Dziwne losy Jane Eyre/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Dziwne losy Jane Eyre
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Teresa Świderska
Tytuł orygin. Jane Eyre
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVI.

I pragnęłam i lękałam się zarazem zobaczyć pana Rochestera nazajutrz po tej bezsennej nocy. Pragnęłam głos jego znów usłyszeć, ale lękałam się spotkać się z jego oczami. Podczas rannych lekcyj każdej chwili spodziewałam się, że przyjdzie; nieczęsto zaglądał do naszego szkolnego pokoju, ale niekiedy wstępował tam na parę minut, a tego dnia miałam wrażenie, że z pewnością przyjdzie.
Tymczasem ranek minął, jak zwykle; nic nie przerwało zwykłego biegu nauki Adelki — tylko zaraz po śniadaniu usłyszałam ruch w stronie pokoju pana Rochestera, głos pani Fairfax i Lei i kucharki — t. j. żony Jana, a nawet ruchliwy głos samego Jana. Rozlegały się okrzyki: „Co za szczęście, że pan się nie spalił w łóżku!“ „Jak to zawsze niebezpiecznie trzymać świecę zapaloną w nocy!“ „Jak to dobrze, że nie stracił przytomności i pamiętał o dzbanku z wodą!“ „Dziwię się, że nikogo nie obudził!“ „Miejmy nadzieję, że się nie przeziębił, śpiąc na kanapie w bibljotece!“ i t. p.
Po różnych gawędach przyszły odgłosy szorowania, wycierania i porządkowania, a gdy schodziłam nadół na obiad, zobaczyłam przez otwarte drzwi, że wszystko już wróciło do porządku; łóżko jedynie pozbawione było zasłon. Lea stała przy oknie, czyszcząc szyby, okopcone dymem. Miałam ochotę zagadnąć ją, gdyż byłam ciekawa, jak pan Rochester wytłumaczył całą sprawę; zbliżywszy się jednak, ujrzałam drugą osobę w pokoju — kobietę, siedzącą w krześle przy łóżku i przyszywającą kółka do świeżej zasłony. Kobietą tą ku mojemu zdumieniu była Gracja Poole.
Siedziała tam, spokojna i milcząca jak zwykle w bronzowej wełnianej sukni, kraciastym fartuchu, białej chusteczce i czepku. Pilnie była zajęta swoją robotą, i ta widocznie pochłaniała wszystkie jej myśli; ani na czole ani na pospolitej jej twarzy nie było znać bladości ani zgnębienia, jakie spodziewałam się ujrzeć na twarzy kobiety, która popełniła zamach morderczy i którą upatrzona jej ofiara odszukała kilka godzin temu w jej jaskini (tak przynajmniej sądziłam) i wyrzucała jej zamierzoną zbrodnię. Zdumiałam — osłupiałam. Spojrzała na mnie, podczas gdy ja wciąż na nią patrzyłam: nie drgnęła, nie zmieniła się na twarzy, nic nie zdradzało wzruszenia, świadomości winy, czy też obawy odkrycia. Powiedziała „dzieńdobry pani“, flegmatycznie, krótko, jak zawsze, wzięła nowe kółko i nitkę i szyła dalej.
„Wystawię ją na próbę — pomyślałam — taka skrytość i czelność przechodzi pojęcie!“
— Dzieńdobry, Gracjo! — powiedziałam. — Czy się tutaj co stało? Zdawało mi się, że słyszałam, że wszyscy razem rozmawialiście tu przed chwilą.
— To tylko pan czytał w łóżku wczoraj w nocy; zasnął, nie zgasiwszy świecy i zasłona się zapaliła; na szczęście jednak obudził się, zanim się pościel i drzewo zajęło i udało mu się wodą z dzbanka zagasić płomienie.
— Dziwna sprawa! — rzekłam pocichu, a potem, wpatrując się w nią, dodałam: — Czy pan Rochester nikogo nie obudził? Czy nikt nie słyszał ruchu w jego pokoju?
Podniosła znowu wzrok na mnie, ale tym razem jakgdyby błysk czujności był w jej oczach. Zdawało mi się, że bada mnie ostrożnie; po chwili odpowiedziała:
— Służące tak daleko śpią, pani wie, trudno, żeby usłyszały. Pokoje pani Fairfax i pani najbliższe są pokoju pana; ale pani Fairfax powiada, że nic nie słyszała; ludzie starsi miewają mocny sen. — Przerwała, a potem dodała, niby to obojętnie, ale z naciskiem i tonem znaczącym. — Ale pani jest młoda i przypuszczam, że pani ma sen lekki; może pani słyszała jaki hałas?
