Dziewczynka z zapałkami (Andersen, przekł. Mirandola, 1929)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dziewczynka z zapałkami |
Pochodzenie | Baśnie |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Mróz ścisnął wielki, śnieg padał i zaczynało zmierzchać. Był to ostatni wieczór roku, wieczór św. Sylwestra. Ciemną ulicą szła biedna dziewczynka, mimo zimna z nienakrytą głową i bez obuwia. Wychodząc z domu, miała coprawda na nogach pantofle, ale cóż z tego. Były one ogromne, nosiła je bowiem matka i tak rozdeptała, że biednemu dziecku spadły z nóżek w chwili, gdy przebiegała ulicę, umykając przed dwoma jadącemi szybko wozami. Jeden gdzieś przepadł, z drugim zaś umknęło jakieś niepoczciwe chłopaczysko, obiecując, że pantofel użyje na kołyskę, gdy będzie miał dzieci.
Biedna dziewczynka stąpała tedy po śniegu bosemi nóżkami, które z zimna poczerwieniały, a nawet posiniały. W starym fartuszku niosła mnóstwo paczek z zapałkami, a jedną paczkę trzymała w rączce. Przez cały dzień nic nie sprzedała i nie dostała od nikogo jałmużny. Przemarzła i głodna wlokła się ulicą, a smutno jej było bardzo. Płatki śniegu przysłaniały jej śliczne jasne włoski, spływające w kędziorach na kark. Ale nie zwracała na to uwagi. Z wszystkich okien błyskały światła, a całą ulicę napełniał zapach wyśmienitej pieczonej gęsiny. Był to wszakże wieczór sylwestrowy. Myśl o tem nie opuszczała jej.
Przysiadła w zagłębieniu muru, utworzonem przez dwa domy stojące nie w równej linji, podciągnęła pod siebie nóżki, chcąc je choć trochę ogrzać. Ale nie było jej przez to cieplej, a do domu iść nie śmiała, nie sprzedała bowiem ani jednego pudełka i nie miała ni grosza zarobku. Ojciec wybiłby ją pewnie, a zresztą w domu było także zimno. Mieszkanie stanowił jeno dach i liche ściany, przez które dął wiatr, mimo, że największe szpary pozatykano słomą i szmatami.
Ach, jakżeby dobrze było zaświecić zapałkę. Mogłaby ją wyjąć, potrzeć o ścianę i ogrzać palce. Po chwili odważyła się. Szast! Zapłonęło światełko, rzucając snopy iskier i oświetlając małą rączkę, która trzymała zapałkę. Było jakieś bardzo dziwne. Przy jego blasku wydało się dziewczynce, że siedzi u wielkiego pieca z mosiężnemi obiciami i ozdobami. Ogień suty płonął, lśnił i grzał tak rozkosznie. Wyciągnęła już nóżki, by je rozgrzać, gdy nagle zapałka zgasła. Piec znikł, a ona spostrzegła, że siedzi, trzymając w ręce jeno żarzący się niedopałek.
Zaświeciła drugą zapałkę. Rozbłysła świetnie, a dziewczynka zobaczyła, że miejsce na murze, gdzie padało światło, stało się przejrzyste, jak mgła. Ujrzała wnętrze pokoju, stół nakryty śnieżnym obrusem, zastawiony piękną porcelaną, pośrodku zaś leżała na półmisku ponętna, nadziewana śliwkami i jabłkami tłusta gęś, z której ulatywała wonna para. Mało tego, gęś zerwała się na nogi i z nożem i widelcem w grzbiecie poczęła, chwiejąc się, iść ku patrzącej. W tej chwili zgasła zapałka i dziewczynka ujrzała przed sobą jeno zimny, gruby mur.
Zaświeciła trzecią zapałkę. Ujrzała się pod wspaniałem drzewkiem Bożego Narodzenia. Było jeszcze większe i piękniej przybrane od drzewka, jakie widziała przez szklane drzwi u bogatego kupca w sam wieczór wigilijny. Tysiączne świeczki błyszczały na zielonych gałązkach, a przecudne obrazki pociągały wzrok patrzącej. Wyciągnęła ku nim obie rączki... ale w tej chwili zapałka zgasła. Świeczki, zda się, uleciały w górę, coraz to wyżej się wznosząc i dziewczynka zobaczyła, że są to nie świeczki, ale gwiazdy na niebie. Jedna spadła, ciągnąc za sobą długą smugę.
— Ktoś umarł, — powiedziała sobie dziewczynka, bo zapamiętała, że nieboszczka babunia mówiła jej często:
— Gdy gwiazda spada, dusza ulatuje do Boga.
Potarła znów o mur zapałkę i w jej jasnym blasku ujrzała starą babunię, uśmiechniętą do niej, jak zawsze i dobrotliwą.
— Babuniu! — zawołała. — Weź mnie do siebie. Wiem, że znikniesz, gdy zapałka zgaśnie, wiem, że znikniesz tak samo jak ciepły piec i cudne drzewko.
To mówiąc, zapalała jedną po drugiej resztę zapałek, chcąc przytrzymać babunię, a blask uczynił się wkoło taki, jakby słońce świeciło jasno na niebie. Nigdy tak piękną, tak ogromną nie była babunia. Wzięła na ręce małą wnuczkę i uniosły się obie rozradowane i szczęśliwe. Leciały daleko, w niebo, zapomniawszy o zimnie, głodzie i strachu i dostały się do Boga.
Gdy nastał ranek, zobaczono w zakątku muru małą dziewczynkę, uśmiechniętą i różową jeszcze na buzi. Zamarzła na śmierć w ostatnią noc roku, w noc sylwestrową.
Wyraźnie było ją widać, gdy dzień nastał. Siedziała z mnóstwem zapałek w fartuszku, a jedno pudełko wypalone trzymała w rączce.
— Chciała się ogrzać, — mówili ludzie. Ale nikt nie wiedział, ile przepięknych widziała rzeczy i w jakiej światłości odpłynęła do nieba na rękach ukochanej swej babuni.