość dostania się do wnętrza Tatrów; ale mój zamiar niemiał powodzenia — śnieg, dészcz i mgła witały mię naprzemian w Kościelisku: zaledwo wyniosłem z owego czasu pamiątkę niższéj części doliny i kilku szczytów błyskających naprzemian między chmurami. A témczasem to miejsce uchodzi za jedno z najuroczniejszych w Tatrach, na co i ja się zgodziłem o ile z piérwszego i krótkiego rzutu oka osądzić mogłem: postanowiłem przeto zrobić powtórną wyprawę.
Droga z Nowegotargu do Kościeliska idzie przez wsie: Szaflary, Biały Dunajec, Poronin, Zakopane, zawsze po nad wodą Białego Dunajca; późniéj rzuca się pod same góry w bujne świerkowe lasy, i styka się z rzeką Czarnym Dunajcem przy samym jéj wypływie z Kościeliskiéj doliny. Droga ta trzechmilowa z górą, ubarwiona jest miłą rozmaitością, szczególniéj od Poronina. Dunajec szumiał nam wciąż po ogromnych płytach co mu dno uścielały; góry po obu stronach i łąki rozdołu, którym droga idzie, jaśniały świéżą zielonością jakby śród wiosny; po lasach gwizdała wilga i drozd uczył się pieśni słowika, jedném słowem przebyliśmy tę drogę bez najmniejszéj nudy. Naraz gościniec zbiegł na odkrytą dolinę i skręcił się ku południowi, — pojrzałem przed siebie, na tę i na tę stronę pasma wysokich gór świérkami okrytych, tylko w jedném miejscu przerwa aż do dna doliny na kilka sążni széroka, po jednéj i po drugiej stronie dwie ogromne skały jak dwie kolumny w bramie, a z pomiędzy nich Czarny Dunajec wypadał — to wjazd na Kościeliską dolinę! Minąwszy spomnioną bramę, ujrzeliśmy się na roskosznéj płaskiéj dolinie, owalnego kształtu; pokrywał ją kobierzec najświeższéj darni, ocieniały dokoła góry i lasy ozdobne takim wdziękiem, że się zdawały być ulubieńszém nad inne dziełem przyrody: po prawéj ręce szumiał pod górami Dunajec; gdzie niegdzie z pomiędzy gór lesistych wytykały nagie szczyty, jak wieże nad okazałym grodem; droga wyprostowana, wysadzona drzewami szła środkiem płaszczyzny i niknęła w wąwozie który się zamykał dalekiemi górami — ta mała dolina, to przysionek Kościeliska! Gdzie ona zwęża się tam się zaczyna właściwa dolina Kościeliska. Hamernia i budowy należące do niéj zapełniają początek doliny. Jest tu także oprócz wygodnéj murowanéj oberży, kilka domków, które gościnny tego miejsca właściciel, zmarły przed laty kilką, Homolacz, przeznaczył jedynie dla ciekawych podróżujących.
Wieczorem 21 Sierpnia przyjechaliśmy do Kościeliska, dla tego zwiédzanie jego rozpoczęliśmy dopiéro nazajutrz. Nim przystąpię do ważniejszych szczegółów, powinienem dać wyobrażenie całéj doliny. Długość jéj ma wysokości półtory mili; dno tak wąskie, zwłaszcza w części najniższéj, że między potokiem który je przebiega a górami bocznemi droga zaledwo się przeciska. Góry tworzące Kościeliską dolinę są jedyne w swoim składzie, jedne z najpiękniejszych w rodzinie Tatrów. Pomiędzy niemi, po lewéj ręce idąc w głąb doliny, są: Gewoszt, który oddziela Kościelisko od Zakopanego, i niższe szczyty Miętuska, Upłaz i t. d. — po prawéj Tomanawo, Turnie, Smytnia i t. d. Ormak lub Pyszna, ze śniegami na wiérzchu, zamyka półkolistemi piersiami dolinę Kościeliską od południa i odcina ją od Węgier. Z resztą każdy tu szczyt najmniejszy, jak i w całych Tatrach, ma swoje nazwisko, ale tych i dowiedziéć się i wyliczyć trudno. Boki gór po większéj części bardzo przykre, w niższéj strefie mają wiele rozmaitości, tu pięknym lasem porosłe, tu ze stromych skał nagich obwieszane drzewami to rosnącemi to powalonemi przez coroczne ulewy i wichry w rozmaitych położeniach; daléj usłane kozodrzewiem, a najwyżéj nagie.
Ciekawy jest początek nazwiska téj doliny. Podczas jakicheś wojen w Polsce, wojska nieprzyjacielskie zapędziły się aż w te strony. Gorale udali że się cofają przed większą liczbą i tym ruchem wprowadzili nieprzyjaciół pomiędzy góry, poczém przeciąwszy im w ciasnych miejscach odwrót, głazami i drzewami spuszczanemi ze szczytów do jednego ich znieśli. Od mnóstwa nieprzyjacielskich kości ta dolina przezwana została Kościelisko. Właściwie owa porażka miała mieć miejsce w dolinie leżącéj pod Gewontem, przy drodze z Zakopanego do Kościeliska, a zwanéj dziś Biały potok; zdają się potwierdzać tę wieść rozrzucone po niéj kości ludzkie do niezliczenia. Tę klęskę według jednéj powieści mieli ponieść Szwedzi, według innéj Tatarzy.
Nazajutrz przy pięknéj i pewnéj pogodzie, z zapasem żywności i wina, puściliśmy się na całodniową przechadzkę po dolinie.
Piérwsze stanowisko jest zaraz niedaleko Hamerni, przy źródłach Czarnego Dunajca. Jedno z nich leży na maleńkiéj płaszczyznie pod Upłazem, w kształcie okrągłego źwierciadła, spokojne takoż jak powierzchnia źwierciadła, chociaż woda jego rozléwa się na dwie strony nadzwyczaj obficie i gwałtownie. O kilkaset kroków daléj bije drugie źródło obfitsze, ciekawsze, już to przez położenie swoje, już przez podanie przywiązane do niego. Późniéj obszerniéj o niém powiém.
W południowéj ścianie Upłazu znajduje się pieczara zbójców. Aby dostać się do niéj, potrzeba okrążyć tę górę od północy, przebyć jéj grzbiet i dopiéro spuścić się cokolwiek na dół; cała ta droga idzie gęstym lasem, i tylko drzewa poznaczone siekiérą są przewodnikiem. Pieczara wykuta jest ręką ludzką, w kształcie długiego korytarza, w ścianach ma otwory zastępujące okna, wewnątrz kamienne tamy, a w samym końcu źródło. Przed laty kilką znaleziono przy tém źródle kości ludzkie, do podziwienia wielkie: według powieści goralskich, miały to być szczątki sławnego przed laty zbójcy z Węgier, Junoszyka. Przystęp do pieczary bardzo przykry i zasłoniony gęstwiną drzew: ale widok z niéj ogarnia całą dolinę i wszystkie góry południowe.
Wchodząc w głąb doliny, nad potokiem Pyszną, napotyka się ogromna skała, którą lud zowie Sową, dla jéj podobieństwa z tym ptakiem.
Jeszcze daléj masz nad szczytami lasu wyraźny ze skał zamek, opatrzony wszystkiemi prawie częściami murowanéj warowni.
Odtąd dolina zmienia postawę, rozszérza się i podnosi; góry stoją rozłożyściéj; parowy łagodniéj są wyżłobione i pokrewne gałęzie rozpuszczają po bokach. W tém już położeniu, na wysokim przedstopniu Pysznéj leży Smerczyn Staw. Obszerne to dosyć jezioro, ustronnego wdzięku. Otacza je przyroda żyjąca, ale je szpeci przystęp najeżony pniami zrąbanego lasu; sama też woda niéma czystości wód górskich a brzegi bagniste utrudniają zbliżenie się do niéj.
Całą tę drogę urozmaicają górnicze banie czyli miejsca skąd się ruda żelazna bierze, dzisiaj zaniedbane od czasu kiedy się odkryły obfitsze. Trafiliśmy także na dawne kopalnie srebra, które przed kilkanastu laty, czy więcéj, woda zalała. Piękne bardzo machiny mają się dotąd znajdować w głębiach wody.
Cokolwiek napotkaliśmy dotąd było pod pewnym względem ciekawe, zajmujące, często piękne, ale my śpieszyliśmy do uciechy wyższéj, do obejrzenia tego wszystkiego jednym rzutem oka, do skupienia tych wszystkich wrażeń w jedném uczuciu ogólném, pełném, śpieszyliśmy na szczyt Ormaku. Obejrzawszy przeto mimochodem niejeden przedmiot zajmujący, obok tego natrudziwszy się niemało i po niejednym spoczynku pod górą, dosięgliśmy nareszcie zamierzonego celu, upragnionego punktu.
Weszliśmy na Ormak w tém właśnie miejscu, gdzie się stykały podstawami swojemi dwa jego szczyty: zachodni i wschodni, a na które mówiąc, nawiasem, niemieliśmy ani chęci ani nadziei dostać się dzisiaj, lubo z pozoru nie zdawały się być bardzo wysokie. Ale my wiedzieliśmy z doświadczenia jak w górach ten pozór myli i co kosztuje czasu i trudu podobna omyłka: zaniechaliśmy tego tém chętniéj, że spomniony grzbiet góry albo siodło, jak go tu zowią, pokazywałby nam ze swojéj wysokości wszystko prawie co z większéj moglibyśmy widzieć.
Było to tylko co po południu. Powietrze było jasne, spokojne, skwarne; pragnienie dokuczało, ale przedewszystkiém musieliśmy pokrzepić ciało wypoczynkiem, korzystaliśmy z téj konieczności i przez ten czas obejrzeliśmy ogół okolicy.
Niepospolity to punkt gdzieśmy się znajdowali. W tém właśnie miejscu przechodzi graniczna linia między Galicyą a Węgrami. Kilka kroków, bo tak jest wąska płaszczyzna tego grzbietu, rozdzielają dwa narody, dwa klimata. Od północy dolina Kościeliska, urocza rozmaitością i całym wdziękiem wiosennéj prawie świeżości; od południa takoż dolina do Węgier już należąca, téj saméj prawie długości, tegoż samego kształtu prawie, ale bez tych rozmaitości któremi pierwsza odznacza się; ani tych skał dziwnych, ani wód obfitych, ani dolin pobocznych, raczéj jeden wąwóz długi, głęboki, jednotonnym lasem zarosły. Dolinę Kościeliską ubarwia młoda wiosna, na Węgierskiéj ślady dogorywającego lata; po piérwszéj błękitnieją, żółcieją, rumienią się najdorodniejsze, najwonniejsze kwiaty, na drugiéj zaledwie gdzie niegdzie żółty jaskier; tam porywa, oświeża oczy zieloność, jak po ciepłych wiosennych deszczach, tu zwiędła już trawa i mech płowieją. Cały widok na Galicją rozmaitszy i ma więcéj życia, na Węgry może rozleglejszy ale bardziéj pusty; tyle lasów, tyle płaszczyzny bezludnéj, przedgórza tak oddalone, że tylko rozległością swoją zastępuje inne powaby. Mimo to wszystko rozpatrywaliśmy się w nim nie bez interesu, ochłodziliśmy się wodą z węgierskiego potoku, podjedliśmy i zeszliśmy na powrót z góry.
Pod samym Ormakiem leży piękna polana z porządną bacówką. Owce właśnie zeszły z gór na południowy spoczynek do koszar. Ujrzeliśmy kilku pastérzy krzątających się około bacówki, weszliśmy do niéj aby napić się rzętycy i kupić sérów. Rzętyca tu daleko lepsza i zdrowsza niż w przedgórzach leżących z tamtéj strony Nowotarskiéj doliny, a przyczyna tego w balsamiczniejszéj paszy. Z półgodziny przepędziliśmy na rozmowie z pasterzami. Z wielu względów trzeba kochać i podziwiać tych ludzi. Co to za uroda w budowie! co za życie i zręczność w każdym ruchu! jaki rozum otwarty, jaki dowcip przytomny w rozmowie! Ogólny strój tamtejszych pasterzy jest następujący: koszula krótka, po pas tylko, usmażona w maśle, jedna na całe lato, to jest na cały czas przez który trzódy w górach się pasą, spodnie sukienne białe, ocisłe, z czerwonym szwem w nogawicach i wyszywaniem na brzuchu, z węgierska; ciżmy krótkie, przysznurowane rzemieniami do wysokości połowy łytek; szeroki pas skórzanny, za pasem z lewego boku nóż duży w pochwie skórzannéj, przez plecy torba ze szpagatu, ładnie zrobiona, w kolorowe zygzaki, z ogromnemi u wiérzchnéj części frenzlami; koszula pod szyją śpięta wielką mosiężną śpinką, czasem w kształcie medalu, czasem obrazka z licznemi łańcuszkami dosyć długiemi; rękawy koszuli sfałdowane na ramionach, a fałdy te zbiéra w kształcie guzika jakaś robótka z różnobarwnych paciorek; na głowie kapelusik z wąskiemi brzegami, okrągłym wiérzchem, obwiązany amarantową wstążką i ozdobiony zieloną gałązką jakiegokolwiek drzewa; w ręku siekiérka na długiéj lasce zwana wataszką lub ciupagą, a w ustach mosiężna fajeczka na kilkocalowym cybuszku. Wszystkie te mosiężne ozdoby jako spinki, i także mosiężne fajki, wyrabiają się we wsi Ząb-suchy, niedaleko Kościeliska.