— Tak jest, słyszałam — odparłam, zniżając głos, tak ażeby mnie Lea, wycierająca jeszcze szyby, nie dosłyszała — i początkowo myślałam, że to Pilot; ale Pilot nie potrafi się śmiać; a ja jestem pewna, że słyszałam śmiech i to bardzo dziwny śmiech.
Wzięła nową nitkę, nawoskowała ją starannie, pewną ręką nawlokła igłę, poczem zauważyła z zupełnym spokojem:
— Trudno przypuszczać, proszę pani, żeby to pan się śmiał, skoro był w takiem niebezpieczeństwie; musiało się pani śnić.
— Nie śniło mi się — odpowiedziałam trochę porywczo, gdyż podrażnił mnie bezczelny jej spokój. Znowu popatrzyła na mnie temi samemi badawczemi, tającemi coś oczyma.
— Czy pani powiedziała panu, że słyszała ten śmiech? — zapytała.
— Nie miałam sposobności rozmawiać z panem dziś rano.
Zdawało mi się, że mnie podpytuje, licząc na to, że mimowoli zdradzę się z jakąś wiadomością. Przyszło mi na myśl, że gdyby odkryła, iż ja wiem o jej winie, a choćby ją o nią posądzam, że wtedy wywarłaby na mnie jakąś złośliwą zemstę; to też pomyślałam, że należy się strzec.
— Przeciwnie — odpowiedziałam — zaryglowałam drzwi mojego pokoju.
— A więc nie zamyka pani codziennie drzwi swoich na zasuwkę, zanim się pani położy?
„Djablica! ona chce poznać moje zwyczaje, by odpowiednio plany swe układać!“ Oburzenie znowu przeważyło względy przezorności; odpowiedziałam jej ostro:
— Dotychczas nieraz zaniedbywałam zasunąć rygiel; nie sądziłam, by to było potrzebne. Nie wiedziałam, że w Thornfield można się obawiać jakichś niebezpieczeństw albo zamachów; ale odtąd (te słowa wymówiłam z naciskiem) — będę pilnie dbała, by się dobrze zabezpieczyć, zanim się odważę spocząć.
— I bardzo mądrze pani zrobi — odpowiedziała. — Ta okolica jest tak spokojna, jak rzadko która, i od czasu, jak dom stoi, nigdy nie słyszałam, żeby tu na dwór napadali złodzieje albo włamywacze, choć jest tam sreber za setki funtów w schowanku, jak wszystkim wiadomo. I, widzi pani, jak na tak wielki dom, bardzo tu mało jest służby, ponieważ pan nigdy tu dłużej nie mieszkał, a nawet kiedy przyjeżdża, będąc kawalerem, niewiele usługi potrzebuje; ale ja zawsze myślę, że lepiej jest przesadzić, niż nie dosadzić; łatwo jest drzwi zamknąć, a nigdy nie zawadzi odgrodzić się zasuniętym ryglem od jakiegokolwiek przypadku. Wielu ludzi, proszę pani, spuszcza się ze wszystkiem na Opatrzność; ale ja zawsze powiem, że strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Tu zakończyła swoją przemowę — długą, jak na nią, i wypowiedzianą ze skromną miną prawdziwej kwakierki. Stałam jeszcze, wprost oniemiała wobec jej zadziwiającego panowania nad sobą i nieprzeniknionej obłudy, gdy weszła kucharka.
— Pani Poole — zwróciła się do Gracji — obiad dla służących będzie zaraz gotów; czy pani zejdzie nadół?
— Nie; niech pani tylko postawi na tacce mój kufel porteru i kawałek pudyngu, a ja sobie to sama zaniosę na górę.
— A mięsa kawałek życzy pani sobie?
— Na jeden kęs i odrobinę sera, to wszystko.
— A sago?
— Mniejsza o nie teraz; zajdę nadół przed herbatą: przyrządzę to sama.
Wtedy kucharka zwróciła się do mnie, oznajmiając, że pani Fairfax na mnie czeka; wobec tego poszłam.
