Dziewczę z Sącza (Romanowski, 1913)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Romanowski
Tytuł Dziewczę z Sącza
Pochodzenie Wybór poezyi Mieczysława Romanowskiego
Redaktor Julia Dickstein-Wieleżyńska
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Data wyd. 1913
Druk Tow. Akc. S. Orgelbranda S-ów
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
DZIEWCZĘ Z SĄCZA
WIECZOREM.

W bielonej izbie, za cisowym stołem,
Pod wieczór, czworo siedziało ich społem.
Bliżej komina dziadek Janusz, dalej,
Kędy się lampa przed Chrystusem pali,
Babka; pod oknem siedziała dziewczyna,
Basia, kwiat Sącza, wnuczka ich jedyna.
Naprzeciw Bartek, cieśla z cieślów sławnych;
W Sączu, ród jego należał do dawnych,
On sam już sławą cieszył się, choć młody,
A Bóg mu przytem nie skąpił urody.

Słońce, za góry zachodząc czerwono,
Zajrzało oknem w izbę ubieloną.
A że dziś była niedziela adwentu,
Więc spoczywali wszyscy gwoli świętu.
Janusz służebnym polecił gospodę,
Garniec i wino; z księgi dziewczę młode
Czytało świętych spisane żywoty.
Cieśla w nią patrzył, poprawiał kapoty,
Ilekroć Basia czytanie przerwała.

Babce u czoła drzemka się wieszała;
Pod ścianą z nićmi stał jej kołowrotek,
Z kłębuszkiem teraz igrał Basi kotek.
Właśnie skończyła Basia u rozdziału,
Gdy Janusz z krzesła podniósł się pomału,
I słowem księgi do głębi przejęty,
Rzekł: „Wielkiś w Twoich cudach, Panie święty!
Wielkiś! bo wznosisz, gdzie zrozpaczy głowa;
O! cudem dotąd stoi Częstochowa,
I wierzę, że w niej Luter nie zagości,
A nas tu gnębią, skórę drą od kości
Szósty już tydzień. Ha! skacz do muzyki,
Jak ci zagrają Szwedy najezdniki...
Niema sił...“ Chmurny przeszedł przez świetlicę,
A potem utkwił wzrok w Bogarodzicę,
Co złote ramy nakształt wieńca miała,
I stał w zadumie, — łza po łzie spadała
Na wąs, włos biały zsunął się na czoło;
On włos odgarnął, westchnął, otarł połą
Łzy i wnet mowę obrócił do cieśli:
„Rzeczcież! nowego coście też przynieśli?
Ja trzeci tydzień nie chodzę do miasta,
Ni ja, ni Basia, ni moja niewiasta,
Jak zwierz człek w norę przed Szwedem się czai,
Bo jak staremu chodzić wśród tej zgrai?


Bartłomiej odrzekł: „Marne powiadanie!
Nową złość ważą ze Szwedem Aryanie.
Szlichtyng i Florek Siemichowski, zbójca,
I ten żyd, Finkiel, komendanta trójca,
Bawią na zamku; oni rada tajna
Tego łupieżcy, pułkownika Sztajna.
Potem Barycki, podatków poborca,
Był dziś dwukrotnie ciągniony do dworca,
I pan Szydłowski, patron kolegiaty.
A coś dwu poszło do wieży za kraty;
Zaś Stare Miasto opuściły panny —
I tak się mnoży ucisk nieustanny.“

„O! dalej kory nie stanie na drzewie,“
Wnet stary Janusz podchwycił mu w gniewie.
„Straszne to Boga próby, — raczej kary,
Tak marnie idą, i takie ofiary!
Tu był król z nami — dziś kędyś w Głogowie...
A nasz Bylina, rotmistrz, padł w Krakowie...
I Czarneckiego, żelazne to ramię,
Zgina Bóg, choć go jeszcze nam nie łamie...
Hetmany bez wojsk, Starosta na Spiżu,
A my w ucisku jak przy nowym krzyżu
Korzym się“... I stał chwilę zamyślony.
Niedługo potem zwrócił się do żony
I rzekł: „Musimy pomodlić się razem;
Zapalcież lampę przed Kingi obrazem,
Bo czcią jej ziemia nasza się zastawia

I od niewoli święta Kinga zbawia;
Za jej wstawieniem niech was Bóg pociesza.“
Posłuszna żona wnet lampę zawiesza;
I klękli, jako było we zwyczaju:
Starzy na przodzie, młoda para z kraju.
A po modlitwie Janusz wstał rzeźwiejszy,
I rzekł: „To zamysł Szweda nie dzisiejszy.
Pomnę, gdy byłem za wódkami w Gdańsku, —
(A byłem jeszcze za Adolfa króla,
Co to go w Niemczech ugodziła kula) —
Pod wieczór jakoś, w kupieckiej gospodzie,
Z jednym tam Szwedem zszedłem się na miodzie.
Ten, że miał z nami stosunki handlowe,
A zmyślny, więc znał dobrze polską mowę.
I siedzim; — szklanka mijała po szklance,
I żywo jakoś było w pogadance.
Aż w końcu — patrzcie! co rzekł dyabeł kusy, —
Wstał, na głos w izbie wrzasnął: — Nasze Prusy!
Nasze Inflanty, — Bałtyk, bo tak chcemy, —
A gdy nie dacie sami, — odbierzemy, —
I wymusimy na waszym narodzie! —
Nie skończył. — Resztę słów utopił w miodzie.
Bo pełny kufel pochwyciłem w rękę
I tak Szwedowi ciąłem nim w paszczękę,

Że na podłogę stoczył się jak długi;
Za drzwi go potem wyrzucili sługi.“ —

Usiadł i ręką podparł siwą głowę,
Myślą rozwinął przeszłych dni osnowę;
I ujrzał siebie w dragońskim szyszaku,
Konno z Rewerą na stepowym szlaku.
Wojował z młodu, gdyż bywał burzliwy,
I wspomniał sobie tatarskie cięciwy,
I jako z wojny wrócił do rzemiosła,
Jak go znów wojna aż za Boh zaniosła,
Potem na Szweda, — Chocim, — Kozaczyzna...
I spokój, — powrót, — na głowie siwizna,
Praca — śmierć dzieci, — dalej już nie szuka,
Spojrzał: z nich jedna została mu wnuka...
I westchnął: „Wszystko dzieci w bożej woli!
Aleć on naszej pofolguje doli;
Jak pomnę, różnie bywało już z nami —
Toż koniec będzie i z tymi Szwedami.“

Lecz babka przerwie: „Na Chrystusa rany
Milczcie, na górze Szwed kwaterowany.
Strach, jak mróz ostry, idzie mi wskroś duszy —
Bójcież się Boga! ściany mają uszy;
Podsłucha! i cóż? jakiż wtedy opór?
Wezmą was, głowy podacie pod topór,
I w grób; a my co? my z Basią sieroty,

Musiałybyśmy iść pod ludzkie płoty.
Bodajbym tego nigdy nie dożyła!“
Umilkła i krzyż na piersiach złożyła.

Dziewczę spokojnie słuchało rozmowy,
Lecz, zda się, babki urażona słowy,
Wstała; — rumieniec wykwitł na jej licach,
Skier dwoje żywo spłonęło w źrenicach,
I rzekła: „Babko, nie miejcie obawy,
Pan Oskar dzisiaj na zamku ma sprawy.
Widziałam, jako tu przyszedł z rozkazem
Trębacz, — a potem do Sztajna szli razem
W miasto. On, — choćby słyszał dziadka mowy,
Pewnam, — nikomu włos nie spadłby z głowy.
A przytem, zważcie, to nie żołdak prosty;
Oficer i syn szwedzkiego starosty.
A jaki dobry! — Wszak mówią sąsiedzi,
Co to się z innym Szwedem człek nabiedzi.
On zaś czy spojrzał kiedy na nas krzywo?
Gdzie tam! — za wszystko dziękuje tak żywo,
O, bo też dusza w poczciwości rzadka!
A jak on lubi i babkę i dziadka,
Was, Bartku, i... mnie...“ Tu przestała
Zmieszana, jednak pokryć to umiała,
I rzekła dalej: „Gdy siądę w gospodzie,
By was wyręczyć przy winie i miodzie,

To ledwie przyjdzie Oskar i powita,
Zaraz się grzecznie o was wszystkich pyta, —
Rozmawia, życie opowiada swoje...
Oskar ma także w domu dziadków dwoje
I siostrę jak ja; a mówił osobno,
Że siostra do mnie całkiem jest podobną.
Na wojnę poszedł, bo mu dziad poradził, —
O! nie, on zacny, on by nas nie zdradził.“

Lecz Bartek na to: „Luter i poczciwy?
Tego pod słońcem niema, jakom żywy!
Wierzcie mu, Basiu, kiedy słodko gada! —
Wąż to, a w śpiące serce się zakrada,
Czy słówko jakie od was nie wyłudzi;
Strzeżcie się, bo on żądłem was obudzi“.
I powstał: z czoła uciekła mu smętność,
Z ócz mu gorąca błyskała namiętność,
Dłoń ścisnął, jakby w dłoni toporzysko
Czuł i rzekł: „Wiecie? ratunek nasz blisko!
Dobrze, że niema Lichtenawa w domu...
Powiem że jest nas poratować komu.
Pokąd gór naszych dzikich i wyniosłych,
Pokąd górali jak smereki rosłych,
A na toporach dopokąd stal czysta,
Potąd nam nie paść u stóp antychrysta.
Dziś tydzień jako przebiegałem góry,
Widziałem ludu nieprzebrane chmury.
Słyszałem, wszyscy Szweda nienawidzą:

Królewscy, ci się Lutrem jak psem brzydzą —
Co który wspomni, że jego gurmana
Z koroną, zaklnie w Szweda jak w szatana.
Nawet zbójnicy: Litmanowski Nędza
U Obidzkiego spowiadał się księdza
I nóż pociąga na tych heretyków;
Strzelcy zaś leją kule nie na dzików,
A Wąsowicze lud zbierają w pułki,
A ciągną ku nim ludzie jak jaskółki.
Znacie ich, — raźni, nie lękliwi znoju,
A będą jako wilk w owczarni w boju.
Ha, potańcujeż Szwed, da Bóg, niebawem; —
Na rzece ze krwi stąd poślem go spławem;
Flisacy Wisłą, bo w tem ich ochota;
Ja ostrzę bardę — oj! będzie robota
Dla naszych pięści pewnie za trzy jutra,
A ujrzym, czy Bóg nie starszy od Lutra.“
Wielce Janusza cieszyły te słowa
I wnet się dłuższa poczęła rozmowa.
Babka usiadła, Basia cicho wstała,
Długo się w obu mówiących patrzała;
I znać na straszną zbierało się burzę,
Bo z lica Basi zeszły kraśne róże:
W oczach, co głębi serca kryć nie zwykły,
Promienie gasły i pod łzami nikły.
„Wytniem ich!“ krzyknął Bartek, — Basia zbladła
I z płaczem, drżąca, na krzesło usiadła.

Babka, to widząc, pośpieszyła do niej;
„Co tobie?“ pyta, „a niechże Bóg broni,
Chora?“ — Więc obaj zmilkli w jednej chwili
I zatrwożeni w Basię się wpatrzyli.
„Mnie nic“, — wtem dziewczę odrzekło powoli —
„Tylko mnie jakoś dziwnie serce boli,
I w głowie szumi i w oczach mi ciemno:
Ja sama nie wiem, co się dzieje ze mną —
Strasznie mi jakoś teraz na tym świecie“.

„Pieszczotka moja, biedne moje dziecię:
Zlękłaś się!“ — tuląc ją babka odpowie —
„Bo też wam, Bartku, zawsze strachy w głowie,
Odkąd was znam. Ot ręką ledwie może władać,
Tak drży; i trzebaż było opowiadać
To czego niema, nie było, nie będzie?
Ale wam pilno, więc krew, wojna wszędzie
I na języku. Ptaszko, bądź spokojna!
My, cóż my znaczym, nas ominie wojna...
Ej! bo już rzućcie to gadanie zdrożne;
Święto, — ot książki czytajcie nabożne.“

Cieśla stał, zdał się nie słyszeć tej mowy.
Milczał, w dziewczynę utkwił wzrok surowy,

Co biegł aż w duszę; — ona się spłoniła,
Wsparła się ręką o stół, oczy skryła:
On westchnął, smutek rozlał mu się w twarzy,
Zapalił świecznik, usiadł, siedli starzy,
Wziął księgę; czytał z żywotu kapłanów,
Jak święty Jacek odpędził poganów.




SAM NA SAM.

Przeszła godzina — starzy się zdrzemali,
Basia siedziała, Bartek czytał dalej —
Lecz coraz ciszej i często się mieszał,
Stawał i wzrok swój na dziewczynie wieszał;
A potem wiersze pomylone chwytał,
Opuszczał, czasem jedno dwakroć czytał,
A nawet inne wypowiadał słowa.
Czuł to, lecz ogniem płonęła mu głowa,
Serce mu biło gwałtownie, gdy zmylił.
Chciał się poprawić, wzrok ku księdze chylił,
Lecz z księgi biegły nieposłuszne oczy
Do Basi, bo tam był ich świat uroczy.
Toż widząc, że tych czarów nie odgoni,
Zbliżył się, westchnął i jął szeptać do niej:
„Przeląkłem ciebie? Basiu! nie chciej winić,
Jeden Bóg tylko wie, co z sercem czynić, —
Jako je w piersi trzymać — gdy rozboli?
Jeśli cię zląkłem, dziewczę, to bez woli
Zgrzeszyło słowo; — dusza o tem nie wie;

Toż ocząt, Basiu, nie odwracaj w gniewie,
Przebacz!...“ i dłoń swą na sercu położył,
Spłonił się, drżące usta w pół otworzył, —
Schylony nad nią, w pierś chwyta jej tchnienie,
Wzrokiem ją chłonie, i karmi płomienie
Serca, rosnące w szale i zachwycie,
Jakby nią całe chciał wypełnić życie.