Między innemi rzeczami gadali nam Juhasy o zbójcach. Zwykle gnieżdżą się oni na Węgrzech, a na tę stronę gór czasami tylko dochodzą. Właśnie przed kilką dniami Juhasy, którzy nam to opowiadali, mieli u siebie w odwiedzinach cztérech takich zbójców. Opisywali nam ich dosyć szczegółowo. Są oni uzbrojeni od stóp aż do głowy. Każdy z nich oprócz siekiérki, noża i pistoletów, ma jeszcze ze trzy rusznice. Juhasom nie robią wiele złego: wybiérają tylko z trzódy kilka baranów, rżną je natychmiast, pieką, najadają się, resztę zabiérają z sobą, i w końcu przymówiwszy się o séry, odchodzą spokojnie. — A gorale spokojnie ich puszczają. Z tego pokazuje się, że nie z goralami wojnę prowadzą.
Około piątéj z południa stanęliśmy z powrotem przy źródle Czarnego Dunajca, o którém już wyżéj napomknąłem. W téj chwili niém głównie się zająłem. Wybucha ono wielkiemi bałwanami, z wielkim szumem z otworu pieczary znajdującéj się u podnóża Upłazu. Naga skalista ściana, dosyć wysoka, podnosi się dokoła otworu. Jest ona gościnną Księgą dla zwiedzających dolinę Kościeliską. Miękki jéj kamień okryty jest napisami rozmaitego kształtu, rozmaitéj mowy, rozmaitéj treści; imionami i nazwiskami osób wszelkiéj płci, wieku, stanu i narodu. Jakiejkolwiek są one wagi, mnie zajmowało głównie źródło i pieczara z któréj biło. Zaostrzały moję ciekawość rozliczne o nich wieści. Jedni powiadali że zwiedzano ją z pochodniami, że po długiéj, trudnéj i chłodnéj podziemnéj wędrówce, dotarto nareszcie do ogromnéj sali, ozdobnéj kolumnami i sztukateryami z kamienia tak jasnego, że przy blasku pochodni sala świeciła niby dyamentowa; że pośrodku sali leży małe jeziorko, właściwe źródło Dunajca: odtrąciwszy przydatki o podziemnych mostkach na podziemnym Dunajcu, wierzyłem w salę i zdobiące ją stukatury. Inni utrzymywali, że tę salę wykuli górnicy, dobywający niegdyś w tém miejscu srébro; w tém podaniu nie mógłem dostrzedz poetycznéj strony. Niektórzy twierdzili, że tém podziemiem trzy dni i trzy nocy iść potrzeba aby dojść do źródła, że nawet w końcu téj wędrówki można się było obaczyć na szczycie jakiejś góry, na to-bym się nie odważył. Inni nakoniec zapewniali, że szperanie po pieczarze oburzało Ducha mającego tam swoje siedlisko, który w gniewie spuszczał na dolinę chmury i ulewę. Tém się nie trwożyłem, i postanowiłem w ciemném siedlisku Ducha rozniecić ziemskie światło. Dziś jeszcze zamierzyłem tego dopełnić. Opatrzony więc w potrzebne zapasy jako to: świéczki woskowe, zapałki chemiczne, pulares i t. p. wziąłem się natychmiast do dzieła. Zapaliłem świéczkę i wszedłem w groźny, bez przesady mówiąc, otwór. Kształt jego z początku foremny, sklepienie okrągło-wklęsłe, wysokość dorodnego człowieka; pod tym więc względem było mi wygodnie, ale niższa część ciała miała wiele do zniesienia. Woda nadzwyczajnie chłodna i gwałtowna, lubo z początku sięgała mało co wyżéj nad kolana, parła mię wciąż na powrót ku żyjącemu światu; przytém dno tak jest nierówne i śliskie, że co chwila byłem w obawie upadku i całkowitego skąpania się: w takiéj walce z pędem wody nieraz już pochyliłem się i zamoczyłem po szyję prawie. Trzymałem się jednak jak mogłem, chodziło mi najwięcéj o światło, bez którego czułem że byłoby mi źle w miejscu ciemném, nieświadomém i zalaném wodą rwącą. Mimo to, chociaż z trudem, postępowałem naprzód; szum wody coraz głuszéj rozlegał się w podziemiu; ale dotąd szedłem w prostéj linii i miałem jeszcze za towarzysza trochę blasku dziennego zaziérającego w otwór: naraz póśliznąłem się, upadłem i świéca mi zgasła. Chciałem korzystać z zapałek, na nic się nie przydały: powietrze w podziemiu nasiękłe wilgocią, a przytém wietrzyk mały, skutek zapewne nadzwyczajnego pędu wodu, zgasiły mi każdy siarniczek, że w końcu nie pozostawało mi jak wycofać się. Zapaliwszy na nowo świécę przed otworem, puściłem się weń powtóre, ostrożniejszy już i pewniejszy drogi, bom ją dwa razy przeszedł i poznał. Prędko dosiągłem kresu poprzedniéj wyprawy, świécę zasłaniałem jak mogłem, wszakże jéj światło coraz bardziéj mdlało. W zakręcie podziemia straciłem z oczu jego otwór, grube ciemności otoczyły mię dokoła; bałwany wody za każdym krokiem silniéj uderzały i huczały głośniéj; stanąłem na chwilę: huk podziemny, daleki, mocniejszy od szumu tłukącéj mię po nogach fali, mieszanina tysiąca najsprzeczniejszych tonów, muzyka dzika, przeraźliwa, jakiéj nic podobnego w życiu mojém nie słyszałem; niby echo oddalonego piekła, ogłuszyły mię na prawdę. Mimowolnie uległem groźnemu wrażeniu, zdało mi się w téj chwili że się otwierają tajniki ciemnego duchowego świata, że postacie jego nieżywe zaczną przesuwać się przed okiem jak poczęły już przelatywać po myślach; spodziewałem się co chwila że trup jakiś przepłynie koło mnie na falach, że jakiś potwór nieznajomy dotąd światu objawi mi się przy konającym blasku mojéj świéczki: uwierzyłem na chwilę w nietykalność miejsc podobnych i tajemnic podań ludowych; szedłem jednak — wkrótce pęd wody wolnieje — trafiam nogą na tram kilkołokciowy, przyglądam się mu, obrobiony widocznie ręką ludzką, co on tu robił? tego nie potrafię wytłómaczyć. Opiérając się ręką o ścianę, trafiłem na wyżłobienie i znalazłem w niém kawałki szkła potłuczonego — musiał tu więc być człowiek — i oto ujrzałem się w próżnéj przestrzeni, mającéj obwodu kilkanaście kroków, ale ze sklepieniem tak niskiém, że ledwie wyprostować się mogłem. Główny nurt szedł bokiem tego ustępu, woda zaś pokrywająca jego dno była spokojna i płytsza: zboczyłem kilka kroków, wylazłem na kamień aby zdrętwiałe od chłodu nogi przyszły cokolwiek do siebie. Ale świéca moja coraz widoczniéj groziła zgaśnieniem. Niezważając na to powracam znowu na dawną drogę, pomykam się do kurytarza zkąd bije nurt najmocniejszy, w tém dmuch niespodziéwanego wiatru gasi mi powtórnie światło. Jedna była droga dla mnie, ta którą przyszedłem; łatwo więc, chociaż omackiem, trafiłem na nią trzymając się przytém fali najgwałtowniejszéj i wróciłem na świat z przedsięwzięciem ponowienia wyprawy.
Tą razą puściłem się z latarnią. Wrażenie podziemnéj zgrozy słabiéj już na mnie działało. Większa świéca, dobrze szkłem osłoniona, pomogła mi jaśniéj widziéć podziemie. Rozpatrywałem dłużéj jaskinię w któréj wczoraj odpoczywałem; było to proste dzieło przyrody, ozdobione tylko kroplami zgęstniałéj wilgoci. Posunąłem się daléj. Z początku zdawało mi się że jaskinia rozgałęzia się w kilka uliczek; obejrzałem każdą, niektóre niemiały długości jak kilka łokci, inne obiegały tylko jako głaz i łączyły się z głównym przechodem; po tym jednym obiecywałem sobie piękne odkrycia, cieszyłem się naprzód radością któréj doznam stanąwszy w owéj sali, która w podobném miejscu musiałaby przedstawiać coś osobliwego; ale sklepienie wycięte pod kątem, coraz się bardziéj zniżało i zwężało; chyliłem się dopóki tylko mogłem, przysiadałem, mimo to poznałem wkrótce że daléj nikt by posunąć się nie potrafił. Woda wybuchała wprawdzie z równą obfitością jak gwałtownością, ale już tylko ze szczeliny i to tak ciasnéj, żeby się przez nią żaden człowiek nie przecisnął, choćby miał odwagę pod wodą nurkować.
Tu zakończyłem podziemną moją podróż i zaspokoiłem ciekawość. Jakkolwiek nie trafiłem w niéj na przedmioty nadzwyczajne, chcę jednak wierzyć że śmielszy, czy wytrwalszy, czy szczęśliwszy odemnie potrafi głębiéj się zapuścić i odkryć te dziwa o których podanie zapewnia. Co do mnie, z tego com dokonał i z chwili przepędzonéj w podziemiu źródła, pozostały tak żywe, tak miłe spomnienia, że jeszcze chętniebym powtórzył tę wyprawę, i mam nadzieję żebym wrócił nie bez zdobyczy, jeżeli nie dla oka, to dla uczuć i myśli. W niezwyczajnych tylko położeniach budzi się wnętrzne życie człowieka.
Słońce spuszcza się z południa; niebo w pół wypogodzone. Przejrzysta śrężoga obwiewa dolinę lekką zasłoną. Wierzchołek Babiéj góry dymi, jak przygasły Wulkan, słupem obłoków rozpływających się nad jéj czołem, jak pióra bujnéj kity. Powódź chmur, waląc się od zachodu, pnie się jak do szturmu po niższych stopniach Tatrów ku najwyższym szczytom; jedne znikają w białawych olbrzymich kłębach, inne, zalane na chwilę, wybijają się na wiérzch; podarte chmury spływają po nagich bokach olbrzymiéj skalistéj twierdzy, ale nadchodzą nowe posiłki, szczyty zwycięskie przed chwilą, toną w nawale następnéj. Wkrótce chmurna chorągiew nawałnicy powionęła rozwinięta na najwyższych wieżach grodu niezmiernego; wszystkie jego szczyty zniknęły w powodzi obłoków, a tryumfująca niepogoda zaległa jak obozem cały plac boju, i na najniższych lasach rozbiła swoje namioty. Podtenczas cała dolina przypatruje się obliczem pokoju całéj téj walce; blask żadnego strzału nie razi jéj spojrzenia, żaden grzmot strzału nie dochodzi jéj słuchu, chyba cień przelotnéj chmurki przemknął się kiedy niekiedy po jéj oświetlonéj płaszczyznie; i owszem, przy tém ciemnem tle dalekiéj burzy, żywiéj jaśnieje zieleń polan i złoto pól dojrzałém już zbożem okrytych. Z resztą wszystko spokojne, bespieczne; prostym gościńcem snują się grupy pracujących, roją się niémi zagrody wiejskie, ożywione niémi pola. Ale nad wszelki urok tego obrazu, najuroczniejszy jest widok wód doliny. Nic nie zdoła wyobrazić tego blasku co odznaczał Białkę w namiętnym jéj pędzie[1] ku Dunajcowi, przez ciągłą pochyłość więcéj niż milową i z pod zasłon śrężogi srebrem jéj strzelał.
O! jak ja wam zazdroszczę w téj chwili góry, lasy, co z wyżyn waszych patrzycie zawsze na tę krainę; wam żadne jéj zjawisko nie jest stracone. O! jak pragnę niemal zamienić się w cokolwiek równie jak wy trwałe, byle mi pozostawiono to czucie które mię dzisiaj ożywia, to szczęście którego w téj chwili doznaję.
Zazdrościłem drzewom, skałom, a dla gruzów Czorsztyna powziąłem tém większe uszanowanie; z uwielbieniem myślałem o jego piérwszych założycielach. W natchnieniu wyższém musiał być ów człowiek, co piérwszy odgadł to miejsce i piérwszy na tych skałach zakreślił posadę Czorsztyna; wzniosła musiała być dusza, co tu pierwsza zamieszkała! Czemuż tego o społczesnych powiedziéć niemogę? A niemogę, kiedy pojrzawszy dokoła siebie, widzę jakby na urągowisko przeszłości tego miejsca, rozsadzone po gruzach niedźwiedzie z drzewa. Ma to być pomysł dzisiejszego ich właściciela.
Niedźwiedzie drewniane Czorsztyńskiego zamczyska zatrzymały moją myśl na Szlachcie Sandeckiéj. Nie mogę jéj pominąć w milczeniu. Stanowi ona ważną część ludności miejscowéj, nie tyle przez swoją ilość co przez jakość; nic o niéj nie powiedziéć, byłoby to zostawić w obrazie miejsce niezamalowane. Zasługuje ona na wzmiankę tém bardziéj, że ma w rzeczy saméj niektóre cechy sobie tylko właściwe a odróżniające ją od Szlachty innych obwodów galicyjskich, stanowi wybitny odcień w całości zwanéj Szlachtą. Rys ten nie będzie może najpowabniejszy, ale jest konieczny.
