Dziwne losy Jane Eyre/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Dziwne losy Jane Eyre
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Teresa Świderska
Tytuł orygin. Jane Eyre
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KAROLINA BRONTË



DZIWNE LOSY JANE EYRE


POWIEŚĆ
TOM I.


PRZEKŁAD TERESY ŚWIDERSKIEJ
Z PRZEDMOWĄ
PROF. ANDRZEJA TRETIAKA





NAKŁAD KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA
POZNAŃ — WARSZAWA — WILNO — LUBLIN



TŁOCZONO W DRUKARNI ŚW. WOJCIECHA W POZNANIU
NA PAPIERZE Z WŁASNEJ FABRYKI PAPIERU „MALTA“.
WINIETA OKŁADKOWA MOLLY BUKOWSKIEJ WYKONANA
W ZAKŁADACH WŁASNYCH TECHNIKĄ OFSETOWĄ.


KAROLINA BRONTË.

Sieroctwo objęło Karolinę Brontë bardzo wcześnie. W piątym roku jej życia (1821) odumarła ją matka; w cztery lata potem dziewięcioletnia dziewczynka po śmierci — w ciągu kilku tygodni — dwóch starszych sióstr zostaje głową małej rodziny, złożonej z czworga bardzo zdolnych dzieci. Ojciec wprawdzie żyje, ale jako pięćdziesięcioletni prawie człowiek nie może być bliskim towarzyszem tego drobiazgu; zresztą zajmują go mocno sprawy polityczne i religijne, którym poświęca swoje pióro, i absorbuje ciężka zawodowa praca duszpasterska w parafji Haworth. Opiekuje się wprawdzie domem ciotka Karoliny, siostra matki, ale przeniesiona z jasnego południa Anglji w mroczną podgórską okolicę, czuje się w tej atmosferze nieswojo mimo całej dobroci, jaką w stosunek do dzieci wkłada. Dzieci chowają się razem — trzy siostry i jeden brat; w pokoju, którego okna wychodzą na cmentarz, oddzielony tylko kawałkiem trawnika od domu, — na cmentarz, gdzie wkrótce wszyscy z wyjątkiem jednej tylko Anny spoczną, — spędzają razem cały dzień, jedzą i uczą się, bawią się bez żadnego towarzystwa z okolicy i przedewszystkiem marzą. Z okien sypialnych rektorówki, wznoszącej się tuż przy kościele na samym szczycie stromego pagórka, dzieci widzą szereg pagórków okrągłych, t. zw. moors, porosłych bujnemi trawami wiosną i latem, pełnych złotego żarnowca na wiosnę i fioletowych wrzosów na jesień, z licznemi źródełkami, tryskającemi z pod spotykanych tu i ówdzie skał. Ostry wiatr górski przynosił z sobą zapach bezmiernej swobody i szorstkiej prawdy natury, która znalazła odbicie w obrazach natury Karoliny Brontë, ale przedewszystkiem najpełniej wyraziła się w mistycznem, żywiołowem ujęciu w rysunku tła Wuthering Heights, powieści Emilji, siostry Karoliny. Dzieci przywiązały się niezmiernie do tego krajobrazu swobody, samotności, tajemnicy, a wydaliwszy się stąd, cierpiały, zapadały na nostalgję — musiały wracać do domu. Życie wszystkich czworga było krótkie. Troje z nich umarło w ciągu niespełna roku (1848—49): brat, Branwell, doskonale zapowiadający się poeta, w 31-ym roku życia; Emilja, autorka jedynej dochowanej, wyżej wspomnianej powieści, bodaj że największej powieści kobiecej angielskiej w XIX wieku, ledwie skończywszy lat trzydzieści; Anna, najmłodsza, mając lat niespełna dwadzieścia ośm, zostawiając po sobie dwie słabsze powieści, choć z pewnością rozwinęłaby się bujniej. Karolina przeżyła ich o lat siedm: umarła w 1855 roku, dobiegłszy ledwo lat 39. W tych krótkich żywotach było miejsce niemal tylko na naukę i na początki wykonywania zawodu nauczycielskiego, do którego sposobić się musiały córki niezamożnego duchownego. To też ten motyw nauki, szkoły, pensji, pracy nauczycielki, przeplatany z motywem nostalgji, wypełnia prawie zupełnie tak życie jak twórczość czworga zdolnych dzieci pastora z Haworth.
Pierwsze silniejsze wrażenie z życia Karoliny to szkoła w Cowan Bridge. Przebywała ona tam krótko, ale przecierpiała wiele i swojem własnem cierpieniem i widokiem cierpienia starszych dwóch sióstr, które przypłaciły śmiercią pobyt w tym zakładzie wychowawczym dla córek niezamożnych duchownych. Myśl fundatora zakładu, w zasadzie dobra, jego ofiara niewątpliwie szczera, zostały spaczone przez zbytnie doktrynerstwo: w dziewczynkach, przeznaczonych do późniejszej roli guwernantek, starano się wyrabiać zdolność do wyrzekania się wszelkich wygód świeckich i przyjemności. Przy nieumiejętnej kontroli ze strony fundatora i złej woli jednej z nauczycielek Cowan Bridge w okresie pobytu tam czterech córek pastora Brontë było bolesnem dziecięcem inferno. Tyfus, który wybuchł w zakładzie, tak nadszarpał siły małych dziewcząt, że chociaż ojciec zabrał je do domu, Elżbieta i Marja zmarły po kilku miesiącach. Marja była podobno niezwykle zdolna — Karolina kochała ją głęboko. Zużyła jej postać i śmierć do epizodu Heleny Burns w pierwszej części Jane Eyre, gdyż Lowood jest to właśnie nieszczęsne Cowan Bridge. Zarzucano jej przesadę w traktowaniu tego tematu. Ale czyż artysta nie ma prawa oddać przeżycia swego w całej pełni? A niezawodnie było ono tak bolesne, jak epizod szkolny w życiu Jane. Zresztą w owym czasie powstawanie podobnych dalszych zakładów nie było wykluczone i Karolina Brontë stawała tu w obronie dziewcząt pokrzywdzonych w imię dobrej woli i pożytku społecznego. Postawiła się na miejscu sieroty, nie mającej opiekuńczego domu, zrozumiała, jak ciężką musiała być udręka takiej duszyczki, skoro cierpiała tak wiele, ona, która przecież miała możność powrotu do własnego domu.
Teraz właśnie przyjął ją ten dom ukochany zpowrotem. Pięć lat, do roku 1830, rodzeństwo spędza razem. Po południu urządzają przedstawienia i piszą powieści. Dochowały się kajeciki Karoliny, wypełnione drobnem pismem, zawierające całe cykle powieści, systemem Balzaka, który właśnie zaczynał swoją Komedję ludzką (Karolina naturalnie nie wiedziała wtedy nic o nim, a nie znała go i potem), systemem niejako przez nią przeczuwanym, toczące się koło jednych i tych samych postaci. Po r. 1830 znowu szkoła. Jest to pensja panny Wooler w Roe Head. Epizod to pełen znaczenia dla twórczości Karoliny. Krajobraz z Roe Head jest tłem powieści Shirley; zasadniczy motyw tej powieści, sabotaż z 1812-13, jest bezpośrednio związany z tą okolicą; opowiadała o tem na tle swoich wspomnień miss Wooler. Ważniejsze od motywów literackich były przyjaźnie. Jedna z przyjaciółek, Mary Taylor, wprowadza Karolinę do swej rodziny i ta rodzina, pod nazwiskiem Yorków, znajdzie się w Shirleyu jako typowa dla tamtych okolic rodzina średnio-ziemiańska, zainteresowana w uprzemysłowieniu kraju, szczegół dla okresu Karoliny Brontë bardzo żywotny. Druga przyjaciółka, Ellen Nussey, jeszcze jest bliższa Karolinie; korespondencja z nią jest ważnym dokumentem w historji rozwoju powieściopisarki. Przyjaźni tej nie osłabił fakt odrzucenia przez Karolinę oświadczyn ze strony brata Ellen, młodego duchownego. Według wszelkich danych Henryk Nussey jest pierwowzorem Januarego Riversa z ostatniego epizodu Jane Eyre, jako trio panienek z tego epizodu: Jane i siostry Rivers są wspomnieniem stosunku trzech przyjaciółek z pensji panny Wooler.
I znów po dwóch latach pensji pobyt w domu. Karolina ma lat szesnaście. Jest za młoda na nauczycielkę prywatną, dokształca się w domu, uczy się rysować (refleksem tego są niezbyt fortunne kompozycje Jane Eyre) i pisze — teraz przedewszystkiem wiersze. Zwraca się z prośbą o ocenę do ówczesnego poety laureata, cenionego choć nie genjalnego poety, Southeya, dobrego krytyka; odpowiedź wypada dodatnio, ale nie zachęca do dalszej pracy. W roku 1835 pierwsza posada — Karolina zastąpuje swoją dawniejszą przełożoną w niewielkiej pensji w Roe Head. Bawi przy niej z początku Emilja (którą jednak nostalgja pcha do domu), potem Anna. W r. 1838 przychodzi chwila rozbicia domu. Emilja pozostaje w Haworth, Anna bierze posadę, której przeżycia opowie wkrótce w powieści Agnes Grey. Karolina dostaje miejsce guwernantki w domu niejakich pp. Sidgwick. Z czasów tej kilkomiesięcznej posady pochodzi owa sławna anegdota, jak to Karolinę uderzyło jedno z dzieci książką w czoło (reminiscencja tego zdarzenia jest w Jane Eyre), jak Karolina zatuszowała tę sprawę niewinnem kłamstwem i wywołała odruch wdzięczności w dziecku, które rzuciło się jej na szyję z okrzykiem: „Jak ja panią kocham!” i jak na ten naturalny odruch dziecka matka obruszyła się cierpką uwagą: „Ale, dziecko, kochać guwernantkę?” Anegdota ta, opowiadana przez samą Karolinę Elżbiecie Gaskell (współczesnej powieściopisarce, pierwszej biografce Karoliny), przedstawia symbolicznie ciężkie położenie tej masy kobiet, których jedyną alternatywą w kwestji utrzymania się przy życiu było wtedy: albo wyjść zamąż albo zostać nauczycielką prywatną. Brak innych środków intelektualnego zarobkowania dotykał warstwę kulturalnie świeżą. Ojcowie tych panien-guwernantek pierwsi dopiero dochodzili do stanowisk intelektualnych, stanowili warstwę średniej inteligencji, na którą i wtedy i długo jeszcze potem, niemal do Wielkiej Wojny, nie było miejsca w strukturze społecznej Anglji. Dla córek tych duchownych, lekarzy, właścicieli małych zakładów naukowych, skromnych prawników, jedynie nauczycielstwo prywatne otwierało drogę samodzielnej pracy. Karolina Brontë, poświęcając tej sprawie swą twórczość, ujmowała w ten sposób cały wogóle problem pracy kobiecej danej chwili. Kwestja wisiała w powietrzu. W r. 1848 uczyni zagadnienie wychowania i wykształcenia kobiety osią swego poważnego poematu Tennyson, uchodzący za nauczyciela swej epoki (The Princess); toż zagadnienie stanowi jeden z punktów programu grupy chrześcijańsko-społecznej, prowadzonej przez Karola Kingsleya i Fryderyka Denisona Maurice‘a. Maurice jest inicjatorem założenia seminarjum dla nauczycielek prywatnych. I tak powstaje pierwsze wzorowe seminarjum żeńskie w Anglji The Queen’s College for Ladies w 1849 r., w dwa lata po ukazaniu się Jane Eyre.
Powieści Karoliny Brontë nie są jednak tendencyjne. Nie mogła ich zrobić takiemi autorka, która sama przeżyła omawiany problem. Osobiste przeżycie nie pozwala na doktrynerstwo tendencji. Właśnie z połączenia osobistego przeżycia z ogólnym problemem powstają dzieła wielkie, a do nich należy niezaprzeczenie Jane Eyre. Przeżycie doli guwernantki, w którem najważniejszym był fakt świadomości, iż doli tej nie można było zmienić, bolesne poczucie niemocy, musiało z natury rzeczy być o wiele intensywniejsze w duszy autorki, niż w duszy przeciętnej ówczesnej młodej panny w takiej samej sytuacji. Poczucie marnowania czasu na szycie bielizny dziecinnej i cerowanie pończoch swych wychowańców było tak samo ciężkie dla niej jak świadomość, iż nie może zdobyć się na dobry humor, który według jej słów „należy, zdaje się, do warunków, nabywanych za pensją guwernantki“. Z tego łamania się z rzeczywistością wypływa też charakter powieści Karoliny Brontë — powieściopisarka, poruszając sprawą intelektualnej pracy kobiecej, przemienia ją w problem zmagania się z rzeczywistością ze strony kobiety młodej, impulsywnej, pragnącej samodzielności dla swego wyrazu. Problem to wieczysty i zapewnia jej powieściom, zwłaszcza Jane Eyre, wieczną trwałość.
Także i druga posada, o wiele lepsza pod względem serdeczności stosunków, nie mogła naturalnie zadowolić Karoliny, dążącej do samodzielności. Dla ratowania się postanowiła założyć w Haworth razem z siostrą niewielki pensjonat dla panien. Żeby zaś uzyskać moment, przyciągający panienki do planowanej szkoły, postanowiły zapewnić przyszłym uczennicom doskonałą francuszczyznę i w tym celu udały się obie z Emilją do Brukseli dla wyspecjalizowania się w tym języku. W ten sposób doszła do skutku jedyna „przygoda“ Karoliny, jej dwuletni pobyt w Brukseli. Nie trwał on bez przerwy. W końcu pierwszego roku umarła niespodziewanie ciotka, — po pogrzebie jej powróciła do Brukseli już tylko Karolina, i to nie w charakterze uczennicy, ale jako nauczycielka języka angielskiego na pensji pp. Héger.
Pobyt ten przyniósł jej bardzo wiele. Pierwszy raz żyjąc dłużej w otoczeniu odmiennem niż dotychczasowe, uzyskała możność punktów porównania, których jej dotąd brakowało. Więcej jednak jeszcze wpłynęła na nią znajomość z p. Héger, jej nauczycielem języka francuskiego, człowiekiem bardzo wykształconym, dobrym pedagogiem i literatem, o żywym umyśle gallickim, który pojął odrazu wysoką intelektualną wartość swej dziwnej uczennicy. Emanuel Paul z Villette jest podobno jego doskonałym portretem, jak znowu niezbyt pochlebnym portretem pani Héger jest Mme Beck, właścicielka pensjonatu, z tejże powieści. Na ujemny jej rysunek wpłynęła niechęć Karoliny do katolicyzmu, który wydawał się jej kierowany wyłącznie przez jezuitów, nie cieszących się uznaniem współczesnej Anglji. Trzeba sobie przypomnieć, że lata pracy twórczej Karoliny Brontë to okres sporu między odradzającym się w Anglji katolicyzmem a zamierającym powoli anglikanizmem. Są to lata ruchu oksfordzkiego, obfitego przechodzenia na katolicyzm za przykładem późniejszego kardynała Newmana, byłego kapłana anglikańskiego. Polemika na tem tle dochodziła do ostrych starć (występy Kingsleya przeciw Newmanowi) i stosunek Karoliny do katolicyzmu jest zupełnie wytłumaczony nastrojem jej okresu. Nie wpłynął zaś na ujemny rysunek pani Héger, nie wpłynął na pewno, stosunek osobisty, z początku dobry, potem chłodny, nie wpłynęło uczucie niechęci za to, że była żoną nauczyciela Karoliny. Bo jednak — choć tylko nieśmiało możemy twierdzić — w sercu Karoliny obudziło się uczucie do pana Héger. Niewypowiedziane nigdy wprost, przebija ono wyrazem uległości — dziwnej u tak samodzielnej istoty, jaką była Karolina Brontë — w tonie jej kilku listów, pisanych do p. Héger po powrocie do Anglji. Uczucie to pozwoliło jej przeżyć jedno z najpotężniejszych wrażeń: cierpienie miłości, której nie wolno się spełnić. Tragedja Jane i Rochestera tutaj ma prawdopodobnie swe źródło.
Bruksela dopełniła wykształcenia Karoliny jako nauczycielki, kobiety i powieściopisarki. Z tych trzech stron życia tylko ta ostatnia miała wkrótce osiągnąć swój szczyt. Ale jeszcze kilka lat ciężkiej wędrówki do szczytu czekało prawie trzydziestoletnią już kobietę. Pięknie wydrukowany prospekt nowej szkoły pozostał jedynie dokumentem, nie ściągnął ani jednej uczennicy. Męczące bezrobocie wypełnione jest przytem bolesnym widokiem rozkładu moralnego ukochanego brata. Zawody życiowe, niepohamowany temperament, zdolności wielkie, ale nieumiejętnie kierowane i nieujęte, sprowadziły Branwella z drogi pracy; po kilku posadach coraz to gorszych wraca on do domu, obciążony delirium tremens. Niezawodnie znajomość brutalnej strony życia, taka, jaką widzimy u Rochestera, jest skutkiem obcowania Karoliny z tym tak kochanym gorąco, nieszczęśliwym bratem, ofiarą zdolności, nieopanowania i warunków życiowych.
Trzy siostry są znowu razem i razem występują na scenę poezji pod pseudonimami Currer, Ellis i Acton Bell (zachowując je i w późniejszej twórczości), jako autorzy zbiorowego tomiku poezyj w r. 1846. Krytyka przyjęła tomik przyjaźnie, publiczność nie czytała go wcale. Impreza przyniosła zamiast spodziewanego dochodu materialnego tylko straty, tak iż młode trzy poetki, mające już w biurkach gotowe powieści do druku, były zmuszone szukać na nie nakładców. Sprawa była niełatwa. Wreszcie Wuthering Heights Emilji i Agnes Grey Anny znalazły nakładcę na bardzo złych warunkach; The Professor Karoliny wędrował dalej od jednej firmy do drugiej. Aż zupełnie niespodziewanie z nowej wtedy firmy nakładowej Smith i Elder przyszła pełna nadziei odpowiedź: przesłany rękopis jest za krótki na gust publiczności; jeśli jednak „autor“ ma powieść trzytomową, to firma podejmie się nakładu. W ciągu kilku tygodni znalazł się rękopis Jane Eyre, gotowy już w chwili owej odpowiedzi prawie zupełnie, w kancelarji firmy Smith i Elder. W kolejnych trzech wieczorach przeczytali go, pochłonięci impetem nowego talentu, kierownik literacki firmy, kierownik handlowy p. Taylor (który potem oświadczył się o rękę Karoliny, ale podobnie, jak dwaj poprzednicy, nie zyskał jej uczucia) i wreszcie sam właściciel p. Jerzy Smith, który niedowierzał entuzjastycznym pochwałom swych pomocników. Powieść została zakupiona, wydana w ciągu sześciu tygodni i w ciągu następnych sześciu tygodni wyprzedana w pierwszym nakładzie całkowicie (1847).
Krytyka, uznająca wielki talent „autora“, czyniła jednak zastrzeżenia co do moralności treści. To stanowisko krytyczne jeszcze się zaostrzyło, gdy zaczęto dowiadywać się prawdy, iż powieść wyszła z pod pióra kobiety. Uważano, że Rochester, bigamista w intencji, nie został dostatecznie ukarany — nie traci bowiem kobiety, którą kochał, lecz przypadkowo nabawia się kalectwa. Ale właśnie ten zarzut stwierdza tragiczność pomysłu powieściopisarki. Nie istnieje możliwość wydania sądu bezsprzecznego, czy jest czy niema winy w tej sprawie. Jest to konflikt uczucia, mocniejszego niż śmierć, z układem stosunków społecznych, naogół słusznym, ale w tym indywidualnym wypadku niesłusznym; jest to walka namiętności istotnej, obejmującej całego człowieka z ciałem i duszą, z przeszkodą, tylko formalnie istotną, a jednak nie dającą się usunąć. Wina Rochestera jest pomniejszona do możliwie szczupłych rozmiarów, jeżeli wogóle istnieje. Miłość do Jane odkupuje jego złe życie, któremu on tylko pośrednio był winien, i jego czyn ratowania żony trzeba przypisać wpływowi uczucia do małej nauczycielki. Rysunek Rochestera i Jane — jakkolwiek mógłby być z punktu widzenia moralności społecznej traktowany — pokazuje nam głębokie wniknięcie w pasję serca ludzkiego, w namiętność mężczyzny i kobiety. Jest to owo zrozumienie pierwotności instynktów (cechujące przedewszystkiem Wuthering Heights), wyniesione przez siostry pisarki z zasłuchania się w szum wiatru górskiego, z obcowania z surową naturą rodzimych pagórków, z sieroctwa, w którem się chowały, z samotności i samorodności genjuszu. Stąd płynęła owa śmiałość w wypowiadaniu się, śmiałość, co tak przerażała, choć zachwycała zarazem pierwszych czytelników ich powieści. Z obcowania z pierwotną naturą płynie też główny motyw w zakończeniu powieści, motyw telepatji. W literaturze świata jest to jeden z nielicznych przykładów użycia tego motywu w powieści w sposób przekonywający.
Drobne niezręczności w konstrukcji powieści zasłaniała krytyce współczesnej, jak i zasłania dzisiejszemu czytelnikowi, prawda przeżycia, zawarta w poszczególnych epizodach powieści, których wewnętrzna budowa jest arcydziełem. Powodzenie też było słuszne; przyniosło jej cały szereg najlepszych i najmilszych przyjaźni literackich, jak: wielkiego powieściopisarza Thackeraya, Elżbiety Gaskell, historyka filozofji G. H. Lewesa i inn. Powodzenie to pozwoliło jej też pracować spokojnie nad następną powieścią i przetrwać, stworzywszy dla autorki cel bytu, straszny rok 1848—49, znaczony kolejnemi zgonami trojga rodzeństwa, zakończony jej zupełnem osamotnieniem przy boku starego ojca. Ślady cierpienia i smutku widnieją bardzo wyraźnie na tej powieści, której bohaterka, Shirley, jest wyidealizowanym portretem Emilji. Po tej powieści przyszły lata względnie szczęśliwe, a przynajmniej spokojne. Odwiedziny w Londynie, Manchesterze i u znajomych przerywają od czasu do czasu samotne życie w Haworth, które zaczyna nieco dolegać powieściopisarce. Powoli powstaje trzecia powieść — Villette. W niej osądziła autorka samą siebie dość surowo, dając w ten sposób zadośćuczynienie za wyidealizowanie autoportretu w Jane Eyre. Sposobem, stosowanym dość często w autobiograficznych utworach, Karolina rozdwoiła siebie, przeciwstawiając swej prawdziwej istocie istotę własną wymarzoną. Mała Polly Home, która w naszych oczach wyrasta z poważnego dziecka na panienkę, umiejącą godzić powagę życia z głębią uczucia, jest jej ideałem — ale tego ideału nie spełnia Lucy Snowe, szukająca niespokojnie ostoi życia, w której rysunku autorka zawarła autokrytykę. Zakończenie powieści jest wbrew zasadzie, obowiązującej wtedy angielską twórczość, smutne. Emanuel Paul ma powrócić po kilkoletnim pobycie z kolonij do kraju, aby się z Lucy, czekającą na niego, ożenić, ale ginie w katastrofie okrętowej. Karolina Brontë nie umiała rozminąć się z prawdą życia i swój stosunek uczuciowy do p. Héger zakończyła akordem smutnej rezygnacji na ostatniej stronie Villette.
Powieść ta przyniosła jej zupełne wyzwolenie od uczucia, jeżeli ono jeszcze istniało w czasie tworzenia, i kiedy po dłużej trwającem staraniu się o jej rękę ze strony wikarego z Haworth, Artura Bell Nichollsa, i po pokonaniu oporu ojca, zawarła z p. Nichollsem ślub w czerwcu 1854, poczuła się po raz pierwszy w życiu szczęśliwa. Ale szczęście nie trwało długo. Po krótkiej chorobie, po kilkotygodniowem osłabieniu, zasnęła spokojnie w dniu 31 marca 1855 r. Widocznie spełniła już swoje zadanie wypowiedzenia bólu, zmagania się samodzielnej, pełnej pasji, duszy kobiecej z otaczającym światem. Wielki pisarz, wielki znawca życia moralnego i społecznego, wielki jej przyjaciel, Thackeray, podziwia w pośmiertnem o niej wspomnieniu „jej płomienną miłość prawdy, odwagę, prostotę, oburzenie na krzywdy, żywe współczucie, spokojną a głęboką miłość i poszanowanie, pełen pasji, jeżeli się można tak wyrazić, honor kobiety“. Kto to zawarł w swojem dziele — a zawarł naprawdę — ten wypełnił dobrze i całkowicie zadanie wielkiego artysty.

Andrzej Tretiak.

ROZDZIAŁ I.

Niepodobna było tego dnia wyjść na spacer. Rano, coprawda, snuliśmy się z godzinę po bezlistnym ogrodzie, ale po obiedzie (pani Reed, gdy nie było gości, jadała wcześnie) chłodny wiatr zimowy napędził tak ciemne chmury i deszcz tak przenikliwy, że dalsze przebywanie na świeżem powietrzu stało się niemożliwe.
Rada byłam z tego; nigdy nie lubiłam długich spacerów, zwłaszcza w chłodne popołudnia; tak się obawiałam tych powrotów do domu o zmroku ze zmarzniętemi palcami u rąk i u nóg, z sercem ściśniętem upomnieniami Elżbietki, naszej bony, i upokorzonem w poczuciu, że Eliza, Janek i Georgjana Reed o tyle zręczniejsi i silniejsi są ode mnie.
Eliza, Janek i Georgjana skupili się teraz dokoła swej mamy w salonie. Pani Reed spoczywała na kanapce przy kominku, a mając wokoło siebie pieszczochów (którzy w tej chwili nie kłócili się, ani krzyczeli), sprawiała wrażenie zupełnie szczęśliwej. Mnie zabroniła zbliżyć się do siebie, mówiąc, że „żałuje, iż musi trzymać mnie zdaleka; lecz dopóki nie usłyszy od Elżbietki i sama nie zauważy, że naprawdę staram się wyrobić w sobie bardziej towarzyskie, odpowiedniejsze dziecku usposobienie, że staram się być naturalniejszą, żywszą i przyjemniejszą w obejściu, dopóty będzie musiała odmówić mi tych przywilejów, jakie się należą tylko zadowolonym i wesołym dzieciom“.
— O co Elżbietka skarżyła się na mnie? — zapytałam.
— Joasiu, nie znoszę chwytania za słowa i dopytywali; a przytem to doprawdy oburzające, gdy dziecko w ten sposób przemawia do starszych. Siądź sobie, gdzie ci się podoba; a skoro nie umiesz mówić grzecznie, bądź cicho.
Pokoik, gdzie jadało się śniadanie, przylegał do salonu. Tam się wsunęłam. Stała tam półka z książkami; niebawem wyciągnęłam jeden tom, starannie wybrawszy obficie ilustrowany. Wsunąwszy się na siedzenie w zagłębieniu okna, podwinęłam nogi i usiadłam po turecku, a zaciągnąwszy prawie szczelnie ponsową morową zasłonę u okna, poczułam, że jestem ukryta i odosobniona.
Fałdy ponsowej draperji zasłaniały mi widok z prawej strony; z lewej szyba szklana chroniła, choć nie odgradzała mnie od posępności dnia listopadowego. W przerwach, obracając karty książki, przyglądałam się naturze. Tam daleko stała się blada pustka mgieł i chmur; bliżej widać było mokry trawnik i krzew szarpany wiatrem, oraz nieustające potoki deszczu, gwałtownie gnane wichrem.
Powróciłam do książki. Była to Berwicka Historja ptaków brytyjskich. O tekst drukowany mało naturalnie dbałam; jednakże były tam pewne wstępne stronice, które zajmowały mnie mimo mych lat dziecinnych. Stronice te traktowały o siedzibach i gniazdach ptaków morskich, „o samotnych skałach i przylądkach“, które tylko one zamieszkują, i o wybrzeżach Norwegji z szeregiem wysepek biegnących od południowego krańca aż do przylądka Północnego.

Tam gdzie Arktyku wartka, chłodna fala
Tuli samotną wysepkę okala;
Tam gdzie do Hebryd wody Atlantyku
Szturm ponawiają wśród bałwanów ryku.

Nie mogłam też pominąć wzmianki o pustych wybrzeżach Laponji, Syberji, Szpicbergu, Islandji, Grenlandji z ich olbrzymią przestrzenią strefy arktycznej, strasznym bezludnym przestworem, gdzie stwardniałe pola lodowe, przez całe wieki narastając do wyżyn alpejskich, otaczają biegun polarny i są siedzibą najsroższego zimna. O tej śmiertelnie białej krainie wytworzyłam sobie własne pojęcia; mgliste, jak wszystkie nawpół zrozumiane wyobrażenia, niejasno tworzące się w umysłach dzieci, ale dziwnie przejmujące. Tekst tych stronic wstępnych nawiązywał do następujących dalej obrazków i nadawał znaczenie to skale, sterczącej samotnie wśród morza bałwanów i piany, to zdruzgotanej łodzi, wyrzuconej na opuszczone wybrzeża, to zimnej, widmowej twarzy księżyca, spoglądającego z za chmury, jak z poza krat, na tonący właśnie okręt.
Każdy obrazek coś opowiadał, często coś zagadkowego dla mojego dziecinnego umysłu i niedokształconych uczuć, ale zawsze głęboko zajmującego; tak jak te bajki, które nam niekiedy w zimowe wieczory opowiadała Elżbietka, gdy była w dobrym humorze. Wtedy to, przysunąwszy stół do prasowania przed kominek w dziecinnym pokoju, pozwalała nam usiąść dookoła, i prasując koronkowe falbanki pani Reed, albo rurkując brzegi jej nocnych czepków, karmiła ciekawość naszą opowiadaniami o miłości i o przygodach, zaczerpniętemi ze starych bajek o wróżkach i ze starych ballad, — lub też (jak później odkryłam) z książek Pamela i Henryk, hrabia Moreland.
Z Berwickiem na kolanach czułam się w owej chwili szczęśliwa, a przynajmniej po swojemu szczęśliwa. Bałam się tylko, żeby mi nieprzeszkodzili; niestety, stało się to aż nazbyt prędko. Otworzyły się drzwi od salonu.
— Hę! panno mrukliwa! — usłyszałam krzyk Janka Reed, lecz nagle umilkł; pokój widocznie wydał mu się pusty. — Gdzie u licha ona być może! — wołał dalej. — Liziu, Georgjano. — wołał na siostry — Joanny tu niema; powiedzcie mamie, że wyleciała na deszcz, nieznośna dziewczyna!
„Dobrze zrobiłam, że zaciągnęłam firankę“, pomyślałam, gorąco pragnąc, by nie odkrył mojej kryjówki. Janek Reed nie byłby jej odkrył samodzielnie; nie był on ani bystry ani pomysłowy, ale Eliza w tejże chwili wsunęła głowę we drzwi i odrazu powiedziała:
— Z pewnością jest w framudze okiennej, Janku!
Ja też natychmiast wyszłam z ukrycia, gdyż drżałam na myśl, że mnie Janek stamtąd wyciągnie.
— Czego chcesz ode mnie? — zapytałam nieśmiało, bardzo zalękniona.
— Powiedz raczej „czego pan chce ode mnie, panie Reed?“ — odpowiedział. — Chcę, żebyś tu przyszła!
I zasiadłszy w fotelu, wskazał mi gestem, że mam się przybliżyć i stanąć przed nim.
Janek Reed był to sztubak czternastoletni, o cztery lata starszy ode mnie, gdyż wtedy miałam lat dziesięć. Duży był i tęgi na swój wiek, o nieczystej i niezdrowej cerze, o grubych rysach na rozlanej twarzy, ciężkiej budowie i wielkich rękach i nogach. Objadał się stale przy stole, co oddziaływało mu na wątrobę i powodowało mętność oczu i obwisłość policzków. Powinien być obecnie w szkole; jednakże matka zabrała go do domu na miesiąc lub dwa „z powodu delikatnego jego zdrowia”. Pan Miles, nauczyciel, utrzymywał, że byłby najzupełniej zdrów, gdyby mu nie przysyłano z domu tyle ciast i słodyczy. Serce matki jednakże nie podzielało tak surowego sądu i pani Reed przypisywała zły wygląd Janka raczej przepracowaniu, a może tęsknocie za domem.
Janek nie był wielce przywiązany do matki i sióstr, a mnie poprostu niecierpiał. Obchodził się ze mną brutalnie i bił mnie i to nie dwa lub trzy razy na tydzień, albo raz lub dwa razy na dzień, ale stale. Bałam się go każdym nerwem, drżałam na całem ciele, gdy się do mnie zbliżał. Były chwile, gdzie wprost traciłam przytomność, takim przejmował mnie strachem, gdyż nie miałam znikąd ochrony od jego gróźb i szturchańców; służba nie miałą ochoty ujmować się za mną, by nie narażać się młodemu panu, a pani Reed na jego zachowanie była głucha i ślepa: nigdy nie widziała, gdy Janek mnie bił, nigdy nie słyszała, gdy mi wymyślał, choć nieraz to czynił w jej obecności, jakkolwiek częściej za jej plecami.
Jak zwykle posłuszna Jankowi zbliżyłam się do jego fotela, najpierw pokazał mi język w całej okazałości, trzymając go tak wyciągniętym przez jakie trzy minuty; wiedziałam, że za chwilę mnie uderzy, a choć lękałam się ciosu, to widząc Janka takim, nie mogłam się opędzić myśli, że jest brzydki i wstrętny. Może wyczytał myśli te z mojej twarzy, gdyż nic nie mówiąc, nagle uderzył mnie z całej siły. Zachwiałam, się; a odzyskawszy równowagę, cofnęłam się o dwa kroki.
— To za twoje zuchwałe odpowiadanie mamie — powiedział — i za twoje skradanie się: i chowanie za firankami, i za to spojrzenie przed, chwilą ty szelmo!
Przyzwyczajona do besztania ze strony Janka, nie pomyślałam nawet, by mu odpowiedzieć; myślałam tylko, jak znieść szturchaniec, który z pewnością nastąpi po obeldze.
— Coś ty robiła tam za firanką? — zapytał.
— Czytałam.
— Pokaż książkę.
Poszłam do okna i przyniosłam ją stamtąd.
— Nie masz prawa brać naszych kisążek; mama powiedziała, że jesteś tutaj na łasce; nie masz pieniędzy; twój ojciec nic ci nie zostawił; powinnabyś żebrać, a nie mieszkać z pańskiemi dziećmi, takiemi jak my, jadać to samo, co my jadamy, i nosić suknie kosztem naszej mamy. A teraz ja cię nauczę, co to znaczy gospodarować w moich półkach z książkami; bo one są moje; cały dom do mnie należy, albo będzie należał za lat kilka. Idź i stań przy drzwiach, zdaleka od lustra i od okien.
Uczyniłam to, niezorjentowawszy się odrazu w jego zamiarze, ale gdy zobaczyłam, że Janek podnosi, waży w ręku książkę i wstaje, chcąc nią we mnie cisnąć, instynktownie uskoczyłam wbok z okrzykiem przestrachu; niedość jednak szybko; tom został rzucony, trafił mnie, a ja upadłam, uderzając o drzwi głową i rozcinając ją sobie. Rana krwawiła, ból był bardzo ostry; strach przesilił się we mnie, natomiast obudziły się inne uczucia.
— Niegodziwy, okrutny chłopcze! — zawołałam. — Nie lepszy jesteś od rozbójnika... od poganiacza niewolników... od rzymskich cesarzy!
Czytałam Goldsmitha Historję Rzymu i miałam wyrobione zdanie o Kaliguli, Neronie i ich następcach. Robiłam nieraz porównania w milczeniu, nigdy nie przypuszczając, że je w ten sposób wypowiem głośno.
— Co? Co? — krzyknął. — Czy ona to do mnie powiedziała? Słyszałyście, Elizko, Georgjano? Jeżeli ja tego mamie nie powiem! Ale najpierw...
Rzucił się ku mnie: poczułam, że chwyta mnie za włosy, za ramię; ale tym razem walczył ze zrozpaczonem stworzeniem. Ja rzeczywiście widziałam w nim tyrana, mordercę. Czułam, że kilka kropel krwi ścieka mi z głowy po karku, czułam ból piekący; w tej chwil strach zmienił się we mnie w wściekłość. Nie wiem dobrze, co moje ręce uczyniły, dość że Janek wrzasnął: „ty szelmo! ty szelmo!“ i uderzył w głośny alarm. Zaraz też znalazł szybką pomoc: dziewczęta pobiegły po panią Reed, która była na górze; stanęła teraz wobec tego, co się działo, a za nią Elżbietka i jej panna służąca, Abbot. Rozłączono nas; usłyszałam słowa:
— Rany boskie! A cóż to za złośnica, żeby tak się rzucać na pana Janka!
— Czy widział kto kiedy coś podobnego! Taką wściekłą pasję!
A pani Reed dorzuciła:
— Zabierzcie ją do czerwonego pokoju i tam ją zamknijcie!
Czworo rąk pochwyciło mnie natychmiast i zaniesiono mnie na górę.

ROZDZIAŁ II.

Stawiałam opór przez całą drogę; był to objaw nowy zupełnie i wielce pogłębiający złe wyobrażenie, jakie Elżbietka i Abbot skłonne były mieć o mnie. Faktycznie straciłam panowanie nad sobą; wiedziałam, że buntem chwilowym ściągnęłam już na siebie kary, lecz jak każdy zbuntowany niewolnik, w rozpaczy postanowiłam iść do końca.
— Proszę trzymać jej ręce, panno Abbot! rzuca się jak wściekła kotka.
— Wstyd! Wstyd! — wołała panna służąca. — Jakie to nieprzyzwoite zachowanie, panno Eyre, bić młodego panicza, syna swojej dobrodziejki! swojego młodego pana!
— Pana! Jakim sposobem jest on moim panem? Czyż ja jestem służąca?
— Nie; panienka jest mniej niż służąca, gdyż nic nie robi za swe utrzymanie. No, proszę usiąść i zastanowić się nad swoją niegodziwością.
Wniosły mnie tymczasem do wskazanego przez panią Reed pokoju i rzuciły na otomanę; natychmiastowym odruchem chciałam wstać jak sprężyna; dwie pary ich rąk powstrzymały mnie w tej chwili.
— Jeżeli panienka nie będzie siedzieć spokojnie, będziemy ją musiały przywiązać — rzekła Elżbietka. — Panno Abbot, niech mi panna pożyczy swoich podwiązek; moje zerwałaby odrazu.
Panna Abbot odwróciła się, by zdjąć z grubej nogi potrzebne tasiemki. To przygotowywanie więzów i dodatkowa hańba z tem złączona, uspokoiły mnie nieco.
— Proszę podwiązek nie zdejmować! — zawołałam. — Będę siedziała spokojnie.
I na poparcie słów chwyciłam się rękoma siedzenia.
— No, więc proszę pamiętać — rzekła Elżbietka; a przekonawszy się, że się rzeczywiście uspokajam, przestała mnie przytrzymywać; teraz, założywszy ręce, stały obiedwie, patrząc chmurnie i podejrzliwie w moją twarz, jakgdyby niepewne, czy jestem przy zdrowych zmysłach.
— Nic podobnego nigdy przedtem nie zrobiła — rzekła wkońcu Elżbietka, zwracając się do Abbot.
— Ale to zawsze w niej tkwiło — brzmiała odpowiedź. — Często mówiłam pani, co sądzę o tem dziecku, a pani zgadzała się ze mną. To chytre małe stworzenie; nigdy nie widziałam dziecka w jej wieku, tak bardzo skrytego.
Elżbietka nie odpowiedziała. Po chwili jednak, zwracając się do mnie, rzekła:
— Panienka powinna rozumieć, że ma obowiązki wdzięczności względem pani Reed: pani Reed panienkę utrzymuje; gdyby panienkę wygnała, musiałaby panienka iść do domu pracy.
Milczałam na to, gdyż nie była to dla mnie nowina. Od czasu, jak sięgam pamięci, słyszałam już nieraz podobne napomknienia. To wymawianie mi, że jestem na łasce, obijało się o moje uszy, jak niejasna zwrotka; bardzo było przykre i upokarzające, ale tylko przez pół zrozumiałe. Abbot dorzuciła:
— I nie powinna się panienka uważać za równą z pannami Reed i paniczem dlatego, że pani łaskawie pozwala, by się panienka chowała razem z nimi. Oni będą mieli dużo pieniędzy, a panienka nie będzie miała nic; panience przystoi być pokorną i starać się im podobać.
— To, co panience mówimy, to tylko dla jej dobra — dodała Elżbietka łagodniejszym głosem. — Panienka powinna starać się być pożyteczną i miłą, a wtedy może będzie panienka miała tutaj swój dom; ale jeśli panienka będzie gwałtowna i szorstka, to jestem pewna, że pani wyśle stąd panienkę.
— A przytem — wtrąciła Abbot — Pan Bóg może panienkę pokarać. Może jej zesłać nagłą śmierć w chwili, gdy wyprawiać będzie hece, a wtedy dokąd pójdzie? Wyjdźmy, Elżbietko, zostawimy ją tu. Ach, nie chciałabym za nic pomieniać się z nią na dusze! Niech się panienka modli, panno Eyre, gdy zostaniesz sama; bo, jeżeli nie będziesz żałować, to Pan Bóg może dopuścić, że „coś“ spuści się kominem i porwie ciebie.
Poszły, zamknąwszy drzwi za sobą i przekręciwszy klucz w zamku.
Czerwony pokój był to pokój zapasowy, w którym bardzo rzadko sypiano, chyba że przypadkowy wielki napływ gości do Gateshead Hall zmusił do tego. A jednak był to jeden z największych i najokazalszych pokoi we dworze. Na środku stało łóżko, wsparte na masywnych mahoniowych filarach z kotarą z ciemno-ponsowego adamaszku; dwa wielkie okna z zapuszczonemi stale storami udrapowane były w festony i fałdy z podobnej materji; dywan był czerwony; stół u stóp łóżka nakryty był karmazynowem suknem; ściany miały delikatny kolor bronzowy z odcieniem różowym; szafa, toaleta, krzesła były z ciemno politurowanego starego mahoniu. Na tle tych ciemnych barw wznosił się wysoko i jaśniał białością stos materaców i poduszek na łóżku, nakryty śnieżną kapą. Niemniej zwracał uwagę szeroki wyściełany fotel, stojący u wezgłowia łóżka, również biały, z ustawionym przed nim podnóżkiem; pomyślałam, patrząc nań, że wygląda, jak jakiś blady tron.
W pokoju tym było chłodno, gdyż rzadko w nim palono; było cicho, gdyż leżał daleko od dziecinnego pokoju i od kuchni, uroczyście, gdyż było wiadomo, że tak rzadko doń wchodzono. Pokojówka tylko chodziła tam co sobotę zetrzeć tygodniowy kurz z luster i z mebli; sama zaś pani Reed odwiedzała go czasami, by przejrzeć zawartość pewnej tajemnej szuflady w szafie, gdzie były złożone różne pergaminy, jej szkatułka z klejnotami i minjatura jej nieboszczyka męża. Tu leży tajemnica czerwonego pokoju, tajemnica jego opuszczenia mimo okazałości.
Pan Reed nie żył już od lat dziewięciu; w tym pokoju wydał ostatnie tchnienie; tutaj leżał, wystawiony na paradnym katafalku; stąd ludzie przedsiębiorstwa pogrzebowego wynieśli jego trumnę — i od tego dnia uczucie uświęcającej grozy chroniło ten pokój od częstych odwiedzin.
Niska otomana, do której przykutą zostawiła mnie Elżbietka i złośliwa Abbot, stała blisko marmurowego kominka; łóżko wznosiło się przede mną; po prawej ręce umieszczona była wysoka ciemna szafa, której błyszcząca powierzchnia załamywała odblaski światła; po lewej znajdowały się udrapowane okna; wielkie lustro pomiędzy oknami powtarzało ponury majestat łóżka i pokoju. Nie byłam zupełnie pewna, czy one zamknęły drzwi na klucz, i gdy odważyłam się poruszyć, wstałam i poszłam się przekonać. Niestety, tak; żadne więzienie nie mogło być pewniejsze. Wracając, musiałam przejść obok lustra; mój wzrok, jakby urzeczony spoczął na niem bezwiednie. Wszystko wyglądało w lustrze zimniejsze, niż w rzeczywistości, a dziwna mała figurka, patrząca stamtąd na mnie, z białą twarzą i rękami białemi, jak plamy na ciemności, i z błyszczącemi, wystraszonemi oczami, poruszająca się nieśmiało tam, gdzie wszystko tonęło w nieruchomości, sprawiła na mnie wrażenie prawdziwego ducha; pomyślałam, że podobna jest do tych zjaw, co to są niby boginki a niby chochliki, które wedle wieczornych opowiadań Elżbietki wychodzą z odludnych, paprocią zarosłych zakątków wśród wzgórz i jawią się spóźnionym podróżnym. Powróciłam na swoje miejsce.
Strach zabobonny już w tej chwili zaczynał mnie ogarniać, ale nie była to jeszcze godzina jego zupełnego zwycięstwa: ciepłą krew czułam jeszcze w sobie; nastrój zbuntowanego niewolnika krzepił mnie gorzką mocą; musiałam wpierw zatamować szybki pęd myśli, bieżącej wstecz, zanimbym się ugięła przed straszną chwilą obecną.
Cała brutalna tyranja Janka Reed, dumna obojętność jego sióstr, odraza ich matki, stronniczość służby, wszystko to burzyło się w zaniepokojonej mojej duszy, jak brudny osad w zamąconej studni. Dlaczego ja mam zawsze cierpieć, zawsze być upokarzana, zawsze oskarżana, raz na zawsze potępiona? Dlaczego nie mogłam nigdy dogodzić? Dlaczego daremnie starałam się pozyskać czyjeśkolwiek względy? Elizę, która była uparta i samolubna, szanowano. Georgjanie, rozpieszczonej, kapryśnej, skwaszonej, kłótliwej i aroganckiej w obejściu, ogólnie pobłażano. Jej uroda, różowe policzki i złote loki widocznie zachwycały każdego, kto na nią patrzył, i okupywały bezkarność. Jankowi nikt się nie sprzeciwiał, tem bardziej nikt go nie karał, chociaż ukręcał główki gołębiom, zabijał małe pawięta, szczuł owce psami, winograd w cieplarni ogałacał z owoców, obłamywał pączki najrzadszych roślin w oranżerji; nazywał też matkę „ty stara“, niekiedy urągał jej, że ma brzydką, ciemną cerę, taką, jak on sam miał; szorstko opierał się wszelkim jej życzeniom, nieraz rozdarł lub splamił jedwabną na niej suknię, a jednak był zawsze jej „najdroższym synkiem“. Ja nie ośmielałam się zawinić w niczem, usiłowałam spełniać wszystkie swoje obowiązki, a jednak nazywano mnie niegrzeczną i nudną, kwaśną i skrytą od rana do południa i od południa do wieczora.
Głowa wciąż mnie jeszcze bolała i krwawiła od tego uderzenia i od upadku. Nikt nawet nie zganił Janka za to, że mnie niesłusznie uderzył, lecz gdy w obronie przed dalszym gwałtem zwróciłam się przeciw niemu, spadło na mnie ogólne potępienie.
— Co za niesprawiedliwość! Co za niesprawiedliwość! — wołał mój rozum i w myśli podnieconej krzywdą doznaną szukałam jakichś niezwykłych sposobów wydobycia się z tego nieznośnego ucisku. Przemyśliwałam czyby nie uciec, a gdyby to okazało się niemożliwe, żeby już ani nie jeść ani nie pić i umrzeć w ten sposób.
Jakaż rozterka targała duszę moją tego okropnego popołudnia! Jak wrzał mózg mój zamieszaniem, a serce buntem! A jednak w jakiej ciemnicy i głębokiej niewiadomości toczyła się ta walka duchowa! Nie mogłam znaleźć odpowiedzi na wciąż powracające pytanie, dlaczego ja tak cierpię; teraz z odległości tylu lat znajduję ją łatwo.
Byłam dysonansem w Gateshead Hall; do nikogo tam nie byłam podobna; nic we mnie nie układało się harmonijnie z panią Reed, jej dziećmi i z dobranymi przez nią domownikami. Jeżeli oni mnie nie kochali, to i ja również ich nie kochałam. Nie potrzebowali być przyjaźnie usposobieni do stworzenia, które nie sympatyzowało z żadnym z nich; do stworzenia tak odrębnego, przeciwnego im temperamentem, zdolnościami, skłonnościami; stworzenia niepotrzebnego, nie mogącego służyć ich interesom, przyczyniać im przyjemności; szkodliwego stworzenia, noszącego w duszy zarodki oburzenia na ich traktowanie, pogardę dla ich sądu. Wiem, że gdybym była dzieckiem żwawem, wesołem, niedbałem, wymagającem, ładnem, rozpuszczonem, choć równie zależnem i równie bez przyjaciół, pani Reed chętniej znosiłaby moją obecność, dzieci jej okazywałyby więcej serdeczności koleżeńskich uczuć, a służba mniej byłaby skłonna robić ze mnie kozła ofiarnego w dziecinnym pokoju.
Światło dzienne w czerwonym pokoju zaczynało zanikać. Było już po czwartej, a chmurne popołudnie chyliło się ku posępnemu zmrokowi. Słyszałam, jak krople deszczu bezustannie biły w okna, jak wiatr wył pośród klombów za domem; czułam, że stopniowo ziębnę na kość, a wtedy opuściła mnie odwaga. Zwykły mój nastrój upokorzenia, zwątpienia o sobie, smutnej depresji opadł jak mgła wilgotna na dogasające ognisko mojego gniewu. Wszyscy mówią, że jestem zła, a może rzeczywiście to prawda? Jakąż to myśl miałam przed chwilą? zagłodzić się na śmierć? Przecież to z pewnością była zbrodnia; a czy jestem przygotowana na śmierć? A czy krypta pod amboną w kościele w Gateshead jest ponętnem schronieniem? Mówiono mi, że w takiej krypcie pochowano pana Reed. Ta myśl przywiodła mi go na pamięć; z coraz większym lękiem rozmyślałam teraz o nim. Nie mogłam go pamiętać, ale wiedziałam, że był moim rodzonym wujem, bratem mojej matki, że wziął mnie do swojego domu, gdy byłam małem dzieckiem, sierotą zupełną; że na łożu śmierci wymógł od pani Reed obietnicę, że będzie mnie chowała i utrzymywała jakby swoje dziecko. Pani Reed prawdopodobnie uważała, że dotrzymuje obietnicy; i dotrzymywała jej niezawodnie o tyle, o ile pozwalała na to jej natura; ale w istocie jakże mogła lubić narzucone sobie dziecko nie z jej rodu, nie związane z nią po śmierci męża żadnym węzłem? Musiało jej być bardzo ciężko czuć się zniewoloną wymuszonem przyrzeczeniem do zastępowania matki dziwnemu dziecku, którego kochać nie mogła, i widzieć to tak odmienne, obce stworzenie stałym uczestnikiem jej rodzinnego kółka.
Szczególniejsza myśl zaczęła we mnie świtać. Nie wątpiłam, tak, nie wątpiłam nigdy, że pan Reed obchodziłby się ze mną dobrotliwie; a teraz, gdym tak siedziała, patrząc na białe łóżko i ciemniejące ściany — raz po raz, jak urzeczona, spoglądając ku niejasno połyskującemu zwierciadłu, zaczęłam sobie przypominać, co słyszałam o umarłych, niepokojonych w grobach pogwałceniem ich ostatnich życzeń, i odwiedzających ten świat, ażeby ukarać wiarołomnych i pomścić uciśnionych. Pomyślałam, że duch pana Reed, dręczony krzywdą dziecka jego siostry, mógłby opuścić swoją siedzibę, czyto w krypcie kościelnej, czy gdzieś w nieznanym świecie umarłych — i stanąć przede mną w tym oto pokoju. Otarłam łzy i powstrzymałam łkanie w obawie, by ten objaw gwałtownego żalu nie zbudził jakiegoś nadnaturalnego głosu ku memu pocieszeniu, albo nie wywołał z cienia twarzy w aureoli, schylającej się nade mną dziwnie litośnie. Czułam, że przypuszczenie to, pocieszające teoretycznie, gdyby się ziściło, byłoby straszne; całą mocą starałam się je odegnać, starałam się być odważną. Odgarnąwszy włosy z oczu, podniosłam głowę i usiłowałam śmiało rozejrzeć się po ciemnym pokoju. W tej chwili jakieś światło zaświeciło na ścianie. „Czy to promień księżyca, zadałam sobie pytanie, przedziera się przez szparę w storze?“ Nie; światło księżyca byłoby nieruchome, a to się porusza; gdym na nie patrzyła, przesunęło się na sufit i zadrżało nad moją głową. Łatwo dziś mogę wymiarkować, że ta smuga światła najprawdopodobniej pochodziła z latarni, niesionej przez kogoś, kto przechodził pod oknami; wtedy jednak tak byłam nastrojona oczekiwaniem rzeczy strasznych, tak nerwy moje były rozbite, że wyobraziłam sobie, iż ten nagły błysk światła to zwiastun nadciągającej zjawy z drugiego świata. Serce zabiło we mnie mocno, krew uderzyła mi do głowy, w uszach uczułam szum, który wzięłam za szum skrzydeł; wydało mi się, że coś się do mnie zbliża; uczułam duszność; tchu nie mogłam złapać; nie starczyło mi wytrzymałości; rzuciłam się do drzwi i zaczęłam rozpaczliwym wysiłkiem szarpać klamkę. Wzdłuż korytarza usłyszałam kroki; obrócono klucz w zamku i Elżbietka oraz Abbot weszły.
— Panno Eyre, czy panienka chora? — zapytała Elżbietka.
— Co za straszny hałas! Aż mną zatrząsł! — zawołała Abbot.
— Wypuśćcie mnie! Pozwólcie mi pójść do dziecinnego pokoju! — krzyczałam.
— Dlaczego? Czy się panience co stało? Czy panienka co zobaczyła? — znowu zapytała Elżbietka.
— Ach! zobaczyłam światło i myślałam, że to duch przychodzi! — Chwyciłam teraz rękę Elżbietki, której mi nie cofnęła.
— Ona umyślnie wrzeszczała — oświadczyła, krzywiąc się, Abbot. — A co to był za wrzask! Gdyby ją coś bardzo bolało, możnaby to jeszcze darować, ale ona tylko chciała ściągnąć nas wszystkich tutaj; już ja znam jej miłe sztuczki!
— Co się tutaj dzieje? — zapytał inny głos rozkazujący; to pani Reed nadeszła korytarzem w rozwianym czepeczku, groźnie szumiąc jedwabiami. — Abbot, Elżbietko, zdaje się, że wydałam rozkaz, że Joanna ma być pozostawiona w czerwonym pokoju, dopóki ja sama do niej nie przyjdę.
— Panna Joanna krzyczała tak głośno, proszę pani — tłumaczyła Elżbietka.
— Puść ją — brzmiała odpowiedź. — Puść rękę Elżbietki, dziecko; nie uda ci się wydostać się stąd tym sposobem, bądź pewna. Nie znoszę chytrości, zwłaszcza u dzieci. Mam obowiązek pokazać ci, że podstępne sztuczki na nic się nie zdadzą; zostaniesz tu teraz o godzinę dłużej, i wtedy uwolnię cię, gdy przyobiecasz, że będziesz uległa i cicha.
— O wujenko, miej litość! Przebacz mi! Ja nie mogę tego znieść! Ukarz mnie jakim innym sposobem! Mnie to zabije, jeżeli...
— Cicho bądź! Co za wstrętna gwałtowność!
Wujenka rzeczywiście tak czuła; byłam w jej oczach przedwczesną komedjantką; szczerze widziała we mnie mieszaninę złośliwych namiętności, niskiego charakteru i niebezpiecznej obłudy.
Elżbietka i Abbot usunęły się, a pani Reed, zniecierpliwiona nowym moim gwałtownym wybuchem męki i rozpaczliwego szlochania, wtrąciła mnie zpowrotem do pokoju i zamknęła drzwi na klucz bez dalszego gadania. Słyszałam, jak odchodzi. Wkrótce po jej odejściu — przypuszczam — musiałam dostać jakiegoś ataku. Straciłam przytomność.

