Pięć ziaren grochu (Andersen, przekł. Mirandola)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Hans Christian Andersen
Tytuł Pięć ziaren grochu
Pochodzenie Baśnie
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




PIĘĆ ZIAREN GROCHU



Pięć ziarnek grochu tkwiło w jednym strączku.
Były zielone i strąk był zielony, dlatego sądziły, że cały świat jest zielony i miały zupełną słuszność. Strączek rósł i ziarna wraz z nim. Stosując się do miejsca, tkwiły obok siebie rzędem. Słońce ogrzewało strączek, mył go deszcz i czynił przeźroczystym. Ziarnom było widno w dzień, a ciemno w nocy. Siedziały i dumały, bo nie było co innego do roboty.
— Czyż wiecznie tu będziemy siedziały? — pytały ziarna. — Z tego siedzenia stwardniejemy na nic! A przecież tam, poza strąkiem coś być musi. Przeczucie powiada, że tak jest w istocie.
Minęły tygodnie. Ziarna pożółkły i strączek pożółkł także.
— Świat stał się żółty! — zawyrokowały i miały znowu zupełną słuszność.
Nagle uczuły szarpnięcie. Czyjeś ręce oderwały strąk i wraz z innymi wsadziły w kieszeń.
— Teraz się wydostaniemy na wolność! — powiedziały ziarna i czekały tej chwili z utęsknieniem.
— Ciekawy jestem, który z was dokaże największej rzeczy? — rzekło najmniejsze ziarno.
— Dziej się wola boża! — odparło największe.
— Krach! — pękł strączek i pięć ziaren potoczyło się na dłoń dziecka. Trzymał je mały chłopiec i oświadczył, że są w sam raz do pukawki. Zaraz wsadził jedno ziarno i wystrzelił.
— Lecę w świat! — krzyknęło towarzyszom i znikło w górze.
— Ja, — powiedziało drugie — polecę prosto w słońce. Jest to wielki strąk, w sam raz dla mnie.
Za
moment nie było go już.
— Niewiadomo, gdzie wypadnie nocować! — rzekły dwa następne i spadły na ziemię, potem jednak dostały się do pukawki i wyleciały w powietrze, wołając. — My z wszystkich dotrzemy najdalej!
— Dziej się wola boża! — szepnęło ostatnie i zostało także wystrzelone. Wpadło prosto w szparę na poddaszu, gdzie był mech i miękka ziemia. Leżało tam ukryte, ale nie zapomniane przez Boga.
— Dziej się wola, wola nieba! — powtórzyło raz jeszcze.
Na poddaszu mieszkała biedna kobiecina. Pracowała po całych dniach ciężko. Miała sporo sił i była gorliwa. W izdebce leżała jej chora córeczka. Wynędzniała i chuda nie mogła żyć, ni umrzeć.
— Pójdzie tam gdzie siostra! — mawiała matka. — Dał mi Bóg dwie, ale ciężko było je wyżywić, więc się ze mną podzielił. Teraz chce wziąć drugą, by nie żyły w rozłące.
Ale dziewczynka nie umierała, tylko czekała cierpliwie aż matka wróci od pracy.
Nastała wiosna, słońce świeciło, a chora patrzyła w okno. Naraz ujrzała tuż przy szybie coś zielonego.
— Cóż to być może? — spytała.
Matka uchyliła okna i rzekła:
— To gałązka grochu. Bóg raczy wiedzieć, skąd się tu, w szczelinie wzięło ziarno? Teraz wypuściło pędy i niedługo będziesz miała swój własny ogródek.
Matka przysunęła łóżko córki bliżej okna, by mogła patrzeć na roślinkę i poszła do pracy.
— Lepiej się czuję, mateczko! — powiedziała dziew­czynka wieczorem. Słońce dogrzewa, mój groszek rośnie, a ja czuję, że wrócę do zdrowia.
— Dałby to Bóg! — odrzekła matka, ale nie miała nadziei. Podparła patyczkiem gałązkę, by jej wiatr nie uszkodził, potem rozpięła na ramie okna sznurek, po którym piąć się miała łodyga. Odtąd, z dnia na dzień sięgała coraz to wyżej.
— Zaczyna już kwitnąć! — powiedziała matka pewnego dnia i nabrała otuchy, gdyż córka siadła w łóżku, mówiła z większem ożywieniem i patrzyła błyszczącemi oczyma na swój ogródek utworzony z jednego, jedynego ziarna grochu. Następnego tygodnia chora wstała na godzinę. Stojąc przy oknie oglądała z lubością rozwinięty, biało różowy kwiat. Od czasu do czasu całowała delikatne płatki. Dzień to był dla niej uroczysty.
— Sam Bóg zasiał i wychodował ten groszek, drogie dziecko, by mi przywrócić nadzieję i radość życia.
Tak rzekła matka i spojrzała na roślinkę, jak na posłańca Bożego.
Cóż się atoli stało z resztą ziaren? Pierwsze wpadło w rynnę, a tam połknął je gołąb, w którego wolu utknęło jak Jonasz w brzuchu ryby. Dwa następne stały się także łupem gołębi i przyniosły przynajmniej jakiś pożytek. Ziarno, które chciało lecieć na słońce, spadło w ściek. Leżało tam długo w brudnej wodzie, aż nabrzmiało strasznie.
— Grubieję z każdym dniem! — mówiło sobie. — Pęknę napewno! Jest to rzecz największa do jakiej doprowadzić może ziarno grochu. Jestem najznamienitszem ziarnem całego strąka.
A ściek potwierdził to mniemanie.
W oknie facjatki stała dziewczynka o różowych, zdrowych policzkach, złożyła ręce ponad krzaczkiem grochu i szeptała dziękczynną modlitwę.
— Ja wolę swoje ziarno — zabulgotał ściek.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Hans Christian Andersen i tłumacza: Franciszek Mirandola.