Nie cenię lekko, nie sądzę lekko naszych braci, nie uważam ich za gorszych między innemi, nie podzielam tonu w jakim ucywilizowańsza niby Szlachta galicyjska przemawia o Szlachcie Sandeckiéj. Szlachta Sandecka ma swoją słabą stronę, bo jest Szlachtą, ale téż ma i dobrą stronę, która jéj daje miejsce niepoślednie w ciele Szlachty. W ogóle swoim są to ludzie prostsi, szczersi, uprzejmiejsi, uczynniejsi jak ogół reszty szlachty galicyjskiéj. Ja sam doznałem śród nich co tylko staropolska gościnność może okazać dobrego. Pod tym względem ma wielką zaletę, dochowała podobieństwa z ludem prostym, nie zerwała z duchem słowiańskim przodków. Stosuję to do Szlachty uboższéj, do właścicieli mniejszych, nie tytułowanych; arystokracyę szlachecką znam tylko ze słuchu, ze słuchu który mię nie pędził do bliższego jéj poznania, choćbym nawet miał siłę przedrzéć się aż do jéj sfery, nie probowałem tego; zapewniają mię tylko, że ta odróśl Szlachty jest mniéj bujna w Sandeckiém, jako na reszcie łanu Galicyi i Lodomeryi, jest-to jedna z korzyści niepłodności Ziemi Sandeckiéj, czego można jéj powinszować. Będę więc mówił o Szlachcie bliższéj chłopów dobrą i złą stroną, ponieważ to przypada do ram mojego obrazu.
Szlachta Sandecka ma dosyć ognia męskiego, jest przytém wprawdzie wiele rubaszności, wiele szorstkości, ale to świadczy o pewném jéj zbliżeniu się do prostoty ludu.
Szlachta Sandecka powszechnie prawie umie po niemiecku — z konieczności — dla tego nie robi co może robić, to jest bardzo mało pisze a jeszcze może mniéj czyta. I tego niémam jéj za złe, raz że przez to mniéj się odróżnia od prostych górali, a potém że jeżeli nie uczy się tego coby warto było umieć, to znowu nie wie o wielu rzeczach które lepiéj nie wiedziéć. Stąd idzie, że niełatwo tu napotkasz rozdrażnienie nerwów w skutek lektury francuzkiéj; stąd można widziéć niekiedy podczas wesołych zebrań, w razie kiedy się głowy rozegrzeją i spór dojdzie do walki ręcznéj, kobiety na placu walki nie ustępujące w męstwie mężczyznom, bez względu na niebezpieczeństwo czépków. Jest-to zapewne niedogodność wynikająca z obyczajów niezłagodzonych romansami, jest-to może nawet nieładne, ale ja przynajmniéj, wolę to, znajduję mniéj nieładném, mniéj szkodliwém w swoich skutkach, pomimo sińców i zadraśnień, jak owo ugłaskanie naszych Pań przepuszczonych przez ujeżdżalnię romansów i czułych poezyi.
Wypadki, o których spomniałem, są rzadkie, a możeby nigdy miejsca niemiały, gdyby nie sąsiedztwo z Węgrami. Wielką pokusą dla Szlachty Sandeckiéj jest bliskość Węgier, a następnie obfitość wina i to małym kosztem. Co najgorsza, że to daje niektórym powód utrzymywać, jakoby Szlachta Sandecka więcéj piła niż inna Szlachta. Mniemanie to mam za przesadzone; widziałem ja szlachtę nie Sandecką tak pijącą, że i Sandecka na więcéj-by się nie zdobyła.
Wszystko to uszłoby za mniejsze grzéchy w oczach ludzi wyrozumiałych, dałoby się złagodzić to tém to owém, gdyby Szlachta Sandecka pilnowała się drogi ojców dobréj, w rzeczach główniejszych dla człowieka, gdyby okazywała się więcéj braterską w pożyciu z bliższemi siebie, w swojéj sferze wiejskiéj; gdyby mocniéj usiłowała otrzymać w tém kółku ton jedności, zgody, obyczajów prostych ale czystych, właściwszych człowiekowi jak źwiérzęciu, miłości rozléwającéj się raczéj na zewnątrz, jak ściągającéj wszystko ku sobie i w sobie wszystko pochłaniającéj; gdyby mniéj zapomniała że jest ważną gałęzią społeczności chrześciańskiéj nie pogańskiéj, że ma ważne obowiązki i powinności do pełnienia, że jeżeli są biédy na które musi czasem skarżyć, to wszystkie płyną z jednego głównego źródła dla każdego człowieka, z niego samego, ile razy nie robi co Pan Bóg przykazuje; gdyby jasno zobaczyła to prawo konieczne, że złe rośnie w gorsze; a gorsze w jeszcze gorsze; gdyby... ale tyle jest owych gdyby do polecenia, że muszę się zatrzymać i zostawić resztę rozwadze tego komu na tém zależy. Najlepiéj będzie kiedy każdy sam przed sobą mnie zastąpi. Zdaję chętnie tę pracę na moich braci nawet nie-Sandeczan. Może już i tak za nadto rozgadałem się i wpadam w podejrzenie, że chcę uczyć mędrszych odemnie. Uchowaj mię Boże od tego. Co powiedziałem, to głównie między innemi dla tego, że czuję o ile ta ziemia, te góry byłyby piękniejsze, gdyby ludzie zrobili się piękniejszemi, i swoją pracą dopełnili dzieła Bożego w téj stronie.
Surowość zimy i klimatu sprawia, że ludność zwiérzęca w górach nie jest ani tak liczna ani tak rozmaita jak w innych okolicach naszego kraju. Ptaki i źwiérzęta silniejszéj tylko organizacyi mogą być stałemi mieszkańcami téj strony. Słowik tu rzadki, za to pełno olbrzymich orłów, sępów, puhaczy. Mniejsze rody są wędrowne; do takich należą kwiczoły, które podczas lata, chmurami przelatują się po górach. Wiadomo, że ulubionym ich pokarmem jest jałowiec, a ten krzew znajduje się tu w znacznéj ilości. Nie są jednak puste i głuche pod tym względem góry; można w ich lasach słyszéć wszystkie głosy ptaków znajome nam gdzieindziéj. W porze zwłaszcza letniéj i ptastwo zdaje się wysyłać tutaj ciekawych swoich wędrowców.
Ze źwiérząt celuje tu nad wszystkie koza skalna — jest-to najwłaściwszy mieszkaniec gór i wielka ich ozdoba. Bez nich nie byłoby strzelectwa goralskiego; góry straciłyby wielką część swojego życia. Sarny także są dosyć powszechne. Do ogromniejszych i dzikszych należy niedźwiedź, który tu nie jest rzadki. Wiele także wilków i lisów.
Wody górskie swoją bystrością zwyczajną, swojemi wezbraniami, nie sprzyjają takiéj obfitości ryb jaką znajdujemy w wodach równin: mają za to rodzaje właściwe sobie, między temi celują pstrągi i łososie. Oddawna sławne były i są dotąd łososie Dunajeckie: do téj sławy Dunajec dotąd ma prawo. Niewiém czy łososie znajdują się w innych wodach Karpackich, to pewna, że ich połów najznaczniejszy jest w Dunajcu, a co większa, że co do smaku przyznawano im piérwszeństwo.
Mieszkańcy utrzymują, że łosoś przybywa z morza Wisłą. Dla czego Dunajec tak mu ulubiony nad inne rzeki łączące się z Wisłą? oto mniejsza: ciekawszy jest instynkt téj ryby, który ją prowadzi zawsze przeciw pędowi wody; jest w niéj jakoś miłość walki, stąd też obdarzona jest niepospolitą sprężystością, jest ona prawdziwie zadziwiająca. Napotyka się czasem łososia w potoku głębokich już gór, gdzie niemoże dojść inaczéj tylko kaskadami, a więc skokami z dołu w górę nieraz kilkołokciowemi. Zdaje się że je przebywa w czasie wezbrań, kiedy woda obfitsza, walczy więc z wysokością i pędem spadającéj wody. Miejsca gdzie znajdują łososie mają zaledwie niekiedy kilka kroków przestrzeni pokrytéj wodą, którą zatrzymuje naturalna przeszkoda ze skały, a są tak płytkie, że rybak ręką bierze łososia. Taki połów jest prawdziwą walką człowieka z rybą, potrzeba niemałéj siły aby ją pokonać. Połów ten bywa czasem niebespieczny: zdarzało się że łosoś złapany i włożony za pazuchę, obwijał się w koło piersi i ściskał tak silnie człowieka, że gdyby nie prędki ratunek obecnych, byłby go udusił. Podhalanie uważają pstrągi za młode łososie.
Niemogłem skierować mojéj większéj uwagi do téj sfery stworzenia w górach, żałuję tego bardzo; jest to godne głębszego zbadania i pewno znajdzie się kto mię w tém dopełni. Ja przestaję na tém słowie ogólném. Niemogę wszakże pominąć w milczeniu plagi tutejszych lasów. Są to czerwone robaczki ledwo dojrzane, z rodzaju robaków toczących drzewa. Ale ich działanie jest na wielką skalę. Od razu zajmują linię milowéj długości i tak się posuwają, a ślad ich przejścia widzisz tylko po czarnych uschłych lasach. Jest-to rodzaj choroby, rodzaj zarazy lasów, a w któréj może leży rozwiązanie zagadki morów tępiących ludzki rodzaj.
W tych dniach wypada mi znowu droga w Tarnowskie; może tu nie prędko wrócę a może i nie wrócę. Nie tracę więc ani jednego dnia, ani jednéj chwili. Oglądam czegom jeszcze nie widział, odwiédzam com już poznał; zwracam na wszystkie strony oko, ucho i uwagę; dusza moja nie zamyka się, wciąż daje się lub przyjmuje; gromadzę do jéj skarbca wszystko co mi się nastręcza, a co się da wypisać zapisuję. Pragnę zatrzymać, utrwalić tę chwilę tak ważną dla mnie; pragnąłbym podzielić się ze wszystkiemi wszystkiém co jéj winien jestem; pragnąłbym zdobyć się na jakąś pamiątkę po niéj, po tych miejscach, po życiu którem tu przepędził; na owoce z tylu uczuć, wzruszeń, natchnień przez które tu przeszedłem, które tu odebrałem. Zacząłem już to dzieło, pracowałem nad niém cokolwiek; mam ideę główną, mam główną osnowę, zbiéram szczegóły; a im daléj zapuszczam się w pracę, tém więcéj odkrywam bogactw, tém bardziéj blask mię ich olśniewa; do niektórych dostałem się, inne dopiéro przeczuwam: leżą przed okiem ducha, jak te skarby w powieściach goralskich, trzeba warunków tajemniczych, trzeba jakiéjś władzy tajemniczéj, ażeby je posiąść. Nadewszystko czuję, że mi potrzeba tego życia widomego i niewidomego, które tu panuje; tém życiem chcę się cały przejąć, przesiąknąć. W tym kierunku zwracam wszystkie moje zatrudnienia, przez te dni kilka pozostających mi do mojego wyjazdu. Mój trud nie jest bezpłodny, mam to przekonanie. Wiele rzeczy wyjaśniłem sobie jako pisarz, natrafiłem na wiele prawd sztuki. Zostaną one dla mnie prawidłami, karbami mojéj drogi pisarskiéj. Polegam na nich tém śmieléj, że nie biorę je z książek, natężeniem zimnego rozumu; podało mi je życie otaczające mię tutaj, przyjąłem ożywiony, rozegrzany czuciem, miłością, i odtąd coraz mi ich więcéj przybywa. Ująłem już w słowa co mogłem ująć. Ale to na późniéj; jest-to mój skarb wewnętrzny, dla mnie najcenniejszy. Zwracam się do tego co może być dla wszystkich.
Jeden żal nienagrodzony przyjdzie mi stąd wynieść, to ten, że tak mało poznałem głąb Tatrów. Dziś niepodobna już myśléć o jéj zwiedzeniu. Podróż ta wymaga tyle pomocy, że jest nad moje środki; pora spóźniona otacza ją takoż trudnościami coraz większemi. Lada dzień mogą spaść śniegi i zasypać wszystkie przejścia w głębi gór, może już nawet spadły. Nie pozostaje mi jak myślą pobłąkać się po nich. Leżę więc na mojéj skale i położywszy oko na zewnętrznym murze Tatrów, jak kotwicę na dnie morza, przebiegam myślą, jak lekkiém czółenkiem, dziwy ich wnętrza.
W istocie opowiadają mi dziwy o tych miejscach. Wszystko co widziałem nie daje wyobrażenia o tém co najgłębsze Tatry zamykają w sobie. Tak mię zapewniają i wierzę temu łatwo, sądząc z tego co słyszę. Ten północny bok Tatrów widziany z Galicyi i południowy od Węgier, jest tylko ogrodą Tatrów najwłaściwszych. Można je stąd odgadywać tylko po niektórych lodowatych szczytach, wyższych nad inne; ale większa ich liczba ukryta jest spójrzeniem z zewnątrz. Prawdziwe lodowce korzenią się i rosną dopiéro w głębi Tatrów. I tam dopiéro jest istotna dziedzina wiecznéj zimy i wiecznego mroku. Tam jeziora nieodmarzające nigdy, doliny milowe usłane wiecznym lodem i otoczone ścianami z wiecznego lodu. Tam zobaczysz nad potokiem most z wyziewów w lód zamienionych zawieszony na głębi przerażającéj głębokości; a cisza taka, że kiedy pod ciepłem słońca lód się rozegrzeje i ścieka kroplami w tę przepaść, słyszysz pluśnienie każdéj kropli co spada. Najdziwniejszą sprzeczność pośród téj martwoty mają tworzyć lasy leżące gdzie niegdzie między lodowcami: są one zwykle w dolinach nadzwyczajnéj głębokości; cień ich gęstwy nie różni się od czarnéj nocy; rzecz szczególna, że w tych lasach przechowują się źwiérzęta, które same tylko gwizdaniem swojém ożywiają tę ciszę jakby podziemną. Niektórzy myślą że to są bobaki. Przystępy do tych lasów są niepokonanych prawie trudności dla niegorali i nie strzelców; staje ci nieraz na drodze skała z przepaściami po obu stronach, a grzbietem tak ostrym, że niéma dosyć miejsca na stopę ludzką, i niemożna jéj przebyć inaczéj, tylko przesuwając się po niéj okrakiem; wyobraź sobie nadto, że taki grzbiet ciągnie się przez kilkadziesiąt sążni.