Ale znać mało Basia go słyszała.
Śniła; — twarz jeszcze zadumaną miała,
Gdy oczy, w których odblask marzeń kona,
Na Bartłomieja zwróciła zdumiona,
I cichym głosem, myśli swych niepewna,
Rzekła: „Cóż chcecie? ja wam nic nie gniewna“.

„Nie?!“ odparł Bartek i radością skraśniał,
A wzrok jak słońce wiosenne mu jaśniał:
„Oj ty dziewczyno, ty gołąbko biała,
Patrzaj — rzekł czule — coś ze mnie zdziałała!
Ja, śmiałek pierwszy, jak nieżywy stoję,
Kiedy zachmurzysz jasne oczka twoje.
Basiu! ej kiedyż Basia mi nagrodzi
To, że rok trzeci tak marnie mi schodzi?
Kiedyż wędrówki, czekanie, tęsknotę?..!
Basiu! jedyna! — ptaszę moje złote!
Raz ty mi ulżyj ciężkiej serca spieki;

Życie i pracę oddam ci na wieki!“
I silne ku niej wyciągnął ramiona,
Basia się przed nim cofnęła zlękniona, —
Ale Bartłomiej w uczucia natłoku
Nie pojął, zda się, jej chłodnego wzroku,
I rzecze: „Cieślam, dziewczę, jak mój rodzic,
Lecz niech mi sercem sprosta wojewodzic.
Nikt, Basiu — jak ja nie pokocha ciebie:
Dla mnie tyś jedna, jak jeden Bóg w niebie!
Przy tobie to już chyba ta garść ziemi,
Co kiedyś z kośćmi zmiesza się mojemi...
Pójdź!“ Lecz nim słowo to z ust mu wypadło,
Dziewczę się znowu cofnęło i zbladło;
Milcząc usiadła na krzesło dębowe
I o dłoń białą smutna wsparła głowę.

A on, w nią patrząc, żałośnie wstrząsł głową:
„Widzę ja, dla mnie zimnaś jednakowo, —
I miłość moja ciebie nie poruszy...
O, Basiu! — Basiu moja! — nie masz duszy.“
Lecz już boleści nie mógł wstrzymać w łonie,
Zmierzył ją wzrokiem, twarde ścisnął dłonie
I jęknął: „Kiedyś porwę mą siekierę,
W pół nią rozpłatam moje piersi szczere
I wydrę serce; a ty patrz do woli,
Jak ono kocha ciebie, a jak boli,

Co krwi spalonej z niego już wyciekło,
I umrę... Basiu! — Basiu, pójdę w piekło.“

I przestał mówić i w głos się rozszlochał,
I łzami tylko skarżył, że tak kochał;
Ona zaś z rączki skroń podniosła białą,
Spojrzała, w oczach miała duszę całą, —
Miała żal szczerej, siostrzanej litości,
I siebie całą, — — jeno nic miłości.
Lecz wnet się ozwie z litośnym uśmiechem:
„Ej, Bartłomieju, tak wyrzekać — grzechem.
Cóż wam? to wojny, to znów żony chcecie,
Od żony znów was na wojnę pomiecie;
I tak bez końca będzie tej swawoli, —
Ot zaprzestańcie, bo aż słuchać boli.“

„Boli?!“ Bartłomiej pochwycił z zapałem,
„Ha, pomyśl, dziewczę, czem to ja się stałem!
Gdzie moja młodość? na tęsknocie znika.
I już sąsiedzi mają mnie za dzika —
A to przez ciebie wszystko — och!... i zakrył oczy,
Uczuł, że widmo znów mu ducha mroczy,
Wabi go... On raz z bardą stał na skale
I sosny spuszczał w Dunajcowe fale,
Wtem spojrzał; strach! strach! z fali jasnolice
W pląsach skoczyły na brzeg topielice.
W złociste z tęczy przyodziane rąbki,

Jęły ku niemu latać jak gołąbki,
A tak patrzyły, tak nęciły zdradnie:
Skocz! skocz do fali, u nas cicho na dnie!
A dźwięk ich głosu był tak czuły, tkliwy,
A on był wtedy, ach! tak nieszczęśliwy,
Że już pochwycił jednej rękę białą,
Skłonił się, i z nią zawisnął nad skałą...
Lecz wnet wzburzoną pierś krzyżem przeżegnał.
Padł i zapłakał i widmo odegnał.
Teraz to wszystko budzi się w pamięci,
Upaja, łechce i tam w góry nęci.
Przemógł się; mówić wnet począł spokojnie:
„Nie dziś, — to, Basiu moja, choć po wojnie.
Każesz rok czekać? będę jako żywo,
Choć Bóg wie, z jaką duszą niecierpliwą,
Chcesz dłużej? niech się twoja wola dzieje;
Jeno mi zostaw, dziewczyno, nadzieję“.
Rzekł i do oczu szorstką dłoń przycisnął,
Ale z pod palców strumień łez mu trysnął.

A ona wstała, pobladła jak chusta,
Drżały jej ręce, drżała pierś i usta,
Łzy w oczach; oczu nie śmie nań podnosić.
Chciałaby tylko przemówić — coś prosić...
Milczała, potem na wpół bezprzytomnie
Rzuciła z jękiem: „Zapomnijcie o mnie.“
I zamilkła.

A w nim serce bić przestało,
Zachwiał się, zsiniał, potem twarz miał białą
Jak trup, i czuć w nim było ciszę śmierci.
Tak dąb, gdy piorun wnętrze mu przewierci,
Stoi spokojny, nim o ziemię gruchnie.
Wstrząsł się, znać poczuł życie, ogień w próchnie;
Zgrzytnął, pierś ścisnął, pijany z rozpaczy,
Wpadł w drzwi i jęknął: „Niech ci Bóg przebaczy!“

I cisza; — dziewczę samotne zostało...
Stoi, na sercu trzyma rączkę białą,
Łzy się jej do ócz cisną mimowoli,
Smutno jej; serce ścisnęło się, boli.
Bartek ją w takiej opuścił rozpaczy...
„Niech Bóg przebaczy!...“ „Bartek — czy przebaczy?...“
Spojrzała... starców dwoje w śnie coś marzy;
Uśmiech im lata od twarzy do twarzy.
Zlękła się, w piersi czuła dreszcz zimniejszą
I cisza w izbie stała się straszniejszą.

Lekko więc krzesłem stukając, usiada.
Już nawet starców obudzić by rada,
By jeno zbyć się z izby strasznej ciszy,
Gdzie, oprócz serca swego, nic nie słyszy,

I kędy Bartek stoi czarną zmorą,
A lampy u ścian tak posępnie gorą...
Lecz dziadkowie śpią.

Niespokojna wstała:
„Gdybym ja była nigdy go nie znała:
„„Niech Bóg przebaczy!““ rzekł, — „a cóż ja winna?...
Gdyby on wiedział!...“ ale wtem myśl inna
Tknęła ją; bieży do okna i słucha,
I usteczkami na biały mróz chucha,
Myśli, pogląda w okno niecierpliwa;
Kogoś znać jeszcze dzisiaj się spodziewa,
I kędyś w dali jej spojrzenia toną.
Ale tam cicho, noc i gwiazdy płoną.

Smutniejsza, może patrzeniem znużona,
Odeszła, ręce krzyżując u łona,
I szepce idąc: „Jak on strasznie szlochał!
Mój Boże, poco Bartek mnie pokochał?
Gdybyż to tylko minęło szaleństwo!...
Czemu my sobie z Bartkiem nie rodzeństwo?!..
Rośliśmy, prawie chowali się razem,
Pacierz pod jednym mówili obrazem...
Duszę bym całą dziś mu wygadała...
Ale on straszny taki!...“ I zadrżała: —
Jakiś strach nagle przeszył ją do głębi,
Jak stal, co serce rozdzierając, ziębi.

Więc się zwróciła i z różańcem w ręku
Świętej się Pannie ukorzyła w lęku.
Modląc się, w Świętą wzrok zatapia cały,
A z ócz jej patrzy dusza, gołąb biały.

Tak anioł, kiedy pióry srebrzystemi
Zleci z błękitu i dotknie się ziemi,
Stawa i chwilę ogląda zdziwiony
Świat, co dla niego mgłami otulony; —
Głębiej się potem zanurzywszy w cienie,
Uczuje przestrach i wraca w płomienie.




PRZY STUDNI.

Od modłów wstała uśmiechnięta, jasna,
Spokojna w duszy i rumieńcem krasna.
Różaniec jeszcze trzyma w białej dłoni,
A uczuć pełna — jako lilia woni;
I tak usiadła cicha i świat boży
Myślą ubiera w blaski rannej zorzy.

Ale po chwili do okna pobiegła,
Pogląda: w cieniu znać kogoś postrzegła,
Przeczuła raczej, i cała spłoniona,
Stojąc, rąk dwoje cisnęła do łona:
„On!...“ rzekła z cicha... a tam, z ciemnej dali,
Już słychać było kroki i szczęk stali.
„On!“ i zmieszana waha się, czy czekać,
Czy wyjść naprzeciw, czy z wstydu uciekać?
Ku drzwiom co chwila zwraca jasne oczy,
Serce jej z piersi ledwie nie wyskoczy:
„Co robić?“ myśli — „on może tu wstąpi...

Może nie wstąpi! — ach, on tak się skąpi.
Zdybać go trudno; — rano mi się skłonił,
Potem nie przyszedł, tak jakby mię stronił...
Niedobry, — tylem o nim dziś myślała“...
Tak myśląc, śpiesznie kubraczek zawdziała
I poskoczyła ku drzwiom; lecz znów stoi
I myśli: „Może obudzą się moi,
I on sam może pomyśli, żem płocha!...
Nie, ach! on nie wie, jak Basia go kocha!...
Oj biedna ja! oj zginie serce marnie,
Jeśli kochaniem on go nie ogarnie...“
Marzy — łez dwoje spadło na jagody,
I wzięła dzbanek... „Tak, przyniosę wody.“

Wybiegła, patrzy: noc cicha bez chmury,
Księżyc i gwiazdy; dalej śnieżne góry,
Kościoły, których krzyże w niebo wrosły,
Rynek, za rynkiem Sącza gród wyniosły
Groźnie powiewa chorągwiami z wieży.
Miasto w śnie, jak ul, gdy rój go odbieży;
Po basztach tylko migocą się blachy,
Gdzie w zbrojach szwedzkie stanęły szyldwachy,
I światła w oknach.

Już przy studni stoi,
Widzi go, jednak sroma się i boi,
By jej Lichtenaw tak nie zastał w mieście,
I skryć za studnię już chciała się wreszcie.

Lecz właśnie z góry jasny blask księżyca
Stoczył się na jej uśmiechnięte lica
I Oskarowi w cieniu ją odsłonił;
Ten stanął, wpatrzył się — potem się skłonił...
I piękni, z duszą odbitą w spojrzeniach,
Stali tak w złotych księżyca promieniach.

Ale wnet Oskar pochwycił jej rękę
I rzekł: „Bóg z wami! przepraszam panienkę.
Waszych ócz jasnych nie miałem z zarania
Dzień cały... sercu za wiele czekania!“
Lecz nagle tkliwość z jego ócz uciekła,
Twarz uśmiechniętą zgroza mu oblekła;
Pochylił czoło, do siebie rzekł smutnie:
„Za tajemnicę Sztajn głowę mi utnie,
Jeśli tem zniszczę jego czyn piekielny;
Krew... o, mój Boże!... ha, i Sztajn śmiertelny!“...
I lewą ścisnął srebrną miecza głownię,
Prawą zaś Basi dłoń ujął gwałtownie
I tak na dziewczę poglądał ponuro.
Czoło mu taką zasuło się chmurą.
Że się wyrazu tych ócz Basia zlękła,
I patrząc, ledwie z przestrachu nie jękła.
On ją oczyma nieustannie mierzył,
Szepcąc: „A możem ja pozorom wierzył? —
Przekleństwo! ona musi wszystko wiedzieć.
Zdradzę? nie! pierwej musi mi powiedzieć,

Czy kocha... choć nie, to ją wyrwać muszę,
Choćby mi przyszło zgubić własną duszę...
O, Basiu — jęknął, poglądając łzawo —
Ty nie wiesz, dziewczę, jak mi w duszy krwawo,
Ty nie wiesz, jakich okrutnych mam panów;
Lecz ja cię wyrwę z ręki tych szatanów.“
„Cóż to jest?“ Basia trwożnie zapytała —
„Tak smutnym nigdym pana nie widziała“...
On stał, poglądał, wahał się i myślił,
I niespokojny mieczem w śniegu kreślił; —
Krom uczuć jeszcze chciał rzecz wielkiej wagi
Wyznać — i nie miał ni słów ni odwagi...
Lecz „Dość! — zawoła — Basiu, życie moje!
Dość, w twoich oczach płonie serce twoje!...
Ty kochasz?... Oczek nie kryj rączką białą.
Bo w nich tę miłość niebo napisało
Dla mnie; — o Basiu, o nich ja słyszałem
Pierwiej, niż ciebie, niż te strony znałem —
Chłopięciem jeszcze. — Biegłem ku jezioru
Raz w letni ranek, wtem nadeszła z boru
Wróżka znajoma u nas dookoła,
Że znała leki i zbierała zioła.
Jam stał, a ona wpatrzyła się we mnie,
Jakby mą duszę chciała dobyć ze mnie,
I rzekła:... „„Dziewczę serce ci rozpali...
Krwi będą ludzie od ciebie żądali —

Ty chwycisz serce. — Taka twoja droga,
A każda droga wytknięta od Boga.““
Dziś, Basiu moja, rozumiem tę wróżbę:
Ta dłoń, nie serce, u króla ma służbę. —
Sztajn krwi chce waszej, więc się dłoni zbędę,
Utnę, a w waszej krwi kalać nie będę;
I wyratuję cię stąd, choć bez dłoni,
Z krwi i płomieni.“

„A niech Bóg was broni!
Krzyknęła Basia — mówcież, co się stało?“
I miecz mu rączką zasłoniła białą.