Opowiadanie pani Fairfax o spaleniu się zasłony puszczałam mimo uszu, głowę moją zaprzątał zagadkowy charakter Gracji Poole i niezrozumiały dla mnie problem jej stanowiska w Thornfield. Nie mogłam pojąć, dlaczego zaraz rano nie oddano jej do aresztu, albo co najmniej nie wydalono ze służby. Przecież pan Rochester tak jakby wyjawił w nocy przekonanie, że to ona jest zbrodniarką; jakaż tajemnicza przyczyna wzbraniała mu ją zaskarżyć. Dlaczego i mnie zobowiązał do tajemnicy? Dziwne to było: odważny, mściwy i dumny pan zdawał się być pod władzą jednej z najniższych podwładnych; tak dalece pod jej władzą, że chociaż targnęła się na jego życie, nie śmiał jej otwarcie obwinić o zamach, a tem mniej ją za to ukarać.
Gdyby Gracja była młoda i ładna, miałabym pokusę pomyśleć, że jakieś czulsze względy niż przezorność i obawa przemawiają tutaj na jej korzyść; trudno jednakże było myśl tę dopuścić, pamiętając, jak skąpo obdarzona była od natury. „A jednak — rozmyślałam — była ona niegdyś młoda; młoda równocześnie z młodym wtedy jej panem: pani Fairfax powiedziała mi kiedyś, że ona już od wielu lat przebywa w tym domu. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek mogła być ładna — ale, czy ja wiem? Może w braku powabów zewnętrznych posiadała oryginalność i siłę charakteru... Pan Rochester lubi typy zdecydowane i ekscentryczne. Gracja w każdym razie jest ekscentryczna. I cóż, jeżeli dawniejszy kaprys (wybryk zupełnie możliwy przy takiej jak jego naturze nagłej i upartej) oddał go pod władzę, a ona teraz na postępowanie jego wywiera wpływ tajemny, rezultat dawnego błędu, wpływ, którego on nie śmie lekceważyć, a z pod którego otrząsnąć się nie może? Gdy w przypuszczeniach doszłam do tego punktu, stanęła mi nagle w myśli jak żywa kwadratowa, płaska figura pani Poole, jej nieładna, sucha, nawet ordynarna twarz, tak, że powiedziałam sobie: „Nie! to niemożebne! Moje przypuszczenie nie może być trafne! A jednak, — podszepnął mi głos tajemniczy, ten który do nas z głębi serca mówi — i ty nie jesteś pięknością, a może się panu Rochester podobasz; w każdym razie nieraz czułaś, jakgdyby tak było. A ostatniej nocy, przypomnij sobie jego słowa, przypomnij sobie jego wzrok, przypomnij sobie jego głos!“
Dobrze pamiętałam wszystko; mowa, spojrzenia, ton — wszystko to w tej chwili odżyło. Byłam właśnie w pokoju szkolnym; Adelka rysowała; nachyliłam się nad nią, by poprowadzić jej ołówek. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
— Co pani jest, mademoiselle? — zapytała. — Palce pani drżą jak liść, a policzki ma pani czerwone; ależ tak, czerwone, jak wiśnia!
— Gorąco mi się zrobiło, Adelko, od tego nachylenia!
Rysowała dalej, a ja dalej rozmyślałam.
Czem prędzej wypędziłam z myśli szkaradne przypuszczenie, obciążające Grację Poole; wstrętne mi było. Porównywałam się z nią i doszłam do wniosku, że jesteśmy wielce różne. Elżbietka Lieven powiedziała, że jestem prawdziwą damą — i prawdę powiedziała — była we mnie wrodzona dystynkcja. A teraz wyglądałam o wiele lepiej niż wtedy, kiedy mnie Elżbietka widziała; przytyłam, więcej miałam rumieńca, więcej życia, ożywienia, ponieważ jaśniejsze miałam nadzieje, więcej głębokiej radości.