ROZDZIAŁ III.

Przypominam sobie, że potem obudziłam się z uczuciem, jakby straszna zmora dręczyła mnie w śnie. Widziałam przed sobą okropny żar czerwony za grubą czarną kratą; słyszałam głosy głucho brzmiące, stłumione płynącą wodą albo wiatrem: wzburzenie, niepewność i nad wszystkiem górujące przerażenie wprowadzało zamęt w moje pojęcia. Niebawem poczułam, że ktoś mnie dotyka, że mnie podnosi i podtrzymuje w pozycji siedzącej, i to delikatniej, niż kiedykolwiek to czyniono ze mną. Oparłam głowę o jakiś filar czy czyjeś ramię i poczułam, że mi lżej.
Po pięciu minutach chmura otumanienia rozwiała się; wyraźnie zdałam sobie sprawę, że znajduję się we własnem łóżku i że ten żar czerwony to ogień na kominku w pokoju dziecinnym. Był późny wieczór; świeca paliła się na stole; Elżbietka stała w nogach łóżka z miednicą w rękach, a jakiś pan siedział w krześle koło mojej poduszki, nachylając się nade mną.
Uczułam niewymowną ulgę, uspokajające poczucie opieki i bezpieczeństwa, gdy się przekonałam, że obcy człowiek jest w pokoju, ktoś, kto nie należy do Gateshead, ani nie jest krewnym pani Reed. Odwróciwszy się od Elżbietki, (choć jej obecność nie była mi tak niemiła, jak byłaby naprzykład obecność Abbot) przyjrzałam się twarzy tego pana. Poznałam go; był to pan Lloyd, aptekarz, wzywany niekiedy przez panią Reed, gdy chorował ktoś ze służby; do siebie i do dzieci wzywała doktora.
— No, proszę, kto ja jestem? — zapytał.
Wymówiłam jego nazwisko i równocześnie podałam mu rękę. Wziął ją uśmiechając się i powiedział:
— Pomaleńku, skrzepimy się.
Poczem ułożył mnie zpowrotem i zapowiedział Elżbietce, żeby uważała, bym miała zupełny spokój w nocy. Dawszy jeszcze kilka dalszych wskazówek i zapowiedziawszy, że zajrzy nazajutrz, odszedł ku mojemu zmartwieniu; dopóki siedział przy mojem łóżku, czułam się bezpiecznie pod tą opieką — a gdy zamknął drzwi za sobą, cały pokój pociemniał i serce się we mnie ścisnęło: osiadł w niem niewymowny smutek.
— Czy panienka czuje, że będzie mogła zasnąć? — zapytała Elżbietka wcale łagodnie.
Zaledwie śmiałam jej odpowiedzieć, tak się bałam, że następne zdanie będzie brzmiało szorstko.
— Spróbuję.
— Czy nie chciałaby panienka napić się czego? A możeby panienka co zjadła?
— Nie, Elżbietko, dziękuję.
— Jeżeli tak, to możebym ja się już położyła, bo to już po dwunastej; ale może mnie panienka zawołać, gdyby potrzebowała czego w nocy.
Co za zadziwiająca uprzejmość! Ośmieliło mnie to, więc zapytałam:
— Elżbietko, co się to ze mną dzieje? Czy ja jestem chora?
— Zasłabła panienka, zdaje się, w czerwonym pokoju od płaczu; ale wkrótce z pewnością panienka wydobrzeje.
Elżbietka weszła do pokoju pokojówki, który znajdował się obok. Słyszałam jak mówiła:
— Saro, przyjdź i śpij ze mną w pokoju dziecinnym; za nic w świecie nie chciałabym być sama z tem biednem dzieckiem dziś w nocy; a nużby umarła? To taka dziwna rzecz, że miała ten atak; ciekawa jestem, czy ona co zobaczyła? Pani była za surowa.
Elżbietka wróciła z Sarą; położyły się; szeptały ze sobą przed zaśnięciem dobre pół godziny. Z urywków ich rozmowy, które mnie dolatywały aż nadto wyraźnie, dorozumieć się mogłam, o czem mówią.
— Coś koło niej przeszło, całe biało ubrane, i znikło... Wielki czarny pies szedł za niem... Trzy głośne stuknięcia do drzwi pokoju... Światło na cmentarzu wprost nad jego grobem... i t. p., i t. p.
Nakoniec obie zasnęły. Wygasł ogień na kominku, zagasła świeca; długą dla mnie była ta noc strasznej bezsenności; oczy, uszy, umysł — strach wyostrzał — taki strach, jaki dzieci tylko odczuwać umieją.
Żadna poważna dłuższa choroba nie nastąpiła po tym wypadku w czerwonym pokoju; uległam tylko wtedy wstrząsowi nerwowemu, którego ślady odczuwam do dziś dnia. Tak, pani Reed, tobie zawdzięczam niektóre straszne męki duchowe, ale powinnabym ci wybaczyć, gdyż nie wiedziałaś, co czynisz; szarpiąc struny me serdeczne, sądziłaś, że tylko wykorzeniasz we mnie złe skłonności.
Nazajutrz w południe, wstawszy i ubrawszy się, usiadłam otulona w szal przy kominku w pokoju dziecinnym. Fizycznie czułam się słaba i wyczerpana; ale więcej dokuczało mi to, że czułam się tak niewypowiedzianie nieszczęśliwa; tak nieszczęśliwa, że mi to łzy milczące wyciskało z oczu; ledwie jedną słoną kroplę otarłam z policzka, płynęła za nią druga. A jednak, myślałam, powinnabym się czuć dobrze, gdyż żadnej z moich kuzynek nie było wpobliżu. Wyjechali wszyscy powozem z matką. I Abbot szyła w innym pokoju, a Elżbietka, krzątając się tu i tam, zbierając zabawki i porządkując w szufladach, przemawiała do mnie raz po raz niezwykle dobrotliwie. Taki stan rzeczy powinien był być dla mnie rajem, dla mnie, przyzwyczajonej do ciągłej besztaniny, do ciągłego komenderowania mną; w rzeczywistości rozstrojone nerwy moje były w takim stanie, że żaden spokój nie mógł ich ułagodzić, żadna przyjemność mile ich podniecić.
Elżbietka zeszła do kuchni i przyniosła mi kawałek ciasta na pewnym, żywemi barwami malowanym talerzu porcelanowym. To malowidło na porcelanie, przedstawiające rajskiego ptaka, otoczonego girlandą pączków różanych, było zawsze przedmiotem mojego najgorętszego podziwu. Często prosiłam, żeby mi pozwolono wziąć ten talerz do ręki, by się dokładniej przyjrzeć malowaniu — nigdy jednak nie uważano mnie za godną tego przywileju. Ten cenny przedmiot umieszczono mi teraz na kolanach i zapraszano serdecznie, żebym zjadła delikatne ciasteczko. Daremna łaska! przychodziła, jak wiele innych łask upragnionych, a długo odwlekanych, za późno. Nie mogłam zjeść ciastka, a upierzenie ptaka, barwy kwiatów wydały mi się dziwnie wyblakłe; odsunęłam talerz i ciastko. Elżbietka zapytała, czy podać mi można jaką książkę: słowo książka pobudziło mnie narazie, poprosiłam ją, żeby mi z bibljoteki przyniosła Podróże Gulliwera. Książkę tę odczytywałam zawsze z rozkoszą. Uważałam ją za opowieść, czerpaną z rzeczywistości, i więcej mnie ona zajmowała, niż bajki o wróżkach i krasnoludkach. Co się tyczy krasnoludków, to ponieważ szukałam ich napróżno pod liśćmi łopianu i dzwonków, pod grzybami i pod cieniem bluszczów, osłaniających stare zakątki murów, pogodziłam się wkońcu z tą smutną prawdą, że wszystkie one musiały opuścić Anglję i przenieść się gdzieś do dzikiego kraju, gdzie lasy są większe i gęstsze, a ludność nie tak liczna. Natomiast wierzyłam w istnienie krainy Lilliput i Brobdignag i nie wątpiłam, że kiedyś, odbywszy długą podróż, zobaczę na własne oczy te małe pólka, domki i drzewka, tych malusieńkich ludzi, krowy, owce i ptaki tego jednego królestwa, — i zboża, wysokie jak lasy, olbrzymie psy, potworne koty, mężczyzn i kobiety jak wieże, tego drugiego państwa. Jednakże, gdy ten ulubiony tom dostałam teraz do rąk, gdy zaczęłam obracać jego karty, szukając w przedziwnych obrazkach tego uroku, który tam dotychczas zawsze znajdowałam — wszystko to wydało mi się niesamowite i straszne; olbrzymami były jakieś ogromne upiory, pigmejczykami — złośliwe chochliki, zaś Gulliwerem był nieszczęsny wędrowiec w strasznych i niebezpiecznych krainach.
Zamknęłam książkę, której nie śmiałam już dłużej oglądać, i położyłam ją na stole obok nietkniętego ciastka.
Elżbieta skończyła tymczasem ścierać kurze i porządkować w pokoju. Umywszy ręce, otworzyła małą szufladę, pełną wspaniałych resztek jedwabiu i atłasów, i zaczęła fabrykować nowy kapelusz dla lalki Georgjany. Przy robocie śpiewała. Była to piosenka, która się zaczynała:

„Kiedy poszliśmy na wędrówkę
Dawno temu...“

Ile razy dawniej słyszałam tę piosenkę, zawsze odczuwałam żywą przyjemność, gdyż Elżbietka miała miły głos, przynajmniej mnie się takim wydawał. Ale tym razem, chociaż głos jej miły był zawsze, odczułam w tej melodji niewysłowiony smutek. Chwilami, zajęta swoją robotą, śpiewała końcowy refren ciszej, mocno zwalniając. „Dawno temu“ brzmiało jak najsmutniejszy refren żałobnego hymnu.
— No proszę, panno Joasiu, proszę nie płakać — powiedziała Elżbietka, skończywszy. Mogła była równie dobrze powiedzieć ogniowi „nie pal się“. Lecz skądże ona mogła odgadnąć we mnie chorobliwe cierpienie. Przed południem przyszedł znowu pan Lloyd.
— Jakto? wstaliśmy już? — zapytał, wchodząc. — Jakże, panno Elżbieto, jak się ona miewa?
Elżbietka odpowiedziała, że mam się bardzo dobrze.
— W takim razie powinnaby mieć weselszą minkę. Proszę tu przyjść, panno Joasiu; panience na imię Joanna, nieprawdaż?
— Tak, proszę pana, Joanna Eyre.
— Otóż panienka płakała; czy może mi panienka powiedzieć, dlaczego? Czy panienkę co boli?
— Nie, panie.
— Ach! ja myślę, że ona płacze, ponieważ nie mogła wyjechać z panią powozem — wtrąciła Elżbietka.
— Z pewnością nie dlatego. Za duża jest na takie dzieciństwa.
I ja to samo myślałam, a dotknięta w miłości własnej tym niesłusznym zarzutem, odpowiedziałam czem prędzej:
— Nigdy w życiu dla czegoś podobnego nie płakałam; niecierpię jeździć powozem. Płaczę, bo jestem nieszczęśliwa.
— O, mogłaby się panienka wstydzić! — rzekła Elżbietka.
Poczciwy aptekarz zdawał się trochę zdziwiony. Stałam przed nim; przyglądał mi się długo; miał małe, siwe oczy, niebardzo jasne, ale dziś nazwałabym je bystremi; twarz jego o grubych rysach miała wyraz poczciwości. Przypatrzywszy mi się do woli, powiedział:
— Wskutek czego to panienka wczoraj zachorowała?
— Upadła — rzekła Elżbietka, znów wtrącając swoje słowo.
— Upadła! To znowu jak małe dzieciątko! Czy to ona nie umie chodzić w tym wieku? Musi mieć chyba z ośm albo dziewięć lat.
— Upadłam, bo mnie uderzono — dałam proste wyjaśnienie, które wyrwała ze mnie znów boleśnie dotknięta duma. — Ale to nie od tego zachorowałam — dodałam, podczas gdy pan Lloyd zażywał niuch tabaki.
W chwili gdy wkładał tabakierkę zpowrotem do kieszeni, odezwał się głośny dzwonek, wzywający służbę na obiad. Pan Lloyd wiedział, co to znaczy.
— To na pannę — rzekł. — Proszę spokojnie iść na dół; ja tu tymczasem pannie Joasi dam burę.
Elżbietka byłaby wołała zostać, ale musiała pójść, gdyż punktualności w porze jedzeń surowo pilnowano w Gateshead Hall.
— Więc nie upadek spowodował zasłabnięcie panienki, co zatem? — dopytywał pan Lloyd dalej po odejściu Elżbietki.
— Zamknięto mnie w pokoju, gdzie duch pokutuje, choć już było ciemno.
Ujrzałam, że pan Lloyd uśmiecha się i równocześnie marszczy.
— Duch! No co! dzieciak z panienki koniec końcem. Boi się panienka duchów?
— Ducha pana Reed boję się; umarł w tym pokoju, tam go wystawiono po śmierci; i to było okrutnie zamykać mnie tam samą bez świecy, — to było tak okrutnie, że myślę, iż tego nigdy nie zapomnę.
— Co znowu? I to dlatego tak się panienka czuje nieszczęśliwą? Boi się panienka teraz, za dnia?
— Nie; ale noc znów niedługo przyjdzie; a przytem... ja jestem nieszczęśliwa... bardzo nieszczęśliwa z innego powodu.
— Z innego powodu? Czy może mi panienka powiedzieć, z jakiego?
Jak bardzo pragnęłam odpowiedzieć wyczerpująco na to pytanie! Jak trudno mi było ułożyć odpowiedź! Dzieci umieją czuć, ale nie umieją analizować swoich uczuć; a jeżeli nawet dokonają częściowo analizy w myśli, nie umieją rezultatu wyrazić słowami. Obawiając się jednak stracić tę pierwszą i jedyną sposobność ulżenia zmartwieniu swemu przez wypowiedzenie go, zdołałam, po kłopotliwem milczeniu, ująć je w szczupłą, ale ostatecznie w pewnej mierze trafną, bo szczerą odpowiedź.
— Przedewszystkiem nie mam ani ojca ani matki, ani sióstr, ani braci.
— Ma panienka dobrą wujenkę i kuzynków.
Milczałam znowu, a potem wybuchnęłam:
— Ale to Janek Reed tak mnie uderzył, że upadłam, a wujenka zamknęła mnie w czerwonym pokoju.
Pan Lloyd po raz drugi wyciągnął tabakierkę.
— Czy nie uważa panna Joasia, że Gateshead Hall to bardzo piękny dom? — zapytał. — Czy nie jest panienka z tego rada, że w tak pięknej miejscowości może mieszkać?
— To nie mój dom, panie; a Abbot powiada, że mam mniej prawa być tutaj, niż służąca.
— Co tam! Panna Joasia chyba nie jest tak nierozsądna, żeby pragnąć taki wspaniały dom porzucić?
— Gdybym miała dokąd się udać, opuściłabym go chętnie; ale ja nigdy nie będę mogła wydostać się z Gateshead, dopóki nie będę — dorosłą kobietą.
— A możeby panienka mogła, kto wie? Czy ma panienka jakich krewnych oprócz pani Reed?
— Zdaje mi się, że nie, proszę pana.
— Żadnych ze strony ojca?
— Nie wiem. Pytałam raz wujenki, odpowiedziała, że może i mam jakichś biednych, niskiej kondycji krewnych, nazwiskiem Eyre, ale ona nic o nich nie wie.
— A gdyby panienka miała takich krewnych, czy chciałaby panienka udać się do nich?
Namyślałam się. Bieda ma pozór straszny dla ludzi dorosłych, dla dzieci tem bardziej; nie mają one pojęcia o pracowitej, pilnej, przyzwoitej niezamożności; dla nich z wyrazem „bieda“ wiąże się pojęcie ubrania w łachmanach, głodu, pieca bez ognia, szorstkiego obejścia i niskich nałogów; dla mnie „bieda“ oznaczała poniżenie.
— Nie; nie chciałabym należeć do ludzi biednych — odpowiedziałam.
— Nawet gdyby byli dobrzy dla ciebie, panienko?
Potrząsnęłam głową; nie mogłam zrozumieć, jakim sposobem ludzie biedni mogą być dobrzy; a potem, nauczyć się mówić tak, jak oni, nabrać ich manier, być niewykształconą, wyrosnąć na podobieństwo jednej z tych biednych kobiet, jakie widywałam niekiedy, gdy karmiły dzieci swoje albo prały swe ubrania przed drzwiami chat we wsi Gateshead; nie, nie miałam w sobie dosyć bohaterstwa, by chcieć kupić wolność za cenę wyjścia ze swojej sfery.
— Ale czyż krewni panienki są aż tak bardzo biedni? Czy to są robotnicy?
— Nie wiem; wujenka Reed powiedziała, że jeżeli mam jakich, to musi to być żebracza hołota; jabym nie chciała chodzić po żebraninie.
— Czy chciałaby panienka pójść do szkoły?
Znowu zaczęłam się namyślać: niewiele wiedziałam, czem jest szkoła. Elżbietka niekiedy mówiła o szkole, jako o miejscu, gdzie panienki za karę usadzano w dybach, gdzie im zawieszano tablice na plecach i gdzie wymagano od nich nadzwyczajnej dystynkcji i dokładności we wszystkiem. Janek Reed niecierpiał swojej szkoły i wygadywał na nauczyciela; jednak gusta Janka Reed nie były dla mnie prawem, a jeżeli opowiadanie Elżbietki o rygorze w szkole (słyszała o tem od panienek tej rodziny, w której przebywała, zanim przybyła do Gateshead) wzbudzały nieco strachu, to zato szczegóły o rozmaitych umiejętnościach, nabytych przez te same panienki, nęciły mnie wielce. Wychwalała piękne widoki i kwiaty, malowane przez nie, piosenki, które umiały śpiewać, i kawałki, które umiały grać; opowiadała o sakiewkach, które umiały robić szydełkiem, i francuskich książkach, które umiały tłumaczyć. Słuchając tego, miałam ochotę współzawodniczyć z niemi. A przytem szkoła — byłaby to zupełna odmiana; łączyła się z tem długa podróż, zupełne rozstanie z Gateshead, przejście do nowego życia.
— Tak, chciałabym pójść do szkoły — brzmiała odpowiedź, głośny wynik moich rozmyślań.
— No, no, niewiadomo, co się stać może — powiedział pan Lloyd, powstając. — Dziecku potrzeba zmiany powietrza i otoczenia — dodał, mówiąc do siebie — nerwy w nieszczególnym stanie.
Elżbietka powróciła teraz; równocześnie rozległ się turkot powozu po wysypanej piaskiem drodze.
— Czy to pani wasza powróciła, panno Elżbieto? — zapytał pan Lloyd. — Chciałbym pomówić z panią, zanim odejdę.
Elżbietka poprosiła p. Lloyda do jadalni i sprowadziła go nadół. W rozmowie, która nastąpiła teraz, wnosząc z tego, co zaszło później, pan aptekarz odważył się poradzić, by mnie odesłano do szkoły. Rada ta niewątpliwie była chętnie przyjęta; gdyż, jak powiedziała Abbot, omawiając tę sprawę z Elżbietą, podczas gdy szyły pewnego wieczora w dziecinnym pokoju, a ja leżałam już w łóżku i one myślały, że śpię: „pani byłaby, zdaje mi się, kontenta pozbyć się takiego nudnego, niemiłego dziecka, które zdaje się zawsze wszystkich szpiegować i jakieś tam intrygi pocichu obmyślać“. Abbot widocznie poczytywała mnie za jakiegoś dziecinnego zdrajcę stanu, rewolucjonistę!...
Przy sposobności dowiedziałam się po raz pierwszy z tego, co Abbot opowiadała Elżbietce, że ojciec mój był niezamożnym duchownym; że matka moja wyszła za niego wbrew woli rodziny, która uważała tę partję za nieodpowiednią dla niej; że dziadek mój Reed tak się rozgniewał tem jej nieposłuszeństwem, że wydziedziczył ją i nie dał ani szylinga; że po roku małżeństwa ojca mojego i mojej matki ojciec zaraził się podczas epidemji, odwiedzając biednych w wielkiem fabrycznem mieście, gdzie leżała jego parafja; że matka moja zaraziła się od niego i oboje zmarli, jedno w miesiąc po drugiem.
Elżbietka, słysząc to opowiadanie, westchnęła i powiedziała:
— Biedna panna Joasia, a jednak ona godna litości, Abbot!
— Tak, zapewne — odpowiedziała Abbot — gdyby to było miłe, ładne dziecko, możnaby z jej sieroctwem współczuć; ale doprawdy, nie można lubić takiej małej ropuchy jak ona.
— Tak bardzo, to nie, przyznaję — zgodziła się Elżbietka — w każdym razie taka piękność, jak panna Georgjana, więcejby była wzruszająca w tem samem położeniu.
— Tak, ja przepadam za panną Georgjaną! — zawołała Abbot z zapałem. — Ślicznota kochana!... z długiemi lokami, niebieskiemi oczami i temi ślicznemi rumieńczykami — jak malowanie!... Elżbietko, miałabym ochotę na potrawkę z królika na kolację.
— I ja też — z rumianą cebulką. No, pójdźmy; zejdziemy nadół.
I poszły.

ROZDZIAŁ IV.