Kilka rysów podobnych dają widzieć choć w małéj cząsteczce czém jest wnętrze Tatrów, i że do zwiedzenia jego nie dosyć mieć chęć i odwagę. Oprócz koniecznéj wprawy, potrzeba jeszcze przygotować się na mrozy, burze, mgły jak noc ciemne, lawiny nieuniknione, i inne przykrości i niebespieczeństwa przywiązane do miejsc podobnych. Wszakże powiém prawdę, że nie zważałbym na to wszystko, gdyby mi nie zawadzały trudności innego rodzaju, a mniéj łatwe do pokonania.
Nad spodziewanie moje wracam jeszcze w góry. Witam je z gruzów Czorsztyna. Mój nocleg bliski, mam czasu dosyć. Obracam go na bliższe poznanie się z gruzami. Chcę dłużéj cokolwiek pomówić z niémi o ich przeszłości.
Jedno z miejsc najinteresowniejszych w dziejach Polski, pomnik czasów Kazimiérza Wielkiego, mieszkanie Czarnego Zawiszy, a dzisiaj rozsypujący się kościotrup, Czorsztyn!... Dwie godziny przepłynęło koło mnie i gruzów jego, nimeśmy się naszym smutkiem zobopólnym rozmówili z sobą. Jak o przyjacielu którego widocznéj zgubie zapobiédz nie zdołamy, smutne o nim moje myśli. Jeszcze przed kilkadziesiąt laty stał cały; znałem człowieka który biesiadował w jego salach; dzisiaj rozwalinami tylko przynęca, dzikim powabem owego ciała, któremu śmierć względna zostawia niekiedy na dni kilka ciepło i barwę życia. Słońce zakryte chmurami nie urąga wesołym blaskiem rozwieszonemu tutaj całunowi zniszczenia: mrzący dészczyk wisi pełnemi kroplami po trawach i drzewkach utulonych między zwaliska; czasem polne ptaszyny, osłonione resztkami gzymsów, obeślą się urwaném szczebiotaniem, niby krótkim psalmem pośmiertnym, a wiatr wędrowny obejdzie wnętrze pustki, przyrzuci kamyk na mogiłę gruzów, zawyje westchnieniem i poleci daléj. A ja droższéj dopełnię powinności, w obrazie zwłok wielkich złożę im cześć pogrzebową.
Wyniosła i przykra góra, panująca z jednéj strony nad szyją Nowotarskiéj doliny, z przeciwnéj zaczynająca pasmo wzgórzów zakończone skałami Pienin, oto posada Czorsztyna. Sam gmach stoi na południowym jéj boku, podnoszącym się od płaskiego błonia prostopadle, nago, jak mur z jednolitéj, różowéj skały. Ściana zamku z téj strony jest jakby dalszém wyprowadzeniem skały; żaden śmiertelny niemógłby tędy ani wyjść ani się spuścić. Sam widok kilkadziesiąt-sążniowéj przepaści głowę zawraca, a jednak trudno nie patrzéć. Dno głębiny uściela piękne zielone błonie; po niém rozrzucona wieś tegoż co i zamek nazwiska; po niém snuje się dalekowidny Dunajec; na drugim brzegu Dunajca Węgry, ze swojemi górami w świéże lasy ubranemi, i z pięknym nienaruszonym zamkiem Niedzicą, ale już nie tak śmiało, nie tak okazale zbudowanym jak Czorsztyn. Wschodnia część góry o kilkaset kroków od Zamku, najeżona jest ostremi nagiemi wzgórzami z wapiennego kamienia, które okrywa zarośle z jałowców i świérków; łączy się z niémi szereg wapiennych także opok obiegających jednym prawie ciągiem górę Zamkową, ze strony północnéj i zachodniéj, aż do saméj wody Dunajca. Gdzieindziéj trudno coś podobnego widziéć: ów szereg nagich, wysokich, przepaścistych opok, tworzy linią tak warowną samorodną, że sam jéj widok nasuwa mimowolnie myśl czarodziejstwa wspiérającego założycieli Czorsztyna. Niższe skał miejsca dopełniane są murem. Pomiędzy górą zamku a spomnionemi skałami jest głęboki rozdół; część jego, obwarowana murem poprowadzonym od wschodniéj i zachodniéj ściany zamku aż do owego pasma wapiennych wzgórzów, tworzyła dziedziniec Zamkowy.
Z dzisiejszego stanu gruzów trudno mieć dokładne wyobrażenie o szczegółach wewnętrznego rozrządzenia budowy. W zachodniéj ścianie Zamku wyraźny w prawdzie ślad zamurowanéj bramy, ale wjazd do niéj tak przykry, że niemożna nawet pojąć jakby tam zwodzony most przystawał; podobniejsza to prawdy, że wjazd główny był od wschodu, jak to zdają się przyświadczać spomniony dziedziniec, szczątki rozwalonéj bramy i przystęp łatwiejszy.
Sam zamek tak zbudowany, że niedosyć było przełamać zewnętrzne obwarowanie i dostać się na dziedziniec, kilkadziesiąt kroków od ścian Zamku; po górze przykréj jest wał najspadzistszy, który musiał być w swoim czasie niemałą obroną. Zdaje się, że do wnętrza Zamku dwa wchody wprowadzały; jednego z nich można widziéć zabytek w otworze narożnéj od zachodu wieży, i szczątkach muru przed nim, a który zbiega na dół i mógł osłaniać wschody; drugi zaś w drugim końcu téjże ściany musiał być ukryty, co wnoszę z pokoju leżącego w tém miejscu pod górą, opartego jedną ścianą a raczéj składającego część linii zachodniego muru. Dochodzi on wysokością ścian swoich podnóża ściany Zamkowéj, a stoi tak oddzielnie od reszty pokojów wyższych, że można z podobieństwem do prawdy uważać go za warowną osłonę ukrytego wchodu. — Nie powinienem także przemilczéć, że w kierunku jednéj jego ściany, równolegle do północnéj ściany pokojów, ciągnie się zrównany prawie z ziemią ślad muru aż do spomnionéj wieży Zachodniéj; może więc być, że pokój o którym mówiłem, był częścią dolnych mieszkań, przypartych jedną ścianą do boku góry, a dachem do podnóża wyższego piętra.
Wnętrza pokojów na szczycie góry stojących, tak są zasypane gruzami, ich ściany po większéj części tak zniszczone, że trudno dziś dociec ich liczby i składu, a tém bardziéj wysokości całego gmachu; wszakże w niektórych miejscach można widziéć podstawę ścian ze szczeréj skały i ślady kucia w skale; może to być podziemna część Zamku, a może i więzienie, ale osiadłe sklepienia zapełniły je gruzami do znacznéj wysokości.
Spodziewam się że tym rysem dałem jakiekolwiek wyobrażenia Czorsztyna a raczéj gruzów jego; na obraz dokładniejszy potrzeba więcéj czasu i pomocy pęzla malarskiego. — Wartałoby zająć się komuś tą pracą, i rysunkiem chociaż topograficznym, zachować plan tych rozwalisk zajmujących; niejeden artysta byłby szczérze wdzięczny za taką pracę i mógłby z niéj piękny użytek zrobić.
Na dopełnienie obrazu muszę powiedziéć, że pod Czorsztynem schodzą się dwie drogi ku Nowotarskiéj dolinie: jedna od Krościenka, okrąża północną i zachodnią część Czorsztyńskiéj góry, druga południową jéj stronę, ta idzie z Węgier po nad Dunajcem. Niższa połowa góry ma klika źródeł; u podnóża biegnie potok który do Dunajca w pada, przecinając drogę z Krościenka; od północy góruje nad Czorsztynem las świérkowy, przyległy Krościeńskiéj drodze, czasem od łotrów osadzony; przez ten to las objawiły mi się Tatry tak urocznie po raz piérwszy.
Gdzieindziéj dałem wyobrażenie widoku Nowotarskiéj doliny i Węgier z Czorsztyna. Widok na inne strony zasłoniony jest gorującym grzbietem góry, któréj posada zamku jest niejako przylądkiem.
Dzieje Czorsztyna bogate są w materyały do dzieła poetycznego. Nazwisko jego występuje głośniéj za Kazimierza W. Długo jest w posiadaniu Zawiszy Czarnego i jego następców. Zdobywany był nieraz przez łotrów goralskich i służył im za warowny przytułek. Między témi wypadkami zanotowany jest w Kronikach Napierski bandyta. — Duch Poety może wiele zobaczyć w takiéj przeszłości, i wiele z niéj wydobyć.
Nic już prawdziwszego dla mnie jak twierdzenie gorali, że ich atmosfera ma wyższość nad atmosferą równin. Przekonałem się o tém z własnego doświadczenia. Trzy razy przejechałem się w równiny, i za każdą razą doświadczyłem tego samego. Z początku przez dni kilkanaście ruch życia goralskiego, większa swoboda myśli, w ciele lekkość, pewna czerstwość, jędrność wszelkich władz, zdolność do wszystkiego w stopniu wyższym: powoli ciężałem, sępiałem, traciłem sprężystość energii wewnętrznéj, tak że po pewnym przeciągu czasu czułem dotykalną w sobie zmianę niekorzystną. Powracam w góry, zaledwo dni kilka pożyję ich powietrzem, ich życiem, stan zdrowia, rzeźwości, swobody znowu mi powraca; myśli się wyjaśniają, czucie głębiéj się otwiéra, wszystkie władze grają silniéj, czyściéj i harmonijniéj.
Nie ja jeden to czuję, powtarzam: doświadczam tylko na sobie tego co tylu innych doświadczyło, o czém inni mię zapewniali.
Jest w tém dziwna jakaś tajemnica: dziwna a niezaprzeczona. Wszystkie ludy ją czuły, czuciem najgłębszém bo religijném, wszystkie religie świadczyły o niéj i korzystały z niéj. Wyżyny były zawsze miejscami wybranemi do modłów, do obrzędów religijnych, do wiązania ziemi z niebem. Na wyżynach płonęły święte ognie Magów, jeżyły się kamienie Druidów, wznosiły się Świątynie naszych Bożyszcz Słowiańskich. Na Horebie na Synai rozmawiał z Bogiem Mojżesz, przyjął Prawdę Bożą dla swojego ludu, niebieski ogień który miał przez wieki ożywiać i oświécać lud wybrany. Z wierzchołka Syonu cały ten lud wchodził przez wieki w bliższy związek ze swoim Bogiem.
Góry Galilei były kolebką naszéj religii chrześcianskiéj. W góry Galilei rzucił Bóg nieśmiertelne ziarno swojego Słowa dla świata; tam ono przyjęło się, ożyło ciałem, wzrosło: i doszło do swojéj dojrzałości niebieskiéj. Na Taborze Chrystus pokazał się po raz piérwszy swoim uczniom w chwale, w istocie swojéj nadziemskiéj. Na wyższe miejsca udawał się, ile razy w trudach Boskiéj swojéj missyi, potrzebował zasilić ducha swojego powietrzem niebios. Z Kalwaryi podał światu wzór najwyższéj ofiary; na górze Oliwnéj widziały go oczy śmiertelne jako Boga tryumfującego nad światem!...
Cóż to jest, o góry, ta dziwna potęga przywiązana do was? owa tajemnica która was uświęca najświętszemi chwilami życia ludzkości? skąd to jest? dla czego to jest? Jakiekolwiek są tego przyczyny, nie są one materyalne, — tak ogromne skutki dla ducha ludzkiego niemogą iść z przyczyn niższych, materyalnych. Wasze wybujanie nad resztę ziemi, rozleglejszy widok z waszych szczytów, rozrzedzone bardziéj powietrze na nich, są to warunki zmysłowe, zbyt liche; mogą one zabawiać oczy, ulżywać płucom, pobudzać, łechtać ciało wrażeniami zmysłowemi, ale nie pojmuję jakby mogły za pomocą jedynie tych środków działać na ducha ludzkiego, podsycać jego czucie religijne, robić go zdolniejszym do życia nadziemskiego, do ofiar nadziemskich, do większéj miłości Boga i ludzi!... O! nie, tajemnica ta musi się kryć w owéj waszéj części, któréj zmysłami dotknąć niemożemy, w jakiémś czuciu zapełniającém wasze piersi niezbadane narzędziami zmysłowemi, jak piersi człowieka w pierwiastku jego życia; a co ogniami podziemnemi, wybuchami jakicheś tchnień nieznanych, niedocieczonych w swojéj pierwszéj przyczynie, potęgą jakicheś wysileń tajemniczych, podnoszą was nad poziom, jak natchnienia wielkiego ducha podnoszą człowieka w czynach wyższych nad poziom ludzkości. Może coś być w was co ma związek z nadzmysłową istotą człowieka, niezależny, różny od wpływów fizycznych, a razem silniejszy, bliższy i ściślejszy.