„Wieczór nadchodzi — pomyślałam, popatrzywszy w okno — nie słyszałam dziś ani głosu, ani kroków pana Rochestera w domu; ale z pewnością zobaczę go, nim noc zapadnie; bałam się spotkania rano; teraz go pragnę, gdyż oczekiwanie, dotychczas zawiedzione, zamieniło się w niecierpliwość.“
Gdy już zmrok zapadł zupełnie, a Adelka poszła do dziecinnego pokoju zabawić się z boną, pragnienie zobaczenia pana Rochestera spotęgowało się jeszcze we mnie. Nasłuchiwałam, czy nie odezwie się dzwonek na dole; nasłuchiwałam, czy Lea nie nadejdzie z wezwaniem do mnie; chwilami wydawało mi się, że słyszę kroki jego samego i wtedy patrzyłam na drzwi, oczekując, że się otworzą i że on w nich stanie. Drzwi nie otwierały się, ciemność tylko wpływała oknem. Jednakże nie było jeszcze późno; szósta zaledwie, a przecież nieraz bywałam proszona o siódmej, nawet o ósmej. Przecież nie spotka mnie chyba zupełny zawód dziś właśnie, dziś kiedy mam mu tyle do powiedzenia! Pragnęłam wznowić temat Gracji Poole i usłyszeć, coby mi odpowiedział; zamierzałam zapytać go poprostu, czy wierzy w to, że to ona istotnie urządziła ten ohydny zamach ubiegłej nocy, a jeżeli tak, dlaczego niegodziwość jej zataja? Nie dbałam o to, że może rozgniewać go moja ciekawość; znałam przyjemność gniewania go i uspokajania zkolei; lubiłam to nadewszystko, a nieomylny instynkt chronił mnie zawsze od przeciągnięcia struny. Na prowokację nigdy się nie ważyłam, a w ostatecznym momencie lubiłam przekonywać się o własnej zręczności. Zachowując wszelkie formy uszanowania, właściwego mojemu stanowisku, umiałam staczać z nim utarczki słowne swobodnie i bez obawy; to dogadzało tak jemu jak i mnie.
Nareszcie schody zaskrzypiały pod czyjemiś krokami. Ukazała się Lea, ale jedynie poto, by mi oznajmić, że herbata czeka w pokoju pani Fairfax. Tam przeto poszłam, rada, że nareszcie mogę zejść nadół, gdyż wyobrażałam sobie, że to mnie zbliżało do obecności pana Rochestera.
— Musi być pani spragniona herbaty — zaczęła zacna staruszka, gdy weszłam. — Tak mało jadła pani na obiad. Lękam się, czy pani nie jest niezdrowa dzisiaj: taka pani rozpalona, jakby pani miała gorączkę.
— O, zdrowa jestem zupełnie! Nigdy nie czułam się lepiej.
— To niechże pani tego dowiedzie dobrym apetytem! Czy nie nalałaby pani imbryka, a ja tymczasem przerobię do końca ten drut?
Dokończywszy, wstała i poszła spuścić roletę, dotychczas nie spuszczoną, przypuszczam, że dla wyzyskania światła, chociaż już teraz zmrok zgęstniał i było zupełnie ciemno.
— Pogodną noc dzisiaj mamy — rzekła, wyjrzawszy przez szybę — chociaż nie świecą gwiazdy. Pan Rochester naogół miał dobry dzień do podróży.
— Do podróży?... Czy pan Rochester gdzieś wyjechał? Nie wiedziałam, że go niema w domu.
— O, wyjechał zaraz po śniadaniu! Pojechał do Leas, majątku pana Eshton, dziesięć mil za Millcote. Zdaje mi się, że tam jest duży zjazd gości: lord Ingrame, sir George Lynn, pułkownik Dent i inni.
— Czy pani spodziewa się dziś wieczór powrotu pana Rochester?
— Nie, ani też jutro; myślałam, że prawdopodobnie zabawi tam z tydzień, albo i dłużej. Gdy ten modny, wyższy świat zbierze się razem, otacza ich taka elegancja i wygoda, tak sobie uprzyjemniają czas rozrywkami i zabawą, że nie spieszno im rozłączać się. Panowie zwłaszcza bywają często bardzo pożądani przy takich okazjach. A pan Rochester jest tak utalentowany i ożywiony w towarzystwie, że musi być chyba ulubieńcem wszystkich. Panie za nim przepadają, choć powie pani może, że powierzchowność ma niezbyt piękną; jednakże ja myślę, że jego wykształcenie i zalety towarzyskie, a może też bogactwo i dobra krew wynagradzają pewne niedostatki urody.
— Czy są tam panie w Leas?
— Jest pani Eshton i jej trzy córki — bardzo eleganckie panienki; i są tam córki baroneta Ingram, Blanka i Marja, podobno bardzo piękne osoby; ja nawet właściwie widziałam Blankę, sześć czy siedem lat temu, gdy była ośmnastoletnią dziewczyną. Przyjechała tu na wielką zabawę, którą w święta Bożego Narodzenia wydawał pan Rochester. Gdyby pani widziała wtedy jadalnię, jak bogato była przystrojona, jak jarząco oświetlona! Zdaje mi się, że było tam wtedy z pięćdziesiąt osób, panów i pań — wszyscy z najpierwszych rodzin hrabstwa — a pannę Ingram uważano za królową wieczoru.
— Widziała ją pani, mówi pani? Jakże ona wyglądała?