Rozmowa moja z panem Lloydem i to, co usłyszałam z rozmowy między Elżbietką a Abbot, dodało mi dostatecznego bodźca, by pragnąć powrotu do zdrowia; zdawało się, że nadchodzi jakaś zmiana, pragnęłam jej i oczekiwałam w milczeniu. Zwlekało się to jednak; dni i tygodnie mijały. Odzyskałam zdrowie, ale nie było żadnej wzmianki o sprawie, która mnie tak interesowała. Pani Reed przyglądała mi się czasem okiem surowem, ale rzadko do mnie przemawiała. Od czasu mojej słabości zaznaczyła silniej przedział pomiędzy mną a własnemi dziećmi. Wyznaczyła dla mnie małą komóreczkę, gdzie sypiałam sama, kazała mi osobno jadać i przebywać stale w pokoju dziecinnym, gdy kuzynki me bawiły ciągle w salonie. Ani słowem jednak nie dotknęła sprawy posłania mnie do szkoły; pomimo to odczuwałam instynktowną pewność, że już niedługo mnie znosić będzie pod wspólnym dachem, gdyż jej spojrzenia, zwracane ku mnie, wyrażały teraz więcej niż kiedykolwiek nieopanowaną i głęboką odrazę.
Eliza i Georgjana, widocznie stosując się do rozkazów, mówiły do mnie możliwie jak najmniej; Janek pokazywał język, ile razy mnie zobaczył, a raz nawet spróbował mnie bić; ponieważ jednak natychmiast stanęłam w pozycji obronnej, poruszona tem samem uczuciem gniewu i rozpaczliwego buntu, jaki mnie był uniósł poprzednio, uważał, że lepiej dać pokój, i uciekł, wymyślając mi i zaklinając się, że mu rozbiłam nos. Istotnie w ten wystający punkt wymierzyłam cios niezgorszy, a widząc, że go poskromiłam tem uderzeniem czy też wyrazem twarzy, miałam wielką ochotę dopełnić miary zwycięstwa; on jednakże już zdążył schronić się pod skrzydła swojej mamusi. Słyszałam, jak płaczliwym głosem zaczął opowiadać, że „ta szkaradna Joanna rzuciła się na niego, jak wściekła kotka...“ Matka przerwała mu ostro:
— Nie mów mi o niej, Janku; powiedziałam wam, że nie macie się do niej zbliżać; nie chcę, ażebyście się z nią wdawali, ani ty, ani twoje siostry.
Tu, przechylając się przez poręcz schodów, zawołałam nagle, wcale się nad mojemi słowami nie zastanowiwszy:
— To oni nie są godni wdawać się ze mną!
Pani Reed była to osoba raczej tęga, ale usłyszawszy to dziwne i zuchwałe oświadczenie, wbiegła lekko na schody, jak wicher porwała mnie i zaciągnęła do pokoju dziecinnego; rzuciwszy mnie na brzeg mego łóżka, z całym naciskiem zapowiedziała:
— Żebyś mi nie śmiała ruszyć się stąd i słowa jednego wymówić do końca dnia!
— Coby na to wuj Reed powiedział, gdyby żył? — zapytałam prawie mimowoli. Mówię, „prawie mimowoli“, gdyż język mój wymawiał wyrazy bez zgody mojej woli: mówiło przeze mnie coś, nad czem nie panowałam.
— Co? — powiedziała pani Reed głosem ściszonym; jej zwykle spokojne, zimne siwe oczy zamąciły się, jak gdyby wyrazem lęku; puściła moje ramię i patrzyła na mnie, jakby w istocie nie wiedziała, czy ma przed sobą dziecko czy szatana. Ale ja już wzięłam na kieł.
— Wuj Reed jest w niebie i stamtąd może widzieć wszystko, co wujenka robi i myśli; i mój tatuś i moja mama też; oni widzą, że wujenka mnie całemi dniami zamyka i życzy sobie, żebym umarła.
Pani Reed opanowała się niebawem: wytrząsła mnie z całej siły, wytargała za uszy i nie mówiąc słowa, wyszła. Elżbietka następnie wygłosiła mi godzinne kazanie, w którem dowodziła niezbicie, że jestem najniegodziwszem, najniepoczciwszem dzieckiem, jakie się kiedykolwiek uchowało. Uwierzyłam jej w połowie, gdyż czułam istotnie, że tylko złe, gniewne uczucia kotłują w mej duszy.
Minął listopad, grudzień, minęła połowa stycznia. Boże Narodzenie i Nowy Rok obchodzono w Gateshead jak zwykle radośnie i uroczyście; wymieniano nawzajem podarki, wydawano obiady i przyjęcia wieczorne. Ze wszystkich tych uciech byłam, naturalnie, wyłączona i mój udział w tych wesołościach polegał na przypatrywaniu się, jak strojono Elizę i Georgjanę, jak potem schodziły do salonu, ubrane w lekkie muślinowe sukienki i szkarłatne szarfy, z włosami ufryzowanemi starannie w loki; a później na przysłuchiwaniu się płynącym zdołu dźwiękom fortepianu i harfy, na przypatrywaniu się, jak tam i napowrót krążyli lokaje; dźwięczało szkło i porcelana, gdy roznoszono zakąski, a ile razy otwierano drzwi salonu, dolatywał zmieszany gwar rozmów. Zmęczywszy się tem zajęciem, wracałam ze schodów do samotnego i cichego dziecinnego pokoju; tam, chociaż trochę smutna, nigdy nie czułam się nieszczęśliwa. Prawdę powiedziawszy, nie miałam najmniejszej ochoty iść pomiędzy gości, gdyż w towarzystwie rzadko na mnie zwracano uwagę; a o ileby tylko Elżbietka była dobra i towarzysko usposobiona, uważałabym sobie za prawdziwą przyjemność spędzać z nią wieczory, zamiast spędzać je pod groźnem okiem pani Reed w salonie, pełnym pań i panów. Jednakże Elżbietka, skoro tylko swoje panienki ubrała, zwykła była przenosić się w bardziej ożywione sfery kuchni i pokoju gospodyni, zazwyczaj i świecę zabierając z sobą. Wtedy dopóki ogień nie przygasł, siedziałam z lalką na kolanach, oglądając się raz po raz dokoła, by się przekonać, czy coś gorszego ode mnie nie pokutuje w tym mrocznym pokoju; a gdy już głownie nabierały ciemnoczerwonego koloru, rozbierałam się prędko, szarpiąc, jak umiałam, węzły i tasiemki, i chroniłam się od zimna i ciemności do łóżeczka. Do tego łóżeczka zabierałam zawsze swoją lalkę. Istota ludzka musi coś kochać, a ja w braku godniejszych kochania przedmiotów znajdowałam przyjemność w kochaniu i pieszczeniu tej wyblakłej podobizny człowieka, lichej i źle ubranej, jak minjaturowy strach na wróble. Zastanawia mnie to, gdy sobie przypominam, jak niedorzecznie a szczerze rozpływałam się nad tą zabaweczką, wyobrażając sobie, że ona żyje i zdolna jest odczuwać. Nie byłabym mogła usnąć, nie otuliwszy jej wpierw swoją nocną koszulką, a gdy leżała przy mnie bezpiecznie i ciepło, czułam się stosunkowo dobrze, wierząc, że i ona również czuje się dobrze.
Dłużyły mi się godziny oczekiwania na odjazd gości. Nadsłuchiwałam odgłosu kroków Elżbietki na schodach; Elżbietka niekiedy przychodziła to po naparstek, to po nożyczki, czasami przynosiła mi coś na kolację — jakąś bułeczkę albo ciastko z serem, wtedy siedziała na łóżku, podczas gdy jadłam, a gdy skończyłam, pocałowawszy mnie dwa razy, mówiła: „Dobranoc, panno Joasiu“. Gdy taka była miła i łagodna, wydawała mi się najlepszą, najładniejszą, najpoczciwszą w święcie istotą, i tylko jak najgoręcej pragnęłam, żeby zawsze była tak miła i dobra, a nie popychała mnie, nie burczała na mnie, nie stawiała mi nierozsądnych żądań, co aż nazbyt często robiła. Elżbietka Lee była to, sądzę, zdolna z natury dziewczyna, gdyż wszystko, co robiła, robiła składnie i ładnie i miała wybitny dar opowiadania. I ładna była przytem, jeżeli dobrze pamiętam jej twarz. Przypominam ją sobie jako młodą dziewczynę wiotką, o czarnych włosach, ciemnych oczach, bardzo ładnych rysach i świeżej jasnej cerze; ale miała usposobienie kapryśne i prędkie i niezbyt gruntowne pojęcie o zasadach i sprawiedliwości: ale pomimo to wołałam ją niż wszystkich innych mieszkańców Gateshead Hall.
Działo się to piętnastego stycznia, około godziny dziewiątej rano. Elżbietka zeszła była nadół na śniadanie; kuzynek moich jeszcze nie zawołano do matki. Eliza wkładała kapelusz i ciepły płaszcz ogrodowy, by pójść nakarmić swój drób; zajęcie, za którem przepadała, niemniej przepadając za sprzedawaniem jaj gospodyni i gromadzeniem otrzymanych tą drogą pieniędzy. Miała ona żyłkę kupiecką i wybitną skłonność do oszczędzania; dowodem tego było nietylko sprzedawanie jaj i kurcząt, ale sprzedawanie ogrodnikowi za drogie pieniądze cebulek i nasion kwiatowych i ciętych kwiatów; ogrodnikowi nakazała pani Reed kupować od panienki wszelkie produkta jej ogródka, jakieby tylko sprzedać pragnęła. Eliza zaś sprzedałaby włosy z głowy, gdyby tylko mogła na tem porządnie zarobić. Pieniądze chowała początkowo w rozmaitych kątach, zawinięte w gałganek albo w stare papierki od papilotów; ponieważ jednak niektóre z tych skarbów odkryła pokojowa, Eliza, w obawie, żeby kiedy nie stracić swoich cennych bogactw, zgodziła się powierzyć je matce na lichwiarski procent, jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt od sta; te procenta wyciągała co kwartał, z największą akuratnością prowadząc rachunki w książeczce.
Georgjana siedziała na wysokiem krześle, czesząc włosy przed lustrem i przetykając loki sztucznemi kwiatami i wyblakłemi piórami, których zapas znalazła w jakiejś szufladzie na strychu. Ja ścieliłam łóżko, otrzymawszy wyraźny rozkaz od Elżbietki, bym je doprowadziła do porządku, zanim ona powróci (Elżbietka bowiem często teraz używała mnie do czynności jakby podpokojowej w pokoju dziecinnym, do porządkowania w pokoju, okurzania krzeseł i t. p.). Złożywszy nocną bieliznę i zaścieliwszy kapę, podeszłam do okna, chcąc ułożyć niektóre rozrzucone tam książki z obrazkami i mebelki z pokoju lalek; zatrzymał mnie nagły rozkaz Georgjany, żeby nie ruszać jej zabawek. Wtedy, nie mając nic lepszego do roboty, zaczęłem chuchać na zamarzłą w kwiaty szybę, by tym sposobem odczyścić kawałek szkła i móc wyjrzeć na świat, gdzie wszystko było takie ciche i stężałe pod wypływem silnego mrozu.
Z okna widać było lożę portjera i zajazd; właśnie też w chwili, gdy rozpuściłam tyle tych srebmobiałych liści zasłaniających szybę, że można było wyjrzeć, zobaczyłam, że otwierają bramę i jakiś powóz wjeżdża. Obojętnie przyglądałam się powozowi, podjeżdżającemu przed dom; ekwipaże często przyjeżdżały do Gateshead, ale nigdy żaden nie przywiózł gości, którzyby mnie interesowali; ten powóz zajechał przed dom i stanął; dzwonek odezwał się głośno, gość został wpuszczony.
Ponieważ to wszystko niczem było dla mnie, zwróciłam uwagę na coś ciekawszego, na małą, głodną raszkę, która nadleciała i ćwierkała na gałęziach bezlistnej czereśni, przywiązanej do muru pod oknem. Reszta mojego śniadania stała na stole; rozkruszywszy kawałek bułki, starałam się właśnie otworzyć okno, ażeby okruszyny wysypać, gdy Elżbietka, biegnąc pędem po schodach, wpadła do dziecinnego pokoju.
— Panno Joasiu, zdjąć fartuszek; co tam panienka robi? Czy twarz i ręce panienka umyła dziś rano?
Szarpnęłam oknem raz jeszcze, zanim odpowiedziałam, gdyż chciałam, żeby ptaszek dostał pożywienie; okno puściło, a ja wysypałam okruszyny trochę na kamienny parapet, a trochę na gałęzie czereśni, poczem, zamykając okno, odpowiedziałam:
— Nie, Elżbietko, ja dopiero w tej chwili skończyłam ścierać kurze.
— Nieznośne, niedbałe dziecko! A cóż to panienka robi tam teraz? Cała czerwona, z pewnością jakaś psota była tam w robocie: poco było otwierać to okno?
Nie potrzebowałam się silić na odpowiedź, gdyż Elżbietka widocznie za bardzo się spieszyła, by czekać na wyjaśnienia; pociągnęła mnie do umywalni, niemiłosiernie, choć na szczęście prędko wyszorowała mi twarz i ręce wodą, mydłem i grubym ręcznikiem, wyszczotkowała głowę ostrą szczotką, zdjęła ze mnie fartuszek i wyprowadziwszy mnie szybko na schody, kazała natychmiast zejść nadół, i stawić się w saloniku.
Miałam ochotę zapytać, kto się ze mną chce widzieć; miałam ochotę zapytać, czy tam jest pani Reed, — ale Elżbieta już odeszła i zamknęła za sobą drzwi dziecinnego pokoju. Zwolna schodziłam ze schodów. Od trzech miesięcy prawie nie byłam nigdy wzywana przed oblicze pani Reed; dla mnie skazanej tak długo na pokój dziecinny, stała się jadalnia oraz salon jakąś straszną dziedziną, do której bałam się wkraczać.
Stałam teraz w pustym hallu, przede mną były drzwi saloniku, a ja zatrzymałam się, onieśmielona i drżąca. Co za biednego, małego tchórza uczynił ze mnie w owych czasach strach, zrodzony z niesprawiedliwej kary! Lękałam się wracać do dziecinnego pokoju, lękałam się iść naprzód i wejść do saloniku; z dziesięć minut tak stałam, wahająca się, wzruszona; gwałtowne dzwonienie dzwonka z saloniku zdecydowało mnie; muszę wejść.
„Kto może chcieć się ze mną widzieć?“ pytałam siebie w duszy, gdy oburącz naciskałam klamkę, która opierała mi się przez chwilę. „Kogo zobaczę w pokoju oprócz wujenki? mężczyznę czy kobietę?“ Klamka ustąpiła, drzwi się otworzyły, a ja wszedłszy i dygnąwszy nisko, podniosłam oczy i ujrzałam — czarny słup! taką przynajmniej wydała mi się na pierwsze wrażenie sztywna, wąska, czarno ubrana, wyprostowana postać, stojąca na dywanie; surowa twarz wyglądała jak rzeźbiona maska umieszczona na szczycie kolumny zamiast kapitolu.
Pani Reed siedziała na zwykłem miejscu przy kominku; skinęła na mnie, bym się przybliżyła; posłuchałam, a ona przedstawiła mnie gościowi w tych słowach:
— Oto jest ta dziewczynka, co do której zwracałam się do pana.
On — gdyż był to mężczyzna — obrócił zwolna głowę ku mnie, a przypatrzywszy mi się badawczemi siwemi oczami, mrugającemi pod krzaczastemi brwiami, orzekł basem uroczyście:
— Jest małego wzrostu. W jakim jest wieku?
— Dziesięć lat.
— Aż tyle? — odpowiedział tonem powątpiewania, poczem w dalszym ciągu przez parę minut przyglądał mi się badawczo.
— Jak się nazywasz, dziewczynko? — zwrócił się wkońcu do mnie.
— Joanna Eyre, panie.
Wymawiając te słowa podniosłam na niego oczy. Ten pan wydał mi się wysoki, ale to prawda, że ja byłam bardzo mała. Rysy miał grube i wszystko w nim było surowe, wymuszone.
— No powiedz mi, Joanno Eyre, czy jesteś dobrem dzieckiem?
Niepodobna mi było odpowiedzieć na to twierdząco; moje otoczenie było przeciwnego zdania; milczałam. Pani Reed odpowiedziała za mnie wymownem potrząśnięciem głowy, dodając:
— Może lepiej o tem nie mówić, panie Brocklehurst.
— Przykro mi, doprawdy, że muszę to słyszeć! Muszę z nią trochę pogadać! — Tu, łamiąc swą prostopadłą linję, zakwaterował się w fotelu naprzeciw pani Reed. — Pójdź tutaj — rzekł.
Przeszłam przez dywan; postawił mnie prosto przed sobą. Jakąż on miał twarz, gdy zobaczyłam ją prawie na jednym poziomie z moją własną! co za wielki nos! a jakie usta! i co za ogromne wystające zęby!
— Niema smutniejszego widoku nad widok niegrzecznego dziecka — zaczął — zwłaszcza niegrzecznej dziewczynki. Czy ty wiesz, dokąd źli idą po śmierci?
— Idą do piekła — odpowiedziałam szybko i trafnie.
— A co to jest piekło? Czy możesz mi na to odpowiedzieć?
— Piekło to otchłań, pełna ognia.
— A czy tybyś chciała wpaść do tej otchłani i smażyć się tam na wieki?
— Nie, panie.
— Więc co winnaś robić, żeby jej uniknąć?
Zastanowiłam się przez chwilę; odpowiedź moja, gdy się na nią zdobyłam, nie spodobała się:
— Muszę być zdrowa i nie umierać.
— Jak możesz być zdrowa? Dzieci młodsze od ciebie umierają codziennie. Nie dalej, jak dwa dni temu pochowałem małe dziecko pięcioletnie — dobre, grzeczne dziecko, którego duszyczka jest teraz w niebie. Lękam się, że nie możnaby tego powiedzieć o tobie, gdyby cię Pan Bóg stąd odwołał.
Nie mogąc go pod tym względem uspokoić, spuściłam tylko oczy, utkwiwszy je w dwóch wielkich nogach, spoczywających na dywanie, i westchnęłam, pragnąc być stąd najdalej.
— Spodziewam się, że to było westchnienie z głębi serca i że żałujesz, iż martwiłaś twą najlepszą dobrodziejkę.
„Dobrodziejkę! dobrodziejkę!“ pomyślałam: „oni wszyscy nazywają panią Reed moją dobrodziejką; jeżeli tak, to „dobrodziejka“ jest czemś bardzo nieprzyjemnem“.
— Czy odmawiasz pacierz rano i wieczór? — dopytywał dalej.
— Tak, panie.
— Czytujesz biblję?
— Czasami.
— Z przyjemnością? Czy bardzo ją lubisz?
— Lubię Objawienia i księgę o Danielu i Genesis i o Samuelu, i kawałek księgi Exodus, i niektóre części Księgi Królów i o Hiobie i o Jonaszu.
— A psalmy czy ci się podobają? Sądzę, że je lubisz?
— Nie, panie.
— Nie? O to źle! Ja mam małego chłopczyka, młodszego od ciebie, który sześć psalmów umie napamięć; a gdy go zapytać, co woli — czy dostać do zjedzenia orzech osmażany czy nauczyć się wiersza jakiego psalmu, odpowiada: „O, nauczyć się wiersza jakiego psalmu! aniołowie śpiewają psalmy!“ — tak on mówi i dodaje: „A ja pragnę być aniołkiem tu na ziemi!“ A wtedy dostaje dwa orzechy w nagrodę, że taki pobożny.
— Psalmy nie są zajmujące — zauważyłam.
— To dowodzi, że masz złe serce i powinnaś modlić się do Boga, ażeby ci je odmienił; ażeby dał ci nowe, czyste serce; ażeby ci odjął to serce kamienne, a dał ci serce z żywego ciała.
Już się miałam zapytać, w jaki to sposób miałaby się odbyć taka operacja zamiany mojego serca, gdy wmieszała się pani Reed, nakazując mi, bym usiadła. Zaraz też dalszą rozmowę wzięła na siebie.
— Panie Brocklehurst, zdaje mi się, że w liście pisanym do pana przed trzema tygodniami, wyznałam panu, że ta dziewczynka ma charakter i usposobienie nie takie, jakiebym sobie życzyła w niej widzieć. Jeżeli przyjmie ją pan do szkoły w Lowood, byłabym rada, gdyby poproszono nauczycielki, by baczne na nią miały oko, a przedewszystkiem, by strzegły ją od jej najgorszej wady, skłonności — do kłamstwa i obłudy. Wspominam o tem przy tobie, Joasiu, żebyś nie próbowała oszukiwać pana Brocklehursta.
Czyż mogłam się nie bać pani Reed? Rzecz prosta, że musiałam jej nie znosić, skoro w jej naturze leżała chęć zadawania mi ran okrutnych; nigdy w jej obecności nie czułam się dobrze; i chociaż starałam się być posłuszną i dogodzić jej, usiłowania moje zawsze odpychała i odpłacała zdaniami takiemi, jak powyższe. Teraz to oskarżenie, wypowiedziane przed człowiekiem obcym, dotknęło mnie do głębi serca; niejasno spostrzegłam, że już mi ona zaczyna odbierać nadzieję, pokładaną w tej nowej fazie istnienia, na jaką mnie skazywała, i czułam, choć nie byłabym umiała uczucia tego wyrazić, że sieje ona wstręt i nieżyczliwość wzdłuż drogi, jaką w przyszłości iść miałam; widziałam, jak w oczach pana Brocklehursta zamieniam się w dziecko fałszywe, szkodliwe — i cóż ja mogłam uczynić, żeby tej krzywdzie zaradzić? „Nic w istocie“ pomyślałam, walcząc, by powstrzymać łkanie, i szybko otarłam kilka łez, bezsilnych dowodów mojej męki.
— Obłuda, to w istocie brzydka wada w dziecku — rzekł pan Brocklehurst. — Jest ona pokrewna z fałszem, a wszyscy kłamcy dostąpią kary w jeziorze, płonącem ogniem i siarką. Będą jej jednak pilnować, pani Reed. Pomówię z panną Tempie i z nauczycielkami.
— Pragnęłabym, żeby Joanna była wychowana w sposób odpowiedni do jej widoków w przyszłości — ciągnęła dalej moja dobrodziejka — żeby nauczyła się użyteczności i pokory. Co do wakacyj, to jeżeli pan pozwoli, będzie je zawsze spędzała w Lowood.
— Życzenia pani są najzupełniej słuszne — odpowiedział pan Brocklehurst. — Pokora jest to cnota chrześcijańska, szczególnie odpowiednia dla wychowanek Lowood; to też ja wymagam, żeby ją jak najstaranniej wpośród nich hodowano. Wystudjowałem, w jaki sposób można najlepiej w nich upokorzyć uczucia światowej pychy, i nie dalej jak parę dni temu miałem miły dowód, że mi się powiodło. Młodsza moja córka poszła z matką zwiedzić szkołę, a wróciwszy, zawołała: „O, drogi papo, jak skromnie i jak nieładnie wszystkie te dziewczęta w Lowood wyglądają, z temi włosami, sczesanemi za uszy, w tych długich fartuchach i z kieszonkami na wierzchu u sukien; wyglądają prawie, jak dzieci biednych ludzi! a przytem — dodała — przyglądały się mojej sukni i maminej, jakgdyby jedwabnej sukni nigdy dotąd nie widziały!“
— To właśnie stan rzeczy, który ja najzupełniej pochwalam — odpowiedziała pani Reed. — Gdybym przeszukała całą Anglję, nie wiem, czy byłabym znalazła system, odpowiedniejszy dla takiego dziecka, jak Joanna Eyre. Konsekwencja, mój drogi panie Brocklehurst; ja obstaję za konsekwencją we wszystkiem.
— Konsekwencja, pani, jest pierwszym obowiązkiem chrześcijańskim i pilnuje się jej też we wszystkich urządzeniach, związanych z zakładem w Lowood: prosty pokarm, prosty ubiór, niewymyślne urządzenia, surowe i pracowite zwyczaje — taki jest porządek dnia w domu dla jego mieszkanek.
— Bardzo słusznie, łaskawy panie. Czy mogę zatem liczyć na to, że to dziecko będzie przyjęte do szkoły w Lowood i tam chowane odpowiednio do swego stanowiska i przyszłych widoków?
— Tak, pani, niech pani na to liczy; będzie przyjęta do tej hodowli doborowych roślin i ufam, że okaże się wdzięczna za ten nieoceniony przywilej, że została wybrana.
— Poślę ją zatem możliwie najprędzej, panie Brocklehurst, gdyż zapewniam pana, iż pilno mi uwolnić się od odpowiedzialności, która zaczęła się stawać już nazbyt dokuczliwą.
— Niewątpliwie, niewątpliwie, łaskawa pani; a teraz się pożegnam. Powrócę do Brocklehurst Hall w ciągu tygodnia lub dwóch; mój dobry przyjaciel, archidiakon, prędzej mnie nie wypuści. Napiszę do panny Temple, że ma oczekiwać nowej dziewczynki, tak że nie będzie trudności z jej przyjęciem. Dowidzenia!
— Dowidzenia, panie Brocklehurst; proszę mnie przypomnieć pamięci pani Brocklehurst, jej córek i synów.
— Nie omieszkam, łaskawa pani. Dziewczynko, oto masz książkę, zatytułowaną Przewodnik dziecka; czytaj ją i módl się, czytaj zwłaszcza „Opowiadanie o okropnej nagłej śmierci Marty G.”, niedobrego dziecka, grzeszącego fałszem i kłamstwem.
To mówiąc, pan Brocklehurst wsunął mi w rękę cienką broszurkę, wszytą w okładkę, i zadzwoniwszy, by podano powóz, odjechał.
Pani Reed i ja zostałyśmy same; kilka minut upłynęło w milczeniu; ona szyła, ja się jej przypatrywałam. Pani Reed mogła mieć wtedy ze trzydzieści sześć lub siedm lat; była to kobieta silnie zbudowana, szeroka w ramionach i chociaż tęga, nie gruba; twarz jej była nieco szeroka, gdyż dolną szczękę miała silnie rozwiniętą, mocną; niskie miała czoło, dużą i wystającą brodę, usta i nos dosyć regularne, pod jasnymi brwiami błyszczały oczy pozbawione łagodności; cerę miała ciemną, włosy prawie lnianego koloru; organizm jej był zdrowy, nie znała, co to choroba; była to dokładna, mądra gospodyni; domowników i dzierżawców trzymała krótko; dzieci niekiedy opierały się jej władzy i śmiały się z niej pogardliwie; dobrze się ubierała i miała postawę, na której strój ładnie się wydawał.
Siedząc na niskim stołeczku o parę kroków od jej fotela, przyglądałam się jej twarzy. W ręce trzymałam rozprawkę, zawierającą „Nagłą śmierć kłamczyni“, na którą, jako na odpowiednią przestrogę, zwrócono mi przed chwilą uwagę. Wszystko, co zaszło przed chwilą, co pani Reed o mnie powiedziała panu Brocklehurst, cała treść ich rozmowy — wszystko to było żywe, świeże, wszystko bolało w duszy; odczuwałam każdy wyraz tak dotkliwie, jak wyraźnie go usłyszałam, i jakaś pasja urazy wrzała teraz we mnie.
Pani Reed podniosła wzrok z nad roboty; oczy jej zatrzymały się na moich oczach, a równocześnie palce zaprzestały zręcznych ruchów.
— Wyjdź stąd, wracaj do dziecinnego pokoju — rozkazała. Moje spojrzenie lub wyraz twarzy musiały jej się wydać obraźliwe, gdyż mówiła z niezwykłem, chociaż hamowanem rozdrażnieniem. Wstałam, poszłam ku drzwiom i znowu wróciłam; podeszłam do okna, przeszłam przez pokój i stanęłam przed nią tuż blisko.
Czułam, że muszę mówić; zdeptano mnie boleśnie, muszę mieć odwet, ale jak? Gdzież ja mam siłę odeprzeć cios mojej nieprzyjaciółki? Zebrałam całą energję i wyrzuciłam z siebie te szczere a zuchwałe słowa:
— Ja nie jestem obłudna; gdybym nią była, powiedziałabym, że panią kocham, a ja oświadczam, że nie kocham pani; nie znoszę pani tak, jak nikogo na świecie, z wyjątkiem Janka Reed; a tę książeczkę o kłamczyni może pani dać swojej córce Georgjanie, gdyż to ona kłamie, nie ja.
Ręce pani Reed wciąż jeszcze bezczynnie leżały na robocie, a lodowate jej oczy mroźno tkwiły w moich.
— Co więcej masz mi do powiedzenia? — zapytała tonem takim raczej, jakim ktoś mógłby przemawiać do dorosłego przeciwnika, niż jakim się zwykło przemawiać do dziecka.
Te jej oczy, ten głos, obudziły całą antypatję, jaką ku niej czułam. Trzęsąc się od stóp do głów, cała drżąca przemożnem wzburzeniem, mówiłam dalej:
— Cieszę się, że pani nie jest żadną moją krewną; dopóki żyję, już pani nigdy nie nazwę wujenką; nigdy pani nie odwiedzę, gdy dorosnę; a gdy mnie kto zapyta, czy panią lubię i czy pani była dla mnie dobra, powiem, że sama myśl o pani jest dla mnie jak choroba, i że obchodziła się pani ze mną nielitościwie, okrutnie.
— Jak śmiesz to twierdzić, Joanno?
— Jak ja śmiem? Jak ja śmiem? Ponieważ to jest prawda. Pani myśli, że ja nie mam uczuć i że mogę się obywać bez odrobiny miłości albo dobroci; ale ja tak żyć nie mogę; a pani nie ma litości. Będę pamiętała, jak mnie pani odepchnęła — szorstko i gwałtownie odepchnęła zpowrotem... do czerwonego pokoju i zamknęła tam; będę o tem pamiętała do końca życia; chociaż byłam w takim strachu, chociaż wołałam, dusząc się od męki: „Miej litość! miej litość, wujenko!“ A tę karę kazała mi pani znosić, ponieważ jej niegodziwy chłopak zbił mnie, uderzył mnie za nic, tak że upadłam. Opowiem każdemu, kto mnie będzie pytał, opowiem to dokładnie. Ludzie myślą, że pani jest dobra kobieta, ale pani jest zła, twarde ma pani serce. To pani jest obłudna!
Zanim dokończyłam tej przemowy, poczułam, że dusza we mnie zaczyna rosnąć, radować się najdziwniejszem poczuciem wolności i nieznanego dotąd triumfu. Wydawało mi się, jakgdyby jakieś niewidzialne węzły pękały, a ja walcząc, niespodziewanie wydostaję się na swobodę. I nie bez powodu odnosiłam to wrażenie: pani Reed zdawała się być wystraszona; robota zsunęła jej się z kolan, podniosła ręce, kołysząc się tam i zpowrotem i nawet wykrzywiając twarz, jakgdyby się jej na płacz zbierało.
— Joasiu, ty się mylisz, co się z tobą dzieje? Czemu tak drżysz gwałtownie? Nie chciałabyś napić się trochę wody?
— Nie, dziękuję pani.
— Może czego innego życzysz sobie, Joasiu? Zapewniam cię, że ci dobrze życzę.
— Nie, pani. Powiedziała pani panu Brocklehurst, że ja mam niedobry charakter, że mam kłamliwe usposobienie; a ja opowiem wszystkim w Lowood, jaką pani jest, i co pani zrobiła.
— Joasiu, ty tego nie rozumiesz: dzieci muszą być ukarane, jeżeli zawinią.
— Ja nigdy nie zawiniłam kłamstwem! — zawołałam jakimś dzikim, podniesionym głosem.
— Ale jesteś złośnica, to musisz przyznać; a teraz wracaj do dziecinnego pokoju... no, moja kochana... i połóż się trochę.
— Niech mi pani nie mówi „kochana”, bo to nie prawda! Ja nie mogę się położyć; niech mnie pani jak najprędzej pośle do szkoły, bo życie tutaj dla mnie jest nieznośne.
— Rzeczywiście, ja ją jak najprędzej wyślę do szkoły — szepnęła pani Reed, i zabrawszy robotę, wyszła nagle z pokoju.
Zostałam sama — zwycięska na polu bitwy. Pierwsza to była moja walka i pierwsze moje zwycięstwo. Stałam przez chwilę na dywanie, w miejscu gdzie przedtem stał pan Brocklehurst, i cieszyłam się zdobytą samotnością. Zrazu uśmiechałam się do siebie i czułam się podniesioną na duchu; ale ta dzika radość przygasła we mnie równie prędko, jak uspokoiło się przyśpieszone bicie mego tętna. Dziecko nie może wojować z starszymi, tak jak ja to uczyniłam; nie może puszczać wodzy uczuciom wściekłości, nie odczuwając zaraz potem dręczącego wyrzutu sumienia i chłodu reakcji. Wybuch jaskrawego, żywego, gorącego, pochłaniającego płomienia byłby obrazem stanu mej duszy w chwili gdy oskarżałam panią Reed i groziłam jej; czarna, wypalona pustka z chwilą, gdy płomienie zagasły, byłaby obrazem jej stanu, gdy półgodzinna cisza i zastanowienie wykazały mi szaleństwo mojego postąpienia i okropność mego stanowiska nienawidzonej i nienawidzącej.
Zemsty zakosztowałam po raz pierwszy; wydawało mi się to winem aromatycznem i krzepiącem, lecz metaliczny i gryzący posmak budził we mnie uczucia jakobym była otruta. Chętnie byłabym teraz poszła i przeprosiła panią Reed. Wiedziałam jednak, poczęści z doświadczenia a poczęści instynktowo, że wtedy odepchnęłaby mnie z podwójną pogardą, tem samem podniecając tylko na nowo niespokojne w mej duszy popędy.
Pragnęłam czem innem zająć myśli wzburzone, znaleźć karm dla uczuć mniej wrogich, niż uczucia posępnego oburzenia. Wzięłam do ręki książkę — były to bajki arabskie; siadłam i próbowałam czytać. Nie mogłam jednak doczytać się sensu; moje własne myśli stawały pomiędzy mną a stronicami, w których zawsze znajdowałam tyle uroku. Otworzyłam szklane drzwi od ogrodu: cisza tam panowała zupełna; mróz bez słońca i bez powiewu ogarniał cały ogród. Okryłam głowę i ramiona spódnicą mojej sukni i wyszłam przejść się po ustronnej zupełnie części parku. Nie znalazłam jednakże przyjemności w widoku drzew milczących, spadających szyszek świerkowych, zmarzniętych resztek jesieni, rdzawych liści, wiatrami na kupki zmiecionych i zesztywniałych teraz. Oparłam się o bramę i wyjrzałam na puste pole, gdzie nie było pasących się owiec na krótkiej teraz, zwarzonej i zbielałej trawie. Szary to był dzień; nieprzejrzyste niebo, śnieg zapowiadające, zwisało ciemną oponą nad ziemią; spływały stamtąd od czasu do czasu śnieżne płatki i osiadały nie topniejąc na twardej ścieżce i oszroniałej trawie. Stałam tak, nieszczęśliwe dziecko, szepcąc do siebie: „Co ja pocznę?... Co ja pocznę?“
Wtem usłyszałam wołający mnie jasny głos:
— Panno Joasiu! Gdzie panienka jest? Proszę na drugie śniadanie!
To Elżbietka, wiedziałam, ale nie ruszyłam się; lekkie jej kroki biegły wzdłuż ścieżki.
— O, ta niegrzeczna osóbka! — powiedziała. — Dlaczego to panienka nie przychodzi, kiedy ją wołają?
Obecność Elżbietki w porównaniu z myślami, które mnie gnębiły, wydała mi się radosną, pomimo że jak zwykle, była trochę w złym humorze. Faktycznie, że po mojem starciu z panią Reed i po mojem zwycięstwie nie dbałam wielce o przejściowy gniew bony, a zato miałam ochotę rozweselić się nieco jej młodzieńczą swobodą serca. Więc też poprostu zarzuciłam jej obie ręce na szyję i powiedziałam:
— No Elżbietko, nie gniewać się, nie besztać!
Szczerszy to był i śmielszy odruch z mej strony, niż jakikolwiek dotychczas; jakoś jej się to spodobało.
— Dziwne z panienki dziecko, panno Joasiu — rzekła, patrząc na mnie; — takie małe, rozmarzone, zamknięte w sobie stworzenie. Ma panienka pójść do szkoły, zdaje mi się.
Skinęłam głową.
— I nie żal będzie panience opuścić biedną Elżbietkę?
— Co sobie Elżbietka robi ze mnie? Zawsze tylko burczy na mnie.
— Bo z panienki takie dziwne, wystraszone, nieśmiałe stworzonko. Trzeba być śmielszą.
— Co! Żeby więcej szturchańców oberwać?
— Głupstwo! Ale poniewierają tu panienkę trochę, to pewna. Matka moja, gdy mnie tu w przeszłym tygodniu odwiedzała, mówiła, że nie chciałaby, ażeby które z jej małych było na miejscu panienki. No, a teraz pójdziemy do domu, mam pewne dobre wiadomości dla panienki.
— Nie chce mi się wierzyć, Elżbietko!
— Dziecko! co ty przez to rozumiesz? Jakiemi smutnemi oczami patrzysz na mnie! No więc — pani, panienki i pan Janek wyjeżdżają dziś po południu na herbatę, a panienka będzie piła herbatę ze mną. Poproszę kucharki, żeby upiekła panience ciasteczek, a potem pomoże mi panienka przejrzeć swoje szuflady, gdyż mam zapakować walizkę panienki. Pani chce, żeby panienka wyjechała z Gateshead za jaki dzień albo dwa dni, i ma panienka wybrać sobie między zabawkami te, które miałaby ochotę zabrać ze sobą.
— Elżbietko, musisz mi przyrzec, że już aż do mojego wyjazdu nie będziesz się na mnie gniewała.
— Dobrze, ale proszę pamiętać, żeby panienka była bardzo grzeczną dziewczynką i nie bała się mnie. Proszę nie skakać, gdybym przypadkiem coś ostrzej powiedziała — to tak drażni.
— Myślę, że już się ciebie nie będę więcej bała, Elżbietko, gdyż przyzwyczaiłam się do ciebie, a wkrótce będę miała innych ludzi, których się będę bała.
— Jak ich się będziesz bała, nie będą cię lubili.
— Tak, jak ty, Elżbietko?
— Ja panienki nie „nie lubię“; mnie się zdaje, że ja właśnie panienkę więcej lubię, niż wszystkich tamtych.
— Nie okazujesz tego!
— Jesteś bystrem stworzonkiem! nabyłaś zupełnie nowego sposobu mówienia. Skąd taka ryzykowna odwaga?
— No cóż, już niedługo cię odjadę, a przytem... — miałam coś powiedzieć o tem, co zaszło między mną a panią Reed, ale po namyśle osądziłam, że lepiej o tej sprawie milczeć.
— A więc cieszy się panienka, że mnie opuszcza?
— Wcale nie, Elżbietko; w tej chwili to raczej mi żal.
— W tej chwili! i raczej! Jak chłodno moja mała dama to mówi! Przypuszczam, że gdybym teraz poprosiła o buziaka, nie chciałaby mi go panienka dać.
— Pocałuję cię, i jeszcze jak chętnie! Nachyl tylko głowę!
Elżbietka nachyliła się, uściskałyśmy się wzajemnie i poszłam za nią do domu, zupełnie uspokojona. To popołudnie upłynęło w spokoju i zgodzie, a wieczorem opowiedziała mi Elżbietka jedną ze swoich najbardziej zajmujących historyj i zaśpiewała mi kilka najmilszych piosenek. Nawet dla mnie miało życie przebłyski słoneczne.

ROZDZIAŁ V.

Było to 19-go stycznia. Zaledwie wybiła piąta rano, Elżbietka wniosła świecę do mojej komórki i zastała mnie już na nogach prawie ubraną. Wstałam na pół godziny przed jej przyjściem, wymyłam twarz i włożyłam ubranie przy świetle zachodzącego właśnie księżyca, którego promienie wpadały przez wąskie okno, bliskie mego łóżka. Miałam opuścić Gateshead tego dnia dyliżansem, przejeżdżającym obok bramy przy portjerni o szóstej rano. Elżbietka była jedyną osobą, która dotychczas wstała; rozpaliła ogień w dziecinnym pokoju, a teraz zaczęła przyrządzać mi śniadanie. Rzadko kiedy potrafią dzieci jeść, gdy je podnieca myśl o czekającej podróży, i ja też jeść nie mogłam. Elżbietka, która napróżno usiłowała wmusić we mnie trochę mleka i chleba, zawinęła w papier kilka biszkoptów i wsunęła do mojej torebki; następnie pomogła mi włożyć płaszcz i kapelusz, i zawinąwszy się w szal, wyszła ze mną z dziecinnego pokoju. Przechodząc koło sypialni pani Reed, zapytała:
— Czy wejdzie panienka pożegnać się z panią?
— Nie, Elżbietko — odpowiedziałam. — Pani Reed wczoraj wieczorem przyszła do mojego łóżka, podczas gdy ty byłaś na dole na kolacji, i powiedziała mi, że nie potrzebuję budzić jej rano, ani moich kuzynek, i powiedziała, że mam pamiętać, iż zawsze była moją najlepszą przyjaciółką i że odpowiednio mam mówić o niej i być jej wdzięczną.
— A panienka co na to odpowiedziała?
— Nic; zakryłam twarz kołdrą i obróciłam się od niej do ściany.
— To było źle, panno Joasiu.
— To było zupełnie słusznie, Elżbietko. Twoja pani nie była moją przyjaciółką, ona była moim wrogiem.
— O panno Joasiu! Niech panienka tego nie mówi!
— Żegnam cię, Gateshead! — zawołałam, gdy minąwszy hall, wychodziłyśmy frontowemi drzwiami.
Księżyc już zaszedł i było bardzo ciemno; światło latarni, którą Elżbietka niosła, migało po mokrych stopniach i żwirze drogi, rozmiękłej w świeżej odwilży. Ostry i chłodny był ten zimowy ranek, szczękałam zębami, pospieszając drogą. Świeciło się w loży portjera; doszedłszy tam, zastaliśmy odźwierną, rozpalającą właśnie ogień; walizka moja, odniesiona poprzedniego wieczora, stała przy drzwiach, obwiązana sznurami. Brakło tylko kilka minut do szóstej, a zaledwie godzina ta wybiła, daleki turkot kół zwiastował, że dyliżans nadjeżdża; stanęłam w drzwiach i śledziłam jego latarnie, zbliżające się szybko skroś ciemności.
— Czy ona sama jedzie? — zapytała odźwierna.
— Tak jest, sama.
— A jak daleko?
— Pięćdziesiąt mil.
— Taka długa droga! Dziwię się, że pani Reed nie boi się tak daleko puścić dziecka samego.
Dyliżans podjechał; oto stał przed bramą, zaprzężony w cztery konie, naładowany pasażerami; wniesiono moją walizkę, zabrano mnie z objęć Elżbietki, do której tuliłam się, obsypując ją pocałunkami.
— Niech się pan nią dobrze opiekuje — zawołała Elżbietka, gdy konduktor wsadzał mnie do środka.
— Dobrze, dobrze — odpowiedział; drzwiczki zatrzaśnięto, jakiś głos zawołał: „Wszystko w porządku!“ i ruszyliśmy.
W ten sposób rozstałam się z Elżbietką i z Gateshead; w ten sposób porwana w świat nieznany, a jak mi się wtedy wydawało, w jakieś odległe i tajemnicze światy.
Z tej podróży niewiele pamiętam; wiem tylko, że dzień ten wydał mi się nienaturalnie długi i że mi się wydawało, że jakieś setki mil przebywamy. Przejeżdżaliśmy przez kilka miast, a w jednem, bardzo dużem, dyliżans się zatrzymał. Wyprzężono konie i pasażerowie wysiedli na obiad. Zaniesiono mnie do hotelu, gdzie konduktor chciał, żebym zjadła coś na obiad; ponieważ jednak nie miałam apetytu, zostawił mnie w ogromnym pokoju, gdzie w dwóch jego końcach stały dwa kominki, świecznik wisiał u sufitu, a pod ścianą biegła mała czerwona galeryjka pełna narzędzi muzycznych. W tej sali spacerowałam dłuższy czas, i było mi dziwno i straszno; śmiertelnie się bałam, że może ktoś wejść i porwać mnie, bo wierzyłam „w porywanie“, w wieczornych opowiadaniach Elżbietki przy kominku porywanie dzieci zachodziło często. Nareszcie konduktor powrócił, wpakował mnie znów do dyliżansu, zajął swoje miejsce, zatrąbił, i turkocząc ruszyliśmy kamienistą drogą, prowadzącą do Lowood.
Popołudnie było wilgotne i trochę mgliste. Gdy zmierzch zaczął zapadać, ogarnęło mnie wrażenie, że Gateshead zostało rzeczywiście bardzo daleko za nami; już nie przejeżdżaliśmy przez miasta; zmienił się widok okolicy; wielkie siwe wzgórza zarysowały się na widnokręgu; gdy mrok gęstniał, zjechaliśmy w dolinę ciemną, zalesioną, a chociaż już ciemny wieczór zasłonił wszelki widok, słyszałam, jak wpośród drzew wiatr szumi.
Ukołysana tym szumem, zapadłam wkońcu w sen. Niedługo spałam, gdy mnie zbudziło nagłe ustanie ruchu; drzwiczki dyliżansu były otwarte i jakaś osoba, wyglądająca na służącą, stała przy nich; zobaczyłam jej twarz i ubranie przy świetle latarni.
— Czy jest tu mała dziewczynka, nazwiskiem Joanna Eyre? — zapytała. Odpowiedziałam „tak!“ i wtedy mnie wysadzono; oddano moją walizkę i dyliżans natychmiast ruszył w dalszą drogę.
Zesztywniała byłam od długiego siedzenia i oszołomiona turkotem i ruchem dyliżansu: zbierając myśli, rozejrzałam się dokoła. Deszcz, wiatr, ciemności wypełniały powietrze; pomimo to rozpoznałam przed sobą mur i otwarte w nim drzwi; temi drzwiami weszłam za moją przewodniczką, która je za sobą zamknęła na klucz. Teraz dojrzeć mogłam dom, czy też domy, gdyż budynek rozsiadł się szeroko — o wielu oknach; niektóre z nich były oświetlone; szłyśmy po szerokiej ścieżce, chlapiącej wilgocią; przez jakieś drzwi weszłyśmy do środka, a wtedy służąca przeprowadziła mnie przez korytarz do pokoju, gdzie palił się ogień, i tam zostawiła mnie samą.
Stałam, grzejąc zgrabiałe palce nad płomieniem, a potem obejrzałam się; nie było świecy, w chwiejnem świetle ognia, płonącego na kominku, migały tapety, dywan, firanki, błyszczące meble mahoniowe. Był to salonik, nie tak obszerny ani wspaniały, jak salon w Gateshead, ale wcale przyzwoity. Zastanawiałam się, chcąc zrozumieć, co przedstawiał obraz wiszący na ścianie, gdy otworzyły się drzwi i weszła do pokoju osoba, niosąca świecę, a tuż za nią druga.
Pierwszą była wysoka dama o ciemnych włosach, ciemnych oczach i bladem, szerokiem czole; postać jej częściowo okrywał szal, twarz jej wyrażała powagę, trzymała się prosto.
— Dziecko takie małe, że je też wysłano samo — zauważyła, stawiając świecę na stole. Przypatrywała mi się uważnie przez dłuższą chwilę, a potem dodała: — Najlepiej byłoby położyć ją prędko do łóżka, wydaje się zmęczona. Czy jesteś zmęczona? — zapytała, kładąc mi rękę na ramieniu.
— Trochę, proszę pani.
— I głodna także zapewne; niech jej pani każe dać co do zjedzenia, zanim się położy, panno Miller. Czy po raz pierwszy opuściłaś rodziców, jadąc do szkoły, moje dziecko?
Odpowiedziałam jej, że nie mam rodziców. Zapytała, od jak dawna nie żyją, a potem ile mam lat, jak się nazywam, czy umiem czytać, pisać i szyć trochę; a wkońcu, łagodnie pogłaskawszy mnie po twarzy, powiedziała, że „spodziewa się, że będę dobrem dzieckiem“, i pożegnała mnie i pannę Miller.
Pani, którą pożegnałam, mogła mieć jakie dwadzieścia dziewięć lat; ta, która ze mną poszła, wydawała się o kilka lat młodsza; pierwsza wywarła na mnie silne wrażenie głosem, wyglądem i obejściem. Panna Miller miała powierzchowność pospolitszą, czerwonawą cerę i wyraz twarzy zatroskany; śpieszyła się, gdy chodziła czy cokolwiek robiła, jak ktoś, kto ma zawsze mnóstwo spraw do załatwienia; sprawiała wrażenie niższej nauczycielki i tem też, jak się później dowiedziałam, była. Prowadzona przez nią, przechodziłam z oddziału do oddziału, z korytarza do korytarza wielkiego i nieregularnego budynku, aż wydostawszy się z całkowitej i dość przykrej ciszy, panującej w przebytej przez nas części domu, usłyszałyśmy brzęczenie wielu głosów i weszłyśmy do obszernego, długiego pokoju; po dwa wielkie sosnowe stoły stały w każdym końcu tego pokoju; po dwie świece paliły się na każdym stole, a na ławkach dokoła nich siedziała cała gromada dziewcząt różnego wieku, od dziewięciu lub dziesięciu lat do dwudziestu. Widziane przy ciemnem świetle lichych świeczek, wydawały mi się niezliczone, chociaż w rzeczywistości nie było ich więcej niż ośmdziesiąt i były wszystkie jednakowo ubrane w bronzowe wełniane suknie dziwnego fasonu i długie płócienne fartuchy. Była to godzina nauki; obkuwały jutrzejsze zadania, a brzęczenie, które słyszałam, był to łączny rezultat ich szeptanego powtarzania.
Panna Miller dała mi znak, że mam usiąść na ławce przy drzwiach, poczem, poszedłszy na front długiego pokoju, zawołała głośno:
— Dyżurne, zebrać i odłożyć książki!
Cztery wysokie dziewczynki podniosły się od stołów, zebrały książki i odłożyły je. Panna Miller znowu, wygłosiła słowa komendy:
— Dyżurne, przynieście tace z kolacją!
Wysokie dziewczynki wyszły i wróciły zaraz, niosąc każda tacę z ustawionemi na nich porcjami czegoś (nie mogłam narazie rozpoznać, co to jest), dzbankiem i garnuszkiem. Porcje rozdawały dokoła; kto chciał, brał łyk wody; garnuszek był wspólny dla wszystkich. Gdy kolej przyszła na mnie, napiłam się, bo miałam pragnienie, ale nie tknęłam jedzenia; podniecenie i zmęczenie podróżą zagłuszyły mi apetyt; teraz jednak zobaczyłam, że było to jakieś cienkie owsiane ciasto, podzielone na kawałki.
Po skończonej wieczerzy panna Miller odczytała modlitwy, i klasy wyszły rzędem, parami, na górę. Wyczerpana zmęczeniem, zaledwie zauważyłam, jak wygląda sypialnia, spostrzegłam tylko, że podobnie, jak pokój szkolny, była bardzo długa. Tej nocy miałam dzielić łóżko z panną Miller; ona mi pomogła rozebrać się; leżąc już popatrzyłam na długie rzędy łóżek, w których szybko układały się dziewczęta, w każdem po dwie. W dziesięć minut zgaszono jedyną świecę, a ja wśród milczenia i zupełnej ciemności zasnęłam.
Noc minęła szybko; zanadto byłam zmęczona, ażeby śnić. Raz się tylko obudziłam, słysząc jak wiatr szaleje wściekłemi podmuchami i deszcz strumieniami leje, poczułam też, że panna Miller zajęła miejsce przy mnie. Gdy znów otworzyłam oczy, dzwonił głośny dzwonek; dziewczęta powstawały i ubierały się; dzień jeszcze nie świtał; jedna czy dwie świeczki paliły się w pokoju. I ja niechętnie wstałam, gdyż okropnie było zimno; trzęsąc się cała ubrałam się, jak mogłam, i umyłam, gdy się doczekałam wolnej miednicy, co nastąpiło nieprędko, gdyż jedna miednica wypadała na sześć dziewcząt. Znowu odezwał się dzwonek i wszystkie ustawiły się rzędem, parami i w tym porządku zeszły ze schodów i weszły do zimnego, słabo oświetlonego szkolnego pokoju; tutaj panna Miller odczytała modlitwy, poczem zawołała:
— Uformować klasy!
Wielki gwar zapanował na kilka minut. Panna Miller kilkakrotnie wołała: „Cicho!“ „Do porządku!“ Gdy się uciszyło, zobaczyłam, że dziewczynki usiadły w półkola przy czterech stołach; wszystkie trzymały w ręku książki, a wielka książka, podobna do biblji, leżała na każdym stole przed pustem krzesłem. Nastąpiło teraz kilka sekund pauzy, wypełnionej szmerem półgłośnych szeptów dziewcząt; panna Miller przechodziła od klasy do klasy i uciszała te nieokreślone odgłosy.
Zdaleka odezwał się dzwonek; natychmiast weszły trzy nauczycielki, z których każda przy stole zajęła miejsce; czwarte krzesło zajęła panna Miller. Krzesło to stało najbliżej drzwi i dokoła niego zgromadziły się najmniejsze dzieci; do tego najniższego oddziału zaliczono mnie i umieszczono na końcu.
Zaczęła się teraz praca; powtarzano kolektę dnia, następnie przepowiadano pewne teksty Pisma św., poczem nastąpiło dłuższe odczytywanie rozdziałów z biblji, a wszystko to trwało godzinę. Gdy zajęcie to ukończono, już i dzień pełny nastał. Niezmordowany dzwonek odezwał się po raz czwarty; dziewczęta ustawiły się klasami i pomaszerowały do innego pokoju na śniadanie. Jakże mnie ucieszyła nadzieja, że dostanę coś do zjedzenia! Słabo mi się robiło z czczości, tak mało przecież jadłam wczoraj!
Refektarz był wielki, niski i posępny; na dwóch długich stołach dymiły miseczki czegoś gorącego, co jednak, ku memu niemiłemu zdziwieniu, wydawało woń wcale niezachęcającą. Zauważyłam ogólne objawy niezadowolenia, gdy woń potrawy uderzyła o nosy dziewcząt; od pierwszych par procesji dziewczynek z pierwszej klasy, pobiegły szeptem słowa:
— Obrzydliwość! Kasza znowu przypalona!
— Cicho! — wykrzyknął jakiś głos; nie głos panny Miller, lecz jednej z wyższych nauczycielek, małej, ciemnej osoby, elegancko ubranej, ale nieco surowego wyglądu, która zajęła miejsce na końcu stołu, podczas gdy na drugim końcu prezydowała pełniejsza i przystojniejsza osoba. Napróżno rozglądałam się za tą, którą wczoraj wieczorem zobaczyłam pierwszą; panna Miller siedziała na końcu drugiego stołu, przy którym i ja siedziałam, a naprzeciw niej dziwna, cudzoziemsko wyglądająca starsza dama, nauczycielka Francuzka, jak się później dowiedziałam. Długą modlitwę zmówiono i prześpiewano hymn; następnie służąca przyniosła herbatę dla nauczycielek i zaczęło się śniadanie.
Zgłodniała i już w tej chwili bardzo osłabiona, pochłonęłam łyżkę czy dwie swej porcji, nie zastanawiając się nad smakiem; po stępieniu jednak pierwszego głodu spostrzegłam, że dostałam jakąś wstrętną potrawę; przyswędzona kasza owsiana nie lepsza jest prawie od zgniłych kartofli, nawet głód przed nią się cofa. Łyżki poruszały się powoli: widziałam, że każda dziewczynka próbuje pożywienia i stara się je przełknąć, ale większość dawała za wygraną. Skończyło się śniadanie, a nikt nie pośniadał. Po odmówieniu dziękczynnej modlitwy za to, czego nie dostałyśmy, i po odśpiewaniu drugiego hymnu opuściłyśmy refektarz i przeszłyśmy do pokoju szkolnego. Przechodząc prawie na końcu orszaku koło stołów zobaczyłam, że jedna z nauczycielek wzięła miseczkę z kaszą i spróbowała jej; popatrzyła na drugie; wszystkie miały twarze niezadowolone, a ta tęga szepnęła:
— Wstrętne jadło! To wstyd doprawdy!
Minął kwadrans, zanim się znów lekcje rozpoczęły, a w czasie tego kwadransa zapanowała w pokoju szkolnym niesłychana wrzawa; wolno było w tym czasie głośno i swobodniej rozmawiać, to też dziewczęta korzystały z tego przywileju. Cała rozmowa toczyła się dokoła śniadania, na które wszystkie bez wyjątku wymyślały co się zowie. Biedaczki! było to ich jedyną pociechą. Panna Miller była jedyną nauczycielką, obecną w pokoju; kilka starszych dziewcząt, otaczających ją, rozprawiało z poważnemi i chmurnemi minami. Słyszałam kilka razy powtórzone nazwisko pana Brocklehursta; na to panna Miller potrząsała głową z naganą, ale nie zadawała sobie wiele trudu, by powstrzymywać ogólne oburzenie; najprawdopodobniej sama je podzielała.
Zegar w pokoju szkolnym wybił dziewiątą; panna Miller opuściła swoje kółko i, stanąwszy w pośrodku pokoju, zawołała:
— Cicho! Na miejsca!
Rygor zrobił swoje: w pięć minut zmieszana gromadka rozdzieliła się w porządku i zapanowała względna cisza. Wyższe nauczycielki wróciły teraz punktualnie na swoje miejsca; wszyscy jednakże zdawali się czekać. Rzędami na ławkach w czterech rogach pokoju siedziało ośmdziesiąt dziewcząt prosto i bez ruchu; dziwnem się wydawały zbiorowiskiem, wszystkie ze sczesanemi gładko z czoła włosami, bez jednego widomego loczka, w bronzowych, wysoko zapiętych sukniach z wąskiemi, białemi kołnierzykami przy szyi i płóciennemi kieszonkami (kształtem podobne do góralskich sakiewek), przywiązanemi zprzodu u paska, a mającemi służyć za torebki do roboty; wszystkie też nosiły wełniane pończochy i na wsi fabrykowane trzewiki, zapięte na mosiężne klamerki. Ze dwadzieścia z nich, w ten sposób ubranych, były to dziewczęta dorosłe; nieładnie im w tem było i nawet najładniejszym nadawało wygląd dziwaczny.
Wciąż jeszcze przyglądałam się im, w przerwach także obserwowałam nauczycielki, z których żadna mi się zbytnio nie podobała; ta tęga bowiem wyglądała nieco ordynarnie, ta ciemna ostro i surowo, cudzoziemka szorstko i dziwacznie, a panna Miller, biedaczka! czerwona, ż wypiekami, miała wygląd przepracowanej. Jeszcze im się przyglądałam, przesuwając wzrok od jednej twarzy do drugiej, gdy cała szkoła, jakgdyby sprężyną poruszona, podniosła się równocześnie.
Co się to stało? Nie słyszałam, by jakiś rozkaz wydano — byłam zdziwiona. Zanim się opamiętałam, klasy zasiadły zpowrotem; ale ponieważ teraz wszystkie oczy zwróciły się w jeden punkt, więc moje poszły w tym kierunku i napotkały osobę, która mnie przyjmowała wieczorem. Stała na końcu długiego pokoju przed kominkiem, w obu bowiem końcach pokoju palił się ogień i przeglądała obydwa rzędy dziewcząt milcząco i poważnie. Panna Miller przybliżyła się do niej, zapytała o coś, a dostawszy odpowiedź, wróciła na swoje miejsce i powiedziała:
— Dyżurna pierwszej klasy niech przyniesie globusy!
Podczas gdy ten rozkaz wykonywano, pani przeszła powoli przez pokój. Przypuszczam, że muszę mieć dosyć silny zmysł uwielbienia, gdyż dziś jeszcze odczuwam to wrażenie podziwu i czci, z jaką oczy moje biegły za jej krokami. Widziana teraz w jasnem świetle dnia, wydała mi się wysoka, ładna i kształtna; piwne oczy, pełne dobrotliwego wyrazu i blasku, przy długich rzęsach i pięknie zarysowanych brwiach podnosiły białość jej szerokiego czoła; włosy bardzo ciemne zwijały się na skroniach w okrągłe, krótkie pukle, według ówczesnej mody, kiedy to nie noszono ani gładkich niobów ani długich loków; suknię miała na sobie także wedle panującej mody z ponsowego sukna, przystrojoną czarnym aksamitem; złoty zegarek (zegarki nie były wtedy w tak powszechnem użyciu jak teraz) błyszczał u jej paska. Niech czytelnik doda, dla uzupełnienia obrazu, delikatne rysy, cerę jasną, chociaż bladą, pełną godności postać i ruchy, a będzie miał o tyle dokładne, o ile słowa oddać je mogą, pojęcie o powierzchowności panny Temple, Marji Temple, jak kiedyś później wyczytałam na jej książce do nabożeństwa, którą oddała mi do niesienia, idąc do kościoła.
Przełożona szkoły w Lowood (gdyż tem była ta pani), zasiadłszy przed parą globusów, wezwała pierwszą klasę ku sobie i zaczęła z nią lekcję geografji; niższemi klasami zajęły się inne nauczycielki; przez godzinę powtarzano historję, gramatykę i t. d., następnie przyszło pisanie i arytmetyka, a niektórym starszym dziewczętom udzielała panna Temple lekcji muzyki. Zegar odmierzał czas trwania każdej lekcji; nareszcie wybiła dwunasta. Przełożona wstała.
— Mam słowo do powiedzenia uczennicom — rzekła.
Rozpoczynał się już hałas po skończonej lekcji, ale umilkł, uciszony jej głosem. Mówiła dalej:
— Dostałyście dzisiaj śniadanie, którego nie mogłyście jeść; musicie być głodne. Zarządziłam, żeby drugie śniadanie, chleb z serem, zostało podane dla wszystkich.
Nauczycielki popatrzyły na nią zdziwione.
— Kazałam to zrobić na moją odpowiedzialność — zwróciła się do nich z wyjaśnieniem, poczem natychmiast wyszła z pokoju.
Zaraz też wniesiono i rozdzielono chleb z serem ku pokrzepieniu i wielkiej radości całej szkoły. Teraz padło słowo komendy: „Do ogrodu!“ Dziewczęta włożyły ordynarne słomiane kapelusze wiązane na szarfy z kolorowego perkalu i płaszcze z szarej syberyny. Mnie ubrano podobnie, i wślad za innemi wyszłam na świeże powietrze.
Ogród stanowiła obszerna przestrzeń zamknięta tak wysokim murem, że wykluczał wszelką możność wyjrzenia dalej; wzdłuż jednego jego boku ciągnęła się kryta weranda, a szerokie ścieżki otaczały przestrzeń środkową, rozdzieloną na cały szereg małych grządek; te grządki wyznaczone były dla uczennic jako ogródki do uprawiania i każda grządka miała swoją właścicielkę. Latem, pełne kwiatów, musiały one niewątpliwie ładnie wyglądać, ale teraz, w drugiej połowie stycznia, wszystko było po zimowemu puste i sczerniałe. Drżałam, stojąc i rozglądając się dokoła; przykry to był dzień, nie zachęcający do ruchu na świeżem powietrzu; nie był dżdżysty, lecz przyćmiony żółtą mgłą; ziemia pod stopami nasiąkła wilgocią po wczorajszej ulewie. Silniejsze dziewczęta biegały i prowadziły jakieś gry ruchowe, ale niektóre, blade i szczupłe, skupiały się w gromadki, szukając osłony i ciepła na werandzie; wśród tych, w miarę jak gęsta mgła przenikała drżące ich postacie, słyszałam częsty odgłos głuchego kaszlu.
Dotychczas jeszcze nie przemówiłam do nikogo i nikt też nie zdawał się zwracać na mnie uwagi; stałam sobie samotna na boku; do tego uczucia osamotnienia byłam przyzwyczajona; nie dokuczało mi ono wielce. Oparta o filar werandy, otulając się jak najszczelniej w fałdy płaszcza, starając się zapomnieć o zimnie i o głodzie, zajęłam się przyglądaniem i rozmyślaniami. Moje rozmyślania zbyt były nieokreślone i niepowiązane, żeby je warto wspominać; zaledwie jeszcze wiedziałam, gdzie się znajduję; Gateshead i ubiegłe moje życie gdzieś mi odbiegły w dal; teraźniejszość była niejasna i jakaś obca, a o przyszłości nie umiałam snuć domysłów. Rozglądałam się po tym jakoby klasztornym ogrodzie, a potem spojrzałam na dom, obszerny budynek, którego jedna połowa wydawała się szara i stara, druga zaś zupełnie nowa. Nowa część, obejmująca pokój szkolny i sypialnie, miała krzyżowe i zakratowane okna, co nadawało jej wygląd kościelny; kamienna tablica nad drzwiami nosiła napis:
„Zakład Lowood. — Ta część została przebudowana A. D... przez Naomi Brocklehurst z Brocklehurst Hall w tem hrabstwie. „Niech światło wasze tak świeci przed ludźmi, żeby widzieli wasze dobre uczynki i chwalili waszego Ojca, który jest w niebie“. Św. Mateusz V, 16.“
Odczytywałam raz i drugi te słowa; czułam, że potrzebują jakiegoś wyjaśnienia, gdyż nie potrafiłam znaczenia ich w pełni zrozumieć. Gdy tak nad tem rozmyślałam, odgłos czyjegoś kaszlu tuż za mną sprawił, że odwróciłam głowę. Wpobliżu na kamiennej ławce siedziała młoda dziewczyna, pochylona nad książką, którą czytała z zajęciem; z miejsca, gdzie stałam, mogłam przeczytać tytuł: Rasselas; imię to wydało mi się dziwne, więc tem bardziej pociągające. Obracając kartę, podniosła oczy, ja zaś zagadnęłam ją w tej chwili:
— Czy to zajmująca książka? — Już świtał we mnie zamiar poprosić, by mi ją kiedy pożyczyła.
— Mnie się podoba — odpowiedziała po chwilce, przyjrzawszy mi się uważnie.
— O czem tam jest mowa? — zapytałam znowu. Nie wiem skąd mi się wzięła ta śmiałość wszczynania rozmowy z kimś obcym; taki krok przeciwny był naturze mojej i przyzwyczajeniom; myślę, że jej zajęcie dotknęło jakiejś struny sympatycznej we mnie, gdyż i ja lubiłam czytać, choć tylko rzeczy lekkie i dziecinne; nie mogłam strawić ani zrozumieć lektury poważnej.
— Możesz ją obejrzeć — odpowiedziała dziewczynka, podając mi książkę.
Przejrzałam książkę. Krótki ten przegląd wystarczył, by mnie przekonać, że zawartość jej mniej była porywającą, niż tytuł. Rasselas, jak na mój gust dziecinny, wydał mi się nudny; nic tam nie znalazłam o wróżkach, nic o czarodziejach, żadna barwna rozmaitość nie snuła się po gęsto zadrukowanych stronnicach. Oddałam jej książkę; odebrała ją spokojnie i nic nie mówiąc, pogrążyła się, jak poprzednio, w uważnem czytaniu; po raz wtóry odważyłam się jej przeszkodzić.
— Czy możesz mi powiedzieć, co znaczy napis na tym kamieniu nad drzwiami? Co to jest Zakład Lowood?
— Ten dom, do którego przybyłaś, by w nim zamieszkać.
— A dlaczego nazywają go Zakładem? Czy różni się on pod jakimś względem od innych szkół?
— Jest to częściowo szkoła dobroczynności; ty i ja i my wszystkie jesteśmy dziećmi na koszcie dobroczynności. Przypuszczam, że jesteś sierotą; czy nie straciłaś ojca albo matki?
— Oboje umarli, gdy byłam maleńka, tak że ich wcale nie pamiętam.
— Otóż wszystkie dziewczęta tutaj straciły albo jedno z rodziców, albo oboje, a ten dom nazywa się zakładem wychowawczym sierot.
— Więc my tutaj nic nie płacimy? Czy oni nas utrzymują za darmo?
— Płacimy, albo krewni nasi płacą rocznie piętnaście funtów od każdej.
— A więc dlaczego nazywają nas dziećmi na koszcie dobroczynności?
— Ponieważ piętnaście funtów nie wystarcza na utrzymanie i na naukę, a czego brakuje, dopełnia się ze składek.
— A kto się składa?
— Składają się rozmaici dobroczynni panowie i panie tu w okolicy i w Londynie.
— Kto to był Naomi Brocklehurst?
— Ta pani, która zbudowała nową część tego domu, jak o tem napisano na tablicy, i której syn dozoruje i rządzi wszystkiem tutaj.
— Dlaczego?
— Ponieważ jest skarbnikiem i dyrektorem zakładu.
— Ach, więc ten dom nie należy do tej wysokiej pani, która nosi zegarek i która powiedziała, że mamy dostać chleba z serem?
— Do panny Temple? O, nie! Dobrzeby było! Ona odpowiada przed panem Brocklehurstem za wszystko, co robi. Pan Brocklehurst kupuje wszelkie nasze pożywienie i wszelkie dla nas ubranie.
— Czy on tutaj mieszka?
— Nie — dwie mile stąd, w dużym dworze.
— Czy to dobry człowiek?
— Jest duchownym i mówią, że robi wiele dobrego.
— Czy powiedziałaś, że ta wysoka pani nazywa się panna Temple?
— Tak jest.
— A tamte inne nauczycielki jak się nazywają?
— Ta, która ma rumiane policzki, nazywa się panna Smith; ona uczy robót i przykrawa, gdyż my same szyjemy sobie ubrania, płaszcze i wszystko; ta mała z czarnemi włosami, to panna Scatcherd; ona uczy historji i gramatyki i słucha lekcyj drugiej klasy; a ta, która chodzi w szalu i chustkę do nosa przywiązuje do paska żółtą wstążką, to madame Pierrot: pochodzi z Lille we Francji i uczy francuskiego.
— Czy ty lubisz nauczycielki?
— Dosyć.
— A tę małą czarną i madame...? nie umiem wymówić jej nazwiska tak, jak ty.
— Panna Scatcherd jest prędka... uważaj, żebyś jej się nie naraziła; madame Pierrot to wcale niezła osoba.
— Ale panna Temple jest najlepsza — nieprawdaż?
— Panna Temple jest bardzo dobra i bardzo mądra; ona przewyższa tamte, gdyż umie o wiele więcej niż one.
— Czy dawno jesteś tutaj?
— Od dwóch lat.
— Czy jesteś sierotą?
— Matka moja nie żyje.
— Czy czujesz się tutaj szczęśliwą?
— Trochę za wiele się pytasz. Dałam ci już dosyć odpowiedzi tymczasem; teraz chciałabym poczytać.
W tejże chwili jednak odezwał się dzwonek, wzywający nas na obiad; wróciłyśmy do domu.
Zapach, unoszący się teraz w refektarzu, nie o wiele był ponętniejszy od tego, który uraczył nosy nasze przy śniadaniu. Podano obiad w dwóch dużych blaszanych naczyniach, z których unosiła się para, woniejąca zjełczałym tłuszczem. Potrawa składała się z nieświetnych kartofli i dziwnych obrzynków nie pierwszej świeżości mięsa, co wszystko było wymieszane i gotowane razem. Tej papki po dość pełnym talerzu wydzielono każdej uczennicy. Jadłam, ile mogłam zjeść, zadając sobie pytanie, czy też jedzenie codziennie będzie takie.
Po obiedzie przeszłyśmy natychmiast do pokoju szkolnego; lekcje rozpoczynały się znowu i trwały do godziny piątej.
Po południu zobaczyłam, i to był jedyny ważniejszy wypadek, jak dziewczynkę, z którą rozmawiałam na werandzie, panna Scatcherd odprawiła za karę z lekcji historji i kazała jej stanąć na środku wielkiego pokoju. Kara ta wydała mi się wielce zawstydzającą, zwłaszcza dla tak dużej dziewczynki, wyglądała ona na trzynaście lat co najmniej. Myślałam, że okaże, jak ją to martwi albo zawstydza, ale ku mojemu zdziwieniu ani nie płakała, ani się nie zarumieniła: spokojna, chociaż poważna, stała w oczach wszystkich. „Jak ona może tak spokojnie — tak mężnie to znosić?“ zadawałam sobie pytanie; „Gdyby mnie to miało spotkać, życzyłabym sobie, żeby się ziemia pode mną rozstąpiła. Ona zaś jakby myślała o czemś, co dalekie jest od jej kary, od tego, co się z nią dzieje, o czemś, co nie jest ani dokoła niej, ani przed nią. Słyszałam o śniących na jawie, może ona teraz śni na jawie? Oczy jej patrzą w ziemię, ale ja jestem pewna, że ziemi nie widzą, wzrok jej wydaje się skierowany nawewnątrz, gdzieś do głębi serca; patrzy, zdaje mi się, w to, co pamięta, a nie w to, co jest rzeczywiście obecne. Ciekawa jestem, co to za dziewczyna, czy dobra czy niedobra?...“
Wkrótce po piątej dostałyśmy jeszcze jedno jedzenie, składające się z małego garnuszka kawy i pół kromki ciemnego chleba. Połknęłam chleb i wypiłam kawę ze smakiem i z przyjemnością, ale byłabym rada, gdyby mi dano drugie tyle, — byłam wciąż głodna. Miałyśmy potem pół godziny rekreacji, a potem znów naukę. Następnie przyszła pora na szklankę wody i kawałek owsianego ciasta, modlitwy i spoczynek. Taki był mój pierwszy dzień w Lowood.