„Przebaczǃ — rzekł Oskar rzewnie, — przebacz miła!
Basia mię kocha?!“ ona się spłoniła
I milczy, ale słowom jego rada,
Oczkami stokroć „kocham“ odpowiada.
On dłoń jej chwycił i ścisnął gwałtownie:
„O, ja cię, Basiu, kocham niewymownie!
Tyś moją; cóż król? jam jak król bogaty,
I możny jako król mój, a te szaty
I barwy, choć są służalca znamieniem,
Wiem, droga, żem je tem wdziewał ramieniem,
I tem ramieniem znów je zedrzeć mogę.

Milczysz? — Dla ciebie, dziewczę moje drogie,
Wszystko! — Ty dla mnie nie masz ani słowa?“

Basia to spłonie, to oczęta chowa
W cieniu rzęs; dłoń mu ścisnęła nieznacznie
I pochyliła twarz i mówić zacznie
Zmieszana: „Wiecie, ja dziadków mam dwoje:
Im Bóg poruczył przeznaczenie moje:
Jeśli na naszą zechcecie przejść wiarę,
Pobłogosławią was ich dłonie stare,
I dadzą wam mnie; przyślijcie więc w swaty
Kogoś do dziadków, do naszej tam chaty.
A gdy zastawią biały chleb i wino,
Gdy się dziadkowie ucieszą nowiną...
Gdy każą, powiem; inaczej rzecz zdrożna —
I nie odpowie dziewczę ni wielmożna“.

Lecz Oskar przerwał: „Basiu, nie czas zwlekać.
Bóg tam wie, komu jutra się doczekać;
Dziś nasze, żyjmyżǃ — Ja dziś muszę wiedzieć!
Zginiem, gdy dziś mi nie zechcesz powiedzieć.
Jutro, pojutrze o takiej godzinie,
Może się tylko dym tędy rozwinie...
Basiu!“ I drżącą pochwycił w ramiona

I z namiętnością przycisnął do łona,
Tulił, a Basia już mu się nie broni:
Uściskiem uścisk odpowiada dłoni
I rumieńcami pocałunek płaci...
Księżyc promieniem cienie ich postaci
Skreślił na śniegu, jakby chciał zostawić
Ślad szczęścia, które nie umie tu bawić.

W uściskach stali oboje; a w mroku
Stał Bartek, widział ich i grom miał w oku.
Zgrzytnął i nagle w drzwi domu się rzucił.
Wnet wyszedł, lecz już z gwintówką powrócił,
Patrzył i raz się obejrzał wokoło;
Wzniósł broń i zmierzył Oskarowi w czoło.
Lecz odjął, szepcąc: „W szyję palnąć wolę,
Bo hełm stalowy siedzi mu na czole!“
Wymierzył, lecz znów zadrżała mu ręka...
„Przeklęty Luter, — ha, mnie serce pęka.
On szczęśliw — a jaǃ — ja pierś mu przebiję...
Ona rękami objęła mu szyję,
W szyję nie mogę wypalić!“ — Broń trzyma,
Piersi Oskara przeszywa oczyma,
I śmierć tam widzi pierwiej, niż dłoń mściwa
Strzał pośle. Wściekłość duszę mu porywa...
Wymierzył, lecz znów odjął i spozierał,
I znów to serce, to głowę wybierał —
Wszystkiego jednak było mu za mało:

On radby zniszczyć jego postać całą,
W pył rozbić; i znów rusznicę przyłożył.
Lecz wtem czeladnik jego drzwi otworzył
I ledwie Bartka mierzącego zoczył,
Zgrozą przejęty ku niemu poskoczył,
Broń wyrwał: — „Cóż wam? a macież wy Boga
W sercu? — Co, majstrze? przez jednego wroga
Chcecie nas wszystkich pogrążyć w nieszczęście?“
A Bartek na to: „Ty, — silne masz pięście
Jak niedźwiedź — tylko ha! krwi w tobie braknie,
A moja dusza krwi, oj krwi tak łaknie!
Daj broń, ja krwi chcęǃ“

„Będzie ona, będzie!
Odrzekł czeladnik, — niechno po kolędzie —
Wytniem...“

Bartkowi ogień w oczach błysnął,
Cofnął się, rękę do czoła przycisnął,
Myślał i lico miał już spokojniejsze,
Choć myśli były krwawsze i straszniejsze:
„Ich wszystkich! — rzecze, — chodź pomiędzy ludzi!
Kogo nie zbudzę ja, to Bóg przebudzi —

Wszystkich do trzech dni — ha! do tej roboty
Nie braknie u nas nikomu ochoty.“
— „To chodźmyż, majstrze! w Janusza gospodzie,
I młódź i cechy zastaniem przy miodzie.“

Odeszli. — Ci zaś — ani śnili o tem,
Jakim ich Bartek przywitać chciał grzmotem.
Oddani sobie stoją wśród rozmowy.
Przerywanemi Oskar mówi słowy...
I znać, że miłość mieszał z tajemnicą,
Bo u niej bladło, to kraśniało lico;
Składała ręce, czasem przerażona
Drgnęła, i jęk się wydzierał z jej łona;
Ale z czułością wtedy Oskar spieszył,
Wieść zrywał krwawą, i przelękłą cieszył,
I opowiadał — i tak zbył się wieści...
Mówi już czulej i gołąbkę pieści,
A tak miłością znać olśnił ją całą,
Że tylko dla niej Basi duszy stało,
Że tym dniem pierwszym szczęścia wniebowzięta,
Jak anioł stoi, topiąc w nim oczęta,
Pełne promieni... Myśli w niej nim wstaną,
Czuje, jak kocha i jak jest kochaną.




GOSPODA.

W domu Janusza, w obszernej gospodzie,
Mieszczańskie koło zasiadło przy miodzie.
Wprost drzwi Marcowicz burmistrz, sądu głowa,
Siadł jako pierwsza dignitas miejscowa.
Przy nim po prawej rajcy, po lewicy
Kupcy, cechowi starsi i ławnicy.
Patrycyat miejski. — Dalej stół dębowy,
Który w krąg izby szedł kształtem podkowy,
Obsiedli mistrze różnego rzemiosła;
Każdy tam, kędy ochota go niosła,
A młódź po izbie rozpierzchła się całej.
Troje lamp światłem błyska u powały
Z za bań czerwonych, i stroi w purpurę
Ściany i gości oblicza ponure.
U drzwi zaś szynkfas.

Lepsze dni i święta
Gospodnia izba Janusza pamięta!

Dziesiąte ledwie w aktach zapisano,
Co tu zapito, wygrano, przegrano.
Każdy kąt, stoły, szklanki, szynkfas, ławy,
Znały dokładnie wszystkie miejskie sprawy,
Ależ gospoda wielce bo już dawna,
Czysta, i samym gospodarzem sławna.
Więc rad mieszczanin sandecki wyrusza
Nawiedzić izbę siwego Janusza,
Bo to bywalec, co znał wszystkie strony
Mazowsza, Rusi, Litwy i Korony;
A przytem w radzie nie pośledni głową,
Czy zgodzić spornych, czy dać za kim słowo;
Gdy stary począł, cichnął gwar okrzyków,
I obierano rajców i ławników;
Stąd też najbliżej było do ratusza,
Gdzie był sąd, akta, słowem miasta dusza.
Dziś tam strażnica.

Brakło dziś Janusza.
U niejednego zakrwawiona dusza
Smutkiem lub gniewem; młódź piosnek nie śpiewa,
Szynkarka tylko biega i nalewa,
Mieszczanie piją, między sobą gwarzą,
I klną Lutrowi i na biedę skarżą,
Jak na kość w gardle.

Za osobnym stołem
Siedział Bartłomiej z czeladnikiem społem.

Pili miód; czasem, pochyliwszy głowy,
Szeptali słowa zarwane z rozmowy
I milkli, baczność dając pogadance, —
A obaj byli już przy drugiej szklance.
Ale Bartkowi, zda się lat przybyło.
Pobladł, dwie zmarszczki w czoło mu się wryło;
Zmężniał, spoważniał wielce. Przed godziną
Widział się z dzielną czeladników gminą,
Potem u młodszych majstrów chwilkę bawił:
Miał wieści, kilku swych po wsiach wyprawił,
I wyspokojniał... Ale widać było,
Że mu chwilami serce strasznie biło,
I myśl mu duszą miotała gorąca,
Jasna jak piorun, jak piorun niszcząca.
A wzrok miał hardy, ostry, czasem smętny;
Czasem mu oczy roztlił żar namiętny,
Wtedy brał szklankę, pił, jakby chciał zapić
Ból, co mu serca nie przestawał trapić.
Pił; a gwar w izbie rośnie, Bartek słucha:
Skargi! — balsamem to dla jego ucha;
Pije — lecz ognia nie zdradza w postaci,
A widać, że miał cześć u młodszej braci,
Bo szli go witać, ów szklanką, ten słowy,
Ale on baczył na starszych rozmowy.
A właśnie począł Cyrus, cechmistrz szewski:
„Przepadnie, bracia, nasz Sącz, gród królewski.

Bóg wie, czy tydzień podołamy nędzy, —
Znikąd zarobku, a tu daj pieniędzy,
I kwaterunek, i żyw jeszcze biesa!
Nie wiem jak u was, ale moja kiesa
Już próżna... czart bierz! wnet porzucę miasto
I w Tatry z moją ucieknę niewiastą“.

Światłowicz kramarz odrzekł: „Ja tak samo!
Odkąd ich dyabeł przyniósł młyńską bramą,
Szeląga jeszcze nie wziąłem za towar“.

„Mnie sól zabrali i wypili browar!“
Rzekł Gil.

Gadowicz, co młyn miał i żarno,
Rzekł: „Mnie zabrali i mąkę i ziarno,
Lecz da Bóg! kiedyś ja tych Lutrów kości
Przez moje pytle puszczę bez litości“..

„U mnie — ozwał się Olexowicz z rynku —
Pięć postaw sukna wzięli w upominku,
I falendyszu dwa; za mój dobytek
Dali mi wczoraj w zamku jakiś kwitek,
A Florek jeszcze ze mnie naigrawał,
Niepomny, żem ja ojcu na borg dawał“.

Szafarz Borycki odezwał się z cicha:
„Gdybyż choć Forgwell był został, pół licha!

Szwed, jednak ludzki; a Sztajn to syn smoczy!
Ot, znów mi kazał wydzierać wam oczy;
Tak, dać musicie, co kto ma gotówki.
Dać, — lub gwałt będzie, żadnej tu wymówki.
A jeśli Szwedom kwota nie doważy,
Srebro i złoto zabiorą z ołtarzy“.
Gdy skończył, wszyscy zamilkli dokoła,
Zgroza sędziwe pomarszczyła czoła;
Młódź, co po izbie rozpierzchnięta stała,
Na Bartłomieja spojrzenia zwracała.
Ten milczał, ale wszystkich mierzył wzrokiem.
Czasem brwi ściągał na czole szerokiem;
W oczach mu iskry tlały tajemnicze,
Uśmiech mu zgasły wracał na oblicze;
Patrzy w nich; patrząc, zda mu się, że słyszy
Tętna ich serc. Tak przeszła chwila ciszy.

Ale Marcowicz burmistrz, człek poważny,
Wstał, bo choć sercem wielce był odważny,
I akta nawet raz podarł sędziemu,
Kiedy w nie wyrok wpisał przeciw niemu —
Musiał tu jednak tę rzecz mieć na względzie,
Iż niebezpiecznie na jego urzędzie
Słuchać spraw takich i rozmowy toku,
Zwłaszcza — gdy Sztajn go ciągle ma na oku

I radby pewnie zrzucić go za karę,
By na ten urząd posadzić niezdarę;
Więc cauta mente, lękając się gromu,
Pożegnał braci i poszedł do domu.