Siebie naprzód badam z téj strony. Jestże dla mnie wszystkiém ten widok, który mam dokoła z téj wyniosłości? Unosisz mię ciągle jéj wysokość? Bynajmniéj; oko moje nasyca się prędko widokiem i wpada w zobojętnienie; ledwo chwil kilka zajmuję się wysokością, wkrótce zapominam o tém; a za to budzi się inny stan wewnątrz, zaczynam czuć się lżejszym, swobodniejszym; zadowolenie wewnętrzne podnosi się we mnie, napełnia mnie całego, widzę to po moich myślach świeżych, silnych, rozległych, lotnych, po zdolności widzenia ich, schwytywania i wystawiania: dotykam tego w mojém czuciu więcéj roztopioném, więcéj rozlewającém się, pełniéj gorejącém, silniej bijącém ku górze, ku światom wyższym, ku wzniosłości niemateryalnéj: widzę w sobie płomień niemający nic spólnego z materyą, nie zależący od otaczającéj mię sfery materyalnéj. W końcu postrzegam się, że stoję duchem w obliczu nieba, że jestem w modlitwie. Cóż-to jest, o góry, owa władza którą wprowadzacie człowieka w stan podobny? Zapytanie trudne do rozstrzygnienia, a jedno z tych które pytający sam w sobie roztrzygnąć musi. Ufajmy że będzie kiedyś roztrzygnione.
Minęło lato. Góry śniegiem się odziéwają; przedgórza występują w dzikszych coraz barwach. Polany spustoszały; ogłuchły echa pieśni pastérskich; słońce z każdym dniem widoczniéj się nudzi, z każdym dniem wcześniéj na spoczynek odchodzi. Pogoda walczy jeszcze ze mgłami, rozdrażnia sny moje krótkie jak sny rozkochanego. Budzę się w ciemnościach; gwiazdy iskrzą, lśni się obfita rosa: korzystam z ostatnich lata zabytków, chcę sobie przypomniéć letni poranek, puszczam się w góry. Zatrzymałem się na szczycie Wielkiéj góry nad Łopuszną.
Cała dolina leżała cichym snem pod memi nogami. Księżyc spuszczał się bezchmurném niebem do zachodu. Pogoda była mi tém uroczniejsza, że się zdawała być uśmiéchem piękne sny marzącego; księżyc tém miléj, tém tęskniéj świecił, że tylko mnie samemu świecić się zdawał. Tatry stały uroczyście jak żeby milczącą modlitwę dumały.
I oto ze szczytu Babiéj-góry wybuchnął kłęb lekkiego tumanu i stoczył się do jéj podnóża. Wschód mocniéj płonić się począł. Jutrzenka ucieka w głębie nieba. Na kilku białych szczytach pokazały się płatki różowego blasku; a od zachodu mgły się podnoszą z początku bieleją w postaci kilku chmurek błędnych, powoli idą ku sobie, spotykają się, łączą się, gęstnieją, toczą się białym wałem cicho, uroczyście, coraz szérzéj osłaniają dolinę, już dosięgły mojego stanowiska, już je oblały do koła, rozléwają się daléj, już dosięgły Pienin, i oto cała dolina zniknęła. Lasy i wody, wsie i pola, wzgórza i błonia, wszystko co księżyc tak pięknie przed chwilą oświécał, w téj chwili zagasło pod mgły morzem. Prawdziwe to morze. Kłęby tumanu burzą się jak poruszone fale, przewalają się przez siebie nawzajem; cała massa jednym ruchem zdaje się kołysać — cichnie — a jednostajna siwa barwa rozléwa się po powierzchni całego tego ogromu. Tatry, Pieniny, Babia-góra zostały teraz brzegami morza, z którego łona podnoszą się gdzie niegdzie, jak ciemne wyspy, wyższe wzgórza lasami porosłe.
Wzmagający się blask świtu, rozjaśnia coraz mocniéj część wschodnią mglistego morza i zaczyna rozścielać po niéj pajęczynę z barw płomiennych, igrających. Nakoniec pokazało się słońce. Tu muszę złożyć w pokorze mój pęzel malarski; nie czuję się zdolnym wyobrazić jak słup jego pałający, niezmierzony w swéj długości, rzucił się wdłuż mgłów aż ku mojemu oku, jakiemi barwami po ruchomém tle ich igrał, jakiego uroku był ten most tęczowy między mną a słońcem, jakim blaskiem zajaśniało wszystko między ziemią a niebem!...
W miarę jak słońce podnosiło się, odblask jego na powierzchni tumanów zmniejszał się i ciemniał. Powiał wreszcie wiatr, zawichrzył mgłami, podniósł niektóre do wysokości mojego stanowiska.... Widowisko skończone! — zszedłem na dół ale w zachwyceniu i poczuciu że mi się objawiło owe Morze Karpackie, które, podług podań, zalewało niegdyś dzisiejszą Nowotarską dolinę.
Brakowało mi przypatrzyć się z bliska życiu Księży w téj okolicy, zbieg okoliczności zaspokoił mię i pod tym względem. Jestem wdzięczny téj konieczności. Kilkanaście dni przeżyłem w domu Plebana wiejskiego, przez kilkanaście dni dach jego osłaniał mię przed nieprzyjemnościami wszelkiego rodzaju; przez kilkanaście dni jadłem chléb jego, a co najważniejsza zbliżyłem się do człowieka jednego z tych, co cię ogrzewają ciepłem swojéj miłości prostéj, szczeréj, czystéj; poznałem Kapłana o którym każde spomnienie sprowadza cię do tego życzenia: dałby Bóg aby wszyscy Księża byli przynajmniéj tak jak ten!
Widok półmartwy jak Tatry, może zrobić silne dobre wrażenie na człowieku, ale człowiek-chrześcianin bez porównania silniéj obudza, zasila we mnie miłość Boga i bliźnich; jeżeli niemogę mówić o nim tak obszernie jak o zmysłowych pięknościach okolicy, winienem mu spomnienie bratnie, oznakę żem go umiał poczuć, ocenić, że uczucia moje dla niego nie są z liczby tych co przechodzą z czasem, bez śladu. Licha była-by to odpłata za miłość żyjącą, gdy by została tylko w martwém słowie na papierze; ale z mojéj strony nie jest ona taką, chowam ją w mojéj duszy i daję żyjącą.
Kilkanaście dni przeżyliśmy prawie sam na sam, a takie życie wielką jest próbą wartości zobopólnéj dwóch ludzi; trudno ażeby w podobnym stosunku nie poznali się wzajemnie na sobie. Pragnąłbym aby zacny Pleban wyniósł z owego czasu takie dla mnie uczucia, jakiemi mnie ku sobie natchnął. Poznałem w nim sługę Kościoła, jakich mało w życiu mojém napotkałem. Pełen cnót chrześciańskich obok wyższego ukształcenia, miły, zniewalający, a mimo to zachowujący wysoką godność swojego stanu w życiu powszedniém, światowém; był prawdziwym ofiarnikiem wskazującym drogę jedynie prawdziwą, ile razy pełnił swoją służbę tajemniczą przy ołtarzu. Słyszałem go w tym urzędzie przemawiającego do ludu: kazania jego były w języku Słowackim, bo od téj wsi poczyna się już kraina Słowakami osiadła, a słowa jego były napiętnowane tą samą ewangieliczną prostotą, miłością, łagodnością, których przykład stawił w swojém życiu!..
Ale słowa niezdolne są wydać wewnętrznéj wartości człowieka, ani uczuć dla człowieka, który nas istotnie zobowiązuje; przestanę więc na tém co powiedziałem, a zajmę się więcéj zewnętrzną stroną mojego pobytu w Friedmanie.
Między innemi znalazłem w tém probostwie bibliotekę tak liczną i tak dobraną, że nikt-by nie domyśliwał się podobnéj w domku Plebana ustronnéj goralskiéj wioski; zamykała ona około 2,000 tomów najcelniejszych pisarzy wszelkiego narodu, tak oryginalnych jak w tłómaczeniu, najwięcéj niemieckiém. Rozumie się samo przez się, że dzieła treści religijnéj stanowiły znakomitą jéj część, o ich wartości nie mogę nic powiedziéć, bo wszystkie prawie są w języku łacińskim, który mało umiem. Za to przeczytałem wiele sztuk Szekspira, przełożonych przez Szlegla.
Zacny Proboszcz ułatwił mi także zwiedzenie zamku Niedzicy. Zamek ten leży naprzeciw Czorsztyna; rozdziela je tylko Dunajec. Jest on dziś własnością Hrabiego Paloczaja. Właściciel jego a dziedzic wsi tegoż nazwiska i Friedmana, często w niém przemieszkuje, stąd budowa cała utrzymana jest w dobrym stanie wewnątrz i zewnątrz. Wewnętrzne jego urządzenie jest już więcéj w smaku nowoczesnym. Między innémi ozdobami ma bibliotekę niewielką ale złożoną z dzieł wyborowych, świadczącą o wyższém ukształceniu właściciela.
W około zamku rozsypuje się wieś Niedzica. Na wejściu do wsi zwrócił moją uwagę słup z tablicą, na któréj wypisany zakaz palenia fajki na ulicach wsi. Przepis ten jest powszechny we wszystkich wsiach węgierskich i ściśle przestrzegany przez obawę pożarów. Jest on obwarowany sztrofami pieniężnemi a dla chłopów karą cielesną. Stąd nieraz można widziéć na wstępie do wsi, tablicę na któréj malowidło przedstawia w wyższéj swojéj części fajkę, a w niższéj chłopa rozciągnionego na ziemi, a nad nim hajduka z kijem lub batem. Madziarski ten hieroglif chłopi dobrze rozumieją, widzą że znaczy plagi za palenie fajki na ulicy, choćby transito.
Z resztą podobna tablica zdobiąca każdą wieś, wyobraża doskonale duch prawodawstwa madjarszczyzny szlacheckiéj, w jéj stosunku do chłopów zwłaszcza plemienia Sławiańskiego.
Więcéj niż mieszkanie, niż biblioteka Hrabiego Paloczaja, zastanowiła mię jego piwnica we Friedmanie. Jest-to w istocie przedmiot godny widzenia. Wyobraźmy sobie dwa czy trzy piętra pieczar, tak długich że światła postawionego w jednym końcu pieczary nie dojrzysz z drugiego końca, rozgałęzionych na wiele innych równoległych do siebie, a wszystko to zastawione krociami beczek, kuf rozmaitego kalibru, napełnionych winem rozmaitego smaku, wieku, narodu, a masz piwnicę Węgierskiego magnata. Miejsce to obudziło we mnie głębsze a smutne myśli. Dotknąłem się jego złego Ducha. Znam cię, pomyślałem sobie, w dziejach mojego Kraju. Ty to panowałeś na Sejmikach, Sejmach, trybunałach, elekcyach. Tobie-to w wielkiéj części winniśmy tę rospustę wolności. Z takich to pieczar jak z otworów piekielnych, buchało to powietrze gorsze od morowego, które oziewało naszego ducha, i wiodło go krętemi ściéżkami pijackiemi aż dopóki nie zapadł w przepaść razem z ciałem!... I straszny obraz przeszłości roztoczył się przed moją duszą w ciemnych barwach piekielnych; pokryła go w końcu krwawa barwa obecności. Odetchnąłem swobodniéj wyszedłszy z piwnicy. Rozjaśniłem się w domie Ekonoma, przy dwóch jego córkach, bardzo miłych dziéwczętach, z któremi i tę jeszcze miałem przyjemność, żeśmy mogli rozmawiać; chociaż mówiły tylko po słowacku, ale mnie rozumiały, a ja tém bardziéj. Słowacki język w ustach dziewczyny jest bardzo miły; miałem sposobność przekonać się o tém, bo często towarzyszyłem dwóm dziewczątkom na rydzobranie, które tu jest bardzo obfite. Były to jedne z chwil najprzyjemniejszych mojego pobytu we Friedmanie, i winienem za nie wdzięczność łagodności, słodyczy owych ładnych Słowaczek. Są one wyższe nad wszelką pochwałę jaką im dać mogę, dla tego wstrzymam się od niéj.
Z powodu ich miewaliśmy rozmowę z Proboszczem w przedmiocie kobiét. Od niego dowiedziałem się kilku szczegółów nowych dla mnie, o obyczajach kobiét Węgierskich. Według jego opowiadania, księża mają wielki przystęp do kobiét zwłaszcza w większych miastach węgierskich: wyraźnie mię zapewniał, że księża grają tam tę rolę jaką gdzieindziéj grają wojskowi.
Ten przedmiot nastręczał nam znowu rozmowę o bezżeństwie księży. Mój Proboszcz miał zdrowe widzenie téj rzeczy. Jego zdaniem żenienia się lub bezżeństwo powinno być zostawione woli każdego; jedno i drugie ma swoje korzyści i niedogodności. Co się tyczy jego osobiście, miał postanowienie pozostać w bezżeństwie, gdyby żenienie się było nawet dozwolone.
I w rzeczy saméj dla niego było to właściwe, o ile poznałem jego charakter. Przy rzadkich swoich przymiotach, przez stan swój duchowny zaprawił się już do życia więcéj cichego, samotnego, stał się lękliwym w obec życia czynniejszego, burżliwszego: przenosi on dzisiaj nad wszystko spokój rozmyślania. Była to jego wada, ale ja poczuwałem się do tém większéj wdzięczności, że oto dla mnie wychodził z téj ciszy. Z tém uczuciem pożegnałem go i zawsze zostanę.
W tym obrazie Podhala, koniecznym jest rys Zbójectwa w górach; jest to jeden z najważniejszych rysów obrazu.
Zbójectwo stanowi jeden z celnych żywiołów tutejszéj poezyi śpiewanéj, co się pokaże w przytoczonych poniżéj pieśniach; gra ważną rolę na scenie goralskiéj krainy i góralskiego życia, a przez to rzuca pewne światło na charakter mieszkańców. Istnienie zbójectwa w górach jest prawdą niezaprzeczoną, jest czynem dotykalnym, niemożna go więc lekce ważyć w badaniu ludu goralskiego, a tém mniéj pominąć, przeciwnie zbliżyć się ku niemu potrzeba i pilnie mu się przypatrzyć, byle z właściwego stanowiska.