— Tak jest, widziałam ją. Drzwi jadalni były naoścież otwarte; a że to było Boże Narodzenie, pozwolono służbie zgromadzić się w hallu i słuchać, jak panie śpiewają i grają. Pan Rochester chciał, żebym weszła, więc siadłam w spokojnym kąciku i przyglądałam się towarzystwu. Nigdy nie widziałam świetniejszego obrazu; panie były wspaniale poubierane; większość — zwłaszcza młodsze były ładne; ale panna Ingram była niewątpliwie królową.
— Jakże ona wyglądała?
— Wysoka, piękna figura, spadziste ramiona; długa, pełna wdzięku szyja: cera śniada, matowa, gładka; szlachetne rysy; oczy może podobne do oczu pana Rochestera: wielkie i czarne, a tak błyszczące, jak jej klejnoty. A potem tak śliczne miała włosy; kruczo czarne i tak korzystnie uczesane: korona z grubych warkoczy ztyłu, a z przodu długie, lśniące loki. Ubrana była biało; jasnożółta szarfa obejmowała jedno jej ramię, przechodziła skroś piersi i przywiązana była z boku w pasie, spadając długiemi, frendzlą obszytemi końcami poniżej kolan. Miała też we włosach kwiat jasnożółty; stanowiło to dobry kontrast z kruczemi lokami.
— Zapewne bardzo ją podziwiano?
— Tak, istotnie; a nietylko dla jej urody, ale i dla jej talentów. Była jedną z tych pań, które śpiewały: któryś z panów akompanjował na fortepianie. Z panem Rochesterem śpiewała duet.
— Z panem Rochesterem? Nie wiedziałam, że on śpiewa!
— O! pan Rochester ma piękny głos basowy i jest nadzwyczaj muzykalny.
— A panna Ingram jaki ma rodzaj głosu?
— Bardzo bogaty i silny: ślicznie śpiewała; rozkoszą było ją słyszeć; a potem grała. Ja się nie znam na muzyce, ale pan Rochester się zna, a słyszałam, jak mówił, że wykonanie było wybitnie dobre.
— I ta piękna i utalentowana panna jeszcze nie wyszła zamąż?
— Zdaje się, że nie. Przypuszczam, że ani ona ani jej siostra nie mają wielkiego majątku. Majątki starego lorda Ingram objęte były przeważnie majoratem i najstarszy syn prawie wszystko dostał.
— Ale ja się dziwię, że który z bogatej szlachty nie upodobał jej sobie: naprzykład pan Rochester. Przecież jest on bogaty, nieprawdaż?
— O tak! Ale widzi pani, zachodzi tutaj znaczna różnica wieku; pan Rochester ma prawie czterdzieści lat, a ona zaledwie dwadzieścia pięć.
— Cóż stąd? Nierówniejsze małżeństwa zawierają ludzie codziennie.
— To prawda: jednak ja sobie nie wyobrażam, żeby pan Rochester myślał o czemś podobnem. Ale pani nic nie je; zaledwie pokosztowała pani cośkolwiek, prócz herbaty.
— Istotnie; zanadto pić mi się chce, żebym mogła jeść. Czy mogę panią poprosić o jeszcze jedną filiżankę.
Chciałam powrócić do możliwości związku pomiędzy panem Rochesterem a piękną Blanką, jednakże weszła Adelka, i rozmowa potoczyła się innym torem.
Znalazłszy się sama, we własnym pokoju, zastanowiłam się nad tem, czego się dowiedziałam. Zajrzałam w głąb serca, zbadałam myśli swe i uczucia, i te, które błąkały się, rozbujałe, po bezdrożach wyobraźni, usiłowałam pewną ręką zapędzić zpowrotem pod bezpieczny schron zdrowego rozsądku.
Stawiona przed własny trybunał, gdy pamięć wskazała przyczyny, budzące nadzieje, pragnienia, uczucia, jakie nosiłam w sercu od ostatniej nocy, gdy wytłumaczyła ogólny stan duszy, jakiemu folgowałam od ostatnich prawie dwóch tygodni — gdy rozum, wystąpiwszy, złożył spokojnie, po swojemu, zeznania proste, nieubarwione, wykazujące, jak odrzucałam to, co rzeczywiste, a chłonęłam chciwie to, co wymarzone — wydałam na siebie sąd taki:
Nie było na świecie głupszej istoty od Joanny Eyre; nie było na świecie niedorzeczniejszej idjotki, karmiącej się słodkiemi kłamstwami, połykającej truciznę, jakgdyby to był nektar.