Miejsce to zajął Bogdajłowicz stary,
Prarajca, bogacz, mąż gorącej wiary,
I rzekł siadając: „Nędza nie ustanie!...
Szwed Luter, na nas judzą go Aryanie,
Szlichting i Florek: oba z biesem w spółce,
Infamy! — niegdyś już, już na szypułce, —
Kryli się jeno po dyabelskich norach;
Dzisiaj w ogromnych u Sztajna faworach,
Jak kruki wciąż mu krakają nad głową:
„Drzyj mieszczan, ten ma to — a tamten owo!“
A Wielogłowski, co u Gadowicza
Mieszka, ten także pyska im użycza,
I znaś nie lekce Sztajn go sobie waży,
Kiedy broń miejską oddał jego straży.
Znam ja ich! — co dnia widzę, jak z Dąbrowej
Przyjeżdża Szlichting do bramy zamkowej.
Otóż, sławetna braci, moja rada:
Trzeba nam zbyć się tych dwu i sąsiada.
Gdyby ktoś... gdyby w ziemie wgryźli zęby...
Lutra usłużnej pozbawimy gęby“.
Rzekł i rękami wskazał ku podłodze,
I siadł na stołku, zagniewany srodze.

„Tak! — krzykną wszyscy, — wszystkim to rzecz znana!“
Cyrus zaś dodał: „Tak, był dzisiaj zrana“
„I czart wie, co on Sztajnowi poradził, —
Rzekł Bogdajłowicz, — bo Szwed zaprowadził
Podwójne straże u baszt i ratusza.“

Stach Krawczyk krzyknął: „Patrz, niewierna dusza,
Patrz! ale myśl mi przychodzi wesoła...“
Rzekł ciszej, patrząc z uśmiechem dokoła:
„Chłopcy! ja gotów, — dwu albo trzech jeszcze,
A tak się z tymi Aryany popieszczę,
Że Sztajn im będzie musiał requiem sprawić...
No cóż? gdy zgoda — to by nam nie bawić,
Lecz do Dąbrowej...“

„Oto człek bez strachu, —
Rzekł Bogdajłowicz, — dzielniście mi, Stachuǃ
Chwat organista!...“ Tak Krawczyk był zwany
Przeto, iż celnie podpalał organy,[1]
Te zaś w strzelnicach wisiały na pasach,
Dla gęstych strzałów w szturmowych zapasach
U baszt.


Stanisław wielce się napuszył,
Ale z młodzieży nikt ani się ruszył;
Czekali, co im Bartek na to powie.
Lecz on znać wtedy inną myśl miał w głowie,
Zmarszczył brwi, o dłoń oparł się niedbale,
Dumał i wzrokiem błądził po powale.

Stanisław był tem urażon widocznie,
Więc wstał: „Cóż, chłopcy, — znów do młodych pocznie, —
Ze mną nikt? — A cóż Bartłomiej tak milczy
I wzrok ma dzisiaj jakoś taki wilczy?
Bartku, co w górze szukasz tam oczyma?“

Bartek wstał: „Duszy, krwi — bo w was jej niema!
Że też wy zawsze jedni i ci sami!
Gdy bieda, przyczyn szukacie za drzwiami,
A ani przez myśl nie przeszło nikomu,
Że tu przyczyna, w mieście, w własnym domu.
Szlichting i tamci? — tfu! — trzy ząbki żmii,
Która łbów tysiąc ma u głodnej szyi,
A cała tak się rozległa w tym grodzie,
Że nas i bez nich z żywota wybodzie.
A gdybyśmy też, jakeśmy tu razem,
Podali sobie dłoń, potem żelazem

Jutro w noc szwedzką sprawili załogę, —
Lecz tak, by z miasta nie puścić i nogę?
Cóż ojce? bracia! — pomyślcie no szczerze.
Ja — jako w Boga — w dobry koniec wierzę.
Wszak oni ludzie! a choćby szatany,
To dyabeł straszny tylko malowany,
Lecz gdy ma serce w piersi a krew w żyłach,
I w stu pancerzach równy mi na siłach.
Spójrzcie no, — z młodych każdy już gotowy
Pójść i rżnąć. Ojce! skińcie jeno głowy
Na znak, że zgoda i po waszej woli,
A w trzy dni koniec Lutrom i niewoli“.

Stał, w krąg oczyma ognistemi wodził,
Czuł, że tu wszystkich w samą pierś ugodził.
Piorun słów jego padł tak niespodzianie,
Że osłupieli z podziwu mieszczanie,
I między chęcią, nadzieją i trwogą
Chwiejni, nic jeszcze orzekać nie mogą.
Więc milcząc, wszyscy topią się w zadumie,
Coby rzec na to. — W młodzieży zaś tłumie
Był szmer... tak w borach naszych szumią drzewa,
Gdy się na burzę niebo przyodziewa
W chmury, a ponad sine gór załomy
Skrawo dalekie wybłyskują gromy.

Lecz wtem Suszycki: „Jezus, on oszalał.“
A Krawczyk gniewny: „Nie, on pałkę zalał
Miodem, i miód go owiał taką jędzą...“
A ten im odparł: „Pijany-m — lecz nędzą,
Hańbą, niedolą, wszystkiem, co tak boli,
Że człowiek raczej zginąć niż żyć woli“.

I huczne wstały krzyki i poswarki,
I może by się chwycono za barki,
Bo młódź, przejęta Bartłomieja sprawą,
Groźna pięściami, stanęła przed ławą,
Ale Szydłowski, patron kolegiaty,
Wstał i zawołał: „Silentium, waryaty,
Wściekli! z rozumu obrani do nitki.
Tfu, Krawczyk stary, a pierwszy do bitki —
Wstyd!“ — Wszyscy go też chętnie usłuchali,
Więc pan Szydłowski sprawę ciągnął dalej,
I rzecze: „Stachu, siądź, daj pokój zwadzie!
Każdemu wolno podnieść głos w poradzie:
Młody on, ale widzisz, pierś ma zacną,
Pierś, jakiej w świecie nie nadybiesz łacno.
A ty znasz, Bartku, koniec twojej chęci?
Oj, staniesz ludziom w przeklętej pamięci
Za myśl, co w sercu gorącem się rodzi,
Że Sącz od Szweda sam się oswobodzi.
Młodziście, cześni, lecz niesforne głowy,
Każdy z was lecieć na oślep gotowy;
Cóż z tego? garstka, zginiecie jak muchy, —

Za to nas potem Szwed rozbije w puchy,
Wyrżnie i miasto zatopi w płomieniu,
Że nie zostanie kamień na kamieniu.
Baczcie wy, — jaki koniec tu być może:
Gród i kościoły w popiół — a nam noże!
Jam stary, i żyć jeszcze mi niewiele,
Śmierć mi nie straszna, lecz mam duszę w ciele,
I lękałbym się stać przyczyną jatek,
Sieroctwa dzieci, płaczu żon i matek;
Potem ich klątwą obciążon jak trądem,
Nie śmiałbym stanąć tam — przed bożym sądem“.

Na to Suszycki Jędrzej, pisarz miasta,
Referent, skrybów wzór i protoplasta,
Rad, że nakoniec do słowa przyjść może,
Rzekł: „Tu rzecz miejska, — w niebie sądy boże.
Otóż gdy taki obrót wzięła rada,
To ja do zdania mojego sąsiada,
Minąwszy już grzech, który zgubi duszę,
To jeszcze dodać z konieczności muszę,
Że od wojaczki wolni są mieszczanie, —
Tak w konstytucyach powiada pisanie.
Znam Saxon, bracia! rzeczcież mi, gdzie stoi:
„„Za sprawę kraju niech się mieszczan zbroi?...““

Szlachcie należy wojowania sława;
Za to ma większe przywileje, prawa
I rząd. Toż gdy jej nie pilno do boju,
Nam naszych rzeczy doglądać w pokoju,
Jak przykazuje konstytucya nasza —
Zresztą mieszczanin nie jest do pałasza“.
Lecz Bartek przerwał: „Zostaw waść to pole.
Wy znacie prawo, a ja znam niedolę;
U różnych majstrów braliśmy nauki:
Mnie łzy uczyły, was ławnicze sztuki.
Toż nieuczciwie sztucznych słów przecherą
W sumieniach braci gmatwać prawdę szczerą;
Mędrkuj ty sobie w sądach i na ławie,
Tu milcz, bo krzywd tych nie pisano w prawie!
To zaś, co grzechem wy mienicie u mnie,
Szydłowski, z tem ja śmiało legnę w trumnie,
Bo wiem, że za ten grzech Święta Królowa
Najlepsze miejsce u Boga mi chowa“.

„Hejże na Lutra! hejże na załogę!“
Wśród młodzi głosy podniosły się mnogie.
Ale wtem dzwonnik Nikburowicz wpada,
I grabarz Trela. Dzwonnik wrzasnął: „Biada!
Szwedzi rabują kościół Małgorzaty!
Gdzie jest Szydłowski, patron kolegiaty?“

„Jakto? — śmieliby?“ Szydłowski zawoła.
A dzwonnik rzecze: „Wpadli do kościoła
Z Florkiem; dwóch starszych przywiodło tę rotę
I nuż poczynać dyabelską robotę.
Najpierw świętego Jakóba kaplicę
Przetrzęśli. Florek z ołtarza zdjął świece
I wszedł w grób, (który Trela mu otworzył),
Mówiąc, że tu ksiądz Kustosz skarby złożył
Pani Stannowej i podstarościego.
Skarbów nie było. Szli więc do drugiego...
Ten Florek — bogdaj zdechł ten szatan dumny! —
Kopał nogami naszych ojców trumny,
A z sarkofagu księdza Fuzoryusza
Zdarł epitafia łotr, — piekielna dusza!
A co nas jeszcze nalżył, naprzeklinał!...
Jam go upomniał, — ksiądz go upominał —
Aż jeden z starszych gniewem się rozpalił
I za kark Florka z kościoła wydalił.“

„O, Jezus, Marya i pańscy anieli! —
Krzyknął Szydłowski — i to przy niedzieli.
Ha! iście już Bóg swego gniewu skąpił,
Gdy pod tym łotrem grób się nie rozstąpił.“

„Tak, — odparł Bartek — tak, mości patronie!
O miasto wam lęk, że pożarem spłonie?
O kościół pański strach wam, że zaginie?!

Jeszcze nic, — Szwed go znieważył już ninie,
A co? nie wyrżnąć? — Stójcie! krótkie słowo;
Nie idźcież! jeszcze mam ja piosnkę nową:
Jużeśmy zbici, zdarci i żebracy,
Nic nam z modlitwy, nic nam z naszej pracy.
Jeszcze nam żołdak zbestwiony i srogi
Pohańbi wkrótce zacne domów progi,
Cześć żon i córek pod swe nogi rzuci,
Miasto zostanie... kto wam cześć powróci?!“
Umilkł i usta wykrzywił od śmiechu,
Resztę słów w krótkim pochłonął oddechu,
Ale wtem stary Szydłowski zawoła:
„Trela, — hej, dzwonnik, chodźmy do kościoła!“
„Co tam pomożesz?“ — Bartek mu odrzecze, —
„Czy psem u progu legniesz tam, człowiecze,
By warczyć i gryść, gdy się wróg przybliży?
Zostań, Szwed pańskich nie lękał się krzyży,
Kopnie cię nogą jak psa bez litości!...
Ha! Szwed u ciebie na wilię zagości,
W oczy ci zadrwi; gdy świętym opłatkiem
Będziesz mu szczęścia życzył z przyszłem latkiem...
O! święta Panno z aniołami Twymi,
O! Kingo, święta patronko tej ziemi,

Rzeczcie wy starcom, co nożami straszą,
Że chcecie boju — bo ta ziemia waszą!“

Pośród tej wrzawy wszedł niepostrzeżony
Jacek, staruszek biały i skulony.
Słysząc to, u drzwi stał o laskę wsparty
I w Bartłomieja utkwił wzrok otwarty,
Jasny, — a gdy ten ostatnie rzekł słowo,
Zawołał Jacek: „W bój z Świętą Królową!...
O! dzieci, wielkie oglądałem cuda,
Toć wierzę, że dziś wszystko nam się uda!“

„Przebóg, to Jacek!“ — wszyscy zawołali, —
„Wy tu?! my prawie was już opłakali!“ —
„Tu, dziatwo, z wami, — jak widzicie, zdrowy“
I dodał potem: „Wracam z Częstochowy!...
Idźcież, Szydłowski, gdy was kościół woła,
A wy zaś chmurne rozpogodźcie czoła,
Jak ja“. — A gdy go obstąpili swoi,
Zawołał Jacek: „Częstochowa stoi!“
Poszedł Szydłowski, ci Jacka prowadzą
I na burmistrza miejscu za stół sadzą.
Jacek, tu niegdyś kupiec najcelniejszy,
Był już najstarszym i włos miał najbielszy,
I cześć za prawość. Teraz — to cud nowy,
Przez szwedzki obóz przyszedł z Częstochowy.

I cisza, — ale Jacek wstał za chwilę,
I uścisnąwszy Bartłomieja mile,
Rzecze mu: — „Synu, niech ci Bóg pomaga;
Słyszałem, — piękna w twem sercu odwaga!...
Mnie trzeci tydzień od mego wychodu,
Wiele zaznałem i głodu i chłodu,
Bo kraj nasz pusty, jakby cmentarz wielki,
Tak w nim poniszczył Szwed dobytek wszelki.
Co miast i włości pustką w gruzach leży,
Kto nie oglądał sam, — to nie uwierzy,
Bóg chciał, bezpiecznie porzuciłem mury,
Szedłem przez obóz i przez Lutrów chmury;
Jestem tu. — Wieczór działa grzmieć przestały,
Zgliszcza się jeszcze z Częstochówki tlały,
Noc przeszła w modłach, a nazajutrz rano
Od Kordeckiego poddania żądano.
O! nie zapomnę nigdy jego twarzy,
Gdy z odpowiedzią wyszedł z refektarzy
I rzekł ją posłom i wstąpił na wały
Z krzyżem... wnet potem wszystkie działa grzmiały. —
Gdy się to działo, — na wieży kościelnej
Grała muzyka, jakby w dzień weselny
Lub święto, cudnie wdzięczne symfonije,
A tu latały kule jakby żmije...
Zgroza, co szturm on pożarł Szwedom ludu!