W prawdzie zbójectwo nie jest dzisiaj tém, czém było przed laty: czas je znacznie przytłumił, a najwięcéj sprężysta czujność rządu, silniejsza policja w górach mimo to, zbójectwo nie zniknęło, nie wywietrzało, że tak powiem z ducha goralskiego. Jakkolwiek główna jego siła zapadła już w przeszłość, połyska z przeszłości urokiem przyćmionym znacznie, wszakże nieraz jeszcze znajduje swój odblask w obecności; goral z pewną tajoną chlubą wywołuje pamięć głośnych zbójców, daje im swoją sympatją a niekiedy puszcza się w ich ślady. Ważna jest rzecz z tego stanowiska patrzyć na zbójectwo w górach: inaczéj pojęcie jego, sąd o niém, będą fałszywe, a to sfałszuje sąd ogolny o goralach.
Zapatrywanie się gorali na zbójectwo znacznie różni się od naszego. Zbójectwo w oczach gorala nie jest rzeczą tak obrzydliwą i hańbiącą jak dla nas; zbójnik dla gorala nie jest takim zbrodniarzem jakby według prawa być powinien. Wiem to z doświadczenia, dotknąłem się téj strony goralów; przyświadczają mi czyny. Prawda że zbójcy dzisiejsi nie są to zbójcy okrótni, krwawi, straszni, jak byli dawniéjsi, jak przynajmniéj wyobrażamy ich sobie wszystkich z powieści o niektórych, z niektórych wydarzeń; ale ta okoliczność najmniéj wpływa na pobłażanie gorali temu rzemiosłu.
Goral może się obawia swego zbójcy, ale się nim nie brzydzi; w jego obawie jest więcéj poszanowania jak wstrętu. Możnaby powiedzieć, że zbójectwo między górami jest uważane jako rodzaj rycerskiéj szkoły, przez którą goral nie wzdraga się przechodzić; nie tylko nie wzdraga się ale nawet jest rwany pędem wewnętrznym, gdyby się nie znajdował w warunkach wręcz temu przeciwnych: tak dawniéj było konieczną potrzebą moralną dla Ukraińca, przehulać część swojego życia na Zaporożu. Sam napotykałem bardzo zacnych z innego względu gorali, którzy poświęciwszy temu przejściu lat kilka, wrócili znowu między swoich, i są dziś najporządniejszemi gospodarzami, i nic przezto nie tracą na szacunku swoich krajowców.
Przytoczę tu wypadek spółczesny, opowiadany mi na miejscu, który dokładnie wyobraża jakiéj istoty i jakiéj jest mocy ten pęd ku zbójectwu. Bohatér tego wypadku jest to postać zupełnie upośledzona od natury, mały, pękaty, z nogami koszlawemi, z ogromną głową, brzydką twarzą, ale silnie zbudowany i nie stary. Owoż ten człowiek zapragnął także sławy zbójnika, i nie taił się z tém przed swojemi, że postanowił pójść w góry na zbój. Śledzono go więc, głównie przez ciekawość co to będzie. Ubrał się tedy i uzbroił się we wszystkie przybory zbójcy; w ręku wataszka, przez plecy dwie strzelby, za pasem nóż i pistolety, a w torbie żywności na dni kilka. Tak zaopatrzony, poszedł w góry swojéj wsi, w ustronie dzikie, gdzie nikt prawie nie przechodził, łatwo wyszukał miejsca jakiego mu było potrzeba, skały i powalone drzewa. Siada więc za niemi jak w zasadzce, przyczaja się, szpieguje okiem i uchem na wszystkie strony, postrzega niby przechodzącego, zmierza ruśnicę, wystrzelił niby, wypada z zasadzki, macha na wszystkie strony wataszką, wraca pędem na swoje miejsce, znowu przysiada, podskakuje, niby strzela, niby rąbie, to goni, to ucieka, dopóki nie poczuł znużenia i głodu. To samo powtarza przez całe trzy dni; po trzech dniach wraca do wsi z twarzą zadowoloną, z postawą hardą, w przekonaniu że ma prawo do imienia i sławy zbójnika.
I jak tu się oprzeć pokusie podobnéj sławy? Zbójnik jest rodzaj ideału dla gorala. Odznacza się on zwykle okazałą postawą, niepospolitą siłą, zadziwiającą zręcznością w rzucaniu toporkiem, szybkością w biegu, gibkością w tańcu i tym podobnemi zaletami fizycznemi. Jest on jeszcze ideałem, jako człowiek odważny na wszelkie niebezpieczeństwa, obojętny na śmierć, wróg jakiejkolwiek uległości. Jest to wszystko w charakterze gorala, a zbójnik najpełniéj to objawia. Możeż góral potępiać go za to?
Nieraz rekrutacja napędza do zbójectwa. Ale jest to przyczyna podrzędna, równie jak niższe namiętności: zemsta i chciwość; zastanawiam się nad przyczynami i dostrzegam ważniejszych i głębokich. Leżą one w naturze człowieka i w charakterze goralów, po części w ich położeniu.
Napomknąłem już raz, że ludy pasterskie odznaczają się głównie skłonnością ku temu życiu. Dla czego? niewiem, ale tak jest. Duch naszych goralów wydaje mi się być w pewném pokrewieństwie z arabskim: nie mogą mieć Farysów, przestają na zbójnikach. Położenie ich nie dozwala im zamienić się w hordę Beduinów, ale z drugiéj strony położenie to robi niekiedy gorala zbójem. Dziwne jest w tym względzie pobłażanie mieszkańców, a nawet rodzaj opieki. Zbójnicy przychodzą np. do Bacy i każą sobie dać tyle owiec, tyle sérów, i t. d. Baca nie robi oporu, składa żądaną żywność, jakby się składała kontrybucja, a jeszcze właściwiéj jakby się płacił podatek. Widzi on wprawdzie swoją szkodę, ale ją uważa niejako za konieczną, a może nawet w duchu usprawiedliwia to postępowanie, przypominając sobie, że przed czasem on sam żył podobnie. Bo i dziś takie bandy tworzą się często z samych-że Juhasów, a przyprowadza ich do tego potrzeba nocnéj biesiady. Sami ubodzy ucztują kosztem zamożniejszych.
Teraz możemy przypatrzyć się bliżéj i szczegółowiéj życiu zbójników w powieściach i pieśniach.
Najgłośniejszym bohatérem zbójectwa w Tatrach, jest tak zwany Janoszyk; żył on w końcu przeszłego wieku. Tysiące powieści krąży o nim dotąd. Te powieści przystrajają go we wszystko co tylko potrzeba aby zbójectwo podnieść do ideału. Janoszyk jest ideałem zbójcy najukochańszym, na jaki tylko wyobraźnia goralów zdobyć się może. Skupiają się w nim wszystkie przymioty zbójcy, wszystkie zalety i cnoty człowieka. Olbrzymi wzrost, uroda, rozum, siła nadludzka, zręczność niezrównana, odwaga bezprzykładna, dobroć, szlachetność, wszystko to łączyło się w Janoszyku. Był on jeszcze człowiekiem nadzwyczajnym przez związek ze światem nadzmysłowym, przez władzę nadprzyrodzoną nad duchami i przyrodą nieograniczoną.
Obok tego wszystkiego, był bardzo pobożnym, co go nieraz ocaliło, jak np. w następném zdarzeniu. Janoszyk spotyka raz biednego studenta z Podolenia, wchodzi z nim w rozmowę i do tego rzecz przyprowadza, że student zaciąga się do jego bandy. Ale po niejakim czasie zdradza Janoszyka, porozumiewa się ze zwierzchnością i przyrzeka zabić go. Wkrótce znajduje sposobność spełnić przyrzeczenie. Było to o wschodzie słońca, kiedy Janoszyk zwykle się modlił, i to klęczący. Zdrajca zakrada się styłu i strzela do niego, ale chybia; Janoszyk jakby niesłyszał nie przerywa modlitwy, nie zmienia postawy; — idzie drugi strzał i znowu chybia. Janoszyk wciąż się modli; jest właśnie przy końcu modlitwy, kiedy zdrajca trzeci raz dał do niego ognia, i tą razą bez skutku, a sam począł uciekać. Janoszyk powstał bo skończył zwykłą modlitwę, puścił się za uciekającym, dopędził go i zabił. Pobożność go ocaliła.
Sławę Janoszyka dzieli jego siekierka. Była ona także nadzwyczajna. Nie potrzebował mieć ją ciągle przy sobie, bo sama leciała na jego gwizdnienie, choćby z miejsc najdalszych. Gra ona szczególną rolę w ostatnich chwilach Janoszyka. Kochanka co go wydała zdradziecko w ręce zwierzchności, wiedziała o téj własności tajemniczéj jego wataszki, miała więc przezorność zamknąć ją naprzód w dziewięciu skrzyniach z dziewięcią zamkami. Janoszyk schwytany, gwizdnął na swoję broń doświadczoną, wataszka wierniejsza od kobiety, jak tylko usłyszała gwizdnienie Janoszyka, zerwała się w pomoc jemu, zaczęła się wyrąbywać z zamknięcia, przerąbała ośm skrzyń, ale dziewiątéj nie mogła, bo taka siła jest w liczbie dziewięć.
Koniec Janoszyka pokrywa niepewność. Według jednych podań został powieszony; inne naznaczają mu śmierć naturalną. Na dolinie Kościeliskiéj pokazywano mi zdala jaskinię, w któréj znaleziono szkielet olbrzymiéj wielkości, i uważano go jako śmiertelne reszty po Janoszyku.
Miał on być rodem ze Spiża. W Drużbakach, w domie kąpieli mineralnych, widziałem obraz rysowany, przedstawiający Janoszyka ucztującego ze cztérma towarzyszami. Jeden z nich gra na kobzie, drugi wyprawia napowietrzne skoki z siekiérką, sam Janoszyk z dwoma drugiemi pije. Malarz wystawił ich tam w stroju prawdziwym zbójców, ozdobionym wyszywaniami, w ogromnych kołpakach z gałązkami u góry: strój hajduków i huzarów. Pod każdym wypisane było jego nazwisko. Żałuję żem ich sobie nie ponotował.
Jest-to godne zastanowienia, że każdy z głośniejszych zbójców odznacza się szczególniejszą siłą życia wewnętrznego; ich przewidywania a raczéj poczucia, dochodzą niekiedy do stopnia nad pojęcie zwyczajne. Z tego powodu przytoczę powieść prawdziwą, wypadek spółczesny, chociaż należy do miejsc innych, bo scena odbywa się w górach Kołomyjskich, pomiędzy tamtejszemi zbójcami, głośnemi pod nazwą opryszków — w ojczyźnie tak zwanych Hucułów.
Pan G.... dzierżawca wsi K.... ściągnął na siebie nienawiść jednego z hersztów, który z tejże wsi był rodem. Pan G. wié o tém że bandyta odgraża się na jego życie; ażeby uwolnić się od trwogi, bierze się na ten sposób: porozumiéwa się z dwoma chłopami, obija ich rózgami dla pozoru, ażeby uciekli niby w skutku tego pobicia i następnie dla pomszczenia się, weszli do bandy spomnionego bandyty i upatrzywszy porę zabili go, zwłaszcza że rząd nałożył już cenę na jego głowę. Stało się wszystko jak ułożono. Dwaj pobici uciekli, znaleźli wiarę u bandyty, zostali przyjęci do bandy i przez całe półroku tak dobrze udawali, takie dawali dowody odwagi i poświęcenia się w wyprawach zbójeckich, że zyskali zupełną ufność towarzyszów i herszta. Pół roku tak przeszło, kiedy bandyta postanowił ostatecznie zrobić napad na dom Pana G... i zabić swojego wroga. W tym celu podsuwa się pod wieś K.; ale z chwilowéj konieczności tak wypadło, że musiał rozesłać w różne strony swoich opryszków; dwóch tylko zostało przy nim, jako jeszcze mniéj doświadczonych; byli-to właśnie owi dwaj nasadzeni na jego życie. Herszt był znakomitym wróżbitem, zaczął więc wróżyć sobie rzucając fasolką; dwaj towarzysze siedzieli opodal trochę przypatrując się wróżbie. Na piérwsze rzucenie zmarszczył się; po drugiém zawołał: źle!; po trzeciém porwał się niespokojny, przyzwał do siebie obu i zawołał: «Chłopcy! tu stoi, że téj nocy jeden z nas zginie. Co to jest? Albo nas napadną, albo może który z was zdradza mnie?» Dwaj struchleli, pokryli to jednak. Herszt tłómaczył im położenie fasolek i zapewniał, że jeden ze trzech koniecznie téj nocy zginie. Z tém wszystkiém pragnie zapewnić się jeszcze lepiéj o prawdziwości wróżby, wraca do fasolek, rzuca je na nowo; ale kiedy podczas téj czynności stał odwrócony tyłem, dwaj nasadzeni lękając się aby nie odkrył zdrady, korzystali z téj chwili, cofnęli się szybko na parę kroków, dali razem ognia i położyli go na miejscu trupem.
Pieśni osnute na zbójnictwie są w bardzo wielkiéj liczbie; świadczą one, co powiedziałem, o pewném upodobaniu goralów w tym rodzaju życia, o silnym pociągu wewnętrznym do niego. Mała ilość wpadka mi w rękę, ale i ta ilość więcej rozjaśni ten przedmiot niż wszystko cobym ja mógł powiedziéć. Niektóre z tych pieśni są mniéj więcéj zupełne. Wielka część ma jedynie wartość odrywków: jednak je zachowuję, bo wszystko razem, jest upoetyzowaniem zbójeckiego zawodu od egzaltacyi dla niego aż do śmierci na szubienicy.