„Ciebie — mówiłam sobie — miałby wyróżnić pan Rochester? Ty miałabyś posiadać dar podobania mu się? Ty mogłabyś mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie? Daj pokój! Mierzi mnie twoja głupota! I ty znajdowałaś przyjemność w pewnych objawach przychylności — dwuznacznych objawach, gdy darzy niemi mężczyzna wyższego rodu, światowiec, osobę zależną od siebie i niedoświadczoną. Jakżeś ty śmiała, biedna, niemądra ofiaro!... Czyż nawet własny interes nie mógł cię nauczyć rozumu? Powtarzałaś dziś rano krótką scenę ubiegłej nocy?... Zakryj twarz i wstydź się! Powiedział coś na pochwałę twoich oczu, czy tak? Ślepe szczenię! Otwórz oczy i spójrz na twój własny przeklęty nierozum! Niedobrze, gdy kobieta słucha pochlebstw zwierzchnika, który nie może mieć zamiaru pojęcia jej za żonę; a szaleństwo popełnia kobieta, pozwalająca, by w sercu jej rozpaliła się miłość tajemna, która nieodwzajemniona i nieznana, pochłonie jej życie, a odkryta i odwzajemniona, musi ją jak błędny ognik zaprowadzić na bagniste pustkowia, skąd niema powrotu.
Usłysz przeto, Joanno, wyrok: jutro postawisz przed sobą zwierciadło i wyrysujesz kredkami własny portret, wiernie, nie łagodząc żadnego błędu; nie opuścisz ani jednej ostrej linji, nie wygładzisz ani odrobiny brzydkiej nieforemności; podpiszesz pod tem: „Portret nauczycielki, bez stosunków, biednej i brzydkiej.“
Następnie weź płytkę najgładszej słoniowej kości — masz właśnie taką, przygotowaną w pudle rysunkowem; weź paletę, zmieszaj najświeższe, najpiękniejsze, najjaśniejsze farby, wybierz najdelikatniejsze pendzelki; narysuj najpiękniejszą twarz, jaką sobie możesz wyobrazić; wymaluj ją w najsubtelniejszych odcieniach i najłagodniejszych barwach, odpowiednio do opisu, jakiego ci o Blance Ingram dostarczyła pani Fairfax; a nie zapomnij o kruczych lokach, o oczach wschodniego typu... Co to! chciałabyś wzorować oczy na oczach pani Rochestera! Do porządku! Bez mazgajstwa!... bez czułostkowości!... precz z żalami. Uznaję tylko rozum i stanowczość! Przypomnij sobie dostojne a harmonijne rysy, grecką szyję i biust; uwidocznij odkryte, okrągłe, śnieżno białe ramię i delikatną rękę; nie opuść ani pierścienia z brylantami, lekką koronkę i lśniący atłas, wdzięczną szarfę i złotą różę. Nazwij ten portret: „Blanka, dystyngowana panna wysokiego rodu“.
Ilekroć w przyszłości zdarzyłoby ci się mieć złudzenie, że pan Rochester tobie sprzyja, wydobądź obydwa te portrety i porównaj je. A potem powiedz: „pan Rochester mógłby prawdopodobnie pozyskać miłość tej szlachetnej damy, gdyby chciał się o nią starać; czy to możebne, żeby mógł choćby pomyśleć o tej ubogiej i nic nie znaczącej plebejuszce?“
Zrobię to — postanowiłam: a powziąwszy ten zamiar, uspokoiłam się i zasnęłam.
Dotrzymałam słowa. Godzina czy też dwie wystarczyły mi na naszkicowanie własnego portretu kredkami; a w mniej niż dwa tygodnie ukończyłam minjaturę przypuszczalnej Blanki Ingram. Piękna to była twarz na tym idealnym portrecie, a gdy ją porównałam z rzeczywistym, kredkowym, kontrast uderzył znamiennie. Ta praca przyniosła mi pożytek: zajęła mi głowę i ręce, dodała mocy i stałości nowym poczuciom, które pragnęłam utrwalić w sercu.
Przyszedł niebawem czas, gdy mogłam powinszować sobie zdrowej nauczki, narzuconej uczuciom moim i w ten sposób w karby ujętym. Dzięki temu potrafiłam znieść pewne wydarzenia z przyzwoitym spokojem, na co, gdybym była nieprzygotowana, prawdopodobnie nie byłabym się zdobyła, nawet zewnętrznie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Teresa Świderska.