My stali ufni w moc bożego cudu:
Kule widziałem, co nam szkodzić miały,
O mur odbite do Szwedów wracały,
Niszcząc ich. Jedna przy niewieście padła,
Kiedy dziecinę do kolebki kładła,
I zgasła. Tako wrzał bój przez dzień cały,
A wieczór znowu działa grzmieć przestały!...“

Lecz Bogdajłowicz, końca niecierpliwy,
Rzekł: „Tam was bronił sam Bóg — jakom żywy!
Ależ nam rzeczcie, jak was łaska Boga
Przewiodła zdrowo przez szeregi wroga,
I jakoście się aż do nas dostali?“

A stary Jacek tak powiadał dalej:
„Kilku nas starych obsiadło armatę,
Kiedy ksiądz przeor rewidował czatę.
Był z nim Zamoyski miecznik, Piotr Czarniecki,
Ksiądz Piotr Lassota i jeszcze ktoś świecki.
Przystąpił do nas i z uśmiechem w twarzy
Rzekł: „„Cóż? wy zdrowo wyszliście dziś starzy?““
„„Zdrowo!““ odrzeklim. On stał, myślał chwilę
I rzecze do nas: „„Nie po waszej sile,
Ojcowie, ten bój, a radbym was zbawić.

Do prowincyała mam z listem wyprawić
Księdza, toż i wy idźcie z nim ojcowie,
Bo wam do szturmów niedomaga zdrowie.““
I serca nam się jęły bardzo smucić;
Jużeśmy do nóg chcieli mu się rzucić,
By nam dał zginąć tu, a on nam powie:
„„Są u was dary tak cenne jak zdrowie.
Rąk silnych brak wam — macie serca, dusze,
Usta, — tych użyć na dobre ja muszę,
Idźcie wy, ojce, każdy w swoje strony,
Idźcie! — wzywajcie ludzi do obrony;
Idźcie i mówcie, coście tu widzieli,
Mówcie, że z nami Marya i anieli!...““
To rzekłszy, dał nam święcone szkaplerze
I błogosławił w drogę wszystkim szczerze;
A kiedy na dół spuszczono nas sznurem,
Staruszka, co tam mieszkała pod murem,
Konstancya, nogi owiła nam w szmaty
I poza szwedzkie w noc przewiodła czaty! —
Tylem ja doznał Boga łask i cudu, —
Szedłem i w drodze mówiłem do ludu...
Słuchali i szli w bój...“

„A toż nie cudem
Bóg się niedawno objawił przed ludem?“ —
Zawołał Bartek. — „Kilka niedziel temu,
Siedm kulek piersi przeszyło jednemu
Z pancernych. Długo leży w krwi i kona,

Wtem szwedzkiej jazdy nadbiegła szkadrona;
Patrzą i zgroza zdjęła ich do kości,
A więc doń wszyscy strzelili z litości
I polecieli. — Zachód już był blisko,
Wracają Szwedzi na to stanowisko;
Stanęli, dziwo! patrzy się szkadrona:
On jeszcze we krwi tarza się i kona!
Zwrócili; — strach ich począł gonić...
O, bo z nas ducha szablą nie wygonić
Ni kulą! I nam też Bóg przepaść nie da!...
Hej ojce! bracia! jutro w noc na Szweda!“

Stał i nalegał, przy nim młodzież cała
Ściskała pięści i „na bój!“ krzyczała;
Jacek zachęcał i ręką i głową,
I wielka wrzawa wszczęła się na nowo.
Nawet Stach Krawczyk, choć pierwej się puszył,
Stanął przy Bartku, tak go Jacek skruszył.
Już się Barycki o miasto nie trwożył
I Bogdajłowicz za tem się przyłożył,
Kiedy wtem, pośród zgiełku i okrzyków,
Podniósł się jeden z miejskich korzenników,
Fryderyk, — tego dziad był Niemcem z rodu,
Lecz on już całkiem przylgnął do narodu,
Polaków. — Ten dłoń teraz w górę wznosił
I panów mieszczan posłuchania prosił.
A gdy ucichli, skłonił się i rzecze:

„Prawda, iż wielką mamy Boga pieczę,
Lecz gdzie bój z siłą nierówną zachodzi,
Bracia, i Boga kusić się nie godzi!
Prawda, że taką rzecz niemiło zwlekać,
Lecz zawsze radzę do wiosny zaczekać;
Tak, gdy nas Szwedzi, nie daj Boże, zbiją,
Dziatwa i żony w lasy się ukryją;
A teraz szwedzkie co nie dotną noże,
To mróz wytraci, albo głód przemoże“.

„Ot — rzekł Suszycki, — ot Fryc, mądra głowa!“
Ale Fryc ciągnął: „Panowie, dwa słowa!
Widzicie, trzeba nim się w czyn co ziści,
Mieć tego czynu pewność i korzyści.
Na cóż nam przeto wszczynać gwałt szalony,
Kiedy Sącz będzie i tak uwolniony.
A wiecie wy też, co się w Krośnie stało?
Tam Wojniłowicz wziął załogę całą,
Zabił Prackiego i tu się już zbliża.
A czy wy wiecie o wieściach ze Spiża?
Tam nasz Starosta formuje piechotę,
A pan Kochowski będzie wieść tę rotę.
A Wąsowicze, a chłopów drużyna?
Wszystkie te wieści mam od Aryanina:
Tak, — lecz ja zwykłem chować wieści zawsze,
Aż chwilę dla nich zdarzą się łaskawsze.
Teraz, gdy rzecz ma taki słuszny powód,
Podaję — jako rady mojej dowód.“

„Słusznie Fryc mówi! — zawołali starzy.
A Bartek cały spłonął ogniem w twarzy,
Zgrzytnął, a potem pierś zacisnął silną:
„Oj Boże — jęknął, — toż to im nie pilno!“
I na ramiona gniewny rzucił odzież,
Wyszedł, a za nim wyszła wszystka młodzież,
Gniewna i chmurna i pełna płomieni.
Wyszedłszy, z Bartkiem szeptali coś w sieni,
I wnet cechowi ani się spostrzegli,
Jako się młodzi po mieście rozbiegli.

A tam za stołem jeszcze Gil z ławnikiem
I Jacek spory toczył z korzennikiem
O bój; Stanisław niedługo już bawił,
Poszedł za Bartkiem i resztę zostawił.




ODKRYCIE.

Już północ, — ogień w kominku się żarzy;
Basia usiadła, pogląda i marzy.
Kiedy stawiała dzban na lawatorze,
Dziadkowie dawno już spali w komorze.
Lecz znać do Maryi Panny się modlili,
Bo jeszcze dla niej klęcznik zostawili,
I zostawili koroneczkę dla niej,
By ją zmówiła do aniołów Pani,
I lampę. Więc też Basia cicho wstała,
Wzięła koronkę i modlić się chciała;
Lecz się zwróciła do okna powoli,
Pogląda, szuka gwiazdki swojej doli,
Dumając; — i tak długo modre oczy
Bezwiedna w sinej topiła przezroczy.
Odeszła; — dziwno, ta sama świetlica,
I lampa sprzęty te same oświeca,
I wszystko stoi tak, jak dawniej stało,
A jej się wszystko piękniejszem wydało:
I rzeźby gładsze, i powały bielsze,

I twarze świętych w obrazach weselsze;
I nawet Chrystus, klęczący w ogrójcu,
Mniej się na kielich skarży Bogu Ojcu,
I święta Panna uśmiecha się do niej,
I Kindze nie strach, choć Tatar ją goni.
Czar jakiś dziwny rozlał tu się wkoło,
Toż jej tak błogo, tak jej tu wesoło!
Z jej ócz pół nieba wyziera odrazu,
Tyle w nich światła i szczęścia wyrazu.

Wtem znać po czole przebiegła myśl pusta,
Bo się prześlicznie uśmiechnęły usta,
I wnet radosna, z dziwnem czuciem w łonie,
Mirt i rozmaryn rwała w białe dłonie
Z doniczek; potem lekko u zwierciadła
We włosy to mirt, to rozmaryn kładła.
A gdy się lubo uśmiecha, gdy stroi,
Cudny sen dusza z cicha sobie roi,
O nim, — o lubym, — ach! a co pomarzy,
Jak twarz w zwierciadle, odbite w jej twarzy.
Upięła kwiatki, teraz składa dłonie,
Kłania się myśląc: „Tak dziadkom się skłonię,
Tak drużkom...!“ Słucha, słyszy jakieś tony,
Niby muzyka, — niby mszalne dzwony.
On z nią; — już idą, a przodem kapela,
Skrzypki, bas, kobza i cymbał i żela.
Wkoło znajomi we świątecznych szatach...

Znowu stanęła i przebiera w kwiatach;
Po chwili rzuca wszystko, — bo już nudzi...
Takie to dziwne szczęście, gdy się zbudzi.
Usiadła, głowę oparła na dłoni,
W oczach myśl, myślą gdzieś daleko goni...
I posmutniała: W obcym kędyś kraju,
Gdzie nie zna ludzi, mowy i zwyczaju,
Kędy dzień chmurny, w noc księżyc nad skały
Wschodzi, jak lampa z alabastru, biały,
A nad borami gęsta wisi para...
Jezioro — brzegi... tam domek Oskara!
I widzi wszystko, jak on opowiadał,
Zna dom, jezioro, jodłę, kędy siadał,
Dolinę, kwieciem ubarwioną świeżem,
I bór, którędy błąkał się za zwierzem,
I jar, gdzie czysta jako łza krynica,
A w niej obojga ich odbite lica.

Lecz zadumana rzekła wnet: „Mój Boże!
Gdy mnie nie będzie, kto babce pomoże?
Kto dziadka głośnem zabawi czytaniem?
Biedna ja! — biedni! jak my się rozstaniem?!“
Żalem i płaczem wezbrało jej łono;
Już przed nią stoi rówienniczek grono,
Krewni, znajomi z miasta i po siołach:
Wszystko, gdzie była, ołtarze w kościołach,
Obrazy świętych, gdzie składała modły,

Miasto i drogi, co na pola wiodły,
I brzeg Dunajca, i błękit gór siny,
I te od jodeł ciemne rozpadliny;
To wszystko teraz, niby płaczek rzesza,
Chwyta się serca i na pierś się wiesza,
Trzyma ją dziwnie i z nią razem szlocha:
Jak ona wszystko, jak ją wszystko kocha!
W dali — podobny do gradowej chmury —
Mignął się Bartek smutny i ponury.

W łzach, ale już się marzeniem promieni:
„Może mnie kiedyś Bóg w jaskółkę zmieni?
Nieraz mi stara cyganka mówiła,
Że się ptaszyną dusza urodziła,
I gdy zatęskni, skrzydełek dostaje,
I może lecieć, w jakie zechce, kraje,
I niema dla niej ni gór ani morza,
Jeno niebiosa! O, ja ptaszka boża;
Rzucę go... siędę sobie w ogródeczku,
Zaśpiewam dziadkom, gdy będą w ganeczku,
I wszystkim naszym od serca zanucę,
Ptaszyna! — i znów do Oskara wrócę...
Śni...: lecz jej serce w sen miesza pytanie:
„Kogo ze swoich ptaszyna zastanie?...“

I smutna głowę do stołu pochyla:
Gdyby spoczynku — gdyby drzemki chwila!
Przymknęła oczy i już snem oddycha.

Śpiąc, jakieś słowa wymawiała z cicha:
„Rżną...!“ niewyraźnie z ust jej się wyrwało,
„Rżną!... Oskar...“ rękę zacisnęła białą.
Budzi się; budząc, w przerywanej mowie
Głośniej już słowo rzucała po słowie...
Przetarła czoło...

„Mówił... że ma panów
Srogich... tak!... mówił — gorszych od szatanów...
Smutnym był; mówił, że się bardzo smuci;
Mówił, że wojsko i króla porzuci
Dla mnie.... I myśli znów: „On takim panem;
Kocha i dla mnie chce zostać mieszczanem.
Mówił mi“... Strasznie błyszczały jej oczy;
Wstrzęsła się, wstążka spadła z jej warkoczy
Na pierś; lecz dalej przypomina, snuje:
„Ha, on mi mówił, że mnie wyratuje
Z krwi!“ I stanęła dzika, odmieniona,
I patrząc, szepce: „Ulica czerwona,
Krew... uciekają ludzie... w dzwony walą...
Ach!... nasze miasto Szwedzi rżną i palą!“
I tchu jej brakło i osłabła całkiem;
Chciała iść, oczy migły strasznem białkiem,
Chwiejąc się, rękę do Maryi obrazu
Podniosła; ręka opadła, jak z głazu:
„Ratunku, Matko!“ Nagle trupio sina
Krzyknęła: O! o! Marya mnie przeklina!“

I padła; lecz wnet z rękami u czoła
Zrywa się i w głos: „Mord! — rzeź w mieście!“ woła.