ROZDZIAŁ VI.

Następny dzień rozpoczął się, jak poprzedni, wstawaniem i ubieraniem przy świeczce; ale tego ranka musiałyśmy zrezygnować z ceremonji mycia się, bo woda w dzbankach była zamarznięta. Poprzedniego wieczora nastąpiła zmiana; ostry północno-wschodni wiatr wiał tak przez całą noc szparami okien naszej sypialni, że trzęsłyśmy się z zimna w łóżkach, a woda w dzbankach pozamarzała.
Zanim upłynęło długie półtorej godziny modlitw i czytania biblji, myślałam, że zginę z zimna. Nadeszła wreszcie pora śniadania; tym razem kasza nie była spalona; można było ją jeść, tylko ilość jej była mała. Jak małą wydała mi się moja porcja! Wzdychałam, by mogła być podwójna.
Tego dnia zostałam przyjęta do czwartej klasy i miałam wyznaczone sobie regularne zadania i zajęcia; dotychczas byłam tylko widzem tego, co się działo w Lowood, teraz miałam wziąć w tem udział czynny. Z początku mało przyzwyczajonej do uczenia się napamięć lekcje wydawały się i długie i trudne; oszałamiały mnie częste zmiany i przechodzenia od jednego zadania do drugiego; to też byłam rada, gdy około godziny trzeciej po południu panna Smith dała mi do rąk kawał muślinu wraz z igłą, naparstkiem i t. d., kazała usiąść w spokojnym kąciku szkolnego pokoju i zrobić na tem obrębek. O tej godzinie większość dziewczynek również szyła; jednakże jedna klasa stała jeszcze dokoła krzesła panny Scatcherd czytając, a że było cicho, mogłam słyszeć, jak się ich lekcja odbywała, jak każda dziewczynka odpowiadała i jakie uwagi albo pochwały dostawały im się od nauczycielki. Była to historja Anglji; wpośród czytających zauważyłam moją znajomą z werandy. Na początku lekcji miejsce jej było na czele klasy, ale za jakiś błąd w wymowie czy nieuwagę w interpunkcji została nagle usunięta na sam koniec. Nawet tam panna Scatcherd nie przestawała mieć jej wciąż na oku; co chwila robiła jej tego rodzaju uwagi:
— Burns (tak się nazywała; dziewczęta tutaj wołano po nazwiskach, tak jak chłopców w szkole) — Burns, wykrzywiasz trzewik stojąc; ustaw nogę prosto, natychmiast. Burns, czemu ty tak szkaradnie wysuwasz brodę; cofnij ją. Burns, wymagam, żebyś stała z podniesioną głową; nie mogę patrzeć na ciebie, kiedy się tak trzymasz — i t. p., i t. p.
Po dwukrotnem odczytaniu rozdziału zamykano książki i nauczycielka egzaminowała uczennice. Lekcja była poświęcona panowaniu Karola I, większość na rozmaite pytania, dotyczące tonnażu, wagi, opłat okrętowych, nie umiała odpowiedzieć; każdą jednakże trudność rozwiązywała natychmiast Burns. Pamięć jej widocznie objęła istotę całej lekcji i na każdy punkt gotowa była dać odpowiedź. Spodziewałam się, że za tyle uwagi panna Scatcherd pochwali ją, lecz zamiast tego nagle wykrzyknęła:
— Ty brudna, nieznośna dziewczyno! Nie wyczyściłaś paznokci dziś rano!
Burns nie odpowiedziała; dziwiłam się jej milczeniu.
„Dlaczego nie wytłumaczy — pomyślałam — że ani paznokci wyczyścić, ani twarzy umyć nie mogła, ponieważ woda była zamarznięta.“
Uwagę moją oderwała teraz panna Smith, dając mi do potrzymania pasmo nici; podczas gdy je nawijała, mówiła do mnie od czasu do czasu, pytając, czy już byłam kiedy w szkole, czy umiem znaczyć, haftować, robić na drutach i t. d.; dopóki mnie nie zwolniła, nie mogłam uważać na to, co robi panna Scatcherd. Gdy wracałam na swoje miejsce, pani ta właśnie wydawała rozkaz, którego znaczenia nie zrozumiałam, lecz zobaczyłam, że Burns natychmiast wyszła z klasy, poszła do małego wewnętrznego pokoiku, gdzie się chowało książki, i powróciła za chwilę, niosąc wiązkę gałązek, związanych z jednego końca. To groźne narzędzie oddała pannie Scatcherd z pełnym szacunku ukłonem; następnie spokojnie, nie czekając na rozkaz, odpięła fartuch, a nauczycielka natychmiast ostro wymierzyła jej po karku dwanaście uderzeń tą wiązką gałązek. Ani jedna łza nie zabłysła w oczach Burns, kiedy ja przerwałam szycie, gdyż na ten widok palce zadrżały mi z próżnego, bezsilnego gniewu, ani jeden rys zamyślonej jej twarzy nie zmienił zwykłego wyrazu.
— Uparta dziewczyno! — zawołała panna Scatcherd — niczem nie mogę wykorzenić z ciebie nieporządnych przyzwyczajeń; odnieś rózgę.
Burns usłuchała; przyjrzałam się jej uważnie, gdy wracała; wkładała właśnie do kieszeni chustkę do nosa, a na chudym jej policzku błyszczał ślad łzy.
Godzinę rekreacji uważałam za najmilszą część dnia w Lowood: ten kawałek chleba i ten łyk kawy pokrzepiał, chociaż nie sycił; długi przymus dnia zwolniał nieco; w pokoju szkolnym cieplej było, niż rano, gdyż pozwalano, ażeby się ognie paliły nieco jaśniej, poniekąd w zastępstwie świec, których jeszcze nie zapalono. Ten czerwony blask, tolerowany hałas, to zamieszanie rozmaitych głosów nieciły upragnione wrażenie wolności.
Wieczorem tego dnia, kiedy widziałam, jak panna Scatcherd wymierzała chłostę Burns, chodziłam, jak zwykle, pomiędzy ławkami, stołami i śmiejącemi się gromadkami bez towarzyszki, ale nie czułam się osamotniona. Przechodząc koło okien, raz po raz uchylałam okiennicy i wyglądałam na dwór; śnieg padał gęsty, na niższych szybach już formował warstwę; przykładając ucho blisko do szyby, mogłam dosłyszeć, poza wesołym rozgwarem wewnątrz pokoju, żałosny jęk wiatru z zewnątrz.
Gdybym była niedawno opuściła miły dom i dobrych rodziców, w tej godzinie byłabym prawdopodobnie najżywiej odczuwała żal rozstania; wtedy ten wiatr byłby mi osmucił serce; ten chaos w ciemności zamąciłby mi spokój! W mojem położeniu wszystko to podniecało mnie tylko dziwnie, i zuchwała, rozgorączkowana, pragnęłam, ażeby wiatr wył wścieklej, ażeby zmrok zamienił się w ciemność zupełną, a gwarny zamęt w głośną wrzawę.
Przeskakując ławki, przechodząc pod stołami, dotarłam do jednego z kominków, tam zastałam koleżankę Burns, klęczącą przed wysoką drucianą kratą. Milcząca, oderwana od wszystkiego, co się naokół działo, pochłonięta była książką, którą czytała przy niejasnem świetle węgli.
— Czy zawsze jeszcze Rasselas? — zapytałam, zachodząc ją ztyłu.
— Tak — odpowiedziała, — Właśnie go kończę.
I po pięciu minutach zamknęła książkę. Byłam z tego rada. „Teraz — pomyślałam — może wyciągnę ją na rozmowę.“ Usiadłam przy niej na ziemi.
— Jak ci na imię? — zapytałam.
— Helena.
— Czy zdaleka pochodzisz?
— Pochodzę z miejscowości, dalej na północ położonej, tuż nad granicą Szkocji.
— Czy wrócisz tam kiedy?
— Mam nadzieję; ale nikt nie może być pewny przyszłości.
— Musisz pragnąć opuścić Lowood?
— Nie! Dlaczego miałabym tego pragnąć? Przysłano mnie do Lowood, ażebym zdobyła wykształcenie, i na nicby się nie zdało wracać, dopóki nie osiągnęłabym tego celu.
— Ale ta nauczycielka, panna Scatcherd, taka okrutna dla ciebie!
— Okrutna? Bynajmniej! Jest surowa; nie znosi moich wad.
— A ja, gdybym była na twojem miejscu, jabym jej nie znosiła; opierałabym się jej. Gdyby mnie uderzyła tą rózgą, jabym jej z ręki wyrwała; połamałabym ją przed jej nosem.
— Prawdopodobnie nie zrobiłabyś nic podobnego; a gdybyś to zrobiła, pan Brocklehurst wypędziłby cię ze szkoły; byłoby to wielkiem zmartwieniem dla twoich krewnych. Daleko lepiej jest cierpliwie znosić ból, którego nikt nie odczuwa prócz ciebie, niż popełnić czyn nierozważny, którego złe następstwa rozciągnęłyby się na wszystkich twoich bliskich; zresztą biblja nakazuje nam dobrem za złe płacić.
— Ale przecież mnie się wydaje, że to wstyd być bitą albo być zmuszoną stać na środku pokoju, gdzie pełno osób; a przytem tyś taka duża dziewczyna; ja jestem o wiele młodsza od ciebie, a nie mogłabym znieść tego.
— A jednak miałabyś obowiązek znieść, gdybyś tego nie mogła uniknąć; tylko słaby i niemądry mówi, że nie może znieść tego, co los zażąda od niego, by zniósł.
Słuchałam jej, zdziwiona: nie mogłam zrozumieć tej zasady wytrzymałości w cierpieniu, a jeszcze mniej mogłam zrozumieć i podzielać jej wyrozumiałość dla swej dręczycielki. Wciąż czułam, że Helena Burns widzi rzeczy w świetle dla mnie niewidzialnem. Przypuszczałam, że może ona ma słuszność, a nie ja, ale nie chciało mi się głębiej rozważać tej sprawy; odkładałam to do sposobniejszej pory.
— Mówisz, że masz wady, Helenko; jakie wady? Mnie się wydaje, żeś ty bardzo dobra.
— Więc naucz się ode mnie nie sądzić po pozorach. Jestem, jak mówi panna Scatcherd, nieporządna, rzadko składam swoje rzeczy, a nigdy ich nie utrzymuję w porządku; jestem niedbała, zapominam reguł i przepisów; czytam, kiedy powinnam uczyć się lekcji; nie jestem systematyczna, a czasami mówię, tak jak ty, że nie mogę poddać się systematycznemu porządkowi. Wszystko to bardzo drażni pannę Scatcherd, która jest bardzo porządna, punktualna i dokładna we wszystkiem.
— I zła i okrutna — dodałam; ale Helena Burns nie chciała się na to zgodzić; milczała.
— Czy panna Temple jest równie surowa względem ciebie, jak panna Scatcherd?
Na wzmiankę o pannie Temple łagodny uśmiech przebiegł po jej poważnej twarzy.
— Panna Temple jest pełna dobroci; sprawia jej przykrość być surową względem kogokolwiek, nawet względem najgorszych w szkole; ona widzi moje wady i łagodnie mnie upomina, a jeżeli czemś zasłużę na pochwałę, nie szczędzi mi jej. Najlepszym dowodem, jak zakorzenione są we mnie nieszczęsne moje wady, to to, że nawet jej upomnienia, tak łagodne a słuszne, nie mogą mnie z nich wyleczyć, a nawet jej pochwały, chociaż tak bardzo je cenię, nie mogą mnie pobudzić do stałej staranności i uwagi.
— To ciekawe — odpowiedziałam. — Przecież to tak łatwo być staranną.
— Dla ciebie, niewątpliwie. Przyglądałam ci się w twojej klasie dziś rano; widziałam, jak pilnie uważasz: widać było, że ci myśli nie uciekały, podczas gdy panna Miller tłumaczyła lekcję i wypytywała cię. Otóż moje myśli stale gdzieś się błąkają; wtedy, kiedy powinnabym słuchać panny Scatcherd i pilnie zważać na wszystko, co ona mówi, gubię często sam dźwięk jej głosu, wpadam w jakiś rodzaj snu. Niekiedy zdaje mi się, że znajduję się w Northumberland i że odgłosy, które słyszę dokoła, to szmer strumyczka, przepływającego przez Deepden, wpobliżu naszego domu; a wtedy, jeżeli przyjdzie na mnie kolej odpowiadać, muszą mnie budzić; a ponieważ słuchając wymarzonego strumyczka, nic nie słyszałam, co tam czytano, więc nie umiem i odpowiedzieć.
— Jednakże jak ty dobrze odpowiadałaś dziś po południu.
— To był czysty przypadek; zainteresował mnie przedmiot, o którym czytałyśmy. Dziś po południu, zamiast śnić o Deepden, dziwiłam się, jak człowiek, który pragnął działać uczciwie, mógł postępować tak niesprawiedliwie i niemądrze, jak to nieraz czynił Karol Pierwszy; i myślałam, jak to źle się stało, że przy prawości swojej i sumienności nie umiał dalej spojrzeć poza przywileje korony jedynie. Gdyby był tylko potrafił spojrzeć w dalszą przyszłość i zrozumieć, dokąd zmierzał tak zwany „duch czasu”! A jednak ja lubię Karola — szanuję go — żałuję tego biednego ściętego króla!
Tak, nieprzyjaciele jego byli gorsi: przelali krew, której nie mieli prawa przelewać! Jak oni śmieli go zabijać!
Helenka mówiła teraz do samej siebie: zapomniała, że ja jej dobrze zrozumieć nie mogłam — że nic albo niewiele wiedziałam o tem, o czem rozprawiała. Przywołałam ją do mojego własnego poziomu.
— A gdy cię uczy panna Temple, czy i wtedy myśli twe gdzieś wędrują?
— Nie, chyba bardzo rzadko. Gdyż panna Temple ma zawsze do powiedzenia coś, co jest ciekawsze dla mnie, niż moje własne rozważania; jej sposób mówienia jest dla mnie dziwnie miły, a wiadomości, których udziela, zawierają często to właśnie, czego pragnęłam się dowiedzieć.
— A więc wobec panny Temple nie masz sobie nic do zarzucenia?
— Nie; ale to tak biernie: nie kosztuje mnie to żadnego wysiłku; kieruję się własną skłonnością. W takiej dobroci niema zasługi.
— Jest owszem, i wielka: jesteś dobra dla tych, którzy są dobrzy dla ciebie. Ja dla siebie więcej nie pragnę. Gdyby ludzie byli zawsze dobrzy i posłuszni względem tych, którzy są okrutni i niesprawiedliwi, źli ludzie byliby zawsze górą; nigdyby się nie bali, nigdyby się nie zmienili i stawaliby się coraz gorsi i gorsi. Gdy nas kto uderzy bez powodu, powinniśmy oddać bardzo mocno; jestem pewna, że powinniśmy — tak mocno, ażeby nauczyć tego, kto nas uderzył, żeby tego nigdy nie powtórzył.
— Zmienisz zdanie, mam nadzieję, gdy będziesz starszą: tymczasem jesteś jeszcze małą, niebardzo mądrą dziewczynką.
— Ale ja tak czuję, Helenko; ja nie mogę lubić tych, którzy, choćbym się nie wiem jak starała im dogodzić, nie chcą mnie polubić; muszę bronić się przed tymi, którzy karzą mnie niesprawiedliwie. To tak samo naturalne, jak to, że kocham tych, którzy mi okazują przywiązanie, lub że poddaję się karze, gdy czuję, że na nią zasłużyłam.
— Poganie i dzikie ludy głoszą te same zasady, ale chrześcijanie i narody cywilizowane wypierają się ich.
— Jakim sposobem? Nie rozumiem.
— To nie gwałt najlepiej zwycięża nienawiść — i nie zemsta goi krzywdę najlepiej.
— A cóż innego?
— Czytaj Nowy Testament i zauważ, co Chrystus powiada i jak postępuje; niech Jego słowa będą ci prawem, a postępowanie Jego przykładem.
— A co Chrystus powiedział?
— „Kochajcie waszych nieprzyjaciół; błogosławcie tym, którzy was przeklinają; czyńcie dobrze tym, którzy was nienawidzą i czynią wam źle.“
— W takim razie ja powinnabym kochać panią Reed, czego uczynić nie mogę, powinnabym błogosławić jej syna Janka, co jest niepodobieństwem.
Zkolei Helena Burns zapytała mnie o wytłumaczenie, a ja też zaraz zaczęłam jej po swojemu opowiadać dzieje moich cierpień i uraz. Gorzka i bezwzględna w podnieceniu, mówiłam tak jak czułam, nic nie tając, niczego nie łagodząc.
Helenka wysłuchała mnie cierpliwie do końca; spodziewałam się, że zrobi potem jaką uwagę, ale ona milczała.
— Więc powiedz — zapytałam niecierpliwie — czyż pani Reed to nie kobieta twardego serca, to nie zła kobieta?
— Była niedobra względem ciebie, to nie ulega wątpliwości, ponieważ, widzisz, ona nie znosi twojego charakteru, tak jak panna Scatcherd nie znosi mojego; ale, jak ty dokładnie pamiętasz wszystko, co ona ci zrobiła i co ci powiedziała! Jak dziwnie głęboko jej niesprawiedliwość wyryła się w twojem sercu! Żadne złe traktowanie tak się w mych uczuciach nie upamiętnia. Czy nie lepiejby ci było, gdybyś się starała zapomnieć o jej surowości wraz z temi gwałtownemi wzruszeniami, które ona obudziła? Życie wydaje mi się zbyt krótkie, by spędzać je na pielęgnowaniu uraz i zapamiętywaniu krzywd. Jesteśmy i musimy być wszyscy obciążeni błędami na tym świecie; ale niebawem przyjdzie czas, kiedy, ufam w to, strząśniemy je ze siebie wraz z temi znikomemi ciałami naszemi; gdy poniżenie i grzech opadną z nas wraz z tą ciężką powłoką cielesną, a tylko dusza pozostanie.
Głowa Helenki, zawsze pochylona, opadła jeszcze niżej, gdy domawiała tych słów. Widziałam po wyrazie jej twarzy, że nie ma ochoty rozmawiać dłużej ze mną, że woli raczej rozmawiać z własnemi myślami. Niewiele dano jej czasu na rozmyślania; jedna z dyżurnych, wielka szorstka dziewczyna, zbliżyła się w tej chwili, wołając silnym prowincjonalnym akcentem:
— Heleno Burns, jeżeli w tej chwili nie pójdziesz uporządkować swej szuflady i złożyć roboty, powiem pannie Scatcherd, niech przyjdzie i zobaczy!
Helena westchnęła, budząc się z zadumy i wstawszy, bez zwłoki w milczeniu posłuchała wezwania dyżurnej.

ROZDZIAŁ VII.

Pierwszy kwartał pobytu w Lowood wydał mi się wiekiem — i to bynajmniej nie złotym wiekiem. Przykrą walkę musiałam staczać by się przyzwyczaić do nowych reguł i zadań. Obawa, że pod tym względem może mi się coś nie udać, więcej mnie dręczyła, niż — fizyczne trudy i dokuczliwości, chociaż i te były niemałe.
Przez styczeń, luty i część marca głębokie śniegi, a gdy te stopniały, nieprzebyte prawie drogi nie pozwalały nam wysunąć się poza mury ogrodu, z wyjątkiem tylko gdy musiałyśmy pójść do kościoła; w obrębie jednak tych murów musiałyśmy codziennie spędzać godzinę na świeżem powietrzu. Ubranie nasze niedostatecznie chroniło nas od ostrego zimna: nie miałyśmy wysokich bucików, śnieg wchodził w niskie trzewiki, topniejąc w nich; ręce bez rękawiczek grabiały i odmrażały się, tak jak i nogi. Dobrze pamiętam okropne swędzenie, którego doświadczałam co wieczora, gdy się nogi zaogniły, i mękę wkładania rozpuchłych, bolących i sztywnych palców w trzewiki co rano. A potem ta szczupła ilość pożywienia była sprawą bardzo ciężką. Przy dobrych apetytach dzieci rosnących dostawałyśmy zaledwie tyle, ile mogłoby utrzymać przy życiu delikatnego chorego. Z tej szczupłości pożywienia wynikło nadużycie, które zwłaszcza młodszym uczennicom ciężko dawało się we znaki: gdzie tylko wygłodzone duże dziewczęta znalazły sposobność, prośbą lub groźbą wyłudzały od małych ich porcję. Wiele razy musiałam podzielić z dwiema starszemi drogocenny kawałek ciemnego chleba, dawany nam na podwieczorek, a dopijając odrobinę pozostawionej mi w garnuszku kawy, ocierać zaś skrycie łzy, które mi głód wyciskał!
Niedziele w zimie były straszne. Musiałyśmy dwie mile iść do kościoła w Brocklebridge, gdzie nasz patron odprawiał nabożeństwo. Wychodziłyśmy zziębnięte, przychodziłyśmy do kościoła jeszcze gorzej zziębnięte; podczas rannego nabożeństwa drętwiałyśmy poprostu z zimna. Za daleko było, by wracać na obiad, wydzielano nam tedy, między rannem a poobiedniem nabożeństwem, jak zwykle głodowo wymierzone porcyjki z chleba z mięsem.
Po skończonem poobiedniem nabożeństwie wracałyśmy odsłoniętą pagórkowatą drogą. Ostry wiatr zimowy, ciągnący od śnieżnych szczytów północy, nieomal skórę zdzierał nam z twarzy.
Przypominam sobie pannę Temple, idącą lekko i szybko wzdłuż naszych chwiejących się szeregów, w pledowym płaszczu, którym mroźny wiatr trzepotał; ściągała go ciasno dokoła siebie i szła, dodając nam odwagi, słowem i przykładem zachęcając, byśmy nie upadły na duchu i maszerowały naprzód, jak mówiła „jak dzielni żołnierze”. Inne nauczycielki, biedaczki, same zwykle bywały tak strapione, że nie próbowały nawet pocieszać innych.
Jakże wracając tęskniłyśmy do światła i ciepła buchającego na kominku ognia. Ale małym dziewczynkom i to bywało niedostępne: każdy kominek w pokoju szkolnym otaczał natychmiast podwójny rząd dużych dziewczyn, a za niemi przysiadały na ziemi gromadkami małe, otulając fartuchami przyziębłe ramiona.
Małą pociechę miałyśmy na podwieczorek, dawano nam podwójną porcję chleba: całą zamiast połowę kromki — z wybornym dodatkiem cieniutkiej warstwy masła; była to uczta, na którą cieszyłyśmy się naprzód od niedzieli do niedzieli. Mnie zazwyczaj udawało się zatrzymać dla siebie połowę tego przysmaku, ale resztę musiałam zawsze odstępować.
Wieczór niedzielny schodził na powtarzaniu z pamięci katechizmu, piątego, szóstego i siódmego rozdziału św. Mateusza i na słuchaniu długiego kazania, czytanego przez pannę Miller, której niepohamowane ziewanie świadczyło, jak jest zmęczona. Często dywersję w tem nabożeństwie sprawiały małe dziewczynki, które zmożone snem spadały po kilka naraz z ławek na podłogę, skąd podnoszono je nawpół żywe. Zaradzało się temu przenosząc je na środek sali, zmuszając do stania do końca kazania. Zdarzało się, że nie dopisywały im nóżki i że przewracały się jedna na drugie; natenczas podpierano je wysokiemi krzesłami dyżurnych.
Nie wspomniałam jeszcze o wizytacjach pana Brocklehursta. Pana tego istotnie nie było w domu przez większą część pierwszego miesiąca po mojem przybyciu; może przedłużył pobyt u przyjaciela swego archidiakona; nieobecność jego była ulgą dla mnie. Nie potrzebuję mówić, że miałam powód obawiać się jego przybycia — przybył jednakże.
Pewnego poobiedzia (byłam wtedy od trzech tygodni w Lowood), gdy z tabliczką w ręku siedziałam, zastanawiając się nad jakiemś dzieleniem długiej cyfry, ujrzałam, podniósłszy przypadkiem oczy do okna, postać właśnie przechodzącą. Prawie instynktowo poznałam tę chudą figurę; a gdy w dwie minuty później cała szkoła, nie wyłączając nauczycielek, powstała en masse, nie potrzebowałam patrzeć, żeby się przekonać, czyje wejście w ten sposób witano. Długie kroki przemierzyły pokój szkolny i niebawem obok panny Temple, która sama także się była podniosła, stanęła ta sama czarna kolumna, która z tak złowróżbnym marsem patrzyła na mnie przed kominkiem w Gateshead. Spojrzałam teraz z pod oka na ten twór architektury. Tak, miałam słuszność: to był pan Brocklehurst, w surducie, zapięty na wszystkie guziki, jakgdyby jeszcze dłuższy, węższy i sztywniejszy, niż kiedykolwiek.
Miałam powody odczuć na jego widok przykre zaniepokojenie; aż nazbyt dobrze pamiętam te przewrotne objaśnienia, jakiemi pani Reed mój charakter opisywała, tę obietnicę, daną przez pana Brocklehursta, że powiadomi pannę Temple i nauczycielki o moich wadach i złych skłonnościach. Przez cały czas dotąd drżałam przed spełnieniem tej obietnicy, codziennie wyglądałam „tego, który przyjdzie...“ i opowie o mojej przeszłości i o rozmowie ze mną i napiętnuje mnie, jako złe dziecko, odtąd na zawsze. A oto teraz zjawił się.
Stał obok panny Temple; mówił jej do ucha; nie wątpiłam, że odsłania przed nią moje niegodziwości i z bolesnym lękiem śledziłam jej oczy, spodziewając się, że lada chwila ciemne ich źrenice cisną na mnie spojrzenie, pełne wstrętu i pogardy. Nadsłuchiwałam także; a ponieważ przypadkiem siedziałam niezbyt daleko, pochwyciłam większość tego, co mówił: treść jego słów uspokoiła bezpośredni lęk mój narazie.
— Przypuszczam, że nici, które kupiłem w Lowton, będą dobre; zauważyłem, że będą właśnie gatunku odpowiadającego do perkalowych koszul i dobrałem także odpowiednie igły. Niech pani powie pannie Smith, że zapomniałem sobie zapisać igieł do cerowania, ale przyślę jej kilka paczek w przyszłym tygodniu; i żeby nigdy, pod żadnym pozorem, nie dawała uczennicom więcej, niż po jednej na raz; jeżeli dostają więcej, stają się niedbałe i gubią. Właśnie chciałbym, żeby wełnianych pończoch lepiej pilnowano!... Będąc tu ostatnim razem, zaszedłem do kuchennego ogrodu i przejrzałem bieliznę, suszącą się na sznurach; była tam moc czarnych pończoch w bardzo złym stanie; sądząc po wielkości dziur, nie były one dobrze naprawione zawczasu.
Zamilkł.
— Zastosujemy się do pańskich wskazówek — odpowiedziała panna Temple.
— Dalej, proszę pani, mówiła mi praczka, że niektóre dziewczęta dostawały po dwa czyste kołnierzyki na tydzień; to za wiele; reguła ogranicza się do jednego.
— Zdaje mi się, że tę okoliczność mogę wytłumaczyć, proszę pana. Agnieszka i Katarzyna Johnstone były zaproszone na herbatę do znajomych w Lowton w czwartek; pozwoliłam im więc przy tej sposobności włożyć czyste kołnierzyki.
Pan Brocklehurst kiwnął głową.
— Dobrze, na ten raz; ale proszę, niech się taka sposobność zbyt często nie powtarza. I jeszcze jedna rzecz mnie zadziwiła; znalazłem, robiąc rachunki z gospodynią, że drugie śniadanie, składające się z chleba z serem, zostało dwa razy podane dziewczętom w biegu minionych dwóch tygodni. Jakże to? Przejrzałem regulamin i nie znalazłem tam żadnej wzmianki o drugich śniadaniach. Kto wprowadził tę nowość i jakiem prawem?
— To ja muszę być odpowiedzialną, panie, za ten wyjątkowy przypadek — odpowiedziała panna Temple. — Śniadanie tak było źle ugotowane, że uczennice poprostu nie mogły go jeść, a ja nie śmiałam zostawić ich o głodzie aż do obiadu.
— Niech pani pozwoli. Wiadomo pani, że zamiarem moim w wychowaniu tych dziewcząt nie jest przyzwyczajenie ich do zbytków i dogadzania sobie, chcę z nich uczynić hartowne, cierpliwe, pełne zaparcia siebie istoty. O ileby przypadkowo apetyt ich doznał zawodu z powodu niedogotowanej albo przegotowanej potrawy, nie powinno się dawać w zastępstwie czegoś delikatniejszego, coby sprawiało przyjemność podniebieniu. Byłoby to dogadzaniem ciału i paczeniem zadań instytucji i przeciwnie, powinno się zdarzenie takie wyzyskać ku zbudowaniu duchowemu uczennic, ku zachęcie, by okazały męstwo wobec chwilowego braku. Krótka przemowa w takich wypadkach byłaby na miejscu; przemowa, w której mądra nauczycielka, korzystając ze sposobności, wspomniałaby o cierpieniach chrześcijan pierwotnych, o torturach męczenników, o napomnieniach samego Pana naszego, który polecał uczniom wziąć swój krzyż i iść za Nim, o Jego naukach, że człowiek nie samym chlebem żyć winien, ale słowem Bożem — o Jego boskich pocieszeniach, że „jeżeli głód cierpicie i pragnienie dla mnie, szczęśliwi jesteście”. O pani, jeżeli pani chleb z serem zamiast przyswędzonej kaszy kładzie tym dzieciom do ust, zaiste, karmi pani ich nędzne ciała, nie myśli pani, że pani głodem morzy ich nieśmiertelne dusze!
Pan Brocklehurst znowu przerwał — może pod wpływem hamowanych uczuć. Panna Temple patrzyła w ziemię, gdy zaczynał do niej mówić; teraz jednak patrzyła prosto przed siebie, a twarz jej, z natury marmurowej bladości, zdawała się przybierać także chłód i twardość marmuru; zwłaszcza usta jej silnie zacięte i czoło przybrały stopniowo wyraz skamieniałej surowości.
Pan Brocklehurst tymczasem, stojąc przed kominkiem z rękoma za plecami, majestatycznie rozglądał się po całej szkole. Nagle mrugnął oczami, jakgdyby napotkał coś, co albo olśniło, albo raziło jego źrenice; odwróciwszy się, przemówił szybciej, niż dotychczas:
— Panno Temple, panno Temple, co... co to za dziewczyna, ta, która ma fryzowane włosy? Rude włosy, pani, fryzowane na całej głowie? — I wyciągnąwszy laskę, wskazał ten okropny przedmiot, a ręka trzęsła mu się, gdy to uczynił.
— To Julja Severn — odpowiedziała panna Temple bardzo spokojnie.
— Julja Severn! A dlaczego ona, albo może którakolwiek inna nosi fryzowane włosy? Dlaczego wbrew wszelkim przepisom i zasadom tego domu tak się otwarcie stosuje do światowej mody, — tu dobroczynny zakład — jest na zasadach ewangelji — a ona — śmie włosy nosić całe w lokach?
— Włosy Julji kręcą się z natury — odpowiedziała panna Temple jeszcze spokojniej.
— Z natury! Tak, ale my się nie mamy stosować do natury; ja pragnę, by te dzieci były dziećmi łaski; a nacóż taka obfitość włosów? Mówiłem tyle i tyle razy, że pragnę, ażeby włosy czesano gładko, prosto. Panno Temple, włosy tej dziewczyny trzeba zupełnie obciąć; przyślę jutro golibrodę; a widzę też i inne, które mają za wiele tego niepotrzebnego... Ta wysoka dziewczyna, niech jej się pani każę odwrócić. Niech pani powie całej tej pierwszej ławce, że mają wstać i twarzami odwrócić się do ściany.
Panna Temple przesunęła chusteczką po ustach, jak gdyby ścierając uśmiech, który na nich mimowoli zagościł; wydała jednakże rozkaz, a pierwsza klasa, skoro tylko zrozumiała, czego chcą od niej, usłuchała. Przechylając się trochę wtył na mojej ławce, mogłam widzieć spojrzenia i miny, jakiemi podkreślały ten manewr; szkoda, że i pan Brocklehurst nie mógł ich widzieć; byłby się może przekonał, że cokolwiek czynił z zewnętrzną powłoką tych istot, ich wnętrze było mu niedostępniejsze, niż sobie wyobrażał.
Przyglądał się odwrotnej stronie tych żyjących niedoli przez jakieś pięć minut, wreszcie wydał wyrok. Te słowa padły jak grzmot potępienia:
— Wszystkie te koki na czubku głowy muszą być obcięte.
Pana Temple widocznie perswadowała.
— Ja — mówił dalej — służę Panu, którego królestwo nie jest z tego świata; mojem posłannictwem jest umartwić w tych dziewczynach popędy cielesne; uczyć je ubierać się wstydliwie i prosto, nie w trefione włosy i kosztowne szaty. A każda z tych młodych osób przed nami ma pasmo włosów, zaplecione w warkocze, które tylko próżność uwić mogła; te, powtarzam, należy obciąć; niech pani pomyśli, ile czasu straconego, ile...
W tem miejscu przerwano panu Brocklehurstowi; weszły do pokoju trzy inne osoby, panie. Powinny były przyjść nieco wcześniej, żeby wysłuchać nauki o strojach, gdyż były wspaniale ubrane w jedwabie, aksamity i futra. Dwie młode z tej trójki (ładne panny szesnasto- i siedmnastoletnie) miały popielate filcowe kapelusze, modne naówczas, zdobne w strusie pióra, a z pod ronda tych wdzięcznych kapeluszy spadała obfitość jasnych włosów, kunsztownie ufryzowanych; starsza dama otulała się w kosztowny aksamitny szal, obszyty gronostajami i miała modą francuską z fałszywych loczków upiętą grzywkę.
Panna Temple z uszanowaniem powitała te damy — panią Brocklehurst z córkami — i przeprowadziła je na miejsca poczesne. Zdaje się, że przybyły one powozem razem z szanownym rodzicem i że gospodarowały, robiąc przegląd, w pokoju na górze, podczas gdy on załatwiał interesa z gospodynią, wypytywał praczkę i dawał reprymendę przełożonej. Teraz zaczęły robić różne uwagi i zarzuty pannie Smith, pod której opieką była bielizna i nadzór nad sypialniami; nie miałam jednakże czasu słuchać tego, co mówiły; inne sprawy zaprzątnęły i przykuły moją uwagę.
Dotychczas, przysłuchując się rozmowie pana Brocklehurst z panną Temple, nie zaniedbywałam jednakże pilnować przezornie osobistego bezpieczeństwa; sądziłam, że dopnę tego, jeżeli tylko ujdę uwagi. W tym celu siedziałam głęboko wsunięta w ławkę i udając, że pilnie jestem zajęta rachunkami, trzymałam w ten sposób tabliczkę, żeby nią twarz zasłonić, i byłabym uszła uwadze, gdyby nie to, że zdradziecka tabliczka jakimś przypadkiem wysunęła mi się z ręki i upadając hałaśliwie, oczy wszystkich ściągnęła wprost na mnie. Wiedziałam, że teraz wszystko przepadło, i schylając się, by podnieść pękniętą na dwoje tabliczkę, skupiłam wszystkie siły, by wytrzymać to, co przyjdzie, najgorsze. Jakoż i przyszło.
— Niedbała dziewczyno! — powiedział pan Brocklehurst i zaraz dodał: — To ta nowa uczennica, jak widzę! — I zanim zdążyłam odetchnąć, mówił dalej: — Nie mogę zapomnieć, że mam o niej słówko do powiedzenia.
A potem powiedział głośno, ach, jakże głośne wydały mi się jego słowa:
— Niech to dziecko, które stłukło tabliczkę, wystąpi naprzód!
O własnej mocy nie byłabym się poruszyła; byłam jak sparaliżowana; ale dwie duże dziewczyny, wpośród których siedziałam, postawiły mnie na nogi i popchnęły ku strasznemu sędziemu, a wtedy panna Temple łagodnie poprowadziła mnie przed niego, i dosłyszałam wyszeptane jej słowa:
— Nie bój się, Joasiu, ja widziałam, że to był przypadek; nie będziesz ukarana.
Ten dobrotliwy szept zranił mi serce,
„Za chwilę ona pogardzi mną, uwierzywszy, że jestem obłudnicą!“ — pomyślałam i zatrząsł mną poryw wściekłego gniewu przeciw panu Brocklehurstowi, pani Reed i im wszystkim. Nie byłam Heleną Burns.
— Przynieście to krzesło — rzekł pan Brocklehurst, wskazując na bardzo wysokie krzesło, z którego jedna z dyżurnych właśnie była wstała. Przyniesiono je.
— Postawcie to dziecko na niem.
I postawiono mnie na niem; kto mnie postawił, nie wiem; nie byłam w stanie zauważyć szczegółów; wiedziałam tylko, że zostałam podniesiona do poziomu nosa pana Brocklehursta, że znajduję się o jaki łokieć od niego, i że fala pomarańczowych i fioletowych jedwabnych okryć i obłok srebrnawych piór rozpościera się i powiewa poniżej mnie.
Pan Brocklehurst odchrząknął.
— Moje panie — przemówił, zwracając się do swojej rodziny — panno Temple, panie nauczycielki i wy, dzieci, czy widzicie tę dziewczynę?
Oczywiście, widziały mnie, gdyż czułam na sobie palący ich wzrok.
— Widzicie, jaka jeszcze jest młoda; widzicie, że wygląda tak, jak inne dzieci; Bóg łaskawie obdarzył ją takim samym kształtem, jakim obdarzył nas wszystkich; żadne wybitne kalectwo jej nie wyróżnia. Ktoby pomyślał, że zły duch znalazł już w niej powolną sługę i wspólniczkę? A jednak z bólem powiedzieć muszę, że tak jest.
Przerwał, a ja zaczęłam opanowywać drżenie nerwowe i czuć, że już Rubikon przebyty, i że mękę, której już uniknąć nie można, mężnie należy wytrzymać.
— Moje drogie dzieci — ciągnął dalej patetycznie czarny, kamienny duchowny — bardzo to smutna i żałosna sprawa; mam obowiązek bowiem przestrzec was, że ta dziewczyna, która mogłaby być jedną z owieczek bożych, jest małym wyrzutkiem wśród was; nie członkiem wiernej gromadki, ale przybłędą i obcą. Musicie się jej strzec i musicie unikać jej przykładu; jeśli potrzeba, stronić od jej towarzystwa, wyłączać z zabaw i wykluczać od rozmów z wami. Nauczycielki, musicie czuwać nad nią: nie spuszczajcie z oczu jej uczynków, ważcie dobrze jej słowa, badajcie dokładnie jej postępowanie; karćcie jej ciało, by zbawić duszę — jeżeli, istotnie, to zbawienie jest możliwe, gdyż (język mój zacina się, gdy mam to powiedzieć), ta dziewczyna, dziecko chrześcijańskiego kraju, gorsza od wielu małych pogan, co modlą się do Brahmy i klękają przed Baalem, ta dziewczyna — kłamie!
Nastąpiła teraz przerwa kilkominutowa, w czasie której ja, zupełnie już teraz przytomna, zauważyłam, że wszystkie panie Brocklehurst wyciągnęły chusteczki i przytknęły je do oczu, podczas gdy starsza pani kiwała się naprzód i wtył, a obie młodsze szeptały: „Ach, to szkaradnie!“
Pan Brocklehurst ciągnął dalej.
— Dowiedziałem się tego od jej dobrodziejki, od nabożnej i miłosiernej pani, która adoptowała ją w sieroctwie, wychowywała, jak własną córkę, a której dobroć i wspaniałomyślność ta nieszczęsna dziewczyna odpłaciła niewdzięcznością tak brzydką, tak okropną, że wkońcu szlachetna jej opiekunka widziała się zmuszona odłączyć ją od własnych dzieci w obawie, że zły jej przykład może zarazić czyste ich dusze; przysłała ją tutaj, aby ją uzdrowić, tak jak dawni żydzi posyłali chorych do mętnego jeziorka w Bethseda; a was, panie nauczycielki, pani przełożono, proszę, nie pozwólcie, żeby wody dokoła niej stanęły.
Po tem wzniosłem zakończeniu pan Brocklehurst zapiął najwyższy guzik u surduta i szepnął coś swojej rodzinie, która wstała, ukłoniła się pannie Temple, poczem wszyscy ci wielcy ludzie uroczyście wypłynęli z pokoju. Odwracając się w drzwiach, mój sędzia powiedział:
— Niech ona stoi jeszcze pół godziny na tem krześle, i przez resztę dnia niech nikt się do niej nie odzywa.
Tak więc stałam tam, na wzniesieniu; ja, która mówiłam, że nie zniosłabym wstydu stania na własnych nogach na środku pokoju, wystawiona teraz byłam na widok ogólny na hańbiącym piedestale. Co czułam, tego nie opiszą żadne słowa; ale właśnie gdy uczucia moje aż oddech dusiły mi w piersiach, dławiąc i ściskając za gardło, przeszła obok mnie jedna z uczennic; przechodząc, podniosła na mnie oczy. Jakież dziwne światło jaśniało w tych oczach! Jakiem niezwykłem uczuciem ten promień światła mnie przejął! Jakże mnie to nowe uczucie podniosło! Było to tak, jakgdyby męczennik, bohater przeszedł obok niewolnika albo ofiary i w przejściu siły mu dodał. Opanowałam grożący mi wybuch nerwowego płaczu, podniosłam głowę, stanęłam silnie na stołku. Helena Burns zapytała pannę Smith o jakiś drobiazg przy swojej robocie, dostała burę, że pyta o takie drobnostki, wróciła na swoje miejsce i znowu, przechodząc, uśmiechnęła się do mnie. Co za uśmiech! Pamiętam go dobrze i wiem teraz, że był to promień pięknej duszy, prawdziwej odwagi: rozświetlił jej wybitne rysy, jej szczupłą twarz, jej zapadłe siwe oczy, jak odblask istoty anioła. A jednak w tej chwili Helena Burns nosiła na ramieniu opaskę „nieporządna”; ledwie godzinę temu słyszałam, jak panna Scatcherd skazywała ją na obiad z chleba i wody na jutro za to, że poplamiła ćwiczenia, przepisując je na czysto. Tak niedoskonałą jest natura ludzka! Takie plamy widnieją na powierzchni najjaśniejszych planet, a oczy takie, jak panny Scatcherd, mogą dojrzeć tylko te maleńkie skazy, ślepe na pełną światłość gwiazdy.