Zbójnicy są zazwyczaj gładosze goralscy. Urodziwi ciałem, zdobią się jeszcze strojem, który można nazwać nawet wyszukanym. Pielęgnują szczególniéj włosy, nie strzygą ich i noszą albo rozpuszczone, albo przeplatane wstążkami.
Darmo wy mnie, darmo do skoły daicie.
Ze mnie zbójnik budzie — darmo nakładziecie[2]
W poniższych ułomkach przegrywa struna miłostek.
Pije zbójnik, pije na drugiéj dziedzinie;
Jego frairecka mało nie zaginie.
Pije zbójnik, pije za ten talar bity:
Nie płac frairecko, napijes się i ty.
Aby twoje ocka za mną nie hladziły,
Jak mnie będą wisać na jawor zielony.
Z powodu zbójectwa, góry do niedawnego jeszcze czasu, były w stanie oblężenia, pod prawem zwaném Standrecht. Sąd i kary były jak najszybsze i najsurowsze: najmniejsza kradzież karana była szubienicą. Miejscowe władze cywilne wymierzały sprawiedliwość, miały prawo życia i śmierci. Wyrok wykonywał się najdłużéj we 24 godziny. Może być że ta surowość przyczyniła się do przytłumienia zbójectwa; to pewna że podnosiła pogardę śmierci do takiego stopnia, że ledwo wiarę dać temu można. Ślad jéj znajdziemy w niektórych pieśniach, jak np. w tym wiérszyku:
Héj! coze temu padnie,
Héj! co owiecki kradnie?
Héj! cozeby mu padło?
Héj! strycek na garło.
Jest-to fraszka stryczek! Wracamy do tonu miłostek.
Héj! w polu ja, w polu, héj nie na zbojecce.
Powiédźcie, powiédźcie mojéj frairecce.
Zbójnicku, zbójnicku, mas frairkę ładną;
Daj-ze pozór[3] na nią, bo ci ją ukradną.
Powiadali ludzie, ze mnie zbójnik budzie,
Jak budzie to budzie, samym wirchem pudzie
Nie budę ja gazdą, nie budę rolnikiem,
Jeno budę chodził zbójnickim chodnikiem.
Héj! a jak mnie złapią, to ja budę wisiał;
Na wiersku jedlicki budę się kołysał.
Nie bój się frairko, choć ja na zbój pudę,
Jeno proś u Boga to ja twoim budę.
— Jaworu, jaworu syrokiego liścia,
Dajze Panie Boze zbójnikowi scęścia.
Dwa ostatnie wiérsze są w ustach kochanki modlącéj się. Ale one są często niewierne, na taką narzeka wiérsz następny:
Idzie zbójnik z za Liptowa
Ciece mu krew z za rękawa,
Z za rękawa i z główecki.
Syćko pse zdradę dziéwecki.
Liptów, miasto na Węgrzech, stołeczne komitatu Liptowskiego, który przytyka do południowo-zachodniéj strony Tatrów.
Zobaczmy teraz zbójników weselących się.
Tańcowali zbójnicy
W murowanéj piwnicy;
Kazali se pięknie grać
I na nóżki poziérać.
Héj! pije se zbójnik, turackami płaci.
Wezmą go do nieba aniołowie swaci —
Daj palenki zydu, dobry chłopcy psydą
Jak nie das palenki to cię trapić budą.
Karcmarecko nasa, nie zagasaj ognia.
Psydą swarne chłopcy, budą tańcyć do dnia.
Pudziemy, pudziemy na pana jednego.
Budziemy się dzielić pieniąskami jego.
Następne są różnéj myśli i różnego tonu, ale każdy przyrzuca jakiś rys do naszego obrazu:
Jawory, jawory, gdzie macie konory?
Zbójnickowie ścięli, na fujarki wzięli.
Radykał się Janik z gronika na gronik.
Az się psyradykał zbójnikom na chodnik.
Radykać się — znaczy przemykać się. Gronik — wierzchołek. Chodnik — ściéżka w górach dzikich.
Janicku, zbójnicku, zbójecki Hetmanie,
Gdzieś podział pieniąski com ja zbijał na nie.
Janosik, Janosik gdzieś podział pałasik?
W Kosycach na bramie, tam wisi na ścianie.
Musiał umknąć z więzienia. Na ścianie bramy, na ścianie więzienia. Często brama używa się u nich w znaczeniu turmy; może dawniéj używanie to było powszechniejsze. W Biblii widziémy nieraz miejsce więzienia oznaczone wyrazem bramy. Znaczy ona także miejsce warowne. Koszyce miasto na Węgrzech.
Rym Janosik i pałasik jest jak należy w wymawianiu goralów, którzy często głoskę a zamieniając na o, wymawiają pałosik.
Héj! z Plesiwskiéj bramy pozierały pany,
Jako się Janosik wataskami broni.
Niemogę wiedziéć o jakiém miejscu jest tu mowa.
Powiadali, powiadali
Ze zbójnika porąbali
Rozrąbali bucka w lecie,
A zbójnicka wiater niesie.
Udali mię, udali,
Cob ich ciorci zabrali
Udali mię zbójnikiem
Ze ja chodził chodnikiem.
Zamecku, zamecku nowo murowany,
Hej! siedział ja w tobie rocek okowalny.
Siedział ja na zamku psez rok i psez tydzień,
Nigdy ja nie wiedział, kiedy noc, kiedy dzień.
Piosenka następna może się uważać za całość.
Mali chłopcy, mali
Kiéj się na zbój brali;
Jesce nie porośli,
Kiedy na zbój pośli;
Jesce nie zbijali,
Kiéj ich połapali:
Dyć ich połapali
W Zakopieńskiéj hali.
W górach Zakopanego.
Czas wreszcie zobaczyć zbójcę w całéj jego dzikiéj srogości; takiego zobaczémy w pieśni którą tu kładę.
MĄŻ ZBÓJCA.
Hanciu moja, podź do domu,
Wydam ja cię niewiém komu;
Wydam ja cię Janickowi,
Héj walnemu zbójnickowi.
Janku, Janku, tęgiś zbójnik.
Wiés po wirchach kazdy chodnik.
We dnie idzies, w nocy wrócis,
A mnie biédną tylko smucis.
Mas kosulkę uznujoną,
A sablicku zakrwawioną.
Janku, Janku, kędyś ty był.
Coś se sablicku zakrwawił?
Wyrubałem tu jedlicku
Co stojała w okienecku,
We dnie, w nocy hurkotała,
Mnie smutnemu spać niedała.
Psyniósł-ci jéj chusty prać
A nie dał ich rozwijać[4].
Ona prała, rozwijała,
Prawu rucku nadybała;
W téj rucecce pięć palusków,
A na małym złoty pierścień,
W tym pierścionku troje wrótka:
«Dyć to mego brata rucka.» —
Niedługo się obawiała,
Do matusi odsyłała:
«Matko moja psemilena,
«Cy mam bratów syćkich doma?»
— «Córaś moja! nic z jednego,
«Z tych-to siedmiu najmłodsego.» —
Skoro wysedł rok, półtora,
Nagodził jéj Pan Bóg syna.
«Lulaj buba, synu mój!
«Nie bądź tak jak ojciec twój.
«Na kąski bym cię siekała,
«Orłom, krukom rozsypała.»
A on za smerckiem słysy,
I od złości cały dysy:
«Spiewaj, Hanciu, jak spiewała,
«Kiedyś syna powijała.»
— «Lulaj, buba, synu mój!
«Być był tak jak ojciec twój.
«We winie — bym cię kąpała,
«A w jedwabie powijała.»
— «Oblec, Hanciu, drogą satkę,
«A pójdziemy na psechadzkę.»
— «Dwa roceckim s tobą zyła,
«Na psechadzki nie chodziła.»
A wziął-ci ją za rucycku
I zawiódł ją ku gaciku,
Ocka carne jéj wydłubał,
Rącki białe jéj odrubał.
Rozpłakał się syn jéj młody.
Nie mógł Ojcu on dać rady.
«Wstań-ze Hanciu psemilena,
«Pudź, utul twojego syna»
A sam posedł w skały, w lasy;
I niéma go po te casy.
Jest-to mojém zdaniem jedna z najpiękniejszych pieśni pomiędzy pieśniami ludu. Niewoląca prostotą, rozdziérająca głębokiém czuciem, okropna cała osnową, nie przedstawia mi żadnego braku, żadnéj skazy: jest wykończona w każdym szczególe równie jak w całości z tą sztuką, któréj tajemnicę tylko lud posiada w swojém czuciu otwartém, w swoim umyśle prostym, dla tego jasnym, do któréj zdolny jest tylko język ludu, pokorny, niestrojny, ale zwięzły, mianujący wszystko właściwém imieniem. Jest-to jedna z tych pieśni które za wzór brać powinniśmy i dobrze się ich uczyć, kiedy chcemy wprowadzić prawdę i w duchu i w formie do naszéj poezyi.
Ponieważ pieśń ta opiéwa zdarzenie prawdziwe i znane w okolicy, przyłączano mi opowiadanie które ją robi jeszcze prawdziwszą zwłaszcza na początku. Oto jest opowiadanie.
Pewien zamożny goral, miał oprócz siedmiu synów, córkę jedynaczkę, niepospolitéj urody. Wielu zalotników starało się o nią. Między temi znalazł się i zbój. Goral ojciec, równie jak nikt w okolicy, nie wiedział o tém, przeciwnie widział w nim bardzo porządnego Gazdę, dał mu pierwszeństwo nad innymi i przyjął go za zięcia. Żona nie domyśla się także prawdy. Wszakże ją niepokoi i odludne jego mieszkanie w dzikich górach, i częste oddalanie się z powodów i dla celu, które jéj są niewiadome. Pyta go czasem o to, równie jak o przyczynę dla czego nigdy niechce otworzyć jéj skrzyni ze swojemi rzeczami, ani niedaje bielizny do prania, ale nie otrzymuje odpowiedzi coby ją zadowolniała. Jednego wieczora powraca znużony, spocony, więcéj niż zwyczajnie, broń jego zakrwawiona. Przelękniona żona bada go i tą razą, i znowu na próżno. Obsiada ją podejrzenie, czeka więc aż swoim zwyczajem oddali się na dni kilka, korzysta z téj nieobecności, otwiera jego skrzynię i znajduje pomiędzy szatami uciętą rękę; na małym palcu był jeszcze pierścionek, dla którego ta ręka była odcięta i skryta; po tym pierścionku poznaje że to ręka jéj brata najmłodszego. Odkrycie to przekonało ją prawie że jéj mąż jest zbójcą. Po pewnym czasie nagodził jéj Pan Bóg syna, jak pieśń powiada; temu śpiewając raz do snu dawała nauki, ażeby się nie wdał w ojca. Przypadek zrządził, że mąż ją podsłuchał i poznał że jest odkryty. Ale w téj chwili zamyka się w gniewie, tylko wszedłszy do chaty, każe kończyć śpiewanie. Biedna żona daje pieśni inny obrót, pochlebny mężowi. Zbójcę to nie ułagadza, każe jéj ubrać się w świąteczne suknie, wyprowadza siłą w las odludny i tam odcina jéj ręce, za to że otwarły jego skrzynię, a oczy wydziéra za to, że przepatrywały jego bieliznę. Poczém odprowadził ją do domu, a sam poszedł w Tatry i odtąd niewiadomo co się z nim stało.
Zamkniemy pieśnią w któréj jest całe życie zbójcy.
Héj! chłopiec ja, chłopiec z końcu Rogoźnicka[5],
Miałem matkę dobrą, a ojca zbójnicka.
Jescem nie zbojował, dopiérom probował;
Z bucka na jedlickę w lesie pseskakował.
Jescem nie zbojował, dopiéro ten rocyk,
Juz mię chcą powiesić na zelazny hacyk.
Panowie, panowie, nie dajcie mię zgubić,
Ja wam będę za to siedem rocków słuzyć.
Panowie, panowie, wyróbcie mi prawo,
Cobym ja nie siedział na Wiśnicu darmo.
Oj! jakzeby było żal memu kochaniu,
Kiejby mię powiedli z wirsku ku Muraniu[6].
«Powiadała ja ci: daj pozór na siebie,
«Hamerscy hajducy[7] biorą się po ciebie.
«Obwiesą cię Janku za pośrednie ziobro,
«Juz ci będzie potém zbijać nie podobno.»
A kiéj mnie powiesą, moja dusa wstanie.
Budzie ona hładzić frairki na stamie.
Kiéj mnie obwiesicie, obwieściez mnie w miescie,
Baryłkę z palenką nademną powieście.
Tam budę se wisiał, budę se spoczywał,
Tam budę co chwila palenkę popiwał.
Obróć-ze mnie mistsu ockami ku drodze,
Niech się ja napatsę téj zbójeckiéj chodze.
Zbójnicka frairka syćko popłakuje;
Zbójnickiem na haku wiater porusuje.
Mikułos, Mikułos, Mikułoskie mosty,
Tam się potyrają swarnych chłopów kosty.
Tyle o zbójectwie w górach, które większą swoją częścią jest bardziéj w przeszłości jak w obecności.
Zakopane jest to miano wsi i doliny w Tatrach, idącéj w tymże kierunku co dolina Kościeliska; przedziela je Gewont i pasmo wzgórzów o których mówiłem wyżéj. Dolina ta nie jest tak wdzięczną, jak Kościeliska; obejmuje jednak przedmioty godne widzenia. Z niéj wypływa Biały Dunajec, jak Czarny z Kościeliskiéj; w jéj obrębie znajdują się najobfitsze w téj okolicy rudy żelazne.