„Mord!“ — głos jej dziki rozległ się po domu.
Porwał się ze snu Janusz jak od gromu,
Zarzucił odzież, w pół Basię porywa,
Za nim, drżąc, wbiegła staruszka sędziwa;
Lecz Basia z rąk się wydziera szalona,
I „mord, rzeź w mieście!“ krzyczy z głębi łona,
Lata po izbie, Janusz znów ją chwyta,
Tuli i wstrząsa, i pieści i pyta.
Ona nic, jeno jęczy nieustannie:
„Mord, — rzeź!“ i patrzy ku Najświętszej Pannie
I pokazuje obraz ręką siną,
I drży, a z ócz jej gorące łzy płyną.

Zmarszczył brwi Janusz, stał, nie myślał długo;
Nóż porwał w jedną, strzelbę w rękę drugą,
Otarł pył i proch obejrzał w panewce,
I rzekł do babki: „Zostań tu przy dziewce,
Ja wyjdę“. Wyszedł; staruszka została,
I tuląc Basię razem z nią jęczała.

Lecz wrócił Janusz: „Czy weszło w nią licho?

W mieście śpią wszyscy i jak w grobie cicho;
Ni psa na rynku, jeno tam, w gospodzie,
Coś kilku naszych zasiadło przy miodzie,
A ta „mord!“ wrzeszczy. Weź z wodą kropidło,
Poświęć jej czoło, bo to snu mamidło“.

Lecz Basia nagle zasłoniła oczy
I jękła: „Dziadku! wam krew szyję broczy,
Wy trup. Mnie Matka Boża duszę wzięła
Z piersi; tę moją duszyczkę przeklęła;
Lampą mi ogień zapaliła w głowie
Na rzeź. Idźcie wy, to wam Oskar powie,
Jak mnie. No chodźmyż — ach, jacy wy trudni!
Chodźmy, on na nas czeka tam, przy studni“.
Chce iść; — ci zgrozą struchleli oboje,
A stary Janusz załamał rąk dwoje,
Spłakał i jęknął głucho: „Moje dziecię!
Tyle mojego było na tym świecie,
Strasznoś mi, Panie, dotknął głowę starą!“
Lecz wnet za rękę wziął ją: „Chodź, ofiaro!“
Chodź, nawiedzona czartem, chodź, ty sowo!
Chodź, ludziom w karczmie krzycz: „ogień nad głową!“
Daremnie babka, by został, błagała,
Daremnie Basia z rąk się wydzierała;
Janusz ją silnem opasał ramieniem

I do gospody przeniósł ją podsieniem,
Stanął w drzwiach: „Bracia, hej, tu widzę rada?
Milczcie no, teraz niech ta odpowiada!“

Wnet go mieszczaństwo obstąpiło kołem.
On między nimi stał, najwyższy czołem
I bolem. Krótko powiedział rzecz całą,
Jako usnęli, co się z Basią stało.
Słuchali; mowy nie przerwał nikt z cześci
Dla Basi i dla Janusza boleści.
„Teraz mów!“ kończąc, wstrząsł nią, że aż jękła,
Z rąk się wyrwała starca i uklękła.

„Stójcie no!“ — Jacek Janusza łagodzi —
„Niech z Bogiem duch się w dziewczynie odrodzi!“
I robiąc nad nią prawicą znak krzyża,
Sam do klęczącej Basi się przybliża.
A gdy się wpatrzył, rzecze: „W jej źrenicy
Czuć strach okropnej jakiejś tajemnicy;
Coś wie, tu zgroza w duszy, to nie mary,
Nie sny; tej głowy dotknął anioł kary.
Tu jakieś wielkie nieszczęścia nam grożą;
Ona wie, lecz my dojdziem z wolą bożą“.
I zwolna Basię podniósł; ona wstała

Cicha, i ręką szkaplerz pokazała,
Który z Najświętszą Panną z Częstochowy
Spadał u Jacka na żupan perłowy.
Jacek zaś na to z cicha: „Czy widzicie?
Mego szkaplerza nie lęka się dziecię,
Ciągle spokojna na światłość spogląda;
Czystą jest, ale znać posiłku żąda“.
Ręką więc dał znak tym, co przy nim stali,
By się do Basi teraz nie zbliżali,
Zdjął szkaplerz, na głos począł mówić „Ave“
I świętość zbliżał przed jej oczy łzawe;
Nagle „O Maryo! ocuć ją!“ zawoła,
I szkaplerz Basi przycisnął do czoła.

Drgnęła; — a gdy tak Jacek szkaplerz trzyma,
W krąg zdziwionemi spojrzała oczyma.
Znać, że już duch w niej cudownie się budzi,
Bo, patrząc, wszystkich poznawała ludzi.
Po chwili senna i jak posąg biała,
Sama u czoła ten szkaplerz trzymała
Lewą, a piersi ujęła w dłoń prawą,
Jakby z nich chciała wydrzeć tę wieść krwawą
I przemówiła, lecz tak sucho — zgroźno,
Że się mieszczanom w duszy stało mroźno:

„Oskar mnie kocha!... sam to mówił do mnie.
Ja rzekłam, niechaj dziadków prosi o mnie,
Tuląc mnie, dziwa powiadał mi srogie,
Tylko ja sobie przypomnieć nie mogę,
Choć dzwonią we mnie, jak pszczoły, te słowa;
Ach, bo też dziwnie słodka jego mowa...“
I uśmiechnięta stała jak dziecina;
Lecz znać już sobie wszystko przypomina,
Bo pokraśniała; wnet z dzikszym ócz blaskiem
Rzekła: „Pojutrze, z pierwszym zorzy brzaskiem,
Mówił, że trąbka na zamku uderzy,
Podpalą miasto, i każdy z żołnierzy
Ma was rżnąć; — ale ja się nic nie boję!
Bo on ocali mnie i dziadków dwoje...
A do mnie ciągle mówił: „„Życie moje!““
Mówił tak dziwnie słodko, żem słuchała,
I to, co o was mówił, przepomniała...
Za to mi Matka boża duszę wzięła
Z piersi i moją duszyczkę przeklęła.“
To rzekłszy, jękła gwałtownie i zbladła,
I w ręce Jacka zemdlona upadła.

Śmierć była w izbie. Basi dzikie słowa
Pękły nad nimi jak wieść piorunowa,

Którą w dzień sądu struchlałemu światu
Zagrzmią anioły na chmurach z szkarłatu.
Bez myśli, bez dusz stoją skamienieli,
I topią oczy w jej oblicza bieli,
Niemi, jak z grobów wyrzucone mary, —
A najokropniej bolał Janusz stary!
Ale się pierwszy ocknął: „Rzeź, słyszycie?
Ha! to kark za kark, a za życie życie!
Zbudźcie się, nie czas teraz do frasunku,
Bóg dał rąk dwoje, — myślcież o ratunku!
Tu śmierć tak stoi, że jej nie ominąć,
Jeno nam wyrżnąć Lutrów albo zginąć!...
Ha! ciężko mnie Bóg zgnębił tą ofiarą,
Lecz mi we dwakroć umocnił dłoń starą.“

Jacek zaś, Basię trzymając, rzekł na to:
„I wyrżniem Lutrów, ja wam ręczę za to.“
Więc Janusz znowu: „O, jeszcze nadzieja!
Niech kilku spieszy szukać Bartłomieja,
Do Marcowicza niech się kilku ruszy,
Bo i to człowiek w ogniu kutej duszy.
Wy, reszta, w ciszy wracajcie do domu,
Ale sza! słowa nie pisnąć nikomu.
Bogiem niech każdy serce uspokoi
I czem na jutro niechaj pięść uzbroi.
Lecz, bracia, milczeć — milczeć przy niewieście,

Bo by nam krzyku narobiły w mieście.
Ja moją Basię wezmę do kościoła“.
Szli więc do domów, nasrożywszy czoła,
Chmurni, a Janusz Basię w płaszcz owinął,
Wyszedł i we drzwiach kolegiaty zginął.




RZEŹ.

Wieczór się zbliżał; niebo jasne, czyste.
Na Tatrach słońce stanęło ogniste
I ogniem spłonął Tatrów łańcuch biały.
W ogniu Dunajca ścięte w lód krzyształy,
Baszty i wieże i obronne mury
Świeciły blaskiem wieczornej purpury;
W borach mrok siadał. Tak się z dniem żegnało
Słońce... malując okolicę całą...
I zaszło. Tatrów królewna, Łomnica,
Sama słoneczne zachowała lica,
Ale wnet senna zsiniała i zbladła,
I noc na miasto i na góry padła.

Ledwie promienie zgasły na Łomnicy.
Dzwon z kolegiackiej ozwał się wieżycy
I jękły wszystkie dzwony po klasztorach;
Smętne ich głosy płynęły po borach,
Turniach i skałach wzdłuż Dunajca brzegu,

I aż ku Wiśle w dal łanami śniegu.
Właśnie szedł z Jackiem Janusz od kościoła.
Stanęli, kornie pochylili czoła
Przy „Ave“; potem, krzyż zrobiwszy dłonią,
Rzekł Janusz: „Hej — hej! w całej Polsce dzwonią!...
Zda mi się, że w niej wszystkie dzwony słyszę,
Taką przecudną Bóg dał na noc ciszę“.
I tak ze sobą rozmawiając dalej,
Do węgierskiego muru się zbliżali,
Gdzie z baszt broń straszna błyskała: organki.
Otwarte stały kutej bramy szranki;
Tędy straż czeladź puszczała po siano,
Które w stodołach za miastem składano
Od ognia. Tłumnie szły po siano dziewki,
Śmiejąc się, albo w głos zawodząc śpiewki.
Szwedzi zaś, którzy mieli w bramie straże,
Przejść im wzbraniali, groźnie srożąc twarze.
Lecz dziewki pewne, że to tylko żarty,
Chórem się z szwedzkiej naśmiewały warty,
Prosiły; ale wnet wolnym przesmykiem
Wszystkie do stodół poleciały z krzykiem.

Jacek, to widząc, zauważył z cicha:
„Baczcie no! Szwed się nie spodziewa licha.
A czy widzicie? tam konne patrole

Sam Sztajn na objazd wyprowadził w pole“.
Ale wtem Janusz Jackowi dłoń ścisnął:
„Jacku, patrz! płomień na Morgani błysnął“.
Ogień rósł, góry, doliny i lasy
Groźnej w płomieniach nabierały krasy.
Wszystkie obłazy wzdłuż Dunajca brzegu
Do pół czerwone wyrastały z śniegu:
„Ha, to znak Bartka! — rzekł Jacek, — ja śpieszę
Do Marcowicza; — on już zebrał rzeszę“.

Odszedł, a Janusz, patrząc na płomienie,
Wszedł między Szwedów na bramne podsienie
I rzekł: „Panowie Szwedzi, aj! figlarze,
Straszą dziewczęta; figlarze Bóg karze!“ —
Śmiejąc się, dodał. Szwedzi radzi temu,
Odpowiadali żartami staremu.
Lecz wtem od strony ogniowych sygnałów
Gruchnęło kilka oddalonych strzałów.
Gdy straż broń chwyta, bacząc co to znaczy,
Janusz po środku stanął i tłumaczy:
„To nic, — widzicie, — w naszym górskim kraju
Wypalać płonie mamy we zwyczaju,
Bo w popielisku, po deszczu, we wiośnie,
Trawa i pasza we dwójnasób rośnie.
A ten huk, który strzałem się wydawa,
To dyabła z wichrem po skałach zabawa;
Jodły on z takim wywala łomotem.

Wierzcie mi, ja z tym obeznany grzmotem.“
Broń więc złożyli, ufni starca słowu,
I rzekli, że chcą dziewki straszyć znowu,
A Janusz rady, że baczność rozegnał,
Grzecznie się w bramie ze strażą pożegnał
I szedł do domu.

Na skręcie przesmyka
Nikburowicza przydybał, dzwonnika.
Ten stanął i chciał znów, pełen frasunku,
Mówić o Florka wczorajszym rabunku;
Ale mu Janusz nie dał przyjść do słowa,
Mówiąc: „Dzwoniku, o tem później mowa.
Teraz niech wasze idzie na dwonnicę,
I czekać!“ — Rzekłszy, zwrócił się w ulicę
Do dom. I cisza powróciła w mury;
W dali gorzały niebiosa i góry.

A tam, przed kruchtą kolegiackiej fary,
Siedział skulony Piotr, zakrystyan stary.
Siedział i marsem u nagiego czoła
Zabraniał ludziom wstępu do kościoła.
Lecz przez otwarte na oścież podwoje
W głębi, przy świetle, widać ludzi dwoje.
Ksiądz przed ołtarzem stał, przed nim klęczała
Dziewczyna, w modłach zatopiona cała.

To Basia! — Głuchy spokój u jej czoła...
Smętna! jak nocna ponurość kościoła:
Przed nią w komeszce kapłan białowłosy
Stał z wzniesionemi oczyma w niebiosy,
Modląc się. Wkoło ołtarze i groby,
Blask lamp i cisza, noc i duch żałoby,
Oblatujący kościelne sklepienie,
Ciemne, jak Basi łzawych ócz spojrzenie.
Jej twarz wybladłą lampy blask ozłaca,
Gdy, klęcząc, oczy do kapłana zwraca.
Przytomna, lecz tak zniszczona w tej burzy,
Że każde tchnienie, każdy szmer ją nuży,
A kiedy westchnie, to widać z jej twarzy,
Że o głębokiej jakiejś ciszy marzy.
Babka ją Kindze poleciła świętej,
Gdy ten czar straszny z jej duszy był zdjęty.
Janusz miał przywieść z Krakowa dwa wota:
Głowę ze srebra i serce ze złota.