ROZDZIAŁ VIII.

Zanim upłynęło owe pół godziny, wybiła piąta; rozpuszczono szkołę i wszystkie dziewczynki poszły do refektarza na podwieczorek. Odważyłam się teraz zejść; był ciemny zmrok; poszłam do kącika i usiadłam na ziemi. Czar, który mnie dotąd podtrzymywał, zaczął się rozwiewać; następowała reakcja i niebawem tak przemożny żal mną owładnął, że upadłam twarzą do ziemi i zapłakałam. Nie było przy mnie Heleny Burns; nic mnie nie podtrzymywało; pozostawiona samej sobie, poddałam się rozżaleniu i łzy moje zwilżyły deski podłogi. Zamierzałam przecież być tak dobrą, zdziałać tak wiele w Lowood; zyskać tyle przyjaciółek, zasłużyć na uznanie, zdobyć sympatję ludzką. Już nawet zrobiłam postęp widoczny; tegoż rana jeszcze zyskałam pierwsze miejsce w klasie. Panna Miller gorąco mnie chwaliła. Panna Temple uśmiechnęła się z uznaniem; przyrzekła, że będzie mnie uczyła rysować i że pozwoli mi się uczyć francuskiego, jeżeli przez dalsze dwa miesiące będę robiła takie postępy, jak dotąd. I moje koleżanki dobrze się do mnie odnosiły; moje rówieśniczki traktowały mnie jak równą, a żadna mi nie dokuczała; a oto teraz leżę zgnębiona, zdeptana — i czyż kiedy będę mogła powstać?
„Nigdy“ myślałam i gorąco pragnęłam umrzeć. Łkając z tem życzeniem w duszy, usłyszałam, że ktoś się zbliża; zerwałam się. Przy świetle dogasającego ognia ujrzałam Helenę Burns, idącą wzdłuż długiego, prostego pokoju; niosła mi chleb i kawę.
— No, zjedz cośkolwiek — przemówiła; ale ja odsunęłam wszystko, czując, że w tej chwili każdą kroplą, każdą okruszyną musiałabym się zadławić. Helena przyglądała mi się ze zdziwieniem zapewne; nie mogłam opanować wzburzenia pomimo wysiłków; w dalszym ciągu płakałam głośno. Ona usiadła na ziemi obok mnie; objęła rękoma kolana; oparła na nich głowę w tej pozycji, milczała jak indyjski derwisz. Ja przemówiłam pierwsza.
— Helenko, dlaczego ty zadajesz się z dziewczyną, którą wszyscy uważają za kłamczucha?
— Wszyscy, Joasiu? Ależ jest tutaj tylko ośmdziesiąt osób, które słyszały, że cię tak nazwano, a na świecie są przecież setki miljonów.
— A co mnie obchodzą miljony? Te ośmdziesiąt, które znam, pogardzają mną!
— Joasiu, mylisz się: niema prawdopodobnie ani jednej osoby w szkole, któraby tobą pogardzała, albo nie lubiła ciebie, a wiele, jestem pewna, bardzo cię żałuje.
— Jakże mogą mnie żałować po tem, co pan Brocklehurst powiedział?
— Pan Brocklehurst to nie Pan Bóg: nie jest nawet żadnym ani wielkim ani podziwianym człowiekiem; niebardzo go tutaj lubią; nigdy nie postarał się o to, żeby go lubiano. Gdyby cię był potraktował, jako specjalną ulubienicę, znalazłabyś dokoła siebie nieprzyjaciółki jawne lub ukryte; tak jak jest, większość okazywałaby ci współczucie, gdyby tylko śmiały. Nauczycielki i uczennice popatrzą może na ciebie chłodno przez jakiś dzień, dwa dni, ale przyjazne uczucia kryją się w ich sercach; a jeżeli w dalszym ciągu będziesz się dobrze zachowywała, te uczucia niebawem ujawnią się tem widoczniej, że chwilowo są stłumione. A zresztą, Joasiu...
Tu przerwała.
— Co, Helenko? — zapytałam, ujmując jej ręce; dłońmi potarła mi palce łagodnie, ażeby je rozgrzać, i mówiła dalej:
— Gdyby cały świat cię nienawidził i wierzył, że jesteś zła, to jednak, byle własne sumienie było z tobą w zgodzie i nie uznawało w tobie winy, nie byłabyś bez przyjaciół.
— Nie; ja wiem, że miałabym o sobie dobre mniemanie, ale to niedosyć. Gdyby mnie inni nie kochali, wołałabym raczej umrzeć, niż żyć, ja nie mogę znieść osamotnienia i nienawiści, Helenko. Bo posłuchaj: dla pozyskania prawdziwego uczucia twojego, albo panny Temple, albo kogoś, kogobym naprawdę kochała, chętniebym dała sobie kość w ręku złamać, albo bykowi wziąć się na rogi, albo stanęłabym za wierzgającym koniem, ażeby jego podkowa uderzyła mnie w piersi...
— Cicho, daj pokój, Joasiu! Ty zanadto myślisz o miłości istot ludzkich; zanadto jesteś porywcza, gwałtowna, Wszechmocna Ręka, która stworzyła twoje ciało i tchnęła w nie życie, dała ci inne skarby, wyższe od twojej słabej istoty i stworzeń, równie słabych, jak ty. Oprócz tej ziemi i oprócz rasy ludzkiej istnieje świat niewidzialny i królestwo duchów. Ten świat nas otacza, gdyż jest wszędzie, a duchy patrzą na nas, gdyż mają zlecone czuwanie nad nami. I gdybyśmy umierali w męce i wstydzie, sponiewierani pogardą, zduszeni nienawiścią, aniołowie widzieliby nasze męki, rozpoznaliby naszą niewinność. Tak jak ja wiem, że ty jesteś niewinna tego zarzutu, jaki pan Brocklehurst lekkomyślnie a patetycznie powtórzył za panią Reed, z drugiej ręki; wiem, gdyż rozpoznaję prawą naturę w gorących twoich oczach i na czystem czole, Joasiu, Pan Bóg tylko czeka na oswobodzenie duszy z ciała, ażeby ją uwieńczyć pełną nagrodą. Dlaczegóż więc mielibyśmy upadać pod ciężarem cierpienia, kiedy życie tak rychło minie, a śmierć jest tak pewnem przejściem do szczęścia i do chwały?
Milczałam; Helena uspokoiła mnie; w tym spokoju, jaki szedł od niej, była przymieszka niewypowiedzianego smutku. Odnosiłam jakieś żałosne wrażenie podczas gdy ona mówiła, ale nie umiałam zdać sobie sprawy, skąd ono płynie; gdy jednakże zauważyłam, że przestawszy mówić, oddycha szybko i raz i drugi sucho kaszle, zapomniałam natychmiast o własnych zmartwieniach. Ogarnął mnie nieokreślony niepokój o nią.
Oparłszy głowę o ramię Heleny, objęłam ją wpół, a ona przygarnęła mnie do siebie i tak odpoczywałyśmy w milczeniu. Niedługo siedziałyśmy w ten sposób, gdy wszedł do pokoju jeszcze ktoś inny. Wiatr rozgarnął ciężkie chmury i odsłonił księżyc; światło jego padło jasno na nas obie i na zbliżającą się postać, w której odrazu poznałyśmy pannę Temple.
— Przyszłam umyślnie, żeby ciebie odszukać, Joasiu Eyre — przemówiła. — Przyjdź do mojego pokoju; a skoro Helenka Burns jest z tobą, i ona przyjść może.
Poszłyśmy. Idąc za przełożoną, musiałyśmy przejść przez kilka zawiłych korytarzy i wyjść na schody, zanim doszłyśmy do jej pokoju; palił się tam suty ogień i pokój wyglądał przytulnie. Panna Temple kazała Helenie zająć niski fotel przy kominku, sama zajęła drugi, a mnie kazała stanąć przy sobie.
— No i cóż, czy już minęło? — zapytała, przyglądając się mojej twarzy. — Czy wypłakałaś już zmartwienie?
— Ach, to się chyba nigdy nie stanie!
— Dlaczego?
— Ponieważ zostałam niesłusznie oskarżona i teraz pani i wszyscy inni będą myśleli, że ja taka zła jestem!
— Będziemy cię uważały za taką, jaką cię poznamy. Zachowuj się dalej równie dobrze, jak dotąd, a będziemy z ciebie zadowolone.
— Czy doprawdy, proszę pani?
— Z pewnością — odpowiedziała, obejmując mnie ramieniem. — A teraz powiedz mi, kto jest ta pani, którą pan Brocklehurst nazwał twoją dobrodziejką?
— Pani Reed, żona mojego wuja. Mój wuj umarł i polecił mnie jej opiece.
— Więc ona nie z własnej woli wzięła cię na wychowanie?
— Nie, proszę pani; bardzo była nierada, że musi to uczynić; ale wuj mój, jak często słyszałam od służących, wymógł na niej, zanim umarł, przyrzeczenie, że na zawsze zatrzyma mnie u siebie.
— A teraz posłuchaj, Joasiu. Ty wiesz, a jeśli nie wiesz, to ci powiem, że jeżeli zbrodniarz jest oskarżony, wolno mu zawsze mówić w swojej obronie. Ty zostałaś oskarżona o kłamstwo; broń się przede mną, o ile możesz. Powiedz mi prawdę, tak jak ją pamiętasz, ale niczego nie dodawaj i nie przesadzaj niczego.
Postanowiłam w głębi serca mówić z całem umiarkowaniem, z całą ścisłością, a zastanowiwszy się przez parę minut, by uporządkować i powiązać, co mam do powiedzenia, opowiedziałam jej całe dzieje smutnego dzieciństwa. Wyczerpana byłam wzruszeniem, więc spokojniej mówiłam niż zazwyczaj, gdy dotykałam tego bolesnego tematu; pamiętając zaś o przestrogach Heleny, by nie poddawać się uczuciom urazy i nienawiści, mniej niż kiedykolwiek dotąd wlałam żalu i goryczy w swoje opowiadanie. Tak opanowane i uproszczone brzmiało wiarogodniej; czułam, że panna Temple wierzy mi najzupełniej.
W toku opowiadania wspomniałam o panu Lloydzie, że przyszedł mnie odwiedzić po moim ataku; nigdy bowiem zapomnieć nie mogłam o tym strasznym dla mnie epizodzie czerwonego pokoju. Opisując go, czułam, że wzburzenie moje w pewnym stopniu mnie ponosi, gdyż nic nie mogło złagodzić we wspomnieniu tego spazmu strachu i rozpaczy, jaki mi serce ścisnął, gdy pani Reed odrzuciła moje oszalałe błaganie o litość i zamknęła mnie powtórnie w ciemnym pokoju, gdzie straszyło.
Skończyłam, Panna Temple popatrzyła na mnie dłuższą chwilę w milczeniu, a potem rzekła:
— Ja znam trochę pana Lloyda; napiszę do niego: a jeżeli odpowiedź jego potwierdzi twoje opowiadanie, zostaniesz publicznie oczyszczona od wszelkiego zarzutu; w moich oczach, Joasiu, już teraz jesteś oczyszczona.
Pocałowała mnie i wciąż jeszcze trzymając mnie przy sobie, (gdzie bardzo rada stałam, gdyż jakto dziecko miałam przyjemność w podziwianiu jej twarzy, jej ubrania, jej paru klejnotów, białego czoła, lśniących pukli włosów i promieniujących ciemnych oczu) — zwróciła się do Heleny Burns.
— Jak się dziś wieczór czujesz, Helenko? Czy dużo dzisiaj kaszlałaś?
— Zdaje mi się, że nie tak bardzo dużo, proszę pani.
— A ten ból w piersiach?
— Trochę słabszy.
Panna Temple wstała, ujęła jej rękę i zbadała puls, poczem wróciła na swoje miejsce; słyszałam, jak cicho westchnęła. Milczała, zamyślona, przez parę minut, wkońcu, jakgdyby budząc się, powiedziała wesoło:
— Ale wy obie jesteście dziś w gościnie u mnie, muszę was przeto godnie przyjąć!
Zadzwoniła.
— Barbaro — rzekła, gdy weszła służąca — nie dostałam jeszcze herbaty; przynieś tacę i postaw filiżanki i dla tych dwóch panienek także.
Wniesiono niebawem tackę. Ach, jakże ładne wydały mi się te porcelanowe filiżanki i ten imbryk błyszczący, gdy ustawiono to wszystko na okrągłym stoliczku przed kominkiem! Jak wonną była para napoju, jak pachniały grzanki! tych jednakże, ku mojemu zawodowi, (gdyż zaczynałam odczuwać głód), była tylko bardzo mała porcyjka; panna Temple zauważyła to także.
— Barbaro — rzekła — czy nie mogłabyś przynieść trochę więcej chleba i masła? To nie wystarczy dla trzech osób.
Barbara poszła i zaraz też wróciła.
— Proszę pani, pani Harden powiada, że posłała zwykłą ilość.
Pani Harden, nawiasem, była to gospodyni; niewiasta zupełnie wedle serca pana Brocklehursta, sucha jak kość, twarda jak żelazo.
— O, dobrze, dobrze! — odpowiedziała panna Temple. — Więc musi nam to wystarczyć.
A gdy dziewczyna wyszła, dodała z uśmiechem:
— Na szczęście mam na ten raz możność dopełnienia braku!
Poprosiwszy Helenę i mnie do stolika i postawiwszy przed każdą z nas filiżankę herbaty z jednym wyśmienitym, ale cienkim kawałkiem grzanki, wstała, otworzyła szufladę, dobyła stamtąd paczkę, zawiniętą w papier, i ukazała oczom naszym dobry kawał ciasta z makiem.
— Miałam każdej z was dać po kawałku ciasta, byście zabrały ze sobą — rzekła — ale skoro tak mało dano nam grzanek, musicie to teraz dostać. — I szczodrą ręką zabrała się do krajania.
Uczta ta była dla nas czemś, jak nektar i ambrozja; a nie najmniejszą rozkoszą tego przyjęcia był uśmiech zadowolenia gospodyni, przyglądającej się, jak wyostrzone nasze apetyty syciłyśmy delikatną strawą, obficie przez nią dostarczoną.
Po wypiciu herbaty i usunięciu tacki panna Temple zaprosiła nas znowu do kominka; siedziałyśmy, mając ją w pośrodku, i teraz wywiązała się między nią a Heleną rozmowa. Przysłuchiwanie się tej rozmowie było dla mnie prawdziwą rozkoszą.
Panna Temple miała zawsze w sobie jakąś pogodę, jakąś godność wyrazu, jakąś wytworną prostotę wysłowienia, która wykluczała wpadanie w podniecanie, w gorączkowość: coś, co widzów i słuchaczy poiło uczuciem czci dla niej; odczuwałam to teraz; ale w zdumienie wprawiła mnie Helena Burns.
Krzepiące pożywienie, płonący ogień, obecność i dobrotliwość ukochanej jej nauczycielki, a może więcej niż to wszystko, coś swoistego w wyjątkowej jej duszy rozbudziło drzemiące w niej moce. Najpierw zapłonęły żywą barwą jej policzki, tak zawsze blade i bezkrwiste, potem zaświeciły wilgotnym blaskiem oczy, które zajaśniały nagle urodą odrębną od piękności oczu panny Temple, bo pięknością nie barwy i oprawy, lecz wyrazu. A potem dusza jej osiadła na wargach, i popłynęły słowa, z jakich źródeł, nie rozumiem. Czyż czternastoletnia dziewczę może mieć serce tak wielkie i silne, by pomieścić wezbrane źródło czystej, pełnej, gorącej wymowy? Taką ukazała mi się Helena owego pamiętnego dla mnie wieczora; zdawało się, że duch jej śpieszy przeżyć w krótkiej chwili tyle, ile inni przeżywają w ciągu długotrwałego istnienia.
Rozmawiały o rzeczach, o których ja nigdy nie słyszałam; o narodach i czasach minionych, o dalekich krajach, o tajemnicach przyrody odkrytych, albo których się się domyślano; mówiły o książkach. Jakże ich wiele przeczytały! jakież skarby wiedzy posiadały! A potem, tak były obeznane z francuskimi autorami; ale już zdumienie moje dosięgło szczytu, gdy panna Temple zapytała Helenę, czy znajduje czasem chwilę, by przypomnieć sobie łacinę, której ją ojciec uczył i gdy, biorąc książkę z półki, dała jej do przeczytania i do przetłumaczenia stronnicę Wirgiljusza; Helena usłuchała, a mój podziw rósł z każdym wierszem. Zaledwie skończyła, rozległ się dzwonek, wzywający na spoczynek! Nie można się było spóźnić; panna Temple uściskała nas obie i powiedziała, przyciskając nas do serca:
— Niech was Bóg błogosławi, moje dzieci!
Helenę trochę dłużej przytuliła, niż mnie; jeszcze niechętniej ją puszczała; Helenę oczyma odprowadziła do drzwi; za nią po raz drugi pogoniła smutnem westchnieniem, o nią się troszcząc, otarła łzę z twarzy.
Wchodząc do sypialni, usłyszałyśmy głos panny Scatcherd; robiła przegląd szuflad; właśnie wyciągnęła szufladę Heleny i zaraz od wejścia przywitała ją ostrą burą, zapowiadając, że jutro będzie miała przypięte do ramienia pół tuzina nieporządnie złożonych kawałków.
— Moje rzeczy były istotnie porozrzucane, że aż wstyd — szepnęła mi Helena do ucha. — Chciałam je poskładać, ale zapomniałam.
Nazajutrz rano panna Scatcherd wyraźnemi literami wypisała na pasku tektury wyraz „flądra“ i przywiązała tę opaskę na szerokiem, łagodnem, inteligentnem czole Heleny. Helena nosiła ją aż do wieczora, cierpliwie, bez żalu, uważając to za zasłużoną karę. Z chwilą gdy panna Scatcherd wyszła po skończonych poobiednych lekcjach, pobiegłam do Heleny, zdarłam jej tę przepaskę z czoła i rzuciłam ją w ogień; pasja, do której ona była niezdolna, przez cały dzień wrzała w mojej duszy i łzy gorące wciąż spływały mi po twarzy; bowiem widok jej smutnej rezygnacji nieznośnym bólem ściskał mi serce.
W tydzień mniej więcej po opisanych wypadkach panna Temple, która była napisała do pana Lloyda, otrzymała odpowiedź: list jego potwierdził moje opowiadanie. Panna Temple, zgromadziwszy całą szkołę, oznajmiła, że postarała się o zbadanie zarzutów podniesionych przeciwko Joasi Eyre i że cieszy się niezmiernie, że może ją ogłosić jako zupełnie niewinną. Nauczycielki wtedy, każda zosobna, podały mi rękę i ucałowały mnie, a szmer miłego zadowolenia przebiegł szeregi koleżanek.
W ten sposób, czując, że spadł mi z serca wielki ciężar, zabrałam się na nowo do pracy, z zamiarem przebicia się przez wszystkie trudności; pracowałam usilnie, a powodzenie odpowiadało moim wysiłkom: pamięć z natury niezbyt świetna, poprawiała mi się przez ćwiczenia, systematyczna nauka rozwinęła mój umysł. Po paru tygodniach przeniesiono mnie do wyższej klasy; w niecałe dwa miesiące pozwolono mi zacząć francuski i rysunki. Nauczyłam się dwóch czasów słowa étre i tegoż dnia narysowałam pierwszy domek, (którego ściany, nawiasem, mogły konkurować z pochyłą wieżą w Pizie). Tego wieczora, idąc spać, zapomniałam zabawiać się w myśli obrazem kolacji złożonej z gorących pieczonych kartofli lub białego chleba z świeżem mlekiem, czem zwykła byłam oszukiwać niezaspokojony głód; karmiłam się natomiast wyobrażeniem idealnych rysunków, dzieł mej własnej ręki, swobodnie wyrysowanych domów i drzew, malowniczych skał i ruin, bydła na pastwisku, ślicznie malowanych motyli, unoszących się nad nierozkwitłemi różami, ptaków, dziobiących dojrzałe wiśnie, gniazd mysikrólika z jajeczkami, jak perełki, w obramowaniu gałązek bluszczu. Zastanawiałam się też w myśli, czy to możliwe, żebym mogła kiedy biegle przetłumaczyć pewną małą powiastkę, którą mi dnia tego pokazywała madame Pierrot; nim rozwiązałam pytania te zadowalająco, zapadłam w słodki sen.
Dobrze powiedział Salomon — „Lepszy obiad z ziół, tam gdzie jest miłość, niż tuczny wół z przyprawą nienawiści“.
Nie byłabym zamieniła Lowood z wszystkiemi jego niedostatkami na Gateshead z wygodami i codziennemu zbytkami stołu.

ROZDZIAŁ IX.

Poprawiały się jednak zwolna niedostatki, a raczej surowe warunki pobytu w Lowood. Wiosna nadciągała, właściwie już nadeszła. Mrozy ustały, stopniały śniegi, złagodniały ostre wiatry. Nieszczęsne moje nogi, opuchłe, poranione mroźnem styczniowem powietrzem, zaczęły goić się i tęchnąć pod wpływem łagodnych tchnień kwietnia. Noce i ranki kanadyjską temperaturą już nam nie mroziły krwi w żyłach; znośne teraz były godziny zabaw, spędzane w ogrodzie, a niekiedy, w dzień słoneczny, bywało nawet mile i wesoło. Ciemne, brunatne grządki zaczynały zielenieć, stawały się coraz świeższe i nasuwały myśl, że nadzieja przechadza się po nich co noc, zostawiając co ranek jaśniejsze ślady swoich kroków. Kwiaty wyzierały z pomiędzy liści: śnieżyczki, krokusy, aurykle, złotookie bratki. W czwartkowe popołudnia (dni rekreacji poobiednej) odbywałyśmy dalsze spacery i znajdowałyśmy jeszcze milsze kwiaty, rozkwitające nad drogami i pod płotami.
Odkryłam też źródło wielkiej przyjemności, leżące poza wysokim, szpikulcami najeżonym murem naszego ogrodu; tem źródłem radości był widok na malownicze szczyty, okalające wielką dolinę górską, bogatą w zieloność i w cień i jasny strumień, pełen ciemnych kamieni i iskrzących wirów. Jakże inaczej przedstawiał się ten widok, gdy oglądałam go pod ołowianem niebem zimy, gdy zesztywniały był mrozem, zatulony w śniegi... gdy śmiertelnie chłodne mgły, gnane wschodnim wiatrem, tłukły się wśród tych szczytów i opadały do ich stóp, łącząc się z chłodnym strumieniem. Ten sam strumień był wtedy mętnym, rwącym potokiem; wyrywał się z lasu, śląc w powietrze szalony łoskot, często wzmożony szumem ulewy; a las nad jego brzegami wyglądał jak szereg szkieletów.
Kwiecień minął, przyszedł maj, jasny i pogodny maj. Dni były słoneczne, niebiosa błękitne, powiewy zachodnie lub południowe, łagodne. Teraz roślinność dojrzewała pośpiesznie; Lowood rozpuściło warkocze, zazieleniło się, rozkwieciło całe; wielkie jego szkielety jesionów, klonów i dębów przywdziały znów majestatyczną szatę życia; leśne rośliny jawiły się obficie w zacisznym cieniu lasu, niezliczone odmiany mchów wypełniały jego zakątki, a dzikie prymulki słały się wśród trawy jak plamy słoneczne. Wszystkiem tem radowałam się często i w całej pełni, wolna, nie pilnowana i nieledwie sama. O przyczynie tej niezwykłej wolności teraz mówić mi wypada.
Czy nie opisałam miłego miejsca zamieszkania, mówiąc, że położone było wśród wzgórz i lasu, wznosząc się nad brzegiem strumienia? Istotnie, miłe ono było, ale czy zdrowe, to inna sprawa.
Ta leśna dolinka, w której leżało Lowood, była kolebką mgły i z mgły rodzącej się epidemji; zarazki jej, wiosną rozwinięte, wdarły się do schroniska sierot; tyfus zagnieździł się w przeludnionym pokoju szkolnym i sypialni, i zanim nadszedł maj, zakład zamienił się w szpital.
Niedożywianie oraz zaniedbane przeziębienia i katary osłabiły odporność dziewcząt. Z ośmdziesięciu czterdzieści pięć leżało równocześnie. Rozpuszczono klasy, wszelkie reguły zwolniały. Nielicznym zdrowym dano prawie nieograniczoną swobodę, raz, że doktór zalecał konieczność ruchu i przebywania na świeżem powietrzu dla podtrzymania zdrowia, a potem, że gdyby nawet nie to, nikt nie miał czasu pilnować ich i czuwać nad niemi. Całą uwagę panny Temple pochłaniały pacjentki; żyła w pokoju chorych, nie opuszczając go wcale, chyba nocą, by parę godzin snu ukraść. Nauczycielki miały dość do roboty z pakowaniem i wyprawianiem tych dziewcząt, które na szczęście dzięki przyjaciołom lub krewnym mogły i chciały wydobyć się z siedziby zarazy. Wielu już dotkniętych chorobą pojechało do domu po to tylko, by tam umrzeć; niektóre umarły w szkole, szybko i cicho je pochowano.
Podczas gdy w ten sposób zaraza rozpanoszyła się w Lowood, a śmierć stała się tam częstym gościem; podczas gdy mrok i lęk panował w jego murach, gdy w pokojach i na korytarzach unosiły się wonie szpitalne (gdyż kadzidła i pastylki daremnie walczyły z wyziewami choroby), ten słoneczny maj siał blaski na strome wzgórza i piękną lesistą krainę. I sam ogród zapłonął barwami kwiatów: malwy wystrzeliły wysoko jak drzewa, rozwijały się lilje, kwitły tulipany i róże; obwódki małych grządek wesoło różowiły się gwoździkami i ponsowemi podwójnemi stokrociami; polne różyczki wydawały rankami i wieczorami woń słodką, zalatując jabłkiem i korzeniami. A wszystkie te wonne skarby bezużyteczne były dla większości mieszkanek Lowood, chyba że od czasu do czasu dostarczały garści ziół i kwiatów, składanych do trumny.
Ja tymczasem wraz z resztą uczennic zdrowych używałam w pełni piękności widoków o tej porze roku. Pozwalano nam, jak cygankom, błądzić po lesie, od rana do wieczora; robiłyśmy, co nam się podobało, chodziłyśmy, gdzie ochota niosła; lepiej też nas żywiono. Pan Brocklehurst wraz ze swą rodziną nigdy się teraz nie pokazywał w Lowood; w gospodarskie sprawy nie wglądano. Skwaszona gospodyni odeszła, wypędził ją strach przed zarazą; następczyni jej, nieprzywykła do miejscowego systemu, gospodarowała stosunkowo hojniej. Przytem mniej osób było do żywienia; chore niewiele mogły jeść; nasze śniadaniowe miseczki bywały pełniejsze. Gdy brakło czasu na przygotowanie prawidłowego obiadu, co zdarzało się często, dawała nam po dobrym kawale zimnego pieroga, albo po grubej kromce chleba z serem; zabierałyśmy to do lasu, gdzie każda wybierała sobie miejsce dowolnie, i tam ucztowałyśmy wspaniale.
Ulubionem mojem miejscem był gładki, szeroki kamień biały i suchy, sterczący w samym środku strumienia, do którego dostać się można było jedynie brodząc przez wodę; czyniłam to boso. Powierzchnia kamienia była dość szeroka, by wygodnie pomieścić mnie i drugą dziewczynkę, wybraną wówczas moją towarzyszkę, Marjannę Wilson. Była to bystra i spostrzegawcza osóbka, której towarzystwo lubiłam, poczęści dlatego, że była dowcipna i oryginalna, a poczęści, że była łatwa w obejściu. O parę lat starsza ode mnie, lepiej znała świat i umiała opowiedzieć mi wiele rzeczy, których ja słuchać lubiłam, zaspokajała moją ciekawość, a względem wad moich zachowywała się z pełną pobłażliwością, nigdy mnie nie hamując ani nie powstrzymując, cokolwiekbym mówiła. Miała dar opowiadania, ja skłonność do analizy — lubiła informować, ja lubiłam pytać; to też stosunek nasz układał się gładko, będąc dla nas obu obfitem źródłem rozrywki, jeśli nie poważniejszej korzyści.
A gdzie tymczasem była Helena Burns? Dlaczego tych miłych dni swobody nie spędzałam z nią razem? Czy zapomniałam o niej? czy też byłam tak niegodna, iż znudziłam się jej szlachetnem towarzystwem? Marjanna Wilson z pewnością mniej była warta, niż ona; umiała tylko opowiadać zajmujące historje i odwzajemniać się, jeżeli pozwalałam sobie na jakieś trafne, a czasem złośliwe uwagi. Helena, przeciwnie, potrafiła tych, którzy mieli szczęście z nią rozmawiać, wprowadzać w sferę o wiele wyższych pojęć.
To prawda. Wiedziałam to i czułam. Chociaż ułomne ze mnie stworzenie, choć wiele mam wad, a niewiele w sobie dobrego, to jednak nigdy nie zobojętniałam dla Heleny Burns, nigdy nie ostygłam w przywiązaniu do niej tak silnem, serdecznem, tak pełnem uznania. Jakżeby mogło być inaczej, skoro Helena zawsze i we wszystkich okolicznościach okazywała mi spokojną i wierną przyjaźń, której nigdy nie zamącił zły humor, nigdy nie zakłóciło rozdrażnienie? Ale Helena chorowała teraz; od paru tygodni oddzielono ją od nas, przenosząc do niewiadomego mi pokoju na górze. Powiedziano mi, że niema jej w szpitalnej części domu z gorączkującemi choremi, gdyż chorobą jej są suchoty, nie tyfus; ja zaś w nieświadomości wyobrażałam sobie, że suchoty, to choroba łagodna, którą czas i starania uleczą niewątpliwie.
Utwierdziłam się w tem przekonaniu, ponieważ raz czy dwa razy zeszła nadół w bardzo ciepłe słoneczne popołudnie, a wtedy zaprowadziła ją panna Temple do ogrodu; mnie jednakże nie pozwolono wtedy pójść do niej i rozmawiać z nią; widziałam ją tylko z okna szkolnego pokoju i to niewyraźnie, gdyż była mocno pootulana i siedziała daleko, pod werandą.
Pewnego wieczora w początkach czerwca zostałam do późnej godziny z Marjanną w lesie; odłączyłyśmy się, jak zwykle, od innych i zawędrowałyśmy daleko, tak że nawet pobłądziłyśmy trochę. Wracałyśmy już po wzejściu księżyca: konik, w którym poznałyśmy kuca doktora, stał uwiązany przy furtce ogrodu. Marjanna zauważyła, że musi być ktoś bardzo chory, skoro posłano po pana Bates o tak późnej porze. Weszła do domu, a ja pozostałam jeszcze na chwilę, chcąc zasadzić w ogródku garść roślin, wykopanych w lesie, gdyż bałam się, że zwiędną, jeżeli pozostawię je niezasadzone do rana. Skończywszy, nie śpieszyłam się zpowrotem: rosa padała, kwiaty pachniały tak słodko — taki miły był wieczór, pogodny, ciepły; rumiany jeszcze zachód zapowiadał na jutro taki sam piękny dzień; księżyc wschodził tak wspaniale. Rozglądałam się w tem wszystkiem i cieszyłam się, jak cieszyć się może dziecko. Nagle zbudziła się we mnie myśl:
„Jak to smutno być chorą, leżeć w łóżku i wiedzieć, że się musi umrzeć. Ten świat jest piękny; strasznie byłoby zostać z niego odwołaną i pójść niewiadomo dokąd?”
I wtedy dusza moja zrobiła pierwszy poważny wysiłek ku zrozumieniu wpojonych w nią pojęć o niebie i piekle. I po raz pierwszy wzdrygnęła się, nie pojmując; i po raz pierwszy, spojrzawszy za siebie, przed siebie i na wszystkie strony, ujrzała dokoła tylko przepaść niezgłębioną; odczuła tylko jeden punkt, na którym stała — teraźniejszość; wszystko pozostałe była to tylko bezkształtna mgławica, pusta głębina; i zadrżała z lęku na myśl, że może się potknąć i zatonąć w tym chaosie.
Podczas tych rozmyślań usłyszałam, że otwierają się drzwi frontowe; to pan Bates wychodził, a odprowadzała go pielęgniarka. Gdy już wsiadł na swego konika i odjechał, pielęgniarka chciała zamknąć drzwi, ale ja podbiegłam do niej.
— Jak się miewa Helenka Burns?
— Bardzo marnie — odpowiedziała.
— Czy to do niej pan Bates przyjeżdżał?
— Tak.
— I co powiedział o niej?
— Powiedział, że niedługo już będzie tu z nami.
To zdanie, gdybym je była posłyszała wczoraj, miałoby dla mnie ten sens, że Helenę mają odesłać do Northumberland, do jej rodzinnego domu. Nie byłabym podejrzewała, że to znaczy, iż ma umrzeć; ale teraz wiedziałam! Zrozumiałam jasno, że Helena dożywa ostatnich swych dni na tym świecie i że niebawem przejdzie w świat duchów. Wstrząsnęła mną groza, potem przejął mnie silny, bolesny żal, a wślad za tem pragnienie — konieczność zobaczenia jej. Zapytałam, w którym pokoju leży Helenka.
— Leży w pokoju panny Temple — odpowiedziała pielęgniarka.
— Czy mogę tam pójść i pomówić z nią?
— O nie, dziecko! Nie sądzę; a teraz czas, żebyś wróciła do domu; jeszcze zachorujesz, zostając na dworze, kiedy rosa pada.
Pielęgniarka zamknęła drzwi frontowe; ja weszłam bocznem wejściem, prowadzącem do pokoju szkolnego; przyszłam w sam czas; była godzina dziewiąta i panna Miller kazała uczennicom iść spać.
Mogło to być ze dwie godziny później, prawdopodobnie blisko jedenastej, gdy nie mogąc usnąć, a wnosząc z ciszy w sypialni, że towarzyszki moje spoczywają w śnie głębokim, wstałam pocichu i, zarzuciwszy suknię na bieliznę, wysunęłam się boso z sypialni aby dostać się do pokoju panny Temple. Pokój ten był na wprost przeciwnym końcu domu, ale ja znałam do niego drogę; światło księżyca, wpadając tu i owdzie przez okna na korytarzach, ułatwiło mi odnalezienie jej. Zapach kamfory i kadzidła z octem ostrzegł mnie, że zbliżam się do pokoju chorych; minęłam drzwi jego szybko w obawie, by nie usłyszała mnie pielęgniarka, czuwająca tam przez całą noc. Lękałam się, by mnie nie odkryto i nie kazano wracać, bo przecież musiałam zobaczyć się z Helenką, musiałam uściskać ją, zanim umrze — pożegnać ją ostatnim pocałunkiem, zamienić z nią ostatnie słowa.
Zeszedłszy z jednych schodów, przebywszy na dole znaczną część domu, otworzywszy i zamknąwszy szczęśliwie bez hałasu dwoje drzwi, dotarłam do drugich schodów; wstąpiłam na nie, a wtedy znalazłam się wprost pokoju panny Temple. Światło przedzierało się przez dziurkę od klucza i spodem przed drzwiami; głęboka cisza zalegała dokoła. Zbliżywszy się dostrzegłam, że drzwi są lekko uchylone, prawdopodobnie, aby dopuścić trochę świeżego powietrza do dusznego pokoju, gdzie leżała chora. Bez zawahania, niecierpliwa, i śmiertelnym strachem drżąca — otworzyłam je i zajrzałam. Oczy moje szukały Heleny, a bały się ujrzeć śmierć.
Tuż obok łóżka panny Temple, nawpół zakryte białą jego kotarą, stało wąskie łóżeczko. Widziałam zarysy postaci pod kołdrą, ale twarz ukrywała kotara; pielęgniarka, z którą rozmawiałam w ogrodzie, siedziała w fotelu i spała; nieobjaśniona świeca ciemno paliła się na stole. Panny Temple nie było; dowiedziałam się później, że zawołano ją do chorej w ciężkiej malignie. Postąpiłam naprzód; stanęłam przy łóżeczku; już rękę wyciągałam do kotary, ale wołałam wpierw przemówić, zanim ją odsunę. Wciąż jeszcze się bałam, że zobaczę umarłą.
— Helenko! — szepnęłam cicho — czy nie śpisz?
Poruszyła się, odgarnęła kotarę, a wtedy ujrzałam twarz jej bladą, wymizerowaną, ale zupełnie spokojną: wydała mi się tak mało zmieniona, że lęk mój rozwiał się odrazu.
— Czy to być może, że to ty, Joasiu? — zapytała miłym głosem.
„Och, pomyślałam, ona nie umrze, oni się mylą; przecież nie mogłaby tak mówić, ani tak wyglądać spokojnie, gdyby miała umierać!“
Nachyliłam się nad jej łóżeczkiem i ucałowałam ją; czoło jej było chłodne, policzki chłodne i wychudzone, podobnież i ręce; ale uśmiechała się po dawnemu.
— Dlaczego przyszłaś, Joasiu? Już minęła jedenasta; słyszałam, jak biła kilka minut temu.
— Przyszłam cię odwiedzić, Helenko; słyszałam, że jesteś bardzo chora, i czułam, że nie zasnę, dopóki cię nie zobaczę.
— A więc przyszłaś mnie pożegnać; zdążyłaś, zdaje się, w samą porę.
— Czy ty dokąd wyjeżdżasz, Helenko? Czy może jedziesz do domu?
— Tak; do mojego prawdziwego domu — do mojego ostatniego domu.
— Nie, nie, Helenko! — przerwałam wzruszona. Lecz gdy usiłowałam opanować łzy, atak kaszlu ją pochwycił; nie obudziło to jednak pielęgniarki, i gdy kaszel minął, Helena leżała parę minut wyczerpana, a potem szepnęła:
— Joasiu, twoje nóżki bose; połóż się przy mnie i nakryj się kołdrą.
Zrobiłam, jak chciała; otoczyła mnie ramieniem, a ja ułożyłam się tuż przy niej. Po długiem milczeniu mówiła dalej wciąż szeptem:
— Jestem bardzo szczęśliwa, Joasiu; a jak się dowiesz, że umarłam, pamiętaj, żebyś się nie martwiła; niema się czem martwić. Wszyscy musimy kiedyś umrzeć, a choroba, która mnie zabiera nie jest bolesna; łagodnie postępuje i stopniowo. W duszy czuję spokój. Nie pozostawiam nikogo, ktoby mnie bardzo żałował; mam tylko ojca; ale on się niedawno ożenił, więc nie odczuje mej nieobecności. Umierając młodo uniknę wielkich cierpień. Nie miałam tych zdolności ani talentów, jakich potrzeba, żeby sobie dobrze torować drogę w świecie; błądziłam wciąż.
— Ale dokąd ty idziesz, Helenko? Czy ty to rozumiesz? Czy wiesz?
— Wierzę; mam wiarę; idę do Boga.
— Gdzie jest Bóg? I kto jest Bóg, Helenko?
— Mój Stwórca i twój, który nie unicestwi swojego stworzenia. Polegam całkowicie na Jego potędze i ufam najmocniej w Jego dobroć: liczę godziny, rychło nadejdzie ta wielka chwila, która mnie powróci do Niego, a Jego mnie objawi.
— Więc ty jesteś pewna, Helenko, że istnieje takie miejsce, niebo, i że dusze nasze dostaną się tam, gdy poumieramy?
— Jestem pewna, że jest taka kraina przyszłości; wierzę, że Bóg jest dobry; powierzam Mu nieśmiertelną cząstkę swoją bez żadnej obawy; Bóg jest moim ojcem; jest moim przyjacielem; ja Go kocham i wierzę, że i On mnie kocha.
— A czy ja się z tobą spotkam, Helenko, gdy umrę?
— Przyjdziesz do tej samej krainy szczęśliwości; przyjmie cię ten sam wszechpotężny, wspólny Ojciec, nie wątpię o tem, droga Joasiu.
Znowu zapytałam, ale tym razem w myśli jedynie: „Gdzie jest ta kraina?“ I otoczyłam ramionami Helenkę, tuląc się do niej; droższą mi była, niż kiedykolwiek; „nie puszczę cię? nie pozwolę ci odejść!“ myślałam; leżałam z twarzą ukrytą na jej ramieniu. A wtedy ona, jak najłagodniej, powiedziała:
— Jak mi dobrze i wygodnie! Ten ostatni atak kaszlu zmęczył mnie trochę; zdaje mi się, że będę mogła zasnąć; ale nie odchodź ode mnie Joasiu; miło mi czuć cię przy sobie.
— Zostanę z tobę, Helenko najdroższa! Nikt mnie stąd nie zabierze!
— Ciepło ci, kochanie?
— Tak.
— Dobranoc, Joasiu.
— Dobranoc, Helenko.
Pocałowałyśmy się i wkrótce zasnęłyśmy obie.
Gdy się obudziłam, był już dzień; obudził mnie niezwykły ruch; spojrzałam: byłam w czyichś objęciach; to pielęgniarka niosła mnie przez korytarz zpowrotem do sypialni. Nikt się na mnie nie gniewał, że uciekłam z łóżka; o czem innem mieli myśleć. Nie dano mi wtedy żadnych wyjaśnień na moje liczne pytania, ale w jakieś dwa dni potem dowiedziałam się, że panna Temple wróciwszy o świcie do swego pokoju, zastała mnie, leżącą obok Helenki, z twarzą, opartą o jej ramię, z rękoma dokoła jej szyi. Ja spałam, a Helenka — nie żyła.
Grób jej znajduje się na cmentarzu w Brocklebridge: przez piętnaście lat po jej śmierci była to tylko darniowa mogiła, obecnie tablica z szarego marmuru oznacza to miejsce, a napis na tej tablicy głosi jej imię i słowo: Resurgam[1].

ROZDZIAŁ X.