Chociaż pora roku spóźniona, obsypała już śniegiem góry, korzystałem jednak z pewnéj sposobności i pojechałem do Zakopanego, aby raz jeszcze zbliżyć się do głębi Tatrów.
Jasny był poranek w którym wyszliśmy na zwiedzenie doliny. Mróz nocny kilkunasto-stopniowy gwałtownie wolniał z podnoszącém się słońcém; ziemia przypruszona była płytkim śniegiem. — Biały Dunajec obficiéj tu płynie i okazaléj niż Czarny przy swojém źródle, z kamienia o kamień się rozbija. Cala dolina, mianowiciéj przy brzegach Dunajca, zawalona głazami, które woda ogładza i wyrzuca, nim je zabierze w następnéj powodzi i daléj poniesie. Głazy te słyną szczególniéj ze mchu czerwonego, amarantowego; jest on prawie niedojrzany gołém okiem, głaz pod nim wydaje się jak powleczony czerwoną barwą, potarty bielizną żółty ślad na niéj zostawia; pachnie jak fiołek, a zwłaszcza podczas pięknych letnich poranków. Mówiono mi, że kamień tak umszony trzymany w izbie, wydaje z siebie ten zapach bardzo długo.
Szliśmy ku źródłu Dunajca jego brzegiem; przy drodze mieliśmy piękną polanę Kałatówkę, otoczoną wysokiemi górami; daléj bijący w oczy ogrom różnokształtnych opok, który jak wieniec, otacza wzniosłą górę i zowie się: Zakopański Zamek. Z podnóża jego posady wypływa Biały Dunajec wodospadem cztérosążniowéj wysokości; w lecie uroczy ma przedstawiać widok ta woda bijąca się po umszonych kamieniach i biała od wiecznéj piany, w zimie wybucha cokolwiek niżéj, i mniéj gwałtownie.
Piérwsze i główne stanowisko w dolinie jest Hamernia czyli kuźnia żelaza, przy któréj leżą domy mieszkalne, a między niemi dom samegoż właściciela téj okolicy: z tego punktu rozpoczęliśmy naszą wycieczkę, któréj ostatecznym kresem miała być ruda żelazna skąd biorą materyał surowy do Hamerni. Ta ruda czyli kopalnia, albo jeszcze inaczéj w tutejszym języku, bania, leży o dwie godzin drogi od Hamerni, w grzbiecie góry zwanéj Magóra.
Droga do bań przestronna, dobrze utrzymana, ale tak przykro zwijana w około góry, bo rudy leżą pod samemi szczytami — że wozom prowadzącym rudę żelazną do hamerni, zdejmują zadnie koła; a i to jeszcze nie może przeszkodzić, aby konie nie zlatywały w całym pędzie aż na miejsce mniéj spadziste.
Wewnętrzny widok bań ma w sobie cóś smutnie zajmującego. Ci ludzie z dziką, wybladłą twarzą, albo snujący się po licznie rozgałęzionych podziemiach, to z żelaznémi w rękach kagańcami, to z taczkami skrzypiącemi, albo z ciężkiemi młotami, pastwiący się, jak złośliwe istoty, nad łonem ziemi-matki; te mdłe gwiazdki kagańców, płonące tu wprost, tam w górze o kilkadziesiąt sążni, tam w dole w takiejże głębokości, albo biegące z taczkami jak błędne ognie cmętarza; z resztą ta ciemność, ta cisza, ta sfera całkiem grobowa, przenoszą myśl w jakąś dziedzinę fantazyi dzikiéj, czarnéj, nieludzkiéj a nieanielskiéj.
Szesnastu ludzi pracuje w téj bani od niedzieli do piątku. Sobota jest dniem odpoczynku. — Jest nawet wiara między górnikami, że ktoby odważył się pracować tego dnia w bani, Duch opiekujący się niemi, skarałby takiego jakiémś wielkiém nieszczęściem, a nawet zawaleniem całéj bani.
Z resztą banie te obfitują w źródła bardzo dobre. Górnicy wychodzą na noc z bani i mają szałas gdzie odpoczywają. Stoi on pod nawisłą górą i wytrzymuje częste szturmy to lawin, to kamieni pękających od mrozu i toczących się na dół. Mają swojego naczelnika z pomiędzy siebie, który surowo karze wszelkie przestępstwa, łopatką umyślnie na to sporządzoną. Uderzeniem téj łopatki poświęcają także piérwszy raz zwiedzających te banie.
Nie mieliśmy dosyć czasu wejść na okazały skalisty szczyt Magóry, musieliśmy przestać na niższym jéj grzbiecie. Śnieg, spadły tam przed kilką już tygodniami, grubo leżał i w lód prawie stwardniał. Otaczał nas widok niezmiernie rozległy i piękny na północ, wschód i południe.
Stąd mi pokazano i widziałem, ale w wielkiéj odległości, Gąsiennicowe stawy. Leżą oni cokolwiek niżéj jak Pięcio-stawy, ale jeden z nich jest tak wielki jak Morskie Oko i na środku ma wyspę. Z tego jeziora wypływa potok który wpada do Dunajca pod Poroninem. Miejsce to, bliskie na pozór, leżało od nas, jak mi mówiono, o półtory mili najmniéj, pomiędzy górami tak nagiemi, jak są góry w około Pięciostawów.
O Magórze, na któréj byliśmy, to mi jeszcze powiadano, że w lecie przylatują tu ptaszki do kanarków bardzo podobne i ze śpiéwem podobnym; my, widzieliśmy dzisiaj tylko mech, kozodrzew, śnieg i kamyki, które pękały pod mrozem na wyższych szczytach i staczały się pod nogi nasze.
Zwiedzanie bań Zakopańskich naprowadziło mię na myśl, któréj sobie rozjaśnić nieumiem, dla tego zapisuję ją tutaj. Zdaje mi się godném uwagi, że we Francyi zowią się podobnie (bagnes) miejsca surowéj kary, po naszemu galery, i że niektóre obyczaje naszych bań są te same co między francuzkiemi galernikami. I tam jak tutaj Sobota jest dniem świątecznym. Wiadomo także, że przybywający do galer musi uznać władzę którą galernicy mianują śród siebie, a czemu odpowiada w tutejszych baniach zwyczaj uderzenia łopatką zwiedzających je po raz piérwszy. Skąd te podobieństwa? wartoby się nad tém zastanowić.
Zima powraca, opanowała już Tatry, zasiadła znowu na nich jak na odwiecznéj swojéj stolicy i rozszérza dokoła swój podbój z którego na chwilę ustąpić musiała. Lato cofa się, a z nim wdzięk życia i życie samo tych okolic. Mnie także los mój pędzi w inne strony. Wkrótce znajdę się w innym świecie, sferze innego życia; będzie ono zapewne silniejsze na zewnątrz, gwarniejsze, więcéj mię zaprzątnie, bardziéj czas mi zajmie, ale czy znajdę w niém tę swobodę, tę błogość, tę pełność uczuć, tę jasność myśli, to zadowolenie wewnętrzne co tak szybko posuwa łódkę naszéj żeglugi ziemskiéj a dmąc tak łagodnie w żagle życia? Czy znajdę tam co tu tracę, czy mi się wróci kiedy co tu tracę? Czy wrócę jeszcze kiedy w te strony, gdziem znalazł tyle miłości w tych drzewach, głazach, dolinach, górach, wodach, ruinach, a nawet ludziach; w blasku słonecznym tych dni w gwiazdkach tych nocy, w bełkocie tych potoków, w szumie tych wiatrów, i w uroczystéj ciszy tych cieni łagodzonych gwiazdami na niebie a na ziemi świecącemi robaczkami; gdziem i ja rozlał tyle miłości, złożył w każdy przedmiot tyle uczuć serdecznych, powierzył tyle rzewnych myśli tym wiatrom w różne strony do serc różnych? znajdęż się tu jeszcze kiedy jak przyjaciel śród przyjaciół? będęż tu z dzisiejszą wzajemną miłością poznany, powitany, przyjęty? uśmiéchnież mi się jeszcze przyjazne oblicze téj okolicy? obejmież mię choć raz jeszcze w życiu to powietrze swoją miłością macierzyńską?...
Dokoła widok niezmierny; zachwycałem się nim niedawno, ale jak inny dzisiaj! Tatry wyglądają z pod chmur zimowych dziko i groźnie. Lasy żółcieją i czernieją barwą późnéj jesieni. Powietrze przeszywa podmuchami przykrego chłodu. Obok mnie szałas, pusty, niemy, nie tak jak było temu kilka tygodni. Pozieram dokoła — ogrom nieogarniony wzrokiem a ja śród tego ogromu — sam! — Świat wielki a niéma się gdzie pomieścić! powiada nasze przysłowie — O! jak ta prawda przypada do obecnego mojego stanu! — Ptak ma swoje gniazdo, liszka swoją jamę, a syn człowieczy niéma gdzieby głowę swoją mógł przykłonić! — wyrzekł Chrystus. Nigdy mocniéj niepoczułem tych słów rozdziérającéj boleści, najgłębszéj skargi, najstraszniejszego wyrzutu jaki temu światu kiedykolwiek zrobiono. Tak jest! niéma gdzie głowy swojéj przykłonić syn człowieczy, skoro nie znajdzie piersi z prawdziwą, czystą, wyższą miłością, jaką znalazł Chrystus u jednego swojego ucznia. Ale jakże ją mam znaleść?
Szukam jéj w przeszłości, szukam w obecności, szukam w przyszłości!... Podnosi się w duszy poranek mojego życia. Zawiewa mię jego powietrze. Widzę wioskę wołyńską, ustronną, skrytą w lasach, mój domek rodzinny, niedaleko pod lasem mogiłki wiejskie. Stała tam kiedyś cerkiew! splamiło ją jakieś świętokradztwo, gniew Boży dotknął to miejsce i cerkiew zapadła w ziemię, z całym ludem który ją napełniał, w sam dzień wielkiéjnocy, podczas nabożeństwa. Nie zginęła jednak bez śladu i nadziei. Przyłóż w tém miejscu ucho do ziemi, w ten sam dzień, o téj saméj porze, a usłyszysz dzwony podziemne. Tak lud twierdził i wierzył. Wierzyłem z ludem i wierzę, biegłem kryjomo na cmętarz, przykładałem ucho do mogił czy nie usłyszę dzwonów zmartwychwstania.
Dziś to samo robię, tylko żem wyższy o lat dwadzieścia i głuchszy wewnętrznym słuchem, tylko że tą mogiłą jest ogrom góry na któréj stoję, a tym cmentarzem świat co mię otacza.
Ta ziemia którą widzę przed sobą, ten świat dokoła, to życie za mną i przedemną, jest owa powłoka pod którą leży mój świat zapadły, moje życie zapadłe. Zwracam ucho na wszystkie strony, przykładam je do ciszy, do każdego wiatru wędrownego, do każdego dźwięku zabłąkanego w téj dziczy, słucham uchem i myślą czy nie usłyszę dzwonów mojego życia prawdziwego!...
Napróżno wszystko!
Jakto? miałżebym tylko tyle stąd wynieść, tylko ten owoc zebrać i podać innym z tyla czasu takiego życia? nic więcéj tylko myśl zwątpienia, żal bezpłodny? Ślepyż-to przypadek wyrzucił mię tutaj jak rozbita z nawałności życia? byłżebym już trupem którego morze świata niemoże ścierpieć w swojém łonie i wymiata na pastwę żarłoctwu zwątpienia, na zginienie uczuciem swojéj bezużyteczności? A oweż myśli których tyle przemignęło przez tę głowę; a owe uczucia których tyle przegrało w tych piersiach, byłyżby tylko ptastwem żarłoczném i tak-by dalece obrały mię ze wszystkiego, że nic-by już więcéj nie pozostało ze mnie jak szkielet na nic nieprzydatny? O! nie daj tego Boże! i tak nie jest.
Nie przypadek mię tu rzucił, nie na darmo tu się znalazłem. Nie na darmo otwarto mi wszystkie zasoby zewnętrzne i wewnętrzne téj krainy, jéj przyrody i jéj człowieka. Nie oddalę się stąd jak rozpustnik zniewieściały gnuśném używaniem, wycieńczony bezrządem marzeń, bezsilny do życia na polu czynności. Nie! czuję że nie straciłem nic z tego com tu przyjął. Pierś moja pilniejsza, widzenie jaśniejsze, ochota życia większa, wiara czystsza, miłość Boga i ludzi odważniejsza, nadzieja mocniéj przytwierdzona do dna oceanu niewidomego. Czuję w sobie siłę pozostać w tym stanie, przebyć w tym stanie przyszłość jaka leży przedemną.
Tak was żegnam góry i ludzie coście mię zasilili. Tak ci dziękuję Boże! za tę chwilę łaski którą mnie w tém miejscu dotknąłeś. Nie stracę jéj, pokażę ją w mojém życiu.
Zimny wiatr powiał, dreszcz przebiegł po ciele; to przyszłość, to życie w czynności po życiu w modlitwie, to atmosfera nizin ludzkości. Cóż robić! Schodźmy na dół, trzymając statecznie cośmy wzięli na górze.
- ↑ Spadek Białki w jéj biegu ma być połdziewiąta cala na przestrzeni każdego sążnia.
- ↑ Daremny koszt wasz.
- ↑ Dajże baczność.
- ↑ U ludu naszego ważny to powód posądzania męża o niewinność małżeńską, kiedy jéj nie daje swojéj bielizny do prania.
- ↑ Rogoźniczek — nazwisko wsi.
- ↑ Murań, ma to być każde miasto grodowe.
- ↑ Hamernia, fabryka żelaza. Hajducy — policja dworska.