Ksiądz Kustosz nad nią uczynił znak krzyża,
A ona wstała, drżąca się przybliża
Do starca i dłoń jego z cześcią ima, —
Tak stali chwilę z łzawemi oczyma.
Ale ksiądz począł: „Basiu, biedne dziecię,
Dwie was jak córki kochałem na świecie:
Jaśnie wielmożną Stannównę, ta Bogu
Ślub uczyniła na klasztornym progu;
I ciebie, Basiu! Uczyłem was obie;

A ty... inaczej myślałem o tobie.
Lecz nie drżyj! — dodał z łagodnym uśmiechem, —
Tyś nie wiedziała, jakoś żyła grzechem,
I niespodzianie padł na cię dzień kary;
Wstałaś, — wróć że mi w życie pełna wiary!“
A Basia na to: „Całą-m piersią żyła.
We mnie nic, ojcze! — przedemną mogiła;
Serce Bóg rozdarł, ogień spalił głowę,
I jak mi teraz począć życie nowe?
Wszystko-m straciła, prócz kilku pamiątek;
Nie mam nic, cobym wniosła na początek;
Na dzień, na pół dnia, na godzinę jedną.
Nie mam gdzie oprzeć moją duszę biedną,
Jak ziemia wielka!“... Tu mowę przerwała,
Patrzy na księdza cicha, smutna, biała;
Wzrokiem go pyta. Ksiądz nie odpowiada,
Tylko jej smutku głębię w oczach bada.
Więc znów poczęła sama: „Przeszłam tyle!
Wiek innym nie dał, ojcze, co mnie chwile.
Ja już nie zdołam na świecie się nużyć,
Lecz mogę i chcę, ojcze — Bogu służyć!...
Znam pannę Zofię. Starościanka Stanno
W klasztorze, — da Bóg, będzie starszą panną, —
Ale i ona smutną dolę miała!...
Może i dla mnie jest tam celka biała,
Może mnie przyjmą za twojem wstawieniem;

Dziadkowie moi nie pośledni mieniem,
Me wiano chętnie ofiarują Bogu,
Gdy ja ślub złożę na klasztornym progu.
A zresztą, — sam mnie ćwiczyłeś w nauce:
Nieuctwem, ojcze, ja ich nie zasmucę;
Są tam panienki i mojego stanu,
Mój ojcze, zrób to! — daj mi służyć Panu!“

Ksiądz Kustosz smutny pogładził jej lica.
„O, niepoprawna z ciebie żałobnica!
Klasztor? obaczym, co ci Bóg przeznaczy:
Może to, — może zarządzi inaczej.
Obaczym; lecz ty nie waż się wyrzekać,
Bo wielkiej łaski dał ci Bóg doczekać!
Ocuć się, dziecię, tyś od niebios Pana
Na ocalenie miasta jest wybrana.
Zbudź się! i radość niech w twem sercu gości,
A wyrzecz się tej dla Lutra miłości!“

Wstrząsła się Basia, oczy w górę wzniosła,
Patrzy w krzyż, w oczach jej dusza urosła;
Blask miała w twarzy, i tak odmieniona
Wzięła krzyż, potem z całej głębi łona
Rzekła: „Ja, ojcze, Lutra się wyrzekam!“
Klękła i ciszej: „Ojcze, rady czekam!“
A kapłan na nią położył rąk dwoje:
„Córko, ja życie błogosławię twoje!
Bądź mocną, ludzie, co śmierci uciekli,

Błogosławieństwo przezemnie ci rzekli.
A tak, gdy szczerze żałujesz za grzechy,
To wiedz, że we łzach jest źródło pociechy.
Płacz, módl się, córko, Bóg wszystko przebaczy...“
Wtem dzwon uderzył — raz — dwa —

„Co to znaczy?“
Powstała, słucha, jak grzmią wszystkie dzwony.
Spojrzała; — w okna bije blask czerwony:
„Gore?!...“ Ksiądz milczy... „Ojcze, czego dzwonią?“
Blask rośnie; ona wzrok zakryła dłonią,
Słucha, — jęk każdy serce jej rozdziera,
Chwieje się: „Ojcze, ach! ktoś umiera,
A dusza z ciała wylecieć nie może!“
Wtem kapłan ukląkł przed ołtarz w pokorze
I podniósł ręce w górę. Na oblicze
Biło mu z okien światło tajemnicze:
„Dzień sądu, — szeptał — i lud mój zbawiony!“
Dziewczę się w starca patrzy, jęczą dzwony,
A coraz mocniej blask uderza w oczy:
Za ścianą, słychać, tłumnie lud się tłoczy,
Szczęk broni, potem jakiś krzyk od wałów,
Potem zagrzmiała nagle salwa strzałów.

Zrywa się Basia, próżno ksiądz ją woła:

Bez tchu stanęła już we drzwiach kościoła.
Jękła boleśnie i na miasto goni,
Kędy blask łuny i szczęk słychać broni.
W mieście bój. Z straszną halebardą w dłoni
Pisarz Suszycki wprost na Basię goni.
Wzrok jego dziki, przerażone lica,
Przez plecy wiszą szabla i rusznica.
Spiesząc tak, Basi białą postać zoczył
I jak od widma wstecz dwa kroki skoczył;
Aż ochłonąwszy, zawołał: „Tam w bramie
Bartek z czeladzią Szwedom karki łamie.
Od stodół — siano moje tam podpalił! —
Za dziewczętami wpadł i straże zwalił...
Zginą tam, — lecz ja, — niech ich biorą czarty!
Nie pójdę. — Basiu! kościół czy otwarty?“
Lecz na pytanie pisarzowe głucha.
Basia ucieka dalej i nie słucha.

A tu w ulicę kobiety i dzieci
Cisną się; wszystko do kościoła leci.
Gędowiczowa na głos opowiada,
Że już Wąsowicz z góralami wpada.
Ich krzyk o mury dziko się rozbija,
Ale ich Basia nie poznaje, mija
I leci. Przed nią kilkunastu z bronią
Z doboszem miejskim ku rynkowi gonią.
Basia za nimi; — już ujrzała rynek,
Ratusz, gdzie stają mieszczanie w ordynek,

Zbrojni. Marcowicz, burmistrz, stał na przodzie,
Dał znak i cały oddział już w pochodzie.
Tylko Stach Krawczyk nie stanął do frontu,
Jeno pod połą coś krył na kształt lontu,
A gdy Marcowicz wiódł w zamkową stronę,
Stach się na niebo obejrzał czerwone
I zniknął. Basia chwilkę się wstrzymała,
Blada, płomieniem ozłocona cała.
Na śniegu widać krew, szwedzkie tułowy
Leżą: — tym piersi strzaskano, tym głowy.
Znać, jako z domów na alarm wybiegli,
Tak pod ciosami mieszczan pierwsi legli.
Ale ta śmierci groza dla niej niczem.
Ona z zwróconem w płomienie obliczem
Stoi, i zda się, że czeka skinienia
Od bijącego w niebiosa płomienia.

Nagle ją z tego zapatrzenia budzi
Krzyk i — przy domu narożnym tłum ludzi.
Wielogłowskiego aryana mieszkanie
Z Januszem starsi napadli mieszczanie
I wynosili szable, strzelby, piki.
Basia raz na nich rzuciła wzrok dziki,
I jak spłoszona gołębica biała
Ku Młyńskiej bramie z rynku poleciała.

Jeszcze daleko od niej Młyńska brama.

Ulica długa, noc, a ona sama
Leci. Na prawo słychać bój się wzmaga,
Ale w niej jakaś nadludzka odwaga:
Padają strzały, kule ryją w śniegu,
Słychać szczęk; lecz nic nie wstrzyma jej w biegu.
A wtem, przy stodół czerwonych płomieniach,
W prawo tłum zbrojnych obaczyła w cieniach
Kościoła. Kościół był świętego Ducha.
Dwoje dział ogniem na czarny tłum bucha
Z muru; — ale ci, zbrojni siekierami,
Rąbią mur; w środku husarz ze skrzydłami,
Jak anioł ognia połyskuje w stali:
Był to Wąsowicz z oddziałem górali.
I właśnie Basia w tej chwili nadbiegła,
Gdy się od siekier rozprysnęła cegła
I tłum z ognistym aniołem na czele
Wpadł na zamkniętych Szwedów przy kościele,
Na cmentarz. Ale Basia nic nie zważa
Na jęki za nią lecące z cmentarza.
Biegnie i oczu o nic już nie pyta,
Sercem przeczuwa, sercem wieści chwyta.
Wie, gdzie jest Oskar i wie, że on żyje —
Żyć musi, bo jej serce dotąd bije:
Zmilkłoby, gdyby on padł... „Paść nie może,
Pokąd ja przy nim głowy nie położę!“

W to jeszcze jedno teraz dziewczę wierzy,
O reszcie nie wie nic i dalej bieży.

Łuna szeroka, ponad łuną dymy.
Mur, bramne baszty, dwa czarne olbrzymy.
Znakami, jakby podwójnem ramieniem,
Wieją nad bitwą w dole i płomieniem.
A pod murami, na iskrzącym śniegu,
Ujrzała Basia w ściśniętym szeregu
Szwedów. Tam Oskar mignął się w przyłbicy,
Z mieczem świecącym nakształt błyskawicy,
Owiany dymem rotowych wystrzałów.
Wtem widzi... z Bartkiem młódź wpada od wałów
Jak lwy, a w górze nad młodzią przyświeca
Bartkowa barda na kształt półksiężyca.
Krawczyk zaś jak czart po murach się zwija,
W ręku mu syka lont jak kręta żmija,
I grzmią co chwila Szwedowi organki,
A mur w ogniste ubiera się wianki.
Widzi to Basia i blednie jak mara,
Leci i krzyczy, gdy ujrzy Oskara!
Milknie, gdy Oskar pośród tłumu znika.
Na strzał już tylko od niej bitwa dzika,
Lecz wtem z Furmańskiej ulicy wypada
Marcowicz, a z nim mieszczanów gromada.

Złamało Szwedów burmistrza natarcie:

Złamani, w kupach biją się zażarcie.
Przez tłumy Basia przecisnąć się stara
Tam, gdzie obaczy miecz lub hełm Oskara.
Raz jeszcze trąbka wezwała w ordynek,
Lecz darmo: musiał Szwed zwieść pojedynek
O śmierć. I każdy swego tam zachodził:
Burmistrz trębacza szablą w kark ugodził:
Szydłowski strzelca w łeb uderzył młotem,
Gilowi sierżant piersi skłuł brzeszczotem;
Tego szewc Cyrus przebił halebardą,
Bartek rajtara szwedzkiego ściął bardą,
A Olexowicz zranił muszkietera;
Pijanowskiego, gdy muszkiet odbiera,
Trącił Jameński, wziął broń i wypalił.
Bartłomiej znowu chorążego zwalił,
Gadowicz szweda zadławił kułakiem,
Browarnik walczył zaś ogniowym hakiem —
A wśród nich Basia, jak widmo rozpaczy,
Rwie się, gdzie tylko Oskara zobaczy.

Już Bartek krwią się po ramiona zbroczył,
Gdy wtem Oskara blizko siebie zoczył.
„Miejsca! — zawołał — precz! ten smukły gaszek
Dla mnie! odstąpcie wy, ha! to mój ptaszek!“
Oskar, to słysząc, przez tłum się przeciska,
I mieczem kręcąc nad głowami błyska;
Ten hełmem, Bartek czapką pokrył czoło,

Reszta zaś dla nich uczyniła koło.
Trzykroć w tym boju darmo się szukali,
Ale już teraz wobec siebie stali:
Gniewni obadwaj, odważni i mściwi,
I tej z pod serca krwi jednako chciwi.
Oskar miecz, Bartek silniej bardę ima,
A powitali się najpierw oczyma.

Pierwszy ciął Bartek, ciął jako w świerk smukły,
I Oskarowi zagiął hełm wypukły.
Oskar się zachwiał, ciął i gniew go pali,
Bo miecz spadł tylko na bardę ze stali.
I tak wśród widzów co chwila cios nowy
Szukał u obu to serca, to głowy.
Oskar zręczniejszy, ten silniejszy dłonią,
Zwijał okrutnie swą ciesielską bronią.
Szczęk tylko głuche przerywał milczenie,
A oświecały ich stodół płomienie.

Już Bartek Szweda w głowę ciąć zamierzył,
Lecz przeraźliwy krzyk wtem go uderzył.
Wstrzymał cios: Basia przelękniona, zbladła,
Z krzykiem na piersi Oskarowi padła,
I topiąc w Bartku dzikie oczy swoje,
Na hełm Oskara rąk złożyła dwoje.
Wzdrygnął się Bartek; — ona mu oczyma
Zaklęła rękę i w górze ją trzyma;

Pobladł i na bok cofnął się z siekierą,
Lecz wtem się inni do Oskara biorą.
Natarli, on stał, lecz słabo się bronił;
Więc Bartek własną bardą go zasłonił
I do mieszczanów obrócił się z krzykiem:
„Stójcie! on jutro będzie katolikiem,
Dla niej; — ja ręczę!“...

Lecz Krawczyk ponury
Z rusznicą w ręku patrzał na to z góry:
„Bredzisz! Szwed żmija!“ — zawołał i zmierzył,
Padł strzał, — strzał w serce Oskara uderzył...
On padł.

W krew Basia wpatrzyła się blada,
Sama przy piersiach trupa cicho siada,
Padła... Tak kosą ścięta lilia pada.