Dotychczas opowiadałam szczegółowo wypadki swojego dzieciństwa: pierwszemu dziesięcioleciu poświęciłam prawie tyleż rozdziałów. Jednakże to nie ma być dokładna autobiografja; chcę tylko wyławiać z pamięci to, co może wzbudzić pewne zainteresowanie; dlatego teraz, okres ośmioletni pominę prawie milczeniem; kilku wierszy tylko potrzeba, by utrzymać łączne ogniwo.
Dopełniwszy dzieła zniszczenia w Lowood, epidemja tyfusu wygasła narazie stopniowo; jednakże jej złośliwość i liczba ofiar zwróciła publiczną uwagę na szkołę. Zbadano powody tej klęski i wkrótce wyszły najaw różne fakty, które wzbudziły ogólne oburzenie. Niezdrowe położenie; ilość i jakość pożywienia dawanego dzieciom; niedobra, cuchnąca woda, używana do gotowania; nędzne ubranie uczennic i inne wady w urządzeniach mieszkaniowych — wszystko to odkryto, a odkrycie wywołało rezultat, przykry dla pana Brocklehurst, ale zbawienny dla zakładu.
Kilku ludzi bogatych i dobrej woli w hrabstwie subskrybowało większe sumy na postawienie odpowiedniejszego budynku i w lepszem położeniu, niż dotychczasowy. Ułożono nowy regulamin i wprowadzono ulepszenia w odżywianiu i w ubraniu dziewcząt; fundusze szkoły wziął w ręce komitet. Pan Brocklehurst, którego przez wzgląd na jego bogactwo i rodzinne stosunki nie można było pominąć, zatrzymał stanowisko skarbnika; dopomagali mu jednak w spełnianiu tych obowiązków panowie o szerszych poglądach, bardziej ludzkich uczuciach. Urząd inspektora dzielili z nim tacy, którzy umieli łączyć rozsądek ze ścisłością, wygodę z oszczędnością, współczucie z prawością. Szkoła w ten sposób ulepszona, stała się zczasem prawdziwie pożytecznym, dużej wartości zakładem. Pozostałam w obrębie jej murów, po jej odrodzeniu, dalszych ośm lat, z tych sześć jako uczennica, a dwa jako nauczycielka; tak w jednym jak i w drugim charakterze mogę zaświadczyć o jej wartości i poziomie.
Przez te ośm lat pędziłam życie jednostajne; nie smutne jednakże, gdyż było pracowite. Miałam możność osiągnięcia wyższego wykształcenia; miałam zamiłowanie do niektórych przedmiotów, a pragnienie odznaczenia się we wszystkich. Wielką sprawiało mi przyjemność móc zadowolić nauczycielki, zwłaszcza te, które kochałam; to też korzystałam w pełni z otwartych mi źródeł wiedzy. Zczasem zostałam pierwszą uczennicą pierwszej klasy, a potem powierzono mi stanowisko nauczycielki, na którem gorliwie pracowałam przez dwa lata. Wtedy jednakże nastąpiła zmiana.
Panna Temple przez cały czas pozostawała przełożoną szkoły; jej nauczaniu zawdzięczam największą część wiedzy, jej życzliwość i towarzystwo były stałą moją pociechą; ona zastępowała mi matkę, była moją nauczycielką, a wkońcu towarzyszką. W tym okresie jednak wyszła zamąż, za duchownego, najzacniejszego człowieka, prawie godnego takiej żony. — Wyjechała z mężem do odległego hrabstwa, i tym sposobem straciłam ją na zawsze.
Od dnia jej wyjazdu nie czułam się tą samą: Lowood przestał mi być domem jakoby rodzinnym. Przejęłam się szczerze indywidualnością panny Temple, a więc wzorowałam się na jej sposobie myślenia, opanowywałam swą impulsywność. Zdawało mi się, że już osiągnęłam równowagę charakteru. Obowiązkowość i porządek uważałam za najwyższe prawa; byłam spokojna i łagodna, a w oczach koleżanek uchodziłam nawet za osobę o silnym charakterze.
Jednakże los w postaci wielebnego pana Nasmyth rozdzielił mnie od panny Temple. Widziałam ją wkrótce po ceremonji ślubnej, wsiadającą w sukni podróżnej do karetki pocztowej; widziałam karetkę podjeżdżającą pod wzgórek i niknącą za jego szczytem; a wtedy udałam się do swego pokoju i tam w samotności spędziłam większą część poobiedniej rekreacji, udzielonej uczennicom na cześć tej uroczystości.
Chodziłam po pokoju rozmyślając. Wyobrażałam sobie, że tylko straty mej żałuję i obmyślam, jakby ją sobie zastąpić; ale gdy w rozmyślaniach mych doszłam do końca, gdy dzień się skłonił ku wieczorowi, zaczęłam sobie uświadamiać, że tymczasem zaszła we mnie zasadnicza zmiana; że z duszy mej uszło to wszystko, co zapożyczyłam od panny Temple, a raczej, że zabrała ona ze sobą ten pogodny nastrój, jakim przy niej oddychałam, a ja pozostawiona wrodzonej mi naturze, zaczynam odczuwać budzenie się dawnych, właściwych mi wzruszeń. Nie znaczy to, że usunęła się pode mną jakaś podpora, ale było mi, jakgdyby zabrakło przyczyny: nie brakowało mi możności zachowania spokoju, ale niedostawało mi powodu i bodźca. Światem moim przez szereg lat było Lowood; żyłam w obrębie jego regulaminu i systemu; teraz wspomniałam, że rzeczywisty świat jest szeroki, i że otwiera on obszerne pole nadziei i obaw, wrażeń i podniety dla tych, którzy mają odwagę iść szukać rzeczywistej znajomości życia wpośród jego niebezpieczeństw.
Zbliżyłam się do okna, otworzyłam je i wyjrzałam. Tu wznosiły się dwa skrzydła szkolnego budynku, tu leżał ogród, tu była granica Lowood, — tam pagórkowaty horyzont. Oczy moje przesunęły się po tem co najbliższe i zatrzymały się na najdalszem, tj. na błękitnych szczytach; zapragnęłam je przebyć; wszystko w ich skalistym obrębie wydało mi się dziedziną więzienną. Śledziłam okiem białą drogę, wijącą się u stóp jednej góry i znikającą w wąwozie pomiędzy dwoma; jakże pragnęłam móc ją śledzić dalej! Przypomniałam sobie swoją podróż po tej drodze dyliżansem i przypomniałam sobie, jak o zmroku zjeżdżałam z tego wzgórka. Wiek upłynął od tego dnia, gdy po raz pierwszy ujrzałam Lowood i już odtąd nie opuściłam go nigdy. Wakacje wszystkie spędzałam w szkole; pani Reed nigdy nie wezwała mnie do Gateshead; ani ona ani nikt z jej rodziny nigdy mnie nie odwiedził. Nie miałam żadnych stosunków ani listownych ani osobistych ze światem zewnętrznym, szkolne znałam jedynie reguły i obowiązki, szkolne zwyczaje i pojęcia, głosy, twarze i zdania, sympatje i antypatje. A teraz czułam, że to nie wystarcza. Raz po południu uświadomiłam sobie, że znużyła mnie rutyna tych ośmiu lat; westchnęłam za wolnością; pomodliłam się o wolność; wydało mi się, że wiatr rozwiewa to westchnienie i modlitwę moją. Wtedy skromniejsze zaniosłam błaganie: poprostu o zmianę, o bodziec nowy! I to błaganie zdawało się rozpraszać gdzieś w przestrzeni. „Niechże mi chociaż będzie dana nowa służba!” zawołałam prawie zrozpaczona.
Tu dzwonek, oznajmiający godzinę wieczerzy, wezwał mnie nadół.
Nie mogłam podjąć przerwanych rozmyślań aż do godziny rozejścia się na spoczynek; ale i wtedy jeszcze nauczycielka, która dzieliła ze mną pokój, nie pozwalała mi powrócić do przedmiotu, koło którego moje myśli krążyły, przedłużając bez końca zdawkową gawędę. Jakżeż pragnęłam, żeby ją sen uciszył! Zdawało mi się, że skoro tylko będę mogła powrócić do myśli, która zaświtała mi w głowie, gdym stała przy oknie, pomysł jaki szczęśliwy zrodzi się ku mojej pociesze.
Panna Gryce nareszcie chrapnęła; była to ciężka Walijka i dotychczas koncert jej nosowy dokuczał mi zawsze. Tym razem z zadowoleniem posłyszałam pierwsze głębokie jego tony; „nie będzie mi przeszkadzała“, pomyślałam; i zaraz też przygaszone myśli me ożyły.
„Nowa służba! Słowa pełne treści!“ — rozmyślałam. „Tak, nie brzmi to nader ponętnie; to nie tak, jak słowa; wolność, radość, używanie życia; prześlicznie brzmiące słowa, ale dla mnie puste to tylko i przelotne dźwięki — wsłuchiwać się w nie to prosta strata czasu. Ale służba! To coś zwykłego, rzeczywistego. Każdy może służyć. Ja tutaj służyłam przez ośm lat, teraz chcę służyć gdzie indziej. Czyż mi nie wolno? Czy to się nie da zrobić? Ależ tak, tak — to nie takie trudne zadanie; trzeba tylko wytężyć myśli i znaleźć sposób, by je osiągnąć.“
Siadłam w łóżku, by pobudzić głowę do energiczniejszego działania; noc była chłodna; otuliłam się w szal i znów pogrążyłam się w myślach.
„Czego pragnę? Innej posady, w innym domu, wśród innych twarzy, w innych warunkach. Pragnę tego, gdyż daremnie pragnęłabym czegoś lepszego. Jakim sposobem starają się ludzie o inną posadę? Sądzę, że zwracają się do przyjaciół i znajomych; ja ich nie mam. Ale jest wielu takich, którzy ich również nie mają i sami muszą się starać, sami sobie pomagać. I jak się oni biorą do tego?“
Nie wiedziałam; znikąd pomysłu. Mózg mój pracował z natężeniem; czułam, jak krew pulsuje mi w głowie i w skroniach, lecz z godzinę męczyłam się w daremnym chaosie, nie mogąc nic wynaleźć. Rozgorączkowana próżnym wysiłkiem wstałam i przeszłam się po pokoju; odsłoniłam storę u okna, popatrzyłam na gwiazdy. ale poczuwszy chłód, powróciłam niebawem do łóżka.
Jakaś dobrotliwa wróżka widocznie pod moją nieobecność złożyła upragniony pomysł na poduszce, gdyż, zaledwie się położyłam, zupełnie spokojnie i naturalnie przyszło mi na myśl: „Ci, którzy szukają posady, podają ogłoszenie; musisz podać ogłoszenie w Heraldzie”.
„Ale jak? Nie wiem, jak się to ogłasza.“
Teraz już odpowiedź przyszła gładko i prędko:
„Musisz włożyć do koperty ogłoszenie i należne za nie pieniądze i kopertę zaadresować do wydawcy Heralda; przy pierwszej sposobności musisz nadać na poczcie w Lowton. Musisz prosić o odpowiedź pod literami J. E. poste restante w Lowton. Za jaki tydzień po wysłaniu listu dowiedz się, czy są odpowiedzi, i stosownie do tego działaj“.
Ten plan rozważyłam jeszcze dobrze, a upewniwszy się w myśli, że jest jasny i praktyczny, zadowolona usnęłam.
Skoro tylko dzień zaświtał, wstałam; ogłoszenie napisałam, zapieczętowałam i zaadresowałam, zanim jeszcze rozległ się dźwięk dzwonka budzącego szkołę. Ogłoszenie moje brzmiało:
„Młoda osoba, mająca wprawę w nauczaniu (czyż od dwóch lat nie byłam nauczycielką?) pragnie otrzymać posadę nauczycielki w domu prywatnym do dzieci poniżej lat czternastu (pomyślałam, że mając sama zaledwie ośmnaście, podejmować się prowadzenia dziewcząt, bliższych mi wiekiem, nie chciałabym). Może udzielać zwykłych przedmiotów, objętych programem dobrego angielskiego wykształcenia, wraz z językiem francuskim, rysunkami i muzyką”. (W owych czasach, czytelniku, ten na dziś już za szczupły katalog umiejętności był uważany za wcale obszerny.)
Adres: J. E. poste restante, Lowton”.
Dokument ten, zamknięty w mojej szufladzie, przeczekał cały dzień; po herbacie poprosiłam nową przełożoną o pozwolenie pójścia do Lowton dla załatwienia kilku małych sprawunków; udzielono mi go chętnie, i poszłam; odległość wynosiła dwie mile; wieczór był wilgotny, dni jednakże jeszcze były długie; zaszłam do paru sklepów, wrzuciłam list na poczcie i powróciłam w rzęsisty deszcz, w ubraniu przemoczonem, ale z lekkiem sercem.
Następny tydzień wydał mi się długi; dobiegł nareszcie do końca, jak wszystko na świecie, i znowu ku schyłkowi miłego jesiennego dnia znalazłam się pieszo na drodze ku Lowton. Malownicza to była droga, biegła brzegiem strumienia i poprzez urocze zakręty doliny; tego dnia jednak więcej myślałam o tem, czy będą lub nie będzie listów w miasteczku, niż o piękności łąk i wody.
Za oficjalny powód niniejszej wędrówki podałam tym razem zamówienie pary trzewików; ten sprawunek przeto załatwiłam najpierw, poczem spokojną, czystą uliczką przeszłam od szewca na pocztę. Pocztmistrzynią była leciwa dama w rogowych okularach na nosie i w czarnych mitynkach.
— Czy są jakie listy dla J. E.? — zapytałam.
Pocztmistrzyni przyjrzała mi się przez okulary, a potem, otworzywszy szufladę, długo przepatrywała jej zawartość, tak długo, że zaczynałam tracić nadzieję. Nareszcie, podniósłszy do oczu jakąś kopertę, trzymała ją w ten sposób z pięć minut może, aż wkońcu podała mi ją przez kontuar, z jeszcze jednem badawczem i nieufnem spojrzeniem. List był dla J. E.
— Czy ten jeden tylko? — zapytałam.
— Niema nic więcej — odpowiedziała.
Wsunęłam list do kieszeni i zawróciłam ku domowi. Nie mogłam listu teraz otworzyć; regulamin wymagał, bym była zpowrotem o ósmej, a już było wpół do ósmej.
Różne obowiązki czekały mnie po powrocie: musiałam siedzieć z dziewczętami w czasie godziny ich przygotowań; na mnie wypadała kolej odczytywania modlitw, dopilnowania, żeby się dziewczęta spać pokładły; potem jadłam wieczerzę z innemi nauczycielkami. Nawet po ostatecznem rozejściu się na noc miałam za towarzyszkę nieodstępną pannę Gryce; miałyśmy mały tylko kawałek świecy w lichtarzu i drżałam, że się wypali, zanim ona mówić przestanie. Na szczęście ciężka kolacja wywarła skutek usypiający; tym razem chrapała już, zanim ja zdążyłam się rozebrać. W lichtarzu był jeszcze kawałek świeczki; wyciągnęłam list; na pieczątce był odcisk litery F.; rozerwałam pieczątkę; list był niedługi.
„Jeżeli J. E., która podała ogłoszenie w czwartkowym numerze Heralda, posiada wspomniane warunki i jeżeli może podać zadowalające referencje o swym charakterze i uzdolnieniu, mogłabym jej ofiarować posadę nauczycielki do jednej uczennicy, małej dziewczynki poniżej lat dziesięciu; pensja wynosiłaby trzydzieści funtów rocznie. Proszę J. E. o przysłanie referencyj, nazwiska, adresu i wszystkich szczegółów pod adresem: Pani Fairfax, Thornfield p. Millcote“.
Długo przyglądałam się listowi: pismo było staroświeckie i niepewne, jak pismo starszej kobiety. Byłam z tego rada; potajemny lęk mnie przejmował, ażebym, działając tak samodzielnie, nie zgotowała sobie jakiej nieprzyjemnej niespodzianki. Przedewszystkiem pragnęłam, ażeby wynikiem moich starań było coś przyzwoitego, coś właściwego, coś en règle. Udział starszej pani wydał mi się czynnikiem wcale dodatnim w interesie, który przedsięwzięłam. Pani Fairfax! Wyobraziłam ją sobie w czarnej sukni i czepeczku wdowim, zimną być może, ale nie niegrzeczną — taką, jaką być musi szanowna matrona angielska. Thornfield! to niewątpliwie nazwa jej domu; byłam pewna, że jest porządnie i ładnie urządzony, daremnie jednak próbowałam wyobrazić sobie jego wygląd. Millcote, w hrabstwie X.; sięgnęłam pamięcią do mapy Anglji; tak, tak — i to hrabstwo i to miasto leżało o siedmdziesiąt mil bliżej Londynu, niż to odległe hrabstwo, w którem obecnie przebywałam — to w moich oczach przemawiało za niemi korzystnie. Pragnęłam udać się gdzieś, gdzie wre życie i ruch; Millcote to duże miasto fabryczne nad brzegiem rzeki A.; wcale ruchliwe niewątpliwie; tem lepiej, zmiana będzie zupełna. Coprawda niebardzo przypadała mi do smaku myśl o wysokich kominach i chmurach dymu — „ale“ — pomyślałam „Thornfield prawdopodobnie leży dosyć daleko od miasta“.
Tu świeczka się wypaliła i knot zagasł.
Nazajutrz musiałam nowe kroki przedsięwziąć; nie mogłam planów swoich dłużej ukrywać. Chcąc im zapewnić powodzenie, musiałam je wyjawić. Postarawszy się o posłuchanie u przełożonej podczas rekreacji południowej, powiedziałam jej, że mam widoki otrzymania posady z pensją dwa razy większą niż moja obecna (w Lowood bowiem dostawałam tylko 15 funtów rocznie) i poprosiłam ją, ażeby sprawę moją przedstawiła panu Brocklehurst albo komu z panów komitetowych, a zarazem dowiedziała się, czy wolno mi powołać się na nich. Przełożona zgodziła się uprzejmie być moją pośredniczką w tej sprawie. Na drugi dzień przedstawiła rzecz panu Brocklehurst, który powiedział, że należy napisać do pani Reed, jako do mojej naturalnej opiekunki. W odpowiedzi na list, w tym interesie wysłany, pani Reed uświadczyła, że mogę „robić, co mi się podoba; oddawna zaprzestała mieszać się do spraw moich”. List ten obszedł kolejno wszystkich członków komitetu i nareszcie, po tej tak dla mniej nudnej zwłoce, otrzymałam formalne pozwolenie na poprawienie sobie warunków bytu; dodano przytem zapewnienie, że ponieważ w Lowood, jako nauczycielka i jako uczennica, zachowywałam się zawsze dobrze, otrzymam przeto świadectwo o charakterze i uzdolnieniach moich, podpisane przez inspektorów zakładu.
To świadectwo otrzymałam po miesiącu mniej więcej; posłałam kopję jego pani Fairfax i dostałam od niej odpowiedź, wyrażającą zadowolenie i oznaczającą mi termin objęcia obowiązków nauczycielki w jej domu za dwa tygodnie od daty listu.
Zajęłam się teraz przygotowaniami: dwa tygodnie zbiegły szybko. Nieobfitą miałam garderobę, ale dla potrzeb moich wystarczającą; ostatniego dnia spakowałam walizkę — tę samą, którą przed ośmiu laty przywiozłam ze sobą z Gateshead.
Walizka była związana, karta na niej przybita. Za pół godziny woźnica miał po nią wstąpić i zabrać ją do Lowton, dokąd miałam się udać nazajutrz rano, bardzo wcześnie, by zdążyć na dyliżans. Wyszczotkowałam czarną wełnianą podróżną suknię, przygotowałam kapelusz, rękawiczki, zarękawek; przejrzałam wszystkie szuflady, czy czasem nie zostawiłam czego, a teraz, nie mając nic więcej do roboty, usiadłam, chcąc odpocząć. Nie mogłam jednak; chociaż cały dzień byłam na nogach, nie mogłam ani chwili spocząć; nazbyt byłam podniecona. Dziś wieczorem jeden okres życia mojego dobiegał końca. Nowy miał się rozpocząć jutro — czyż podobna drzemać w przerwie? Musiałam czuwać gorączkowo, podczas gdy dokonywała się zmiana.
— Proszę pani — rzekła służąca, wchodząc na ganek, po którym snułam się, jak dusza pokutująca — jest ktoś na dole, kto się z panią chce zobaczyć.
„Woźnica niezawodnie“ — pomyślałam i zbiegłam ze schodów, nie pytając. Mijałam właśnie pokój bawialny nauczycielek, którego drzwi były uchylone, i zmierzałam w stronę kuchni, gdy ktoś z tego pokoju wybiegł...
— To ona, jestem pewna!... Poznałabym ją wszędzie! — zawołała osoba, która mnie zatrzymała i pochwyciła moją rękę.
Spojrzałam: miałam przed sobą kobietę, ubraną jak dobrze ubrana służąca, matronowatą, ale jeszcze młodą; bardzo przystojną, brunetkę o czarnych oczach, świeżej cerze i żywych rysach.
— No, proszę, kto ja jestem? — zapytała mnie głosem i z uśmiechem, które mi się wydały znajome. — Nie zapomniała mnie chyba panienka zupełnie, panno Joasiu?
W jednej chwili ściskałam ją już i całowałam z radością.
— Elżbietka! Elżbietka! Elżbietka! — tyle tylko mogłam wymówić; a ona, nawpół śmiejąc się a nawpół płacząc, razem ze mną weszła do bawialni. Przy kominku stał mały chłopaczek trzyletni w samodziałowem ubranku i majteczkach.
— To jest mój synek — przedstawiła Elżbietka odrazu.
— Więc wyszłaś zamąż, Elżbietko?
— Tak; już prawie pięć lat temu za Roberta Lieven, stangreta; i oprócz tego oto Bobusia mam małą córeczkę, której na chrzcie świętym dałam imię Joanna.
— I nie mieszkasz w Gateshead?
— Mieszkamy w portjerni: stary odźwierny odszedł.
— No i cóż tam u nich wszystkich słychać? Opowiedz mi wszystko o nich, Elżbietko; ale przedewszystkiem usiądź, a ty, Bobusiu, przyjdź, wezmę cię na kolana, chcesz? — Ale Bobuś wołał przygarnąć się do matki.
— Niebardzo panienka wyrosła, panno Joasiu, ani też nie jest pani tęga — mówiła dalej pani Lieven. — Przypuszczam, że niezbyt dobrze karmiono panienkę w tej szkole; panna Eliza będzie o głowę wyższa od panienki, a panna Georgjana ze dwa razy tak szeroka w ramionach.
— Georgjana musi być ładna?
— Bardzo ładna. Przeszłej zimy pojechała z mamą do Londynu i tam wszyscy się nią zachwycali i jeden młody lord zakochał się w niej; ale rodzina jego sprzeciwiała się temu małżeństwu; no i... co panienka na to powie?... on i panna Georgjana postanowili się wykraść; ale odkryto ich i zatrzymano. To panna Eliza ich wykryła; ja myślę, że przez zazdrość; a teraz obie siostry żyją z sobą, jak pies z kotem; ciągle się kłócą.
— No dobrze, a co słychać z Jankiem Reed?
— Ach, on się nie sprawuje tak dobrze, jakby sobie matka mogła życzyć. Poszedł do szkół, ale się obciął, tak to się, zdaje mi się, nazywa; a wtedy wujowie jego chcieli, żeby studjował prawo, by potem został adwokatem; ale to taki rozpuszczony młodzieniec, nigdy z niego nic porządnego nie zrobią, ja tak myślę.
— A jakżeż on wygląda?
— Jest bardzo wysoki; niektórzy mówią, że to przystojny młody człowiek; ale on ma grube wargi!
— A pani Reed?
— Pani jest tęga i na twarzy dobrze wygląda, ale myślę, że niebardzo lekko jej na duszy; postępowanie pana Jana nie może jej się podobać — on tyle pieniędzy wydaje.
— Czy to ona ciebie tu przysłała, Elżbietko?
— O nie! ale ja oddawna pragnęłam panienkę zobaczyć, a gdy posłyszałam, że był list od panienki i że się panienka przenosi w inne strony, pomyślałam, że się wyprawię i zobaczę ją, zanim mi zbyt daleko ucieknie.
— Boję się, żeś na mój widok doznała rozczarowania, Elżbietko! — Powiedziałam to ze śmiechem; zauważyłam, że spojrzenia Elżbietki, choć wyrażały uznanie, wcale nie wyrażały zachwytu.
— Nie, panno Joasiu, tego nie mogę powiedzieć; jest panienka dystyngowana; wygląda jak prawdziwa dama i tego się właśnie po panience spodziewałam; pięknością, jako dziecko, panienka nie była.
Uśmiechnęłam się słysząc szczerą odpowiedź Elżbietki; czułam, że powiedziała prawdę, ale przyznaję, że ta prawda nie była mi zupełnie obojętna. Gdy panna ma lat ośmnaście, pragnęłaby się móc podobać, a przekonanie, że nie ma po temu warunków, bynajmniej przyjemności nie sprawia.
— Ale zato z pewnością jest panienka mądra — mówiła dalej Elżbietka tonem pocieszenia. — Co panienka umie? Umie panienka grać na fortepianie?
— Trochę.
W pokoju znajdował się fortepian; Elżbietka poszła i otworzyła go, a potem poprosiła mnie, żebym jej coś zagrała. Zagrałam dwa walce. Była zachwycona.
— Panny Reed nie umieją tak dobrze grać! — zawołała radośnie. — Ja zawsze mówiłam, że panienka przewyższy je uczonością. A rysować umie panienka?
— Oto jest jeden z moich obrazków, ten nad kominkiem.
Był to pejzażyk malowany wodnemi farbami, który ofiarowałam przełożonej na podziękowanie za jej uprzejme pośredniczenie w mojej sprawie. Kazała go oszklić i oprawić.
— Ależ to jest piękne, panno Joasiu! Takiego pięknego obrazka żaden z nauczycieli rysunków panien Reed nie potrafiłby namalować, a cóż dopiero one! Nie umywały się do panienki. A francuskiego uczyła się panienka?
— Tak, Elżbietko; umiem i czytać i mówić po francusku.
— A haftować na muślinie i na kanwie?
— Umiem.
— O, ależ z panienki to prawdziwa dama, panno Joasiu! Wiedziałam, że panienka na taką wyrośnie; zajdzie panienka daleko w życiu, czy tam krewni znać panienkę będą, czy nie będą. Ale o coś chciałam się panienki zapytać. Czy słyszała panienka kiedy coś o krewnych swoich ze strony ojca, nazwiskiem Eyre?
— Nigdy w życiu.
— Otóż panienka wie, że pani zawsze mówiła, że oni są biedni i że to hołota: może być, że są biedni; ale ja myślę, że to taka sama szlachta, jak rodzina Reed; bo niegdyś, będzie temu prawie siedm lat, niejaki pan Eyre przybył do Gateshead i chciał się widzieć z panienką. Pani powiedziała, że panienka jest w szkole o pięćdziesiąt mil stamtąd. Widocznie było, że sprawiło mu to zawód, gdyż, jak mówił, nie mógł się dłużej zatrzymać: wyjeżdżał w podróż do obcego kraju i okręt jego miał odpłynąć z Londynu za dzień czy dwa dni. Wyglądał jak prawdziwy dżentelman, i zdaje mi się, że był to brat ojca panienki.
— Do jakiego kraju wybierał się, Elżbietko?
— To jakaś wyspa o tysiące mil stąd, gdzie wyrabiają wino; mówił mi kamerdyner.
— Może Madeira? — poddałam.
— Tak, tak właśnie — tak powiedział.
— A więc pojechał?
— Pojechał; zaledwie kilka minut zatrzymał się w domu; pani potraktowała go zgóry, a potem nazwała „marnym kupczykiem“. Mój Robert przypuszcza, że był kupcem winnym.
— Bardzo możliwe — odpowiedziałam. — Albo może ajentem kupca winnego.
Rozmawiałyśmy z Elżbietką o dawnych czasach jeszcze z godzinę, poczem musiała się ze mną pożegnać; zobaczyłam ją jeszcze raz nazajutrz rano w Lowton, kiedy czekałam na dyliżans. Pożegnałyśmy się ostatecznie przed drzwiami hotelu i każda udała się w swoją drogę; ona poszła odszukać furmankę, która miała ją zabrać zpowrotem do Gateshead, ja wsiadłam do dyliżansu, mającego mnie powieźć ku nowym obowiązkom i nowemu życiu w nieznanych okolicach Millcote.

ROZDZIAŁ XI.

Nowy rozdział w powieści to coś takiego, jak nowa scena w sztuce teatralnej; a gdy teraz podnoszę kurtynę, wyobraź sobie czytelniku, że widzisz pokój w hotelu „Pod Królem Jerzym“ w Millcote, z takiem obiciem w duży deseń na ścianach, jakie bywają w pokojach hotelowych; z takim dywanem, z takiemi meblami, z takiemi ozdobami nad kominkiem i takiemi sztychami, wśród których widzisz portret Jerzego III, księcia Walji i scenę śmierci Wolfe‘a. Wszystko to widzisz przy świetle lampy olejnej, zwieszającej się od sufitu, i sutego ognia, przy którym siedzę w płaszczu i kapeluszu; zarękawek i parasol leżą na stole, a ja rozgrzewam zziębłe i ścierpłe członki, nasiąkłe chłodem po szesnastu godzinach podróży na ostrem październikowem powietrzu. Wyjechałam z Lowton o czwartej godzinie rano, a zegar ratuszowy w Millcote właśnie bije ósmą.
Chociaż siedzę tu względnie wygodnie, nie odczuwam zupełnego spokoju. Myślałam, gdy kareta pocztowa tutaj stanęła, że spotkam tu kogoś, co na mnie będzie czekał. Niespokojnie rozglądałam się, schodząc po drewnianych schodkach, które posługacz przystawił dla mojej wygody; spodziewałam się usłyszeć swoje nazwiko, zobaczyć jaki powóz, przysłany po mnie z Thornfield. Tymczasem nic podobnego nie było widać, a kelner zapytany, czy nie dowiadywał się kto o pannę Eyre, odpowiedział przecząco. To też nie miałam innego wyboru, jak prosić, by mnie zaprowadzono do prywatnego pokoju i tutaj oto czekam, przejęta różnemi wątpliwościami i obawą.
Bardzo dziwnego uczucia doznaje niedoświadczona młoda istota, gdy znajdzie się zupełnie sama na świecie, odcięta od wszelkich stosunków z ludźmi, niepewna czy dotrze do portu, do którego zmierza, a świadoma, że wiele przeszkód nie pozwoli jej zawrócić do tego, który opuściła. Urok przygody osładza to wrażenie, duma się niem cieszy, ale zato lęk cień nań rzuca; we mnie lęk zapanował przemożnie, gdy minęło pół godziny, a samotności mej nic nie przerywało. Postanowiłam zadzwonić.
— Czy jest tu w sąsiedztwie miejscowość Thornfield? — zapytałam służącego, gdy stawił się na dzwonek.
— Thornfield? Nie wiem, proszę pani, zapytam przy bufecie.
Zniknął, ale wnet powrócił.
— Czy nazwisko pani panna Eyre? — zapytał.
— Tak jest.
— Jakiś człowiek czeka tu na panią.
Skoczyłam na równe nogi, pochwyciłam zarękawek i parasol i wybiegłam na korytarz. Przy otwartych drzwiach stał jakiś mężczyzna, a w niejasno oświetlonej ulicy dojrzałam jednokonny ekwipaż.
— To będzie zapewne bagaż pani? — przemówił, zobaczywszy mnie i wskazując walizkę stojącą na korytarzu.
— Tak jest.
Wyniósł walizkę i umieścił ją na powoziku, poczem ja wsiadłam; zanim drzwiczki zatrzasnął zapytałam, jak daleko będzie do Thornfield.
— Będzie ze sześć mil.
— Jak długo potrwa nasza jazda?
— Może z półtorej godziny.
Zamknął drzwiczki, wsiadł na kozioł i ruszyliśmy. Jechaliśmy powoli, miałam dość czasu na rozmyślania. Rada byłam, że nareszcie zbliżam się do celu podróży. Oparta w wygodnym, choć nieeleganckim powoziku, puściłam wodze dumaniu.
„Wyobrażam sobie — myślałam — sądząc po prostocie służącego i ekwipażu, że pani Fairfax nie musi być tak wielce świetną damą; tem lepiej; raz tylko w życiu mieszkałam w domu wielkich państwa i bardzo się wśród nich czułam nieszczęśliwa. Ciekawa jestem, czy mieszka sama z tą małą dziewczynką tylko; jeżeli tak i jeżeli jest dosyć miła, potrafię z pewnością żyć z nią dobrze; będę się o to starała; w tem tylko bieda, że chociaż się człowiek najusilniej stara, niezawsze mu się udaje. W Lowood, to prawda, postanowiłam być jak najlepszą, dotrzymałam postanowienia, i powiodło mi się zyskać sympatję i uznanie; ale pamiętam, że u pani Reed najlepsze chęci moje rozbijały się o szorstką i wzgardliwą odprawę. Oby Bóg dał, by pani Fairfax nie okazała się drugą panią Reed; a zresztą, gdyby nawet tak było, nic mnie nie zmusza pozostawać u niej! W najgorszym razie mogę zawsze podać nowe ogłoszenie. Ciekawa jestem, czy to jeszcze daleko?“
Spuściłam okno i wyjrzałam; Millcote pozostało za nami; sądząc po ilości świateł, miasto to było dość wielkie, o wiele większe niż Lowton. Przejeżdżaliśmy teraz, o ile mogłam dojrzeć, przez rodzaj pastwiska, wszędzie jednak widziało się rozsiane domostwa. Czułam, że znajduję się w okolicy odmiennej od Lowood, ludniejszej, mniej malowniczej — ruchliwszej, mniej romantycznej.
Droga była ciężka, noc mglista; woźnica mój pozwolił koniowi przez cały czas iść stępa i półtorej godziny przeciągnęło się bodaj do dwóch; nakoniec odwrócił się na koźle i powiedział:
— A teraz to już dojeżdżamy do Thornfield!
Wyjrzałam znowu: mijaliśmy kościół; zobaczyłam niską przysadzistą wieżę, a zegar na niej wybijał właśnie kwadrans; zobaczyłam rząd gęstych świateł na skłonie pagórka, oznaczający wieś czy osiedle. W dziesięć minut potem woźnica zsiadł z kozła i otworzył bramę naoścież; przejechaliśmy, a wrota zatrzasnęły się za nami. Posuwaliśmy się teraz powoli drogą zajazdową, aż podjechaliśmy przed długi front domu; światło świec błyszczało w jednem łukowem oknie; wszystkie inne były ciemne. Powozik zatrzymał się przed drzwiami frontowemi; otworzyła je służąca; wysiadłam i weszłam.
— Proszę panią tędy — rzekła dziewczyna. — Przeszłam za nią przez kwadratowy hall o wysokich drzwiach dookoła; wpuściła mnie do pokoju, mocno oświetlonego buchającym na kominku ogniem i świecą. Światło olśniło mnie narazie po ciemnościach, do jakich przez dwie godziny oczy moje nawykły; gdy jednak wzrok mi powrócił, miły obraz ukazał się moim oczom.
Zaciszny, mały pokój; stół przed wesołym ogniem na kominku; fotel o wysokiem oparciu, staroświecki, a w nim siedząca najmilsza w świecie staruszka w wdowim czepeczku, czarnej jedwabnej sukni i śnieżno białym muślinowym fartuszku; zupełnie taka, jak sobie wyobraziłam panią Fairfax, tylko mniej okazała i z pozoru łagodniejsza. Zajęta była robotą na drutach; duży kot poważnie siedział u jej nóg; niczego, jednem słowem, nie brakło ku wytworzeniu idealnego domowego nastroju. Jak na pierwsze kroki początkującej nauczycielki trudnoby wymarzyć pomyślniejszą atmosferę; nie było tu przygniatającej wielkości, krępującej wyniosłości; zaledwie leź weszłam, staruszka wstała i szybko a uprzejmie podeszła ku mnie.
— Jak się droga pani miewa? Boję się, że pani nudną miała drogę; Jan jeździ tak wolno; musiała pani zziębnąć, niech się pani zbliży do ognia.
— Mam przyjemność mówić z panią Fairfax, nieprawdaż? — przemówiłam.
— Tak jest; niech pani siada.
Zaprowadziła mnie do własnego fotela, a potem zaczęła zdejmować ze mnie szal i rozwiązywać mi wstążki kapelusza; prosiłam ją, żeby sobie nie zadawała tyle trudu.
— O, to żaden trud, a pani ręce zapewne zgrabiałe z zimna. Lea, przyrządź trochę gorącego wina i podaj kilka kromek chleba z masłem i szynką; oto masz klucze od śpiżarni.
I wyciągnąwszy z kieszeni prawdziwie gospodarski pęk kluczy, wręczyła je służącej.
— Niechże się pani zbliży do ognia — mówiła dalej. — Rzeczy swoje, moja droga, przywiozła pani zapewne teraz?
— Tak jest, proszę pani.
— Każę je wnieść do pani pokoju — rzekła i drobnym kroczkiem wyszła z pokoju.
„Traktuje mnie, jak gościa — pomyślałam; nie spodziewałam się takiego przyjęcia; spodziewałam się tylko chłodu i oficjalnej uprzejmości; co innego opowiadano mi o traktowaniu nauczycielek; ale nie trzeba cieszyć się za wcześnie“.
Pani Fairfax powróciła; usunęła ze stołu robotę swoją i dwie książki, robiąc miejsce dla tacy, którą teraz wniosła Lea; sama też podawała mi posiłek. Czułam się skrępowana taką uprzejmością, jakiej dotąd nigdy nie zaznałam, i to ze strony mojej pracodawczyni i zwierzchniczki; ponieważ jednak ona widocznie uważała, że to, co robi, jest w porządku, więc pomyślałam, że najlepiej grzeczności jej przyjmować spokojnie.
— Czy będę miała przyjemność dziś jeszcze zobaczyć pannę Fairfax? — zapytałam po zjedzeniu tego, czem mnie częstowała.
— Co pani powiedziała, moja droga? Jestem trochę przygłucha — odpowiedziała dobra pani, przysuwając ucho do moich ust.
Powtórzyłam pytanie moje wyraźniej.
— Pannę Fairfax? Ach, pani chce powiedzieć pannę Varens. Przyszła pani uczenniczka nazywa się Varens.
— Ach tak! więc to nie pani córeczka?
— Nie, ja nie mam dzieci.
Miałam ochotę dopytywać dalej, dowiedzieć się, czem jest dla niej mała Varens, ale przypomniałam sobie, że to niegrzecznie zadawać zbyt wiele pytań i że przecież dowiem się o tem zczasem.
— Taka jestem zadowolona — mówiła dalej, siadłszy naprzeciw mnie i biorąc kota na kolana — że pani przyjechała. Przyjemne teraz będzie życie w towarzystwie z panią. Naturalnie, przyjemnie jest tutaj zawsze, bo Thornfield to piękny stary dwór, może trochę zaniedbany w ubiegłych latach, ale zawsze bardzo to godna siedziba. A jednak, pani rozumie, że zimą smutno, gdy się jest zupełnie samą, choćby w najlepszem mieszkaniu. Powiedziałam samą — prawda, że Lea to miła dziewczyna, a Jan i jego żona — ludzie bardzo przyzwoici; ale, widzi pani, to tylko służba, i nie można rozmawiać z nimi jak z równymi sobie, — trzeba ich trzymać trochę zdaleka, żeby nie stracić na powadze. Minionej zimy (a była to bardzo surowa zima, jeśli pani pamięta; o ile śnieg nie padał, to lało i wiało) — minionej zimy od listopada do lutego, oprócz rzeźnika i listonosza, żywa dusza nie pokazała się tutaj. To też naprawdę wpadałam w melancholję, wieczór po wieczorze wysiadując tak sama; niekiedy wzywałam do siebie Leę, żeby mi poczytała trochę; ale zdaje mi się, że biednej dziewczynie niebardzo to smakowało, ten obowiązek był dla niej zbyt uciążliwy. Wiosną i latem to już człowiekowi raźniej: słońce i długie dni tyle zmian przynoszą; a właśnie na początku tej jesieni mała Adelka Varens przybyła tu z boną; dziecko odrazu ożywia cały dom; a teraz z panią będzie mi zupełnie wesoło!
Prawdziwie ciepłem uczuciem zabiło we mnie serce ku zacnej staruszce, gdym słuchała jej gawędzenia. Przysunęłam się z krzesłem bliżej ku niej i powiedziałam, że serdecznie pragnę, ażeby znalazła we mnie towarzystwo tak miłe, jak to sobie obiecuje.
— Ale ja już pani dziś dłużej zatrzymywać nie będę — rzekła. — Dochodzi dwunasta, jechała pani cały dzień i musi być zmęczona. Jeżeli pani dobrze sobie nogi rozgrzała, to zaprowadzę panią do jej pokoju. Kazałam dla pani przygotować pokój obok mojego; to tylko pokoik, ale pomyślałam, że będzie go pani wołała niż który z wielkich frontowych; to prawda, że tam są meble piękniejsze, ale wielkie pokoje takie smutne i samotne, ja sama nigdy w nich nie sypiam.
Podziękowałam za życzliwość przy wyborze, a że istotnie zmęczyła mnie długa podróż, oświadczyłam, że gotowa jestem położyć się. Pani Fairfax wzięła świecę i wyszła z pokoju, a ja wślad za nią. Najpierw poszła przekonać się, czy drzwi od hallu zamknięte; wyciągnąwszy klucz z zamka, poprowadziła mnie na górę. Schody i poręcze były dębowe, okna nad schodami wysokie i zakratowane. Zarówno okna jak i długa galerja, na którą wychodziły drzwi sypialnych pokoi, robiły wrażenie jakiejś kościelnej a nie mieszkalnej budowli. Nawet chłód i powietrze jakby sklepień podziemnych panowało na schodach i na galerji, nasuwając niemiłe wrażenie pustki i samotności. To też rada byłam, gdy wszedłszy ostatecznie do mojego pokoju, przekonałam się, że jest mały i umeblowany w zwykłym, nowoczesnym stylu.
Gdy pani Fairfax powiedziała mi życzliwie dobranoc, zamknęłam drzwi i rozejrzałam się spokojnie dokoła. Wesoły wygląd mojego pokoiku zatarł we mnie niesamowite wrażenie ciemnych, obszernych schodów i długiej, zimnej galerji. Uprzytomniłam sobie, że po całej dobie fizycznego trudu i duchowego niepokoju znajduję się nareszcie w bezpiecznym porcie. Wdzięcznością wezbrało mi serce, uklękłam przy łóżku i zaniosłam dziękczynną modlitwę, nie zapominając błagać o dalszą pomoc i możność zasłużenia na tę dobroć, którą mi tak szczerze ofiarowano, zanim na nią zapracowałam. Posłanie moje było bez zarzutu, a w samotnym pokoju nie czaiły się strachy. Zmęczona i równocześnie zadowolona, zasnęłam niebawem mocno. Jasny był dzień, gdym się obudziła.
Tak wesołym wydał mi się pokoik, gdy słońce zaświeciło przez niebieskie perkalowe firanki u okna ukazując ściany tapetowane i dywan na podłodze; tak się to różniło od prostych desek i wyplamionych tynków w Lowood, że na ten widok wpadłam w dobry humor. Zewnętrzne rzeczy mają wielki wpływ na młodych; pomyślałam, że jaśniejszy okres życia otwiera się przede mną, — okres, który będzie miał i kwiaty i przyjemności obok cierni i trudów. Wszystko we mnie, pobudzone zmianą otoczenia wobec nowego pola otwartego nadziejom, drgnęło nowem życiem. Nie wiem dokładnie, czego się spodziewałam, ale w każdym razie czegoś miłego; może nie dzisiaj, nie za miesiąc, ale w nieokreślonej przyszłości.
Wstałam, ubrałam się starannie, chociaż jak najskromniej, gdyż w całej mojej garderobie nie miałam niczego, coby nie było jak najprościej uszyte; lubiłam jednak schludność i staranność w ubiorze. Nie leżało w mej naturze zaniedbywać powierzchowność, nie dbać o wrażenie; przeciwnie, pragnęłam zawsze wyglądać możliwie najlepiej i podobać się o tyle, o ile mogłam, nie będąc urodziwą. Żałowałam niekiedy, że nie jestem ładniejszą; pragnęłam niekiedy mieć żywszą cerę, prosty nos, drobne rumiane usta; odczuwałam to jako nieszczęście, że jestem taka mała i blada, że mam rysy tak nieregularne i wybitne; pragnęłam być wysoką, okazałą, pięknie rozwiniętą mieć figurę... I skąd się brały we mnie te pragnienia i żale? Trudnoby na to odpowiedzieć; ja sama wtedy nie umiałabym dać sobie na to jasnej odpowiedzi; a przecież był po temu powód, logiczny i naturalny. Bądź co bądź, gdy przyczesałam włosy bardzo gładko i włożyłam czarną sukienkę — która, choć skromna na modłę kwakrów, miała przynajmniej tę zaletę, iż doskonale leżała, gdy przypięłam czysty biały kołnierzyk, pomyślałam, że wyglądam dosyć przyzwoicie, by móc się pokazać pani Fairfax, a mojej nowej uczennicy nie odstraszyć antypatycznym pozorem. Otworzyłam tedy okno, ułożyłam wszystko w porządku na toalecie i wyszłam.
Minąwszy długą, matą zasłaną galerję, zeszłam po śliskich dębowych stopniach i weszłam do hallu; tam zatrzymałam się chwilę; przyglądałam się obrazom na ścianach (jeden, pamiętam, przedstawiał marsowego mężczyznę w zbroi, a drugi damę w upudrowanej peruce i naszyjniku z pereł), bronzowej lampie, zwieszającej się od sufitu, wielkiemu zegarowi, którego pudło było z kunsztownie rzeźbionego dębu i czarnego politurowanego hebanu. Wszystko wydawało mi się wielce okazałe i wszystko mi imponowało, bo też tak mało byłam przyzwyczajona do wszelkich wspaniałości! Drzwi hallu, do połowy szklane, były otwarte; stanęłam w progu. Piękny był poranek jesienny; wczesne słońce świeciło pogodnie nad żółknącemi laskami i jeszcze zielonemi polami, wyszedłszy na trawnik, podniosłam wzrok i obejrzałam front domu. Dom był na trzy piętra wysoki, rozmiarami nie ogromnej, ale znacznej wielkości: dwór szlachecki, nie wielkopańska siedziba. Biegnące dokoła dachu blanki nadawały mu wygląd malowniczy. Szary front jego odbijał od zielonego tła drzew, dźwigających mnóstwo gniazd wronich. Kraczące ich mieszkanki unosiły się teraz w powietrzu, przelatując ponad trawnikiem i ogrodem, by opaść na wielkiej łące poza niskim płotem, gdzie rząd potężnych starych drzew cierniowych, silnych, sękatych i szerokich jak dęby, odrazu wyjaśnił mi etymologję nazwy miejscowości[2]. Dalej widniały wzgórki; nie były one tak wyniosłe jak te, które otaczały Lowton, ani tak skaliste, i nie tworzyły takiej zapory odgraniczającej od żyjącego świata, lecz ciche, spokojne, jednak zamykające Thornfield w jakiemś odosobnieniu, jakiego nie byłabym przypuszczała wpobliżu tak ruchliwej miejscowości jak Millcote. Małe osiedle, którego dachy wyglądały z pośród drzew, rozpostarło się na pochyłości jednego pagórka; kościół miejscowy wznosił się bliżej Thornfield; szczyt starej jego wieży sterczał nad kępą drzew pomiędzy domem a bramami.
Radowałam się jeszcze spokojnym widokiem i miłą świeżością powietrza; przysłuchiwałam się z przyjemnością krakaniu wron. Jeszcze oglądałam szeroki, siwy front domu, zastanawiając się nad tem, jaki to wielki dom dla samotnej jego mieszkanki, małej staruszki, pani Fairfax, gdy pani ta ukazała się we drzwiach.
— Co widzę. Już pani wyszła? — powiedziała. — Ranny ptaszek z pani.
Zbliżyłam się do niej; powitała mnie serdecznym pocałunkiem i uściskiem ręki.
— Jak się pani Thornfield podoba? — zapytała.
Powiedziałam jej, że podoba mi się bardzo.
— Tak — odpowiedziała — to ładna miejscowość; lękam się tylko, że zakradną się tu nieporządki, jeżeli pan Rochester nie zastanowi się i nie zamieszka tu na stałe, albo przynajmniej jeżeli częściej tu nie będzie zaglądał; wielkie domy i piękne ogrody wymagają obecności właściciela.
— Pan Rochester! Któż to jest? — zawołałam.
— Właściciel Thornfield — odpowiedziała spokojnie. — To pani nie wiedziała, że on się nazywa Rochester?
Naturalnie, że nie wiedziałam, nigdy o nim przedtem nie słyszałam; ale staruszka widocznie uważała istnienie jego jako fakt ogólnie wiadomy, o którym każdy instynktownie wiedzieć musi.
— A ja myślałam — powiedziałam dalej — że Thornfield należy do pani.
— Do mnie? Dziecko moje, co za pomysł! Ja tu jestem tylko gospodynią-zarządczynią. To prawda, że jestem w dalekiem pokrewieństwie z Rochesterami ze strony matki, a właściwie nietyle ja, ile był mój mąż. Mój mąż był duchownym, plebanem w Hay, tej małej wiosce, tam na wzgórzu — a oto ten kościół blisko bram, to był jego kościół. Matka obecnego pana Rochestera była z domu Fairfax, stryjeczno-stryjeczna siostra mojego męża; ale ja nic sobie nie robię z tego powinowactwa — i rzeczywiście jest ono dla mnie niczem; uważam się poprostu za zwykłą zarządczynię; mój chlebodawca jest zawsze grzeczny, a ja też niczego więcej nie wymagam.
— A ta mała dziewczynka, moja uczennica?
— To jest pupilka pana Rochestera; polecił mi wyszukać dla niej nauczycielkę. Sądzę, że ją chce wychowywać tu, w kraju. A oto właśnie ona idzie z boną!
Tak więc wyjaśniła się zagadka; ta uprzejma, dobrotliwa maleńka wdowa nie była żadną wielką panią, była osobą zależną, tak jak i ja. Nic na tem w moich oczach nie straciła, przeciwnie, ucieszyło mnie to tylko. Równość pomiędzy nią a mną stawała się rzeczywistszą, nie wynikała z łaskawości tylko z jej strony; tem lepiej, będę się czuła swobodniejsza na swojem stanowisku.
Gdy tak rozmyślałam, mała dziewczynka wyprzedzając towarzyszkę biegła ku nam przez trawnik. Przyjrzałam się mojej uczennicy, która, zdaje się, z początku mnie nie zauważyła. Było to dziecko jeszcze, może siedmio albo ośmioletnie, delikatnie zbudowane, z bladą o drobnych rysach twarzyczką. Obfite włosy opadały jej w lokach do pasa.
— Dzieńdobry, Adelko — przemówiła pani Fairfax. — Pójdź i przywitaj się z tą panią, która cię będzie uczyła, tak ażebyś wyrosła zczasem na mądrą kobietę.
Mała zbliżyła się.
C‘est là ma gouvernante! — rzekła, wskazując mnie palcem i zwracając się do bony; ta odpowiedziała:
Mais oui, certainement.
— Czy to są cudzoziemki? — zapytałam, ze zdumieniem usłyszawszy język francuski.
— Bona jest cudzoziemką, a Adelka urodziła się na kontynencie, który dopiero przed kilku miesiącami opuściła. Gdy tu przybyła, nie umiała zupełnie mówić po angielsku; teraz mówi trochę; ja jej nie rozumiem, tak miesza angielski z francuskim, ale pani z pewnością potrafi dobrze ją zrozumieć.
Mnie, na szczęście, francuskiego uczyła Francuzka; a że starałam się zawsze jak najwięcej rozmawiać z panią Pierrot, że przytem przez siedm lat uczyłam się codziennie kawałka prozy francuskiej napamięć, pracowałam nad akcentem, naśladując wymowę swej nauczycielki, więc też osiągnęłam pewien stopień biegłości i poprawności w tym języku i nie obawiałam się trudności w porozumiewaniu się z Adelką. Mała przybliżyła się do mnie i podała mi rękę, ja zaś prowadząc ją na śniadanie, powiedziałam zdań kilka w jej własnym języku; odpowiadała mi zrazu krótko, ale, gdy siadłyśmy do stołu, mała, przypatrzywszy mi się badawczo przez jakie dziesięć minut swemi wielkiemi piwnemi oczami, zaczęła nagle szybko bardzo mówić:
— Ach! — zawołała po francusku — pani umie mówić moim językiem tak dobrze, jak pan Rochester! Mogę rozmawiać z panią, tak jak z nim rozmawiam; i Sophie będzie mogła mówić do pani! jak ona się ucieszy! Nikt jej tutaj nie rozumie; pani Fairfax umie tylko po angielsku. Sophie — to moja bona; przybyła tu ze mną przez morze wielkim okrętem z kominem, który dymił, i jak jeszcze!... Ja chorowałam i Sophie także, a i pan Rochester chorował. Pan Rochester leżał na kanapie w ładnym pokoju, który nazywał się salonem, a Sophie i ja miałyśmy łóżeczka gdzie indziej. Ja o mało nie wypadłam ze swego, było takie, jak półeczka. A mademoiselte, jak się mademoiselle nazywa?
— Eyre, Joanna Eyre.
Aire? Ba! nie umiem tego wymówić! No, i nasz okręt zatrzymał się rano, zanim jeszcze zupełnie jasny dzień nastał, przed wielkiem miastem, gdzie były bardzo ciemne domy, a wszystkie zadymione; wcale nie takie, jak w ładnem, czystem mieście, skąd przybywałam; a pan Rochester przeniósł mnie na rękach przez deskę na ląd, a Sophie szła za nami; a potem wsiedliśmy wszyscy do powozu, który nas zawiózł do pięknego, wielkiego domu, większego niż ten i piękniejszego; taki dom nazywa się hotel. Tam pozostaliśmy prawie tydzień; ja i Sophie chodziłyśmy codziennie na spacer do wielkiego zielonego miejsca, pełnego drzew; to miejsce nazywają parkiem; i było tam oprócz mnie wiele innych dzieci i staw z pięknemi ptakami, które karmiłam okruszynami.
— Czy pani ją rozumie, choć ona tak prędko trzepie? — zapytała pani Fairfax.
Rozumiałam ją bardzo dobrze, gdyż byłam przyzwyczajona do szybkiej mowy madame Pierrot.
— Pragnęłabym — ciągnęła dalej poczciwa staruszka — żeby jej pani zadała parę pytań o jej rodziców; ciekawam, czy ich pamięta?
— Adelko — zapytałam — u kogo mieszkałaś wtedy, gdy byłaś w tem ładnem, czystem mieście, o którem mówiłaś?
— Dawno temu mieszkałam u mamy; ale mama poszła do nieba. Mama uczyła mnie tańczyć, śpiewać i mówić wierszyki. Wielu panów i wiele pań przychodziło do mamy z wizytami, a ja wtedy tańczyłam przed nimi, albo siadywałam u nich na kolanach i śpiewałam im; ja to lubiłam. Czy mam pani zaśpiewać co teraz?
Skończyła śniadanie, więc pozwoliłam jej przedstawić próbkę swych umiejętności. Zesunęła się z krzesła, przyszła do mnie i siadła mi na kolanach; potem, złożywszy rączki poważnie przed sobą, strząsnąwszy wtył loki i podniósłszy oczy do sufitu, zaczęła śpiewać arję z jakiejś opery. Była to skarga opuszczonej kobiety, która opłakuje zdradę swego kochanka, wzywa dumę na pomoc, a potem każę służebnej ubrać się w najpiękniejsze klejnoty i najbogatsze suknie i postanawia spotkać się z niewiernym wieczorem na balu, by mu okazać wesołością i zachowaniem, jak mało obeszła ją jego zdrada.
Temat wydał mi się dziwnie niedostosowany dla dziecka; przypuszczam jednak, że cała pointe’a leżała w tem właśnie, usłyszeć słowa miłości i zazdrości śpiewane usteczkami dziecka. Według mnie, był to pomysł w bardzo złym guście.
Adelka śpiewała wcale czysto i melodyjnie i z naiwnością swojego wieku. Skończywszy, zeskoczyła mi z kolan i powiedziała:
— A teraz, mademoiselle, powiem pani wierszyk!
Stanęła, jak należało, i zaczęła: „La ligue des rats, fable de La Fontaine”. Poczem zadeklamowała bajkę z przejęciem, modulując głos, zwracając uwagę na interpunkcję i z odpowiednią gestykulacją, istotnie niezwykłą, jak na jej wiek; dowodziło to starannego wyuczenia.
— Czy to mama nauczyła cię tego wierszyka? — zapytałam.
— Tak, i to ona właśnie w ten sposób go mówiła: „Qu’avez-vous donc? lui dit un de ces rats; parlez!“ Kazała mi rękę podnosić — o, tak — żebym sobie przypomniała, że mam głos podnieść przy zapytaniu. A teraz czy mam pani zatańczyć?
— Nie, tymczasem dosyć. Lecz gdy mama twoja poszła do nieba, jak mówisz, u kogo potem mieszkałaś?
— U pani Frédéric i jej męża. Opiekowała się mną, ale to nie żadna moja krewna. Ja myślę, że ona musi być biedna, gdyż nie miała tak ładnego domu, jak moja mama. Ale ja tam nie byłam długo. Pan Rochester zapytał mnie, czy chciałabym pojechać i mieszkać z nim w Anglji, a ja odpowiedziałam, że chciałabym, bo pana Rochestera znałam już przedtem, zanim znałam panią Frédéric, a on zawsze był dla mnie dobry i dawał mi ładne sukienki i zabawki; ale widzi pani, jak nie dotrzymał słowa! przywiózł mnie do Anglji, a teraz sam wyjechał i ja go nigdy nie widzę.
Po śniadaniu udałam się z Adelką do bibljoteki, którą zdaje się, pan Rochester wyznaczył na pokój szkolny dla nas. Większość książek zamknięta była w oszklonych szafach. Jedna tylko szafa była otwarta, a zawierała wszystko, co mogłoby być potrzebne z dziedziny elementarnej nauki, oraz nieco tomów lekkiej literatury, poezji, biografij, podróży, kilka romansów i t. d. Prawdopodobnie p. Rochester uważał, że to jest wszystko, czego nauczycielka może potrzebować do własnej lektury; istotnie książki te zadowoliły mnie narazie w zupełności; w porównaniu z tem, co niekiedy dorywczo mogłam zdobyć w Lowood, przedstawiały one dla mnie źródło rozrywki i wiadomości. W tym pokoju również znajdował się fortepian, zupełnie nowy o doskonałym tonie, sztalugi do malowania i para globusów.
Adela była uczennicą dostatecznie posłuszną, choć nieskłonną do pilności i uwagi. Nie była wdrożona do pracy systematycznej. Czułam, że byłoby nierozsądnie na początek przetrzymywać ją zbyt długo nad książką; to też opowiadałam jej dużo, zadałam jej trochę do nauki, a że zbliżało się południe, pozwoliłam jej powrócić do bony. Następnie obiecywałam sobie wyrysować parę małych szkiców na jej użytek.
Idąc na górę po swoją tekę i ołówki, usłyszałam wołającą ku mnie panią Fairfax:
— Zapewne pani ranne lekcje skończyła teraz!
Znajdowała się w pokoju, którego drzwi były otwarte; weszłam tam, gdy do mnie przemówiła. Był to duży, okazały pokój z orzechową boazerją ścian; meble i portjery utrzymane w kolorze purpurowym, dywan turecki zdobił jego środek. Sufit bogato i artystycznie był rzeźbiony; piękny, choć trochę ciemny witraż dopełniał całości artystycznej tej sali. Pani Fairfax ocierała z kurzu piękne kryształowe naczynie, stojące na kredensie.
— Co za piękny pokój! — zawołałam, rozglądając się dokoła; gdyż nigdy jeszcze równie imponującego nie widziałam.
— Tak; to jest pokój jadalny. Właśnie otworzyłam okno, żeby wpuścić trochę powietrza i słońca, bo wszystko tak wilgotnieje w pokojach rzadko zamieszkałych; tam w salonie czuć wprost piwnicą.
Wskazała szeroką arkadę nawprost okna, zawieszoną, tak jak i okno, szkarłatną zasłoną, która była teraz rozchylona. Wstąpiwszy po dwóch szerokich stopniach i zajrzawszy do środka, mniemałam, że oglądam jakąś czarodziejską krainę. Był to tylko bardzo ładny salon, a tuż obok buduar, oba były wyłożone białym dywanem w girlandy barwnych kwiatów, oba o sufitach z śnieżną sztukaterją białych gron winnych i liści, co dawało bogaty kontrast z karmazynowym kolorem kuszetek i otoman. Nad białym marmurowym kominkiem błyszczały ozdoby z czeskiego szkła w kolorze rubinów. Szerokie zwierciadła między oknami odbijały to połączenie barw ognia i śniegu.
— W jakim porządku pani te pokoje utrzymuje! — zawołałam. — Ani odrobiny kurzu, choć niema pokrowców, i gdyby nie ten ostry chłód, możnaby myśleć, że są w codziennem użyciu.
— Bo widzi pani, chociaż pan Rochester rzadko tutaj bywa, to te odwiedziny bywają zawsze nagłe i niespodziewane; zauważyłam, że go to drażni, gdy wszystko zastaje pozasłaniane, pozawijane i gdy za przybyciem znosić musi ruch i zamęt urządzania, pomyślałam więc, że najlepiej trzymać pokoje w gotowości.
— Czy pan Rochester jest wymagającym i wybrednym?
— Nie powiedziałabym; ale ma swoje pańskie gusta i przyzwyczajenia i chciałby, żeby odpowiednio do tego kierować sprawami.
— Czy pani go lubi? Czy jest ogólnie lubiany?
— O tak; ta rodzina zawsze tu była szanowana. Prawie wszystka ziemia w tej okolicy, jak daleko pani okiem sięgnie, od czasów niepamiętnych należała do Rochesterów.
— No dobrze, ale nie mówiąc o jego ziemi, czy pani jego lubi? Czy jest lubiany sam przez się?
— Ja nie mam przyczyny nie lubić go, więc go lubię; a sądzę, że dzierżawcy jego uważają go za sprawiedliwego i hojnego: ale pan Rochester nigdy długo wpośród nich nie mieszkał.
— Tak, ale czy nie ma on jakichś swoich szczególnych właściwości? Słowem, jaki jest jego charakter?
— O! charakter pana Rochestera jest bez zarzutu. Jest on może trochę dziwny: wiele podróżował, widział, sądzę, kawał świata. Myślę, że musi być mądry, ale ja z nim nigdy wiele nie rozmawiałam.
— W czem i o ile jest dziwny?
— Nie wiem, to niełatwo opisać; nic uderzającego, ale czuje się to, gdy do ciebie mówi; nie zawsze można być pewnym, czy żartuje, czy mówi serjo, czy jest kontent, czy przeciwnie; słowem trudno go do gruntu wyrozumieć, ja przynajmniej nie potrafię; ale to nie ma znaczenia, bo jest bardzo dobry pan i zwierzchnik.
Tyle tylko mogłam się dowiedzieć od pani Fairfax o jej i moim zwierzchniku. Niektórzy ludzie nie potrafią naszkicować charakteru, zauważyć i opisać wybitnych rysów czy to osób czy rzeczy; poczciwa kobieta widocznie należała do tej kategorji. Moje pytania wprowadzały ją w zakłopotanie, ale nie potrafiły nic z niej wyciągnąć. W jej oczach pan Rochester to był pan Rochester i koniec: szlachcic, właściciel ziemski — nic więcej; nie pytała i nie szukała dalej i dziwiła się widocznie, że ja pragnę posiąść dokładniejsze pojęcie o jego osobie.
Wychodząc z sali jadalnej, zaproponowała mi pokazanie reszty domu. Chodziłam więc za nią na górę i nadół, podziwiając wszystko po drodze, bo też wszystko było dobrze urządzone i ładne. Wielkie pokoje frontowe wydały mi się szczególnie wspaniałe, niektóre zaś na trzeciem piętrze, chociaż i ciemne i niskie, interesujące były staroświeckim wyglądem. Meble, należące pierwej do apartamentów z pierwszego i drugiego piętra, przenoszono tutaj w miarę jak się zmieniała moda. W niepewnem świetle, wpadającem przez wąskie okna, widziałam łoża z przed stu lat; dębowe albo orzechowe szafy o dziwnych rzeźbionych gałązkach palm i główkach cherubinów, przypominające kształty arki przymierza; rzędy czcigodnych krzeseł, wąskich o wysokich oparciach; jeszcze starsze taburety, na których poduszkowych siedzeniach znać było jeszcze ślady nawpół wytartych haftów, snutych palcami, które już od dwóch pokoleń były prochem trumiennym. Wszystkie te staroświeckie graty nadawały trzeciemu piętru Thornfield Hallu pozór jakiejś ojczyzny przeszłości — grobowca pamiątek. Miła mi była ta cisza, ten mrok, oryginalność tych zakątków — za dnia; bynajmniej jednak nie pragnęłabym spocząć nocą na któremś z tych szerokich, ciężkich łóżek; niektóre z nich zamykały się na drzwi dębowe; inne ociemniały stare angielskie kotary tkane, pokryte grubą robotą, przedstawiające obrazy dziwnych kwiatów, dziwniejszych ptaków i najdziwniejszych ludzkich istot, co wszystko wyglądało niesamowicie, zaiste, w bladem świetle księżycowem.
— Czy to służące sypiają w tych pokojach? — zapytałam.
— Nie; służba zajmuje szereg mniejszych pokoi wtyle domu; tutaj nikt nie sypia; możnaby prawie powiedzieć, że gdyby Thornfield Hall miało swojego ducha, tutaj byłaby jego siedziba.
— I ja tak myślę: zatem nie macie tu państwo żadnego ducha?
— Nie, ja nigdy o żadnym nie słyszałam — odpowiedziała, uśmiechając się, pani Fairfax.
— Ani żadnego podania o duchu? Żadnej legendy, żadnej historji o duchach?
— Chyba nie. A jednak słyszy się, że Rochesterowie był to swojego czasu ród gwałtowny i krewki, wcale nie spokojny; może właśnie dlatego śpią teraz w grobach tak cicho.
— Tak... „po życia gorączce cicho teraz śpią“, — szepnęłam. — A dokąd pani teraz idzie? — zapytałam, widząc, że rusza z miejsca.
— Idę wyjrzeć z górnego tarasu na dachu. Czy chce pani pójść ze mną i obejrzeć widok stamtąd?
Poszłam za nią, najpierw po bardzo wąskich schodach na strych, a stamtąd po drabince i przez klapę podnoszoną na dach domu. Znalazłam się teraz na równym poziomie z kolonją wron, mogłam zaglądać do ich gniazd. Oparta o parapet i patrząc daleko wdół, widziałam zarysy ogrodu, leżące przede mną, jak mapa; widziałam jasny, aksamitny trawnik, otaczający zbliska szarą podstawę domu; pole, szerokie jak park, zasiane tu i owdzie staremi drzewami; las w złotobronzowych barwach, przecięty ścieżką, tak zarośniętą mchem zielonym, że była zieleńszą od drzew i liści; kościół przed bramami, drogę, łagodne wzgórki, wszystko to spoczywające w świetle jesiennego słońca; widnokrąg, objęty pogodnem, lazurowem niebem, perłowobiałemi obłoczkami zasnuty. Gdy zawróciwszy, schodziłam przez drzwi w dachu, zaledwie mogłam trafić na drabinkę; olśnionym moim oczom strych wydał się ciemny jak piwnica w porównaniu z błękitem nieba, z rozsłonecznionym laskiem, pastwiskiem i zielonemi wzgórkami, na które patrzyłam z rozkoszą.
Pani Fairfax zatrzymała się chwilę, zajęta zamykaniem drzwi w dachu; ja, potrosze poomacku, znalazłam wyjście z poddasza i zaczęłam spuszczać się po wąskich strychowych schodach. Stanęłam na chwilę w długim korytarzu, na który schody prowadziły; przegradzał on frontowe i tylne pokoje trzeciego piętra, był wąski, niski i ciemny, o jednem tylko małem okienku na najdalszym końcu; ze swemi dwoma rzędami małych czarnych drzwi pozamykanych sprawiał wrażenie korytarza w zamku jakiegoś Sinobrodego.
Gdy cicho ruszyłam dalej, uderzył o moje uszy odgłos, jakiego najmniej mogłam się spodziewać w miejscu tak spokojnem. Był to śmiech; śmiech dziwny, wyraźny, lecz niewesoły. Stanęłam; śmiech ustał, lecz tylko na chwilę; znów zabrzmiał — ale głośniejszy, gdyż za pierwszym razem, chociaż wyraźny, był bardzo cichy. Teraz przeszedł w hałaśliwy wybuch, który zdawał się budzić echa we wszystkich tych zamkniętych pokojach, jakkolwiek najwyraźniej płynął z jednego pokoju, którego drzwi mogłabym wskazać.
— Pani Fairfax! — zawołałam, gdyż usłyszałam, że schodzi ona po schodach. — Czy pani słyszała ten głośny śmiech? Kto to się śmieje?
— Któraś służąca zapewne — odpowiedziała. — Może Gracja Poole.
— Czy pani słyszała? — powtórzyłam pytanie.
— Owszem, wyraźnie słyszałam: ja ją często słyszę; szyje w jednym z tamtych pokoi. Czasami Lea jest z nią; często, gdy pracują razem, bywają hałaśliwe.
Śmiech znowu się powtórzył cichą gamą i zakończył się szczególniejszem mamrotaniem.
— Gracjo! — zawołała pani Fairfax.
Nie spodziewałam się, doprawdy, żeby jakaś Gracja odpowiedziała, tak tragiczny, tak nadnaturalny wydał mi się ten śmiech; i gdyby nie to, że było to samo południe, że ani pora dnia ani otoczenie nie sprzyjały zabobonnym nastrojom, byłabym się przelękła. Pokazało się wszakże, że byłam niemądra, dziwiąc się tak bardzo i snując niejasne przypuszczenia. Najbliższe drzwi otworzyły się i wyszła służąca — kobieta trzydziestoletnia, przysadzista, krępa, ruda, nieładna; trudnoby sobie wyobrazić zjawisko mniej romantyczne.
— Za wiele hałasu, Gracjo — upomniała pani Fairfax. — Pamiętaj, co zapowiedziane.
Gracja ukłoniła się milcząc i wróciła do pokoju.
— Jest to osoba, którą wzięliśmy do szycia i do pomocy Lei, pokojowej — mówiła dalej wdowa. — Nie jest ona zupełnie bez zarzutu pod pewnym względem, ale naogół nieźle się sprawia. Ale jakże tam dziś lekcje poszły z pani nową uczennicą?
Tym sposobem rozmowa, skierowana na Adelkę, trwała dopóty, dopóki nie znalazłyśmy się w jasnej i pogodnej strefie na dole. W hallu Adelka wybiegła na nasze spotkanie, wołając:
Mesdames, vous êtes servies! — i dodała — J’ai bien faim, moi!
Istotnie obiad był gotów i czekał na nas w pokoju pani Fairfax.