Porwał ją Bartek w ramiona; „Nieżywa!“
Twarz senna, — w splotach włos na pierś mu spływa.
Patrzy w nią; jeszcze kraśne usta miała,
Kędy skrzydlata dusza uleciała
W skonaniu... U nóg jego barda leży —
Wkoło bój — lecz on do boju nie bieży.
Zapomniał, gdzie jest: szczęk oręży, kule,
Jęk rannych, wszystko przyjmuje nie czule.
Nie wie nic, tylko, że ją w rękach trzyma,

Że mu umarła już, i że już jej niema
Nigdzie dla niego! — i nic jak szeroki
Świat! taki w sercu poczuł ból głęboki.
Wtem Janusz stary nadszedł niespodzianie,
A z nim Wąsowicz, górale, mieszczanie.
Janusz skamieniał bólem, widząc Basię;
Zatopił oczy w jej śmiertelnej krasie,
Z ręki mu szabla wyleciała krzywa,
Od zgrozy twarz mu zdziczała sędziwa
I jęknął: „Boże! to ostatnie moje!“
A Bartek odrzekł: „Ha! twoje i moje!“
Nagle, jak by się obudził od grzmotu,
Spojrzał: — Szwed w chłopa mierzył z bandelotu,
Więc Januszowi Basię zdał pomału,
Odtrącił chłopa, stał i czekał strzału.

Szwed chybił. Bartek porwał bardę z ziemi,
„Czekaj, psie!“ wrzasnął piersiami całemi,
I gdy Szwed sięgał po nabój w kartuszę,
Wleciał nań cieśla jakby czart na duszę
I ciął, że z karku odskoczyła głowa.
Krwi go oblała struga purpurowa,
Lecz on nie syty tej krwi w dzikim szale,
Wpadł między Szwedów, a za nim górale
Z kosami, ale barda tam rej wodzi:
Co chwila krwawym półksiężycem wschodzi;
Tak wśród kos i wśród góralskich toporów

Sunie z nią jak świerk, wyniosły król borów,
A kędy ramię, niby gałęź, przegnie,
Słychać jęk, potem ktoś w ciemności legnie,
I głuchym szczękiem chrzęśnie zbroja cała
Nad piersią, która żyć i czuć przestała.

Szeroko Szwedzi zalegli śnieg biały,
Organki Stacha jeszcze raz zagrzmiały,
Dym buchnął i Stach zniknął w dymu kłębie,
A ostatniego Szweda Bartek rębie.
Nikt nie poprosił, nikt nie dał pardonu;
W niebo powrócił cichy anioł zgonu,
I wszystkie dusze w ręce oddał Panu,
Jakoby kłosy wyzbierane z łanu.
Zdjął też i lilię ze skrzydełek jedną;
Białą, prześliczną Basi duszę biedną;
A dając Bogu, prosił za nią: „Panie!
Ta lilia niech się aniołeczkiem stanie!“

Radość zwycięzkie krasiła oblicza.
Wszyscy stanęli wkoło Wąsowicza,
A ten im począł: „Opowiem staroście,
Jakoście dzielnie bili się waszmoście!
Imieniem króla, górą Sądeczanie!“
„Górą Wąsowicz! — krzyknęli mieszczanie, —
Górą Wąsowicz! z bracią góralami,

Górą! Jan Kaźmierz znów królem nad nami!“
Na to Wąsowicz, dziękując, odpowie:
„Dzielniście! ale jak mi miłe zdrowie,
Niema nad cieślę Bartłomieja chwata;
Pójdź waść, niechaj cię uściskam jak brata!“
I gdy się husarz z mieszczanem ściskali,
„Górą Bartłomiej!“ wszyscy zawołali
I trzykroć w górę oręże podnieśli,
Wołając: „Górą sławna barda cieśli!“

Właśnie już Bartek bardę z krwi ocierał;
Stał i spokojnie dokoła spozierał,
Potem zdjął czapkę i rzecze: „Cześć Bogu!
Że tak się naszych krzywd pomścił na wrogu.
Nam się to, bracia, jutro dostać miało,
Dał Bóg — dziś Szwedom od nas się dostało.
Więc Panu najpierw, — potem ludziom dzięka!
Równą tu pracę miała każda ręka;
Każdy się równo wsławił dziełem krwawem.“
To rzekłszy, z oczu łzy otarł rękawem.
Ale wnet dodał: „Szkoda czasu psować,
Tam ogień, — chodźmy do ognia ratować,
By nam co jeszcze z domów nie zgorzało.“
Poszli więc za nim w ogień rzeszą całą.




TRUMNA.

Ciesielską izbę ozłociło rano,
A Bartek ciosał trumnę modrzewianą;
Ciosał sam w cichej, głębokiej boleści.
Czeladź swą w miasto rozesłał po wieści,
Kiedy w tej pracy wyręczyć go chciała, —
Bo to dla Basi ta trumienka biała.

I znać, że piękną Basi trumna będzie:
Wkoło warsztatu przeróżne narzędzie,
Piły i heble, siekiery i dłuta,
A część już spodnia gotowa i skuta,
Biała z modrzewia, jakby zlana mlekiem;
Bartłomiej jeszcze pracował nad wiekiem.
Lecz jakiś straszny spokój w jego twarzy,
Wzrok mu się dziko, beznamiętnie żarzy;
Kamieniem twardym stanął na swej doli,
Serce mogiłą — ale jeszcze boli,
Okropne piekło jeszcze w sobie chowa,
A nad nim pamięć jak lampa grobowa.

Warsztat na środku, po ścianach obrazy;
Ściel odpowiada echem ciężkie razy
Klinów lub dłuta, — barda szczęka smutnie,
Kiedy nią w deskę modrzewiową utnie:
Ona hełm tłukła, a teraz się żali,
Jakby tam serce drgało w twardej stali.
Toż Bartek, jakby zląkł się tego jęku,
Bardę w pół ciosu zatrzymuje w ręku,
Patrzy i bólem omamiony słucha,
Czy jęk ten z bardy, czy z serca mu bucha?
Wnet silniej w dłoni toporzysko ścisnął,
Ciął i oczyma ponuremi błysnął
W zgrozie... Ach! wszystko, co serce kochało,
Co pierś żywiło, w duszy urok miało,
Wszystko w tej białej trumnie się zebrało!

I stanął: — znowu deski okiem mierzy,
Myśli i w własne nieszczęście nie wierzy;
Porywa bardę, puszcza ciosów mnogo,
Jakby już o tem zapomniał: — dla kogo?
Ale po chwili musiał w pracy przestać,
Bo oczom światła, ręce siły nie stać
Dłużej, tak boleść piersi mu szarpała,
I tak pod ręką rosła trumna biała.
A gdy urosła, przeklął dzień rzemiosła,
Pierś mu się ciężkiem westchnieniem podniosła:
„O! chciałem — rzecze — inny dom postawić,

Ha! lecz Bóg nie chciał ręce błogosławić,
I stał się, Basiu, ze mnie cieśla lichy,
I wyciosałem ot ten domek cichy...“
Spłakał, serce mu czarną krwią nabrzękło,
Tłukło się dziko o pierś, lecz nie pękło.
Po chwili kredą znak na desce zrobił,
Wziął dłuto i wierzch krzyżem przyozdobił.

Skończył i wieko do trumny przyłożył,
Oglądał; wieko od trumny otworzył,
I zatrzymywał wzrok nad każdą fugą,
Potem w głąb trumny wpatrywał się długo.
Wzdrygnął się nagle, oczy zakrył dłonią,
Jakby nad straszną obaczył się tonią;
W duszy pogrzebne zagrały mu dzwony,
I własną swoją pracą przerażony,
Jęknął; „O Boże — Boże! już gotowe
Wszystko!“ — i dłońmi mocno ścisnął głowę.

W izbie się potem obejrzał dokoła,
Rękę przycisnął do wrzącego czoła:
„Gdyby krwi śladów na bardzie nie było,
Myślałbym, że to wszystko mi się śniło:
Ten bój, — to Basi nieszczęsne skonanie...
Wielkie tu dzieło poczęło się, Panie!
I pójdzie dalej, co gromem się stało. —
Ha, w mojej piersi tak strasznie gorzało!...
Teraz? — o! ciche moje serce w sobie.

Cicho tak będzie tam we świeżym grobie,
Kiedy w nim złożą moją Basię biedną;
Ten grób a serce moje — oj! to jedno.“
Wtem Janusz z Jackiem weszli, i u proga
Powitał Jacek cieślę w imię Boga;
Nadszedł Gadowicz i patron Szydłowski,
Potem Jameński wszedł i Pijanowski.
Ci dwaj na siebie poglądali wrogo.
Bo sobie uraz zapomnieć nie mogą.
Wszedł Olexowicz z rynku; — za nim wchodzi
Tłum podhalanów i mieszczańskiej młodzi.

Milcząc Bartłomiej powitał Janusza.
Spojrzeli: obom z ócz mówiła dusza.
Tak chwilkę patrząc, wobec siebie stali,
A potem sobie obaj dłoń podali.
I całe krwawe dni ubiegłych dzieje,
Radość zwycięztwa, stargane nadzieje
I ból znać było w tym jednym uścisku,
I w wyrazistym szczerych spojrzeń błysku.
„Cóż babka?“ spytał Bartłomiej po chwili.
Janusz mu odrzekł: „Niech ją Bóg posili!
Jak dziecko stała się nieutulona. —
Ze sąsiadkami w domu moja żona“.

Potem przybyłych wszystkich Bartek witał,
Sadzał i prosił i o wieści pytał.
A gdy zasiedli, on wsparł się na trumnie

I raz się wkoło obejrzał tak dumnie,
Jakby świat cały miał pod swoją ręką —
A ten świat białą kończył się trumienką!...
Wtem rzekł Gadowicz: „Idziemy od bramy,
Już dzięki Bogu i starostę mamy,
Witaliśmy go setnemi okrzyki.
Ma on ze sobą Nawojowców szyki —
Dzielne, nie takie jak te szwedzkie zgraje.
Marcowicz właśnie zamek mu oddaje“.

„Ale Tuszycki — przerwał jeden z młodzi- —
Po mieście teraz jak otruty chodzi.
Chciał do starosty w bramie począć mowę,
Lecz tak od wczoraj jeszcze stracił głowę,
Że tylko gębę jak gawron otworzył,
A wtem Staroście burmistrz klucze złożył.“

„Florka złapano! — Olexowicz rzecze, —
Ho! już nam teraz ptaszek nie uciecze: —
Przed sąd i pod miecz!“

„Ja także mam sprawę, —
Rzekł Pijanowski, — i to o niesławę.
Jameński! ja wam męztwa nie odmawiam,
Ale przed sądy wójtowskie was stawiam,
Padł Szwed, — ja chciałem broń porwać w tej chwili,
A wy mnie na bok jak psa odtrącili“.

„Zgódźcie się bracia!“ — Bartłomiej zawoła.
„Zgódźcie się — zgódźcie!“ zagrzmiało dokoła.
I potąd wszyscy na nich nalegali,
Aż się obadwaj sporni uściskali.

Szydłowski widząc, że Bartek ponury,
Chciał mu rozpędzić z czoła owe chmury.
I począł: „Wiecie, co się z Stachem stało?
Całkiem Krawczyka osmaliło działo.
Leży Stach czarny jakby smok wawelski,
Klnie Szwedów i ów w dziale proch dyabelski,
Który pękł, kiedy Stach działo podpalił,
Rzucił Krawczykiem o ziem i osmalił.
Długo tak leżał samotny na murach,
Czarny, w okropnie czarnych dymu chmurach,
I długo bardzo bolesną miał mękę,
Niepewny, coby stracił — wzrok, czy rękę
Aż jakoś, gdy się skończył bój przy bramie,
Ujrzał Stach, że miał skaleczone ramię.

„Biedny Stach!“ odparł Bartek Szydłowskiemu.
Lecz wtem rzekł Jacek: „Cześć Bogu naszemu!
Początek dobry; — no! a jakże dalej?

A Bartek na to: „Co tak Bóg zapali,
Na samym Sączu zagasnąć nie może.
My, młódź, w szeregi pójdziem w imię Boże!“
„O! gdybym młodszy! — westchnął Janusz stary, —
A tak co ze mnie? ot chyba na mary!“
Góral zaś krzyknął: „Bartku! do tej pory
Jeszcze nie syte krwią nasze topory!
Kędy wam droga i my pójdziem z wami;
Acwiecie, nie źle w boju z góralami.“

Lecz nagle Bartek drgnął na całem ciele:
We drzwiach obaczył wchodzącego Trelę
Z żebrakiem. Trela rzekł smutnemi słowy:
„Bartku! dla panny Basi grób gotowy“.

Powstali wszyscy smutni i ponurzy.
Bartłomiej jął się zbierać do podróży,
Bo miał z pogrzebu iść służyć wojacko.
Ale wtem Jacek głosi wieść żebracką:
„Hej! posłuchania dla starego dziada!
On o Czarnieckim wieści opowiada“.
A stary żebrak, spojrzawszy dokoła,
Rzecze: „Sławetni! moja wieść wesoła.
Tak!— nasz Czarniecki Podgórze już rzucił,
I z husarzami w Lubelskie zawrócił“.
„Więc za nim!“ Bartek zawołał do młodzi,

„Za nim! — nad Polską nowe słońce wchodzi!“
Wziął trumnę, bardę, wybiegł, rzesza cała
Za nim do domu Janusza zdążała.

Lwów w Lipcu 1858.


KONIEC.




  1. Organy, organki: broń do strzelania z murów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Mieczysław Romanowski.