ROZDZIAŁ XII.

Zapowiedź pogodnego bytowania, zaznaczona na wstępie spokojnem przyjęciem w Thornfield Hall, nie zawiodła mnie przy dłuższem zaznajomieniu się z miejscowością i jej mieszkańcami. Pani Fairfax okazała się taką, jaką się wydawała, kobietą równego usposobienia, dobrotliwą, średniego wykształcenia i przeciętnej inteligencji. Moja uczennica była dzieckiem żywem, rozpieszczano je i pobłażano mu, i dlatego bywała niekiedy kapryśna. Ponieważ została powierzona wyłącznie mojej opiece i żadne inne nierozsądne wpływy nie przeszkadzały mi w pracy nad nią, zapomniała wkrótce o małych wybrykach, stała się posłuszna i chętna do nauki. Nie miała wielkich zdolności ani wybitnych rysów charakteru, ani szczególnie rozwiniętych uczuć lub upodobań, coby ją wznosiło ponad poziom rówieśniczek; ale nie było też w niej żadnych usterek ani złych skłonności, któreby ją stawiały poniżej tego poziomu. Robiła odpowiednie postępy, miała dla mnie żywe, choć może nie nazbyt głębokie przywiązanie, a ja lubiłam ją dla jej prostoty, wesołego szczebiotu, chęci dogodzenia mi i dobrze nam było z sobą.
To, co mówię — nawiasem — wydać się może zbyt chłodnem określeniem osobom, głoszącym uroczyste teorje o anielskiej naturze dzieci i o obowiązku wychowawców odczuwania do dzieci bałwochwalczego przywiązania. Ja jednakże nie piszę dla schlebiania rodzicielskiemu egoizmowi lub z chęci wygłaszania obłudnych frazesów i nonsensów; poprostu mówię prawdę. Dbałam sumiennie o dobro Adelki, o jej postępy i lubiłam tę małą osóbkę; zupełnie tak samo, jak byłam wdzięczna pani Fairfax za jej dobroć, i w jej towarzystwie znajdowałam przyjemność odpowiednią do spokojnego uznania jej dla mnie i umiarkowanej skali umysłu jej i charakteru.
Niech mnie zresztą zgani, kto zechce, gdy dodam jeszcze, że niekiedy, gdy poszłam przejść się sama po ogrodzie, gdy doszłam do bramy i wyjrzałam na drogę, albo też, gdy Adelka bawiła się z boną, pani Fairfax smażyła galaretki, a ja, wyszedłszy na trzecie piętro, uniosłam klapę na strychu i wydostałam się na dach — że wtedy, patrząc wdal ponad pola i wzgórza na mglistą linję widnokręgu, wzdychałam za siłą wzroku, któraby sięgnęła poza te granice; za siłą wzroku, któraby dotarła do ruchliwego świata, do miast, pełnych życia, o których słyszałam wprawdzie, lecz nie widziałam nigdy, — że wtedy pragnęłam więcej poznać i doświadczyć, więcej mieć stosunków z ludźmi, zaznajomić się z większą rozmaitością typów, niż tu mi to było dane. Ceniłam to, co było dobre w pani Fairfax i w Adelce, ale wierzyłam, że istnieją inne i żywsze rodzaje dobrego, a to, w co wierzyłam, pragnęłam zobaczyć.
Kto może mieć mi to za złe? Wielu, niezawodnie, i ci nazwą mnie malkotentką. Nie moja jednak była to wina. Niepokój wewnętrzny poruszał mnie, niekiedy sprawiając ból. Wtedy doznawałam ulgi, chodząc wzdłuż korytarza trzeciego piętra tam i zpowrotem, bezpiecznie w ciszy i samotności, i pozwalając oczom duszy pieścić się temi jasnemi wizjami, jakie się przed niemi jawiły: a liczne one były i promienne. Czułam ulgę, gdy serce biło mi radosnem tętnem, a najlepiej mnie koiło nadsłuchiwanie snującej się w duszy nigdy nie kończącej się powieści, którą tworzyła moja wyobraźnia, ciągnąc ją bez przerwy; powieści, tętniącej wypadkami, życiem, ogniem, uczuciem — wszystkiem, czego pragnęłam, a czego w rzeczywistości nie posiadałam.
Daremna rzecz mówić, że istoty ludzkie powinny zadowalać się spokojem: one potrzebują czynu, działania — a jeżeli znaleźć tego nie mogą, stwarzają to sobie. Miljony skazane są na cichszy los od mego, i miljony w milczeniu buntują się przeciwko swemu losowi. Nikt nie wie, ile buntów — prócz politycznych buntów — fermentuje w tych tłumach, zaludniających świat. Kobiety uważa się naogół za bardzo spokojne, ale kobiety czują tak samo jak mężczyźni; potrzebują zużywać swoje zdolności, potrzebują pola dla swych wysiłków nie mniej, jak ich bracia; cierpią, gdy są zbyt skrępowane, cierpią w bezwzględnym zastoju zupełnie tak samo, jak cierpieliby mężczyźni; i ciasnotą grzeszą szczęśliwsi ich bliźni, jeżeli twierdzą, że powinny się ograniczyć do gotowania pudingów, robienia pończoch, grania na fortepianie i haftowania. Bezmyślnością jest potępiać je albo śmiać się z nich, jeżeli starają się więcej robić albo uczyć się więcej, niż zwyczaj orzekł, że dla ich płci wystarcza.
Chodząc tak w samotności, nie rzadko słyszałam śmiech Gracji Poole: ten sam wybuch, to samo ciche, powolne ha! ha!, które, słyszane po raz pierwszy, przejęło mnie dreszczem. Słyszałam także dziwaczne jej mamrotanie, — dziwaczniejsze nawet, niż jej śmiech. Były dni, gdy była zupełnie milcząca; ale w innych zupełnie nie mogłam zrozumieć wydawanych przez nią odgłosów. Niekiedy zdawało mi się ją widywać: wychodziła z pokoju z miednicą i talerzem albo z tacką w ręku, schodziła do kuchni i zaraz wracała zazwyczaj, niosąc dzbanek porteru. Widok jej działał zawsze jak tłumik na ciekawość, podnieconą jej głosowemi produkcjami: o rysach grubych i tępych nie miała w sobie nic zajmującego. Próbowałam parę razy wciągnąć ją w rozmowę, ale była małomówna; krótka odpowiedź zazwyczaj udaremniała wszelkie usiłowania dalszej pogawędki.
Inni domownicy, mianowicie Jan i jego żona, Lea, pokojowa i Sophie, bona francuska, byli to wszystko ludzie przyzwoici, ale pod żadnym względem nie wybitni; z Sophie rozmawiałam po francusku i niekiedy dopytywałam ją o kraj rodzinny. Nie miała ona jednak daru opisywania ani opowiadania i dawała najczęściej odpowiedzi tak puste i mętne, że to raczej zniechęcało niż zachęcało do pytań.
Tymczasem upłynął październik, listopad i grudzień. Pewnego styczniowego popołudnia poprosiła mnie pani Fairfax o darowanie Adelce poobiednich lekcyj z powodu kataru, jakiego się nabawiła. Zgodziłam się chętnie, zwłaszcza gdy Adelka gorąco poparła tę prośbę, przypominając mi przez to, z jaką radością za lat dziecinnych witałam każdą trafiającą się rekreację. Był to piękny dzień, spokojny, chociaż bardzo zimny; zmęczona byłam, przesiedziawszy w bibljotece całe długie przedpołudnie; pani Fairfax właśnie była napisała list, który czekał okazji na pocztę, więc włożyłam kapelusz i płaszcz i ofiarowałam się odnieść go do Hay; odległość, dwie milki, stanowiła miły spacer na zimowe popołudnie. Usadowiwszy Adelkę wygodnie na krzesełku przy kominku w saloniku pani Fairfax i podawszy do zabawy najlepszą lalkę woskową (którą zazwyczaj, zawiniętą w srebrny papier, trzymałam schowaną w szufladzie) oraz dla odmiany książkę z powiastkami, pocałowałam ją na pożegnanie i wyszłam.
Grunt był stwardniały, powietrze spokojne, droga samotna. Szłam szybko, dopóki się nie rozgrzałam, a wtedy zwolniłam kroku, by nacieszyć się i zastanowić nad przyjemnością, jaką mi dawała ta chwila i widok dokoła. Była godzina trzecia; zegar kościelny wybijał ją, gdy mijałam dzwonnicę. Urok tej godziny leżał w bliskim zmierzchu, w nisko stojącem, blade promienie ślącem słońcu. Znajdowałam się o milę od Thornfield, na ścieżce, znanej latem z obfitości róż polnych, jesienią z orzechów i jarzyn, a nawet teraz posiadającej pewne kolorowe skarby w postaci głogów. Ale najmilszy czar zimowy polegał na zupełnej samotności i bezszelestnej ciszy. Powiew nie wydawał tu wcale odgłosu; nie było tu bowiem ani jednego krzaczka ostrokrzewu czy bluszczu, któryby mógł zaszemrać, a odarte z liści głogi i krzaki leszczyny ciche były jak te białe, zdeptane kamienie, któremi wysypany był środek ścieżki. Blisko i daleko, po obu stronach drogi widać było tylko pola, na których nie pasło się bydło, a małe, brunatne ptaszki, ruszające się niekiedy w bezlistnym żywopłocie, wyglądały jak rdzawe zeschłe liście, co zapomniały opaść...
Dróżka ta szła pod górę przez całą drogę do Hay; doszedłszy do jej połowy, siadłam na przełazie, prowadzącym stąd na pole. Ogarniając się szczelnie płaszczem i chroniąc ręce w zarękawek, nie czułam zimna, choć marzło porządnie; dowodziła tego szyba lodu, pokrywająca ścieżkę, na którą mała struga wody, obecnie zamarznięta, wylała była po raptownej odwilży parę dni temu. Z miejsca, gdzie siedziałam, mogłam patrzeć na Thornfield; szare, blankami uwieńczone mury dworu były głównym przedmiotem, rzucającym się w oczy w dolinie pode mną; lasy jego i drzewa z gniazdami wroniemi wznosiły się na tle zachodniego nieba. Patrzyłam, dopóki słońce nie zaszło za drzewa i czerwone i jasne nie zatonęło w nich. A wtedy spojrzałam na wschód.
Z poza szczytu wzgórka nade mną wynurzał się wschodzący księżyc; jeszcze blady, jak chmurka, nabierał światłości z każdą chwilą i świecił nad Hay, które, wpół ukryte w drzewach, słało niebieskie dymy z nielicznych kominów; było jeszcze o milę odległe, ale w tej bezwzględnej ciszy mogłam dosłyszeć słabe odgłosy życia, stamtąd idące. Ucho moje chwytało także szmery płynących potoków, w jakich dolinach, czy zagłębieniach nie wiedziałam sama, ale wiele było wzgórków poza Hay i niewątpliwie wiele strumieni w wąwozach pomiędzy niemi. W ciszy wieczornej słyszało się plusk najbliższych i szum dalekich strumieni.
Jakiś szorstki odgłos wpadł nagle między te delikatne pluskoty i szmery, równocześnie tak daleko i wyraźnie: głośny tupot, chrzęst metaliczny zgasił cichutkie szepty fal płynących, tak jak w obrazie potężna masa skały albo surowy zarys wielkiego dębu, ciemno i silnie zaznaczony na przednim planie, zaciera powietrzną odległość lazurowego wzgórza, słonecznego widnokręgu i zmieszanych chmur, gdzie barwa stapia się z barwą.
Kroki rozległy się na ścieżce: koń nadchodził; zakręty drogi jeszcze go ukrywały, ale przybliżał się. Miałam właśnie zejść z przełazu, ale ponieważ ścieżka była wąska, zostałam na miejscu, żeby mnie mógł minąć. Młoda byłam wówczas i rozmaite fantazje wesołe i ponure snuły mi się w głowie; wpośród innych żyły tam także wspomnienia bajek, opowiadanych niegdyś w dziecinnym pokoju; tym, gdy wracały w pamięci, dojrzewająca młodość dodawała siły i wyrazistości, jakiej im wiek dziecinny udzielić nie potrafił. Gdy się ten koń przybliżał, a ja czekałam, rychło się ze zmierzchu wyłoni, przypomniały mi się niektóre opowiadania Elżbietki o duchu, imieniem Gytrash, który pod postacią konia, muła albo wielkiego psa straszył na pustych, samotnych drogach, a niekiedy nachodził spóźnionych podróżnych.
Bardzo już był blisko, ale jeszcze dla mnie niewidoczny; wtedy w dodatku do tupotu kopyt końskich usłyszałam szurgnięcie pod płotem i tuż blisko pod krzakami leszczyny przesunął mi się wielki pies, dzięki czarno-białemu zabarwieniu widoczny wśród drzew. Była to dokładnie jedna z postaci Elżbietki Gytrasha — stworzenie do lwa podobne, długowłose, wielkogłowe. Minęło mnie jednak wcale spokojnie, nie zatrzymując się, by spojrzeć mi w twarz dziwnemi, nadpsiemi oczami, jak się tego prawie spodziewałam. Szedł za nim koń — rosły wierzchowiec, a na nim siedział jeździec. Mężczyzna, ludzka istota, odrazu spłoszył czar. Nikt nigdy nie dosiadał grzbietu Gytrasha, był zawsze sam; a duszki, o ile wiedziałam, choć mogły przyoblekać nieme ciała zwierząt, nigdy nie szukały schronienia w pospolitym kształcie ludzkim. Nie był to więc żaden Gytrash, tylko podróżny, który wybrał tędy krótszą drogę z Millcote. Przejechał, a ja poszłam dalej: parę kroków uszłam zaledwie, gdy musiałam się obejrzeć, usłyszawszy zgrzyt poślizgnięcia się, okrzyk „A cóż to u pioruna?“ i odgłos upadku. Jeźdźca i konia ujrzałam teraz na ziemi; koń poślizgnął się na zlodowaciałej powierzchni ścieżki i wraz z jeźdźcem upadł. Pies zawrócił w podskokach, a widząc pana swego w tem położeniu i słysząc stękanie konia, rozszczekał się tak, że aż wzgórza odpowiadały mu echem. Zrazu węszył dokoła leżących, a potem podbiegł do mnie; nie mógł nic innego zrobić, wyraźnie wzywał mnie na pomoc. Usłuchałam go i zbliżyłam się do podróżnego, który tymczasem usiłował wydostać się z pod konia. Wysiłki jego tak były energiczne, że pomyślałam, iż wielkiej sobie krzywdy widocznie nie zrobił; zapytałam go jednakże:
— Czy pan odniósł jakie obrażenia?
Zdaje mi się, że klął pod nosem, choć nie jestem tego pewna; w każdym razie coś tam wymawiał, co mu przeszkodziło odpowiedzieć mi odrazu.
— Czy mogłabym może w czem pomóc? — zapytałam znowu.
— Niech pani stanie na boku — odpowiedział, podnosząc się najpierw na kolana, a potem na nogi. Usunęłam się; poczem zaczęło się dźwiganie, tupanie, chrzęst, nawoływanie przy wtórze takiego szczekania, że istotnie odstąpiłam o kilka kroków; nie mogłam się jednak zupełnie dać odpędzić, chcąc się wpierw przekonać, jak się to skończy. Rezultat ostatecznie wypadł szczęśliwie; koń stanął, pies na komendę: „Leżeć, Pilot!“ uciszył się nareszcie. Teraz podróżny, nachyliwszy się, zaczął obmacywać stopę i nogę, jakgdyby badał, czy są całe; widocznie były bolesne za dotknięciem, gdyż przytrzymywał się przełazu, skąd ja właśnie wstałam, i wreszcie usiadł.
Pragnęłam stać się użyteczną, więc przybliżywszy się, powiedziałam:
— Jeżeli pana coś boli i potrzebuje pan pomocy, mogę panu sprowadzić kogo albo z Thornfield Hall albo z Hay.
— Dziękuję; dam sobie radę; nie mam złamanych kości — to tylko zwichnięcie. — I znowu wstał i próbował nogi, ale przytem mimowoli wyrwało mu się: „Ach!“...
Światło dzienne niezupełnie jeszcze zaszło, a i księżyc świecił jasno; widziałam go teraz wyraźnie. Postać jego otulał płaszcz do konnej jazdy z futrzanym kołnierzem i stalową klamrą; w ogólnych zarysach mogłam dojrzeć, że jest to mężczyzna średniego wzrostu i bardzo szeroki w piersiach. Ciemną miał twarz o surowych rysach i nasępionem czole; oczy jego i brwi ściągnięte miały w tej chwili wyraz rozdrażniony i gniewny; był nie pierwszej młodości, ale nie sięgał jeszcze średniego wieku; mógł liczyć ze trzydzieści pięć lat może. Nie bałam się go, i nawet niebardzo mnie onieśmielał. Gdyby był przystojny, o bohaterskiej powierzchowności młodzieńcem, nie byłabym się odważyła stać tak przed nim, wypytywać go wbrew jego woli i ofiarowywać mu się z usługami nieproszona. Nie wiem, czy kiedy w życiu widziałam przystojnego młodzieńca, a nigdy w życiu z żadnym nie rozmawiałam. Miałam teoretyczne uznanie i respekt dla piękności, elegancji, wdzięku; gdybym jedna ujrzała te zalety, wcielone w postać męską, odczułabym instynktowo, że nie mogłyby one sympatyzować z niczem, co było we mnie, i unikałabym tak, jak się unika ognia, pioruna i wszystkiego, co świeci jasno, ale jest antypatyczne.
Gdyby nawet ten nieznajomy był się uśmiechnął i okazał mi dobry humor, gdy się do niego zwróciłam; gdyby ofiarowaną mu pomoc odrzucił był wesoło i z podziękowaniem, byłabym sobie poszła, nie odczuwając powołania do wznowionych dopytywań; jednakże wobec tego marsa, tej szorstkości podróżnego czułam się swobodną; nie ruszyłam się z miejsca, gdy ręką dał mi znak, bym poszła, i oświadczyłam:
— Nie mogę pomyśleć o pozostawieniu tu pana o tak późnej godzinie na tej pustej drodze, dopóki nie zobaczę, że pan może wsiąść na konia.
Spojrzał na mnie, gdy to powiedziałam; dotychczas nie wiem, czy zwrócił oczy w moją stronę.
— Sądzę, że pani sama powinna być już w domu — rzekł — jeżeli ma pani dom tu gdzieś wpobliżu; gdzie pani mieszka?
— Tam na dole; ja się wcale nie boję być na polu, chociaż późno, skoro księżyc świeci; chętnie pobiegłabym do Hay, gdyby pan sobie życzył; idę tam nawet list wrzucić na pocztę.
— Mieszka pani tam na dole — czy pani ma na myśli ten dom z blankami? — tu wskazał Thornfield Hall, na które księżyc rzucał mgławe światło, rysując dom wyraźny i blady, na tle lasu.
— Tak, właśnie.
— Czyj to jest dom?
— Pana Rochestera.
— Czy pani zna pana Rochestera?
— Nie, nigdy go nie widziałam.
— A więc on tam nie mieszka?
— Nie.
— Czy może mi pani powiedzieć, gdzie on jest?
— Nie wiem.
— Pani nie jest służącą we dworze, rzecz prosta. Pani jest... — Przerwał i powiódł okiem po mojem ubraniu, które, jak zwykle, było nader proste: czarne wełniane okrycie, czarny filcowy kapelusz — panna służąca strojniej byłaby ubrana! Widocznie nie mógł odgadnąć, kim jestem; dopomogłam mu.
— Jestem nauczycielką — oświadczyłam.
— Ach, nauczycielką! — powtórzył. — A niechżeż mnie licho, że też zapomniałem!... Nauczycielka! — I znowu przypatrzył się mojemu ubraniu. Po chwili wstał z przełazu; twarz skurczyła mu się bólem, gdy próbował się poruszyć.
— Nie mogę prosić pani, by mi sprowadziła pomoc — rzekł — ale może pomoże mi pani sama trochę, jeżeli pani łaskawa.
— Jak najchętniej, proszę pana.
— Czy nie ma pani przy sobie parasola, któryby mi mógł posłużyć za laskę?
— Nie mam, niestety.
— Niech pani spróbuje pochwycić cugle mojego konia i przyprowadzić go ku mnie: czy pani się nie boi?
Bałabym się dotknąć konia, gdybym była sama, ale gdy mi polecił, byłam gotowa posłuchać. Położyłam zarękawek na przełazie i zbliżyłam się do wysokiego rumaka; starałam się pochwycić uzdeczkę, ale koń, stworzenie uparte, nie pozwalał mi zbliżyć się do swojej głowy; próbowałam, próbowałam, ale nadaremnie; a przez cały ten czas śmiertelnie się bałam drepcących jego przednich nóg. Podróżny czekał i patrzył czas jakiś, aż się wkońcu roześmiał.
— Jak widzę — rzekł — góra nie da się sprowadzić do Mahometa, to też jedyne, co pani może zrobić, to dopomóc Mahometowi, ażeby mógł iść do góry; muszę panią prosić, żeby pani tu przyszła.
Przyszłam.
— Niech pani wybaczy — mówił dalej — konieczność zmusza mnie do wysługiwania się panią.
Oparł ciężką rękę na mojem ramieniu i opierając się na mnie dość mocno, kulejąc doszedł do wierzchowca. Raz pochwyciwszy cugle, opanował go odrazu i wskoczył na siodło, wykrzywiając się przytem strasznie, gdyż uraziło to jego zwichniętą nogę.
— A teraz — powiedział, puszczając mocno zębami przygryzioną wargę — niech mi pani jeszcze tylko poda moją szpicrutę; leży ona tam, pod płotem.
Znalazłam ją i podałam.
— Dziękuję; a teraz niech się pani śpieszy z listem do Hay i wraca jak najprędzej.
Pod dotknięciem ostrogi koń drgnął, wspiął się i skoczył pędem — pies za nim. Zniknęli...

„Jak wrzosu gałązka, którą w pustem polu
Wiatr dziki wirem unosi...“

Podniosłam zarękawek i poszłam dalej. Zdarzenie zaszło i minęło dla mnie. Był to wypadek bez żadnego znaczenia, bez romantycznego zakroju, bez niczego ciekawego poniekąd; a jednak wniósł coś nowego w tej jednej godzinie jednostajnego życia. Pomoc moja była potrzebna i zażądano jej ode mnie; tę pomoc dałam; byłam rada, że coś uczyniłam; choć pospolity i przemijający był ten czyn, był jednak działaniem, a mnie znużyło istnienie wyłącznie bierne. A także ta twarz nowa była czemś, jak nowy obraz w galerji pamięci; i niepodobna była do wszystkich tam wiszących: najpierw, bo była to twarz męska; a potem, gdyż była ciemna, silna i surowa. Miałam ją wciąż przed oczyma, dochodząc do Hay, wrzucając list na poczcie; widziałam ją przez cały czas, idąc szybko z góry nadół ku domowi. Doszedłszy do przełazu, zatrzymałam się na chwilę, rozejrzałam się dokoła i słuchałam, myśląc, coby to było, gdyby tętent kopyt końskich rozległ się znów na ścieżce, i jeździec w płaszczu, z psem newfunlandzkim, podobnym do Gytrasha, stanął mi ponownie przed oczyma. Ujrzałam jednakże tylko płot i wierzbę o obciętych gałęziach, nieruchomo i prosto sterczącą w promieniach księżyca; doleciał mnie leciuchny szmer wiatru, błądzącego chwilami wśród drzew dokoła Thornfield; rzuciwszy okiem w kierunku tego szmeru, dostrzegłam światło w jednem oknie; to mi przypomniało, że już późno, więc przyśpieszyłam kroku.
Bez ochoty wróciłam do Thornfield. Przejść jego próg to znaczyło dla mnie wracać do zastoju; przebyć milczący hall, wejść po ciemnawych schodach do samotnego pokoiku, a potem spotkać się ze spokojną panią Fairfax i spędzie z nią długi wieczór zimowy, z nią jedną tylko — znaczyło to dla mnie zgasić zupełnie to lekkie podniecenie, które wzbudził we mnie spacer, — istotę moją skrępować zpowrotem niewidzialnemi więzami jednostajnego i nazbyt spokojnego istnienia — istnienia, którego nawet dobre strony bezpieczeństwa i dostatku przestawałam oceniać. Jakżebym dobrze się wtedy czuła, gdybym była rzucona w odmęt niepewności i wir walki życiowej, by wśród ciężkich i bolesnych przeżyć nauczyć się pragnąć tego spokoju, wśród którego teraz tęskniłam! Tak jest, tyle dobrego, ileby zrobił długi spacer człowiekowi, znużonemu nieruchomem siedzeniem w nazbyt wygodnym fotelu: i tak jak on zapragnąłby ruchu w swoich warunkach, tak ja go zapragnęłam w moich.
Zatrzymałam się przy bramie; zatrzymałam się na trawniku; tam i zpowrotem chodziłam po brukowanej ścieżce; okiennice szklanych drzwi były zamknięte, nie mogłam zajrzeć do wnętrza; i oczy moje i duszę moją odciągało coś od tej posępnej budowli — od tej szarej pustki, pełnej ciemnych celek, bo taką mi się teraz wydała — i ciągnęło do tego nieba, roztoczonego nade mną, niebieskiego oceanu bez plamy jednej chmurki. Księżyc sunął po nim uroczyście; tarcza jego, wypłynąwszy z za wzgórz, zdawała się spoglądać coraz dalej i dalej i zmierzać ku zenitowi, czarnemu prawie w swojej otchłannej głębi, w niezmierzonej swej dali; za biegiem jego szły migotliwe gwiazdy, na które patrząc, czułam drżenie serca, żar we krwi żył moich... Drobnostki przywołują nas na ziemię; w hallu wybił zegar; to wystarczyło; odwróciłam się od gwiazd i księżyca, otworzyłam boczne drzwi i weszłam.
Hall nie był ciemny, ani też oświecony wysoko zawieszoną bronzową lampą jedynie; inny ciepły blask zalewał go oraz dolne stopnie schodów dębowych. To rumiane światło płynęło z wielkiego jadalnego pokoju, którego podwoje były otwarte, ukazując wesoły ogień, oświecający mile marmurowy kominek, purpurowe draperje i politurowane meble. Grono osób siedziało przed kominkiem. Zaledwie podchwyciłam okiem ten widok, zaledwie dosłyszałam wesołe zmieszane głosy, wśród których odróżniłam głos Adelki, gdy drzwi się zamknęły.
Pośpieszyłam do pokoju pani Fairfax; i tam palił się ogień, ale nie było ani świecy, ani pani Fairfax. Zamiast tego ujrzałam tam samego, siedzącego prosto na dywaniku i wpatrzonego poważnie w płomień, wielkiego czarnobiałego psa o długim włosie, podobnego do tego Gytrasha z drogi polnej. Tak był do niego podobny, że przystąpiłam bliżej i zawołałam: „Pilot!“ Pies wstał, podszedł do mnie i obwąchał mnie. Pogłaskałam go, a on poruszył wielkim ogonem. Niesamowitem jednak wydał mi się stworzeniem tak w samotności zwłaszcza, że nie wiedziałam, skąd się tu wziął. Zadzwoniłam, gdyż potrzebowałam świecy — chciałam się też dowiedzieć czegoś o tym gościu. Weszła Lea.
— Co to za pies, Leo?
— Przyszedł z panem.
— Z kim?
— Z naszym panem. Z panem Rochester; pan właśnie przyjechał.
— Rzeczywiście? A pani Fairfax jest z panem?
— Tak; i panna Adela także; są w jadalnym pokoju, a Jan pojechał po doktora, bo pan miał wypadek; koń jego upadł i pan ma nogę zwichniętą w kostce.
— Czy koń upadł na drodze do Hay?
— Tak, zjeżdżając z góry, poślizgnął się na zamarzniętej kałuży.
— Ach tak! Przynieś mi świecę, proszę cię, Leo!
Lea przyniosła mi świecę; weszła z nią i pani Fairfax, która mi powtórzyła nowiny, dodając, że doktór Carter przyjechał i jest teraz u pana Rochestera. Następnie szybko wyszła, by zakrzątnąć się koło herbaty, a ja poszłam na górę złożyć rzeczy.

ROZDZIAŁ XIII.

Pan Rochester tego wieczora z rozkazu lekarza wcześnie się położył; ani też wcześnie nie wstał nazajutrz. Po zejściu nadół musiał się zająć interesami. Administrator jego i niektórzy dzierżawcy przybyli i czekali na rozmowę z nim.
Adelka i ja musiałyśmy teraz opróżnić bibljotekę; miała być codziennie potrzebna, jako pokój przyjęć. Zapalono ogień w jednym pokoju na górze, a ja zaniosłam tam nasze książki i urządziłam w nim przyszłą naszą szkołę. Zauważyłam przed południem, że Thornfield Hall było jak odmienione; już nie tak cicho było, jak w kościele, rozlegało się co godzina lub dwie pukanie do drzwi; rozbrzmiewał odgłos dzwonka; kroki także często przechodziły przez hall, nowe głosy o różnym tonie rozmawiały na dole; prąd zewnętrznego świata przepływał przez dom; dom miał swojego pana: i ja wołałam tę zmianę od monotonji ciszy.
Z Adelką niełatwo poszła dnia tego lekcja; nie mogła skupić uwagi: wciąż biegała do drzwi i wychylała się przez poręcz schodów, próbując dojrzeć pana Rochestera; to znowu wymyślała jakieś pozory, by zejść nadół, a jak ją posądzałam, by zaglądnąć do bibljoteki, gdzie, wiedziałam, że jej nie potrzebowano. Gdy zaś rozgniewałam się trochę i kazałam jej cicho siedzieć, nie przestawała wciąż opowiadać o swoim „ami, monsieur Edouard Fairfax de Rochester” i snuć przypuszczeń, jakie przywiózł dla niej podarki, pokazało się bowiem, że poprzedniego dnia powiedział jej, iż, gdy przybędą rzeczy jego z Millcote, znajdzie się tam wśród nich pewna skrzynka, która ją powinna zainteresować.
— A to ma znaczyć — rzekła — że będzie tam wewnątrz prezent dla mnie, a może i dla pani, mademoiselle. Monsieur mówił o pani: zapytał mnie, jak się nazywa moja nauczycielka i czy to nie jest mała osóbka, dosyć szczupła i trochę blada. Powiedziałam, że tak jest; gdyż to prawda, no, nie, mademoiselle?
Z uczenniczką jadłam obiad, jak zwykle, w pokoju pani Fairfax; popołudnie było wietrzne i śnieżne, spędziłyśmy je w szkolnym pokoju. O zmroku pozwoliłam Adelce odłożyć książki i robotę i zbiegnąć nadół; po stosunkowej bowiem ciszy na dole, gdzie już dzwonek drzwi wchodowych przestał się odzywać, wnosiłam, że pan Rochester musiał ukończyć zajęcia. Pozostawszy sama, zbliżyłam się do okna, nic jednakże stamtąd nie mogłam zobaczyć: zmrok i płatki lecącego śniegu przesłaniały wszystko, nawet krzaki na trawniku. Spuściłam storę i wróciłam do kominka.
Z żarzących węgli zaczęłam układać szkic, trochę po dobny do obrazu, przedstawiającego, jak pamiętałam, zamek Heidelberski nad Renem, gdy weszła pani Fairfax i wejściem swojem zburzyła ognistą mozaikę, rozpraszając równocześnie ciężkie, niemiłe myśli, które zaczynały nachodzić moją samotność.
— Pan Rochester byłby rad, gdyby pani z uczenniczką swoją zechciała wypić z nim herbatę dziś wieczorem w salonie — rzekła. — Tak bardzo był zajęty przez cały dzień, że nie mógł pierwej postarać się o zapoznanie się z panią.
— O której porze pan Rochester pija herbatę? — spytałam.
— O szóstej; pan Rochester na wsi pilnuje się wczesnych godzin. Ale pani powinnaby się przebrać; pójdę z panią i pomogę zapiąć suknię. Tu jest świeca.
— Czy to koniecznie powinnam się przebrać?
— Tak; to się należy; ja się zawsze przebieram na wieczór, gdy pan Rochester tu bawi.
Ta dodatkowa ceremonja wydała mi się trochę przesadna. Poszłam jednakże do pokoju i z pomocą pani Fairfax zmieniłam czarną wełnianą suknię na czarną jedwabną; była to jedyna lepsza, jaką posiadałam, z wyjątkiem jedwabnej jasno-popielatej; tę jednak wedle moich pojęć, wyniesionych z Lowood, uważałam za nazbyt piękną, by ją można nosić kiedy indziej niż przy pierwszorzędnych okazjach.
— Przydałaby się broszka — zauważyła pani Fairfax.
Przypięłam broszeczkę z perełką, którą mi panna Temple przy pożegnaniu ofiarowała na pamiątkę; poczem zeszłyśmy nadół. Nieprzyzwyczajonej do stykania się z obcymi, było mi trochę przykro stawić się na takie oficjalne zaproszenie przed panem Rochesterem. Puściłam panią Fairfax przodem, gdyśmy wchodziły do jadalni i trzymałam się w jej cieniu, gdy przechodziłyśmy przez pokój i przez arkadę, której kotara była teraz spuszczona, wstępowałyśmy do eleganckiego salonu poza nią.
Dwie zapalone świece woskowe stały na stole, i dwie nad kominkiem; pławiąc się w świetle i w gorącu wspaniałego ognia, leżał Pilot, Adelka klęczała tuż przy nim. Nawpół leżącego na kanapce ujrzałam pana Rochestera, z nogą podpartą poduszką: pełne światło ognia padało mu na twarz. Poznałam podróżnego o szerokich, kruczych brwiach; kwadratowe jego czoło jeszcze się bardziej kwadratowem wydawało przy gładkiem uczesaniu czarnych włosów. Poznałam jego wybitny nos, raczej charakterystyczny, niż piękny, pełne nozdrza, świadczące o usposobieniu gwałtownem, jego strasznie surowe usta, brodę, szczękę — tak, to wszystko było bezwarunkowo strasznie surowe i groźne. Postawa jego, teraz gdy nie miał płaszcza na sobie, wydała mi się zupełnie odpowiednia do charakteru twarzy: barczysta i krępa, budowa jego była doskonała w atletycznem rozumieniu słowa — szeroka w piersiach, wąska w biodrach, jednakże nie była ani wysoka ani zgrabna.
Pan Rochester musiał dostrzec wejście pani Fairfax i moje; widocznie nie miał ochoty nas zauważyć, gdyż nie podniósł głowy, choć się zbliżyłyśmy.
— Oto panna Eyre, panie — rzekła pani Fairfax spokojnie, jak to ona zawsze. Ukłonił się, nie odrywając jeszcze oczu od grupy psa i dziecka.
— Proszę, niech panna Eyre usiądzie — rzekł; było coś w przymuszonym, sztywnym ukłonie, w niecierpliwym, choć ceremonjalnym tonie, co zdawało się wyrażać: „A cóż mi, u licha, do tego, czy panna Eyre tu jest, czy jej niema? W tej chwili nie mam ochoty mówić do niej.“ Siadłam swobodnie; rozwiało się moje zakłopotanie. Przyjęcie, nacechowane skończoną uprzejmością, byłoby mnie prawdopodobnie zmieszało; nie umiałabym się odwzajemnić, odpowiedzieć z gracją i elegancją. Ale szorstki kaprys nie zobowiązywał mnie do niczego; przeciwnie, przyzwoity spokój wobec wybryku złego humoru dawał mi pewną wyższość. A przytem dziwaczność tego zachowania się miała w sobie coś — drażniącego: czekałam z zainteresowaniem, co on dalej zrobi.
Trwał dalej jak posąg, to jest ani nie mówił, ani się nie poruszył. Pani Fairfax widocznie uważała, że trzeba, ażeby ktoś był przyjemnym, i zaczęła gadać. Poczciwie, jak zwykle — i, jak zwykle, raczej zdawkowo — ubolewała nad nawałem interesów, które gnębiły go cały dzień; nad trudnością, jaką mu to musiało sprawiać, wobec tego bolesnego zwichnięcia; a potem zaczęła wychwalać jego cierpliwość i wytrzymałość, że wytrwał przez to wszystko.
— Pani, jabym się chętnie napił herbaty — to była jedyna odpowiedź, jaką otrzymała. Zadzwoniła czem prędzej, a gdy przyniesiono tacę, zaczęła szykować filiżanki, łyżeczki pilnie i śpiesznie. Adelka i ja podeszłyśmy do stołu; ale pan domu nie opuścił swojej kuszetki.
— Czy będzie pani łaskawa podać filiżankę panu Rochesterowi? — zwróciła się do mnie pani Fairfax; — Ada mogłaby wylać herbatę! — Spełniłam jej życzenie. W chwili, gdy pan Rochester brał z mej ręki filiżankę, Adelka, uważając widocznie chwilę tę za odpowiednią do wstawienia się za mną, zawołała:
— Nieprawdaż, monsieur, że jest tam mały prezent dla mademoiselle Eyre w pana kufereczku?
— Któż mówi o prezentach? — odpowiedział mrukliwie. — Czy pani spodziewała się prezentu, panno Eyre? Czy pani przepada za prezentami? — i badawczo spojrzał mi w twarz oczami, które, jak zobaczyłam, były ciemne, gniewne i przenikliwe.
— Sama nie wiem — odpowiedziałam — brak mi w tem względzie doświadczenia: naogół uważają je za coś przyjemnego.
— Naogół uważają? Ale co pani o tem sądzi?
— Musiałabym się zastanowić, panie, zanimbym mogła dać odpowiedź, godną przyjęcia: na podarunek można się zapatrywać różnostronnie, nieprawdaż? a należałoby rozważyć wszystkie względy, zanimby się coś orzekło o jego istocie.
— Panno Eyre, pani nie jest tak prostoduszna, jak Adelka. Ona głośno woła o „cadeau”, jak tylko mnie zobaczy, pani kołuje i kluczy.
— Ponieważ mniej mam zaufania do własnych zasług niż Adelka. Ona może się powoływać na prawo dawnej znajomości, a także na prawo zwyczaju. Mówi, że pan miał zawsze zwyczaj obdarzać ją zabawkami; ja zaś, gdybym się miała na coś powoływać, doprawdy, byłabym w kłopocie, ponieważ jestem panu obcą i nie uczyniłam nic takiego, coby mi dawało prawo do podziękowania.
— O niechże pani nie uderza w ton zbytecznej skromności! Przeegzaminowałem Adelkę i widzę, że pani bardzo starannie nią się zajęła; nie jest ona bardzo zdolna ani utalentowana, a jednak w krótkim czasie zrobiła duże postępy.
— Panie, teraz mi pan ofiarował „podarek“! jestem panu wdzięczna, dziękuję: to dla nauczyciela najbardziej upragniona nagroda — pochwała postępów ucznia.
— Hm! — mruknął pan Rochester i pił dalej herbatę w milczeniu.
— Przybliżcie się tu, do kominka, — powiedział gdy zabrano tacę, gdy pani Fairfax zasiadła do swojej roboty, a Adelka oprowadzała mnie za rękę po pokoju, pokazując mi piękne książki i ozdobne drobiazgi na konsolach i szyfonierkach. Posłuchałyśmy oczywiście; Adelka była gotowa zakwaterować mi się na kolana, ale on jej kazał bawić się z Pilotem.
— Pani przebywa w moim domu od trzech miesięcy?
— Tak, panie.
— A przybyła pani...?
— Ze szkoły w Lowood w hrabstwie X.
— Ach! zakład dobroczynny. Jak długo była tam pani?
— Ośm lat.
— Ośm lat! musi pani znać twarde życie. Ja myślałem, że dosyć połowy tego czasu, by zniszczyć najsilniejszy organizm! Nic dziwnego, że pani wygląda potrosze, jak nie z tego świata. Zadawałem sobie pytanie, skąd pani wzięła taką twarz. Gdy mi się pani ukazała wczoraj wieczór na Hay Lane, przyszły mi nagle na myśl bajki o wróżkach i o krasnoludkach i prawie miałem ochotę zapytać, czy to pani urzekła mi konia: jeszcze teraz nie jestem pewien, jak to z tem jest. Kim są pani rodzice?
— Nie mam rodziców.
— I zapewne nigdy ich pani nie miała; czy pani ich pamięta?
— Nie.
— Tak też przypuszczałem. A więc czekała pani na swoich pobratymców, siedząc tam na przełazie?
— Na kogo, panie?
— Na tych ludków zielono ubranych; był to przecież odpowiedni dla nich wieczór księżycowy. Czy ja może przerwałem który z waszych tanecznych kręgów, że pani rozpostarła ten przeklęty lód na mojej ścieżce?
Potrząsnęłam głową.
— Wszystkie krasnoludki opuściły Anglję już sto lat temu — rzekłam, mówiąc równie poważnie jak on. — I nawet na drodze ku Hay, nawet na sąsiednich polach nie znalazłby pan śladu po nich. Sądzę, że już żaden księżyc, ani letni, ani jesienny, ani zimowy, nie oświeci więcej ich harców i tanów.
Pani Fairfax opuściła robotę na kolana, i podniosła brwi, dziwiąc się, co to za rozmowa.
— Ale proszę — podjął znowu pan Rochester — chociaż pani zapiera się rodziców, musi pani mieć przecież jakichś krewnych — wujów, stryjów, ciotki?
— Nie; nie znam żadnych.
— A rodzinny dom pani?
— Nie mam domu.
— Gdzie bracia pani i siostry mieszkają?
— Nie mam ani braci ani sióstr.
— Kto panią tutaj polecił?
— Podałam ogłoszenie w gazecie, a pani Fairfax odpowiedziała na moje ogłoszenie.
— Tak — wmieszała się dobra pani Fairfax, rozumiejąc teraz, na jakim gruncie stanęliśmy — i niema dnia, iżebym nie dziękowała Opatrzności, że tak pokierowała moim wyborem. Panna Eyre była nieocenioną towarzyszką dla mnie, pełną dobroci i staranności nauczycielką dla Adelki.
— Niech się pani nie trudzi wystawieniem jej świadectwa — odpowiedział pan Rochester — pochwały mnie nie skaptują: na własnym sądzie polegam. Ta osoba zaczęła od tego, że konia mego przyprawiła o upadek.
— Jakto, panie? — rzekła pani Fairfax.
— Jej zawdzięczam to zwichnięcie.
Wdowa, nie rozumiejąc, słuchała zdumiona.
— Panno Eyre, czy mieszkała pani kiedy w mieście?
— Nie, panie.
— Dużo pani bywała w towarzystwach?
— Jedynem mojem towarzystwem były uczennice i nauczycielki w Lowood, a teraz mieszkańcy Thornfield.
— Czy dużo pani czytała?
— Tylko te książki, które przypadkiem wpadły mi w ręce; ale to nieliczne i niebardzo uczone.
— Prowadziła pani życie zakonnicy: niewątpliwie musi pani być należycie wyćwiczona w praktykach religijnych; Brocklehurst, który, jak rozumiem, jest dyrektorem Lowood, to duchowny, nieprawdaż?
— Tak, panie.
— A wy, dziewczęta, prawdopodobnie uwielbiałyście go, tak jak klasztor, pełen zakonnic, uwielbia swego kierownika?
— O, nie!
— Bardzo jest pani chłodna! Nie! Jakto?! Nowiejuszka miałaby nie uwielbiać swego pasterza! To brzmi jak bluźnierstwo.
— Bardzo nie lubiłam pana Brocklehursta; i nie ja jedna tak czułam. To szorstki i ostry człowiek, zarazem pompatyczny i wtrącający się we wszystko; kazał nam włosy obciąć; i przez oszczędność dla nas kupował złe igły i nici, tak że prawie nie mogłyśmy niemi szyć.
— To była źle zrozumiana oszczędność — zauważyła pani Fairfax, która teraz znowu chwytała nić naszej rozmowy.
— Głodził nas wtedy, gdy miał sam w ręku zarząd działem aprowizacyjnym, zanim komitet naznaczono, i zanudzał nas długiemi kazaniami raz na tydzień, oraz codziennem wieczornem czytaniem z książek jego pióra, traktujących o nagłych śmierciach, o sądach, o piekle — a to nam potem ze strachu spać nie pozwalało.
— Ile pani lat liczyła, dostając się do Lowood?
— Około dziesięciu.
— I przebywała pani tam ośm lat, więc teraz ma pani ośmnaście?
Przytwierdziłam.
— Arytmetyka, jak pani widzi, przydaje się na coś; bez jej pomocy nie mógłbym chyba pani wieku odgadnąć. Trudne to jest do oznaczenia, gdy rysy i wyraz takie są zmienne, jak u pani. A teraz, czego pani się nauczyła w Lowood? Czy umie pani grać?
— Trochę.
— Naturalnie: to zwykła odpowiedź. Niech pani pójdzie do bibljoteki — chciałem powiedzieć: niech pani będzie łaskawa — (proszę mi darować mój ton rozkazujący; przywykłem do tego: nie mogę zmienić swych zwyczajów dla jednej nowej mieszkanki). — A zatem, niech pani pójdzie do bibljoteki, weźmie ze sobą świecę, zostawi drzwi otwarte, siądzie do fortepianu i zagra co.
Poszłam, wedle tego, jak rozkazał.
— Dosyć! — zawołał po kilku minutach. — Gra pani trochę, to prawda; jak każda inna angielska pensjonarka; może raczej lepiej, niż niektóre, ale niedobrze.
Zamknęłam fortepian i powróciłam. Pan Rochester mówił dalej:
— Adelka pokazywała mi dziś rano kilka szkiców, które, twierdziła, że są pani dziełem. Nie wiem, czy je pani samodzielnie wykonała; prawdopodobnie nauczyciel pomagał pani?
— Ależ nie, naprawdę! — zawołałam.
— A! urażona duma. No dobrze, niechże mi pani przyniesie swoją tekę, jeżeli mi pani zaręczy, że jej zawartość jest dziełem pani; tylko niech pani nie daje słowa, jeśli pani nie jest pewna; ja umiem poznać się na poprawkach.
— Kiedy tak, to ja nic nie powiem, a pan niechaj sam sądzi.
Przyniosłam tekę z bibljoteki.
— Proszę stół przysunąć — rzekł. Przysunęłam stół do kanapki; Adelka i pani Fairfax przysunęły się blisko, żeby także oglądać obrazki.
— Tylko się nie tłoczcie — rzekł pan Rochester — odbierajcie mi z ręki rysunki, gdy ja z niemi skończę, ale nie przysuwajcie waszych twarzy do mojej.
Powoli rozpatrywał każdy szkic i każde malowanie. Trzy odłożył osobno, resztę po obejrzeniu odsunął.
— Pani Fairfax to zabierze na tamten stół, niech pani to obejrzy z Adelką; a pani (tu spojrzał na mnie) niech siada, gdzie siedziała, i odpowiada na moje pytania. Widzę, że wykonała to jedna ręka: czy to pani ręka?
— Moja.
— A kiedy pani znalazła czas na wykonanie tych rzeczy? To musiało zająć sporo czasu i niemało myśli.
— Zrobiłam to podczas dwóch ubiegłych wakacyj w Lowood, gdy nie miałam innego zajęcia.
— Skąd pani zaczerpnęła tematy?
— Z własnej głowy.
— Z tej głowy, którą widzę teraz na pani ramionach?
— Z tej samej.
— Czy ma ona w sobie jeszcze inne zapasy tego samego rodzaju?
— Myślę, że ma; spodziewam się, że może lepsze.
Rozpostarł obrazki przed sobą i znowu rozpatrywał je pokolei.
Były to trzy akwarele. Pierwsza przedstawiała chmury, nisko płynące, sine, toczące się nad wzburzonem morzem. Jeden promień światła uwypuklał przez pół zatopiony maszt, na którym siedział kormoran, wielki, czarny, o skrzydłach zbryzganych pianą; w dziobie trzymał złotą bransoletę, wysadzaną szlachetnemi kamieniami. Poniżej ptaka i poniżej masztu nurzało się w wodzie ciało topielicy.
Drugi obrazek przedstawiał na pierwszym planie tylko ciemny szczyt wzgórza z trawą i kilkoma liśćmi, jakby wietrzykiem poruszanemi. Poza niem i w górze rozpościerała się przestrzeń nieba, ciemno granatowego, jak o zmroku; na niebo wypływało popiersie postaci kobiecej, namalowane w barwach tak ciemnych i delikatnych, jak tylko je dobrać mogłam. Ciemne czoło wieńczyła gwiazda; rysy poniżej widoczne były jak przez warstwę mgły; oczy świeciły ciemne i tęskne; włosy cieniste spływały jak chmura bez promieni, szarpana burzą. Na szyi leżał słaby odblask, jakgdyby światła księżycowego; ten sam odblask dotykał smugi cienkich chmurek, z pomiędzy których wychylała się ta wizja Gwiazdy Wieczornej.
Trzeci obrazek ukazywał wierzchołek góry lodowej na tle polarnego zimowego nieba; zorza polarna słała krwawe światła swoje na dalekim widnokręgu. Na przednim planie olbrzymia głowa chyliła się ku górze lodowej i opierała się o nią. Dwie chude ręce, złączone poniżej czoła i dźwigające je, zasłaniały dolną część twarzy czarną zasłoną; czoło zupełnie bezkrwiste, białe jak kość, i oko puste, martwe, pozbawione wyrazu, oprócz wyrazu szklanej rozpaczy — to jedno tylko było widoczne. Nad skroniami, wśród zwojów czarnej materji turbanu, świecił krąg białych płomieni, z plamami iskier żywszej barwy.
— Czy pani czuła się szczęśliwą, malując te obrazki? — zapytał nagle pan Rochester.
— Pochłaniała mnie robota; tak, byłam szczęśliwa. Malowanie było jedną z moich największych przyjemności.
— To jeszcze niewiele mówi. Mało pani znała przyjemności, sądząc po tem, co pani sama opowiadała; ale wyobrażam sobie, że pani przebywała w jakiejś artystycznej krainie marzeń, mieszając i dobierając te dziwne kolory. Długo pani siadywała nad tem codziennie?
— Nie miałam nic innego do roboty, ponieważ to były wakacje, więc też siedziałam nad tem od rana do południa i od południa do wieczora; długość dni letnich sprzyjała mojej ochocie do roboty.
— I czuła się pani zadowolona z wyników swojej gorączkowej pracy?
— O, bynajmniej! Dręczył mnie kontrast pomiędzy pomysłem a wykonaniem; w każdym wypadku wyobraziłam sobie coś, czego nie potrafiłam osiągnąć.
— Niezupełnie: pochwyciła pani cień swojej myśli, być może, że nie więcej. Nie miała pani dosyć artystycznej umiejętności i wiedzy, żeby nadać jej pełne życie: ale rysunki są, jak na pensjonarkę, szczególniejsze. Pomysły pochodzą z krainy bajek. Te oczy w Gwieździe Wieczornej musiała pani widzieć we śnie. Jak mogła im pani nadać to jasne spojrzenie, chociaż one same nie są wcale jasne, gdyż księżyc powyżej gasi ich promienie. A jakie ma znaczenie ta ich uroczysta głębia? A kto panią nauczył malować wiatr? Jest silny wiatr tam na niebie i na tym szczycie wzgórka. Gdzie pani widziała Latmos? Bo to jest Latmos[3]. No! niech pani zabiera te rysunki!
Zaledwie zdążyłam zawiązać te tasiemki teki, gdy, spojrzawszy na zegarek, zawołał nagle:
— Dziewiąta godzina! Co pani robi, panno Eyre, żeby Adelkę tak długo przetrzymywać? Niech ją pani zaprowadzi spać.
Adelka poszła pocałować go, zanim wyszłyśmy z pokoju; zniósł ten kares, ale widocznie nie zrobiło mu to większej przyjemności, niż zrobiłoby Pilotowi, a może nawet mniejszą.
— A teraz wszystkim wam mówię dobranoc — rzekł, ruchem ręki wskazując drzwi, jakgdyby na znak, że ma dosyć naszego towarzystwa i pragnie nas odprawić. Pani Fairfax złożyła swoją robotę, ja wzięłam tekę, ukłoniłyśmy się, otrzymałyśmy wzamian zimny ukłon i wyszłyśmy.
— Pani powiedziała, że pan Rochester nie jest dziwaczny, pani Fairfax — zauważyłam, gdy, położywszy spać Adelkę, przyszłam do niej do jej pokoju.
— Czy pani uważa, że jest?
— Tak mi się wydaje; jest bardzo nierówny i nagły.
— Prawda: niewątpliwie musi się takim wydawać komuś obcemu, ale ja tak się przyzwyczaiłam do jego maniery, że nigdy o tem nie myślę; ale też, jeżeli ma jakie dziwactwo w swem usposobieniu, trzeba mu to wybaczyć.
— Dlaczego?
— Poczęści ponieważ to leży w jego naturze — a nikt z nas za swoją naturę nie odpowiada, a poczęści też dlatego, że ma niewątpliwie przykre myśli, które go dręczą i wpływają na nierówność jego humoru.
— Przykre myśli, dotyczące czego?
— Zmartwień rodzinnych przedewszystkiem.
— Ależ on nie ma rodziny.
— Teraz nie, ale miał... a przynajmniej krewnych. Stracił starszego brata kilka lat temu.
— Starszego brata?
— Tak. Obecny pan Rochester nie od bardzo dawna jest właścicielem tej majętności; dopiero od dziewięciu lat mniej więcej.
— Dziewięć lat to czas dosyć długi. Czy tak bardzo kochał tego brata, że dotychczas po jego stracie jest niepocieszony?
— No nie — może nie. Zdaje mi się, że były jakieś nieporozumienia między nimi. Pan Rowland Rochester nie był zupełnie sprawiedliwy względem pana Edwarda i może źle uprzedził ojca przeciw niemu. Stary pan bardzo kochał pieniądze i dbał o to, by dobra rodzinne pozostały w jednym ręku. Nie chciał ich dzielić, a jednak chodziło mu o to, by i pan Edward był bogatym, dla podtrzymania znaczenia nazwiska. To też wkrótce po jego dojściu do pełnoletności poczyniono jakieś kroki — coś, co nie bardzo było ładne i co spowodowało wiele złego. Stary pan Rochester i pan Rowland wciągnęli pana Edwarda w jakieś bardzo przykre położenie, byle go uczynić bogatym; na czem to przykre położenie polegało, tego ja się nigdy dokładnie nie dowiedziałam; ale on nie mógł znieść tego, co miał do ścierpienia. Niechętnie przebacza; zerwał ze swoją rodziną i przez szereg lat prowadził bardzo niespokojne życie. Nie wiem, czy kiedy dłużej niż dwa tygodnie zrzędu przemieszkał w Thornfield od czasu, gdy śmierć brata bez testamentu uczyniła go panem tej majętności; i w istocie, nic dziwnego, że unika starego domu.
— Dlaczego miałby go unikać?
— Może mu się wydaje ponurym.
Odpowiedź była wymijająca. Byłabym wolała usłyszeć coś wyraźniejszego; ale pani Fairfax albo nie mogła, albo nie chciała dać mi szczegółowych objaśnień co do powodu i natury przejść pana Rochestera. Twierdziła, że dla niej samej są one tajemnicą, i że to, co wiedziała, czerpała przeważnie z domysłów. W każdym razie pragnęła już nie dotykać tego przedmiotu; widząc to, odpowiednio się zachowałam.

ROZDZIAŁ XIV.

Przez kilka następnych dni niewiele widywałam pana Rochestera. Rano bywał bardzo zajęty interesami, a po południu przyjeżdżali panowie z Millcote i z sąsiedztwa i niekiedy zostawali na obiedzie. Gdy owa zwichnięta noga o tyle wydobrzała, że mógł dosiadać konia, zaczął dość dużo wyjeżdżać; prawdopodobnie oddawał wizyty, gdyż zazwyczaj wracał późną nocą.
W owym czasie nawet po Adelkę rzadko posyłał, a cała moja z nim znajomość ograniczała się do przypadkowych spotkań w hallu, na schodach albo na galerji; wtedy albo mnie mijał dumnie i chłodno, skinąwszy zdaleka głową i musnąwszy mnie zimnem spojrzeniem, lub też niekiedy kłaniał się i uśmiechał dworsko i uprzejmie. Ta zmienność jego usposobienia nie obrażała mnie, ponieważ rozumiałam, że moja osoba nie gra w tem żadnej roli, że te zmiany nastroju wypływają z przyczyn, zupełnie ze mną nie związanych.
Pewnego dnia, gdy miał gości na obiedzie, przysłał po moją tekę; niewątpliwie chciał zaprezentować jej zawartość: panowie, jak mnie pani Fairfax objaśniła, odjechali wcześnie, zdążając na jakieś publiczne zebranie w Millcote; ponieważ jednak wieczór był chłodny i wilgotny, pan Rochester nie pojechał z nimi. Wkrótce po ich wyjeździe zadzwonił. Poproszono Adelkę i mnie na dół. Wyszczotkowałam włosy Adelki, uporządkowałam na niej ubranie, przekonałam się, że w moim zwykłym, prostym i skromnym kwakierskim stroju niema nic do poprawienia, nie wykluczając zaplecionych w warkocze włosów — i zeszłyśmy nadół. Adelka była zaciekawiona, czy le petit coffre przybył nareszcie, gdyż skutkiem jakiejś pomyłki dotychczas zalegał w drodze. Nadzieje jej zostały spełnione; oto, gdy wchodziłyśmy do jadalnego pokoju, stało tam kartonowe pudełko na stole. Adelka rozpoznała je instynktownie.
Ma boîte! ma boîte! — zawołała, pędem zmierzając ku niemu.
— Tak, oto jest twoja boîte nareszcie; zabierz ją do kącika, ty, rodowita córko Paryża, i zabaw się wydobywaniem z niej wnętrzności — przemówił głęboki i raczej sarkastyczny głos pana Rochestera, płynący z głębi olbrzymiego fotela przy kominku. — I pamiętaj — dodał — żebyś mnie nie nudziła szczegółami tego anatomicznego zabiegu; co robisz, rób w milczeniu: tiens-toi tranquille, enfant; comprende-tu?
Adelka nie potrzebowała tego upomnienia; już się była schroniła na kanapę ze swoim skarbem i pracowicie rozwiązywała sznurek, przytrzymujący wieko. Usunąwszy je i podniósłszy owinięcie z cienkiej bibułki, zawołała tylko:
Oh ciel! Que c’est beau! — i zastygła w podziwie i zachwycie.
— Czy panna Eyre jest tutaj? — zapytał teraz pan domu, unosząc się w fotelu, by obejrzeć się na drzwi, przy których dotąd stałam.
— A! dobrze, niech się pani przybliży; niech pani tutaj usiądzie. — Przyciągnął fotelik do swojego. — Nie lubię gadulstwa dzieci — mówił dalej — jako stary kawaler nie znajduję nic miłego w ich trzepotaniu. Nieznośnie byłoby dla mnie spędzić cały wieczór w tête-à-tête z małym brzdącem. Niechże pani nie odsuwa tego fotelika, panno Eyre; niech pani usiądzie tu właśnie, gdzie go umieściłem — jeśli pani łaskawa, chciałem powiedzieć... Ach, te grzeczności... wciąż o nich zapominam. Ani też nie przepadam za prostodusznemi starszemi paniami. Nawiasem mówiąc, muszę pamiętać o mojej; nie wypada mi jej zaniedbywać; jest ona Fairfax, czy też zamężna za Fairfaxem, a zawsze to wspólna krew.
Zadzwonił i kazał poprosić panią Fairfax, która przybyła niebawem z koszyczkiem do roboty w ręku.
— Dobry wieczór pani; posłałem po panią, mając cel miłosierny na oku. Zakazałem Adelce mówić do mnie o prezentach, które otrzymała, a ona pęka od nawału hamowanych słów; niechże pani będzie tak dobra wysłuchać ją i odpowiadać jej — będzie to jeden z najlitościwszych uczynków, jakie pani kiedykolwiek spełniła.
Adelka istotnie, skoro tylko ujrzała panią Fairfax, zaciągnęła ją do siebie na kanapę i tam wytrząsnęła na jej kolana skarby ze swojej boîte, skarby porcelanowe, z kości słoniowej i wosku, sypiąc równocześnie objaśnieniami i zachwytami w łamanej angielszczyźnie.
— Teraz, kiedy spełniłem rolę dobrego gospodarza — ciągnął pan Rochester dalej — kiedy dałem gościom moim sposobność do zabawienia się ze sobą, powinno mi być wolno pomyśleć o własnej mojej przyjemności. Panno Eyre, niechże się pani wysunie trochę bardziej naprzód; zanadto wtyle siedzi pani; nie mogę pani widzieć bez wykręcania się w tym wygodnym fotelu, a na to nie mam ochoty.
Zrobiłam, jak sobie życzył, choć byłabym wołała pozostać trochę w cieniu; jednakże pan Rochester jakoś tak poprostu rozkazywał, że zdawało się rzeczą naturalną posłusznie się do niego stosować.
Znajdowaliśmy się, jak już wspomniałam, w jadalni; świecznik, który zaświecono do obiadu, wypełniał pokój świąteczną jasnością; obfity ogień płonął czerwonym blaskiem; purpurowe portjery zwieszały się, bogate i sute u wysokiego okna i jeszcze wyższej arkady. Ciszę przerywało tylko przygłuszone gadanie Adelki (nie ośmieliła się mówić głośno), a w przerwach uderzanie zimowego deszczu o szybę.
Pan Rochester, siedzący w adamaszkiem pokrytym fotelu, wyglądał inaczej niż gdy widziałam go pierwej, nie tak surowo — o wiele mniej chmurnie. Uśmiech miał na ustach i oczy jego błyszczały; nie jestem pewna, czy nie na skutek wina, ale przypuszczam, że bardzo to być mogło. Słowem, był w swojem poobiedniem usposobieniu — przystępniejszy, swobodniejszy, a zarazem bardziej sobie folgujący, niż w tym porannym, zimnym i sztywnym nastroju. Pomimo to, i tak dostatecznie groźnie wyglądał, oparty potężną głową o tył wyściełanego fotelu, gdy światło ognia padało na jego jak w granicie kute rysy i wielkie, ciemne oczy; miał bowiem wielkie, ciemne i bardzo piękne oczy, w których głębi jawiło się chwilami coś, co jeśli nie było błyskiem łagodności, to przynajmniej łagodność przywodziło na myśl.
Pan Rochester patrzył ze dwie minuty w ogień, a ja przez ten czas jemu się przyglądałam, gdy nagle, podniósłszy oczy, pochwycił moje, utkwione w jego twarzy spojrzenie.
— Pani mi się przygląda, panno Eyre — powiedział — czy pani uważa, że jestem przystojny?
Gdybym się była zastanowiła, byłabym mu na to odpowiedziała coś konwencjonalnego i nieokreślonego; jakoś jednakże odpowiedź wymknęła mi się, zanim się sama spostrzegłam:
— Nie, panie.
— A! słowo daję! w pani jest coś dziwnego — powiedział. — Wygląda pani jak mała muszka; skromna, spokojna, poważna i prosta, gdy pani tak siedzi z rączkami złożonemi i oczami najczęściej utkwionemi w dywan (o ile ich pani nie zatopi przenikliwie w mojej twarzy, jak przed chwilą); a gdy zadać pani pytanie, albo zrobić uwagę, na którą musi pani odpowiedzieć, bez ceremonji rąbie pani odpowiedź, jeżeli nie niegrzeczną, to co najmniej szorstką. Co pani przez to rozumie?
— Panie, dałam odpowiedź nazbyt prostą; bardzo pana przepraszam. Powinnam była odpowiedzieć, że to niełatwo dać nieprzemyślaną odpowiedź na zapytanie w kwestji powierzchowności; że gusta są przeważnie różne; i że piękność mało ma znaczenia — lub coś w tym rodzaju.
— Nic podobnego nie powinna była pani odpowiedzieć! Piękność małe ma znaczenie? Doprawdy! I tak pod pozorem zacierania spełnionej obrazy, pod pozorem ugłaskiwania i ułagodzenia mnie, pakuje mi pani scyzoryk pod ucho! Niechżeż pani dalej mówi: co się pani we mnie nie podoba, proszę? Sądzę, że wszystkie członki moje i wszystkie rysy są takie, jak u innych ludzi?
— Panie Rochester, niech pan pozwoli, że odwołam pierwotną odpowiedź; nie chciałam dotknąć odpowiedzią — język mi się poślizgnął.
— Właśnie. I ja tak myślę, ale poniesie pani za to odpowiedzialność. Niech mnie pani krytykuje: czy moje czoło nie podoba się pani?
Odgarnął czarną falę włosów i odsłonił potężnie zakreślone inteligentne czoło, na którem wszakże widniał brak w miejscu, gdzie łagodna linja guzu dobrotliwości powinna się była znajdować.
— I cóż, łaskawa pani, czy jestem głupcem?
— O, to w żadnym razie! Ale powie pan może, że jestem niegrzeczną, jeżeli zapytam, czy jest pan filantropem?
— Masz tobie! Znowu ukłucie scyzorykiem, podczas kiedy udawała, że głaska mnie po głowie i to dlatego, że powiedziałem, iż nie lubię towarzystwa dzieci i starych kobiet (ale o tem nie wolno głośno mówić!) Nie, moja panienko, ja nie jestem filantropem na szeroką skalę, ale mam sumienie — tu ukazał wypukłości, które mają świadczyć o tej właściwości, a które, na jego szczęście, dosyć były widoczne, nadając wybitną szerokość górnej części jego głowy. — A przytem, miałem niegdyś pewną wrodzoną miękkość serca. Gdy byłem w pani wieku, wcale uczuciowym byłem chłopcem; sprzyjałem pokrzywdzonym, opuszczonym i nieszczęśliwym. Ale odtąd rozmaicie los mną poniewierał: tak mnie nawet wygniótł swemi paluchami, że stałem się, pochlebiam sobie, twardy i giętki, jak piłka gumowa; jeszcze zawsze przenikliwy przez parę pozostałych szczelin i z jednym wrażliwym punkcikiem w samym środku. Tak, czy pozostaje mi wobec tego jeszcze jakakolwiek nadzieja?
— Jaka nadzieja, panie?
— Ostatecznego przeobrażenia się zpowrotem z gumy w żywe ciało?
— Stanowczo wypił za wiele wina — pomyślałam i nie wiedziałam co na to dziwne zapytanie odpowiedzieć: skądże ja mogłam wiedzieć, czy on może raz jeszcze się przeobrazić?
— Miała pani minkę bardzo zakłopotaną, chociaż pani nie jest ładną, tak jak ja nie jestem przystojnym, jednak z tym wyrazem zakłopotania jest pani do twarzy; a przytem jest ono pożądane, gdyż odrywa te badawcze oczy pani od mojej fizjonomji, a zatrudnia je temi kwiatami na dywanie; więc niechże się pani dalej kłopocze i dziwi. Panienko, jestem dziś wieczór usposobiony towarzysko i mownie!
To oświadczywszy, wstał z fotelu i stanął, oparłszy się ramieniem o marmurowy gzyms kominka: w tej postawie postać jego, zarówno jak twarz, widziało się wyraźnie; tę niezwykłą szerokość w piersiach, nieledwie nieproporcjonalną w stosunku do wysokości. Jestem pewna, że większość ludzi nazwałaby go brzydkim; jednakże było tyle nieświadomej dumy w jego postaci, tyle swobody w obejściu, taki wyraz zupełnej obojętności na własny wygląd zewnętrzny, a wyniosłego polegania na wartości innych zalet, że wynagradzało to brak fizycznej urody i sprawiało, że patrząc na niego, musiało się podzielać jego obojętność i w jakiś niewytłumaczony sposób wierzyć, że słusznie jest pewny siebie.
— Tak — powtórzył — jestem dziś wieczór usposobiony towarzysko i rozmownie i dlatego poprosiłem panią tutaj. Ogień i świecznik nie wystarczają mi jako towarzystwo, ani nawet Pilot, gdyż wszystko to nie umie gadać. Z Adelką już sprawa trochę lepiej stoi, chociaż także marnie; podobnież z panią Fairfax. Pani, jestem pewien, potrafiłaby mi dogodzić, gdyby tylko zechciała; zaciekawiła mnie pani pierwszego wieczora, gdy panią tu zaprosiłem. Odtąd prawie o pani zapomniałem; inne myśli wypędziły mi panią z głowy; ale dziś wieczór postanowiłem dać sobie swobodę; odegnać to, co trapi, a przyzwać to, co miłe. Otóż sprawiłoby mi przyjemność wyciągnąć cośniecoś z pani, — dowiedzieć się czegoś więcej o pani — a więc niech pani mówi.
Zamiast mówić, uśmiechnęłam się — i niebardzo ulegle ani powolnie.
— Niech pani mówi! — nalegał.
— O czem mam mówić?
— O czem pani zechce. Zostawiam pani w zupełności wybór tematu i sposób jego traktowania.
Wobec tego siedziałam dalej, milcząc. „Jeżeli on myśli, że ja będę mówiła dla samego mówienia i popisywania się, to przekona się, że udał się pod fałszywym adresem“ — pomyślałam.
— Pani milczy, panno Eyre.
Milczałam dalej. Nachylił trochę głowę ku mnie i jedno szybkie spojrzenie zatopił w moich oczach.
— Uparta? — powiedział — i dotknięta. Ach, nic dziwnego. Ja prośbę wyraziłem w sposób niemądry, nieledwie impertynencki. Panno Eyre, przepraszam panią. Fakt faktem, raz na zawsze, że ja pani nie chcę traktować, jak kogoś niższego od siebie: to jest (tu się poprawił) — że mam pretensję do takiej tylko wyższości jaką nadaje dwadzieścia lat różnicy wieku i całe sto lat więcej doświadczenia. To jest słuszne, et j‘y tiens, jakby powiedziała Adelka; i na zasadzie tej wyższości, i tej też jedynie, pragnę, by pani pomówiła ze mną trochę i rozerwała mi myśli, które gorzknieją od kręcenia się dokoła jednego punktu, rdzewieją, jak stary gwóźdź.
Raczył dać wytłumaczenie, przeprosił — nie byłam nieczuła na jego dobrą wolę, nie chciałam się też taką wydawać.
— Chętnie przyczyniłabym się do rozerwania pana, o ilebym potrafiła — bardzo chętnie; ale nie mogę poruszać jakiegoś tematu, gdyż skądże mam wiedzieć, coby pana zainteresować mogło? Niech mi pan zadaje pytania — postaram się jak najchętniej odpowiadać na nie.
— A więc, przedewszystkiem, czy zgadza się pani ze mną, że mam prawo mieć niekiedy wobec pani ton nieco rozkazujący, kategoryczny, że mam prawo być może czasem wymagającym na podstawie powodów, które wymieniłem, a mianowicie, że mam lata, by być pani ojcem, i wiele doświadczyłem w życiu, mając do czynienia z wielu ludźmi i z wieloma narodami, przewędrowawszy z połowę kuli ziemskiej — podczas gdy pani żyła spokojnie wśród jednego typu ludzi i w jednym domu?
— Niech pan robi, jak się panu podoba.
— To nie jest odpowiedź; a raczej to odpowiedź bardzo drażniąca, ponieważ jest bardzo wymijająca. Niech pani odpowie wyraźnie.
— Nie sądzę, żeby pan miał prawo rozkazywać mi jedynie dlatego, że jest pan starszy ode mnie, albo że pan poznał więcej świata ode mnie; prawo do wyższości zależy od tego, jaki pan pożytek wyciągnął z czasu swojego i doświadczenia.
— Hm! Łatwo to powiedzieć! Ale ja się na to nie zgadzam, gdyż nie poparłoby to wcale mojej sprawy, ponieważ ja marnie, jeśli nie wprost źle, wyzyskałem tak jedno jak drugie. Pozostawiając więc już kwestję wyższości na boku, musi się pani jednak zgodzić na to, by od czasu do czasu przyjmować ode mnie rozkazy, nie czując się tonem rozkazującym dotknięta ani obrażona. Cóż, zgadza się pani?
Uśmiechnęłam się: pomyślałam w duchu, że pan Rochester jednak jest dziwnym — zdaje się zapominać, że płaci mi 30 funtów rocznie za prawo wydawania mi rozkazów.
— Uśmiech jest w porządku — rzekł, chwytając natychmiast wyraz przelotny. — Ale ja czekam na słowa.
— Pomyślałam, proszę pana, że bardzo niewielu zwierzchników zadawałoby sobie trud dopytywania, czy ich rozkazy dotykają albo obrażają płatnych ich podwładnych.
— Płatnych podwładnych! Co! To pani jest moją płatną podwładną? Doprawdy? Ach tak, zapomniałem o pensji. Dobrze; a więc czy na tej pieniężnej podstawie pozwoli mi pani występować czasem w roli pana i zwierzchnika?
— Nie, panie, nie na tej podstawie, ale na tej, że pan zapomniał o niej i że dba pan o to, czy człowiek zależny czuje się dobrze w tej roli; na tej podstawie zgadzam się jak najchętniej.
— I nie weźmie mi pani za złe, jeżeli poniecham wielu konwencjonalnych form i frazesów, nie będzie pani dopatrywała w tem opuszczeniu ubliżającej impertynencji.
— O, z pewnością nie pomylę się w tym względzie i braku formalistyki nie poczytam za ubliżenie i impertynencję; brak formalistyki lubię raczej — ubliżenia i impertynencji nie zniósłby żaden człowiek wolny, nawet za zapłatę.
— Głupstwo! Większość ludzi wolnych zniesie wszystko za zapłatę. To też niech pani za siebie tylko mówi, a nie wdaje się w uogólnienia co do rzeczy, o których pani nic a nic nie wie. Pomimo to w myśli ściskam dłoń pani z podziękowaniem za tę odpowiedź, choć nie zupełnie trafną — i to zarówno za treść odpowiedzi, jak i za ton jej wypowiedzenia; ton był otwarty i szczery; nie często się człowiek spotyka z takim tonem; nie, przeciwnie, afektacja, albo chłód, albo głupie, ordynarne niezrozumienie intencji bywają zwykłą nagrodą za szczerość. Nie wiem, czy trzy na trzy tysiące nauczycielek prosto z pensji odpowiedziałoby mi tak, jak pani przed chwilą. Ale ja nie chcę pani schlebiać; jeżeli jest pani inną, niż większość, to nie pani w tem zasługa. To dar wrodzony. A zresztą, może ja ostatecznie za prędko wnioskuję: o tyle, o ile ja panią dotąd znam, może pani nie lepsza od reszty; może pani mieć nieznośne wady, równoważące parę dobrych zalet.
„I pan może jest taki sam!“ — pomyślałam. Wzrok mój zetknął się z jego wzrokiem w chwili, gdy ta myśl przebiegła mi przez głowę: odczytał ją widocznie z mojego spojrzenia, gdyż odpowiedział, jak gdybym ją była wypowiedziała słowami:
— Tak, tak, ma pani słuszność; ja wiele mam wad: wiem o tem i nie myślę się ich wypierać, zapewniam panią. Bóg widzi, że nie powinienem być nadto szczery względem drugich; mam przeszłość, mam szereg uczynków i rodzaj życia za sobą, które — gdy je oglądam w pamięci, zniewalają mnie do przenoszenia szyderstwa i krytyki z bliźnich na samego siebie. Wszedłem, albo raczej (gdyż, jak inni błądzący, lubię składać winę na zły los i wrogie okoliczności) — albo raczej zostałem wepchnięty na złą drogę, gdy miałem lat dwadzieścia jeden i nigdy odtąd nie odnalazłem prostej drogi: mogłem był jednak być zupełnie innym; mogłem był być tak dobry, jak pani — mędrszy — prawie równie nieskalany. Zazdroszczę pani spokoju duszy, czystego sumienia, pamięci bez zmazy. Dziewczątko, pamięć bez zmazy, bez zatrutej plamy, to musi być skarb nieoceniony — niewyczerpane źródło czystego, odświeżającego pokrzepienia: czy tak nie jest?
— A jakąż była pamięć pańska, gdy pan miał lat ośmnaście, łaskawy panie?
— O, wtedy! czysta była, zdrowa: nie wdarła się w nią wtedy zepsuta woda, by zamienić ją w zgniłą kałużę. Byłem równy pani, gdy miałem lat ośmnaście, zupełnie równy pani. Natura chciała stworzyć ze mnie dobrego człowieka, panno Eyre, jednego z rodzaju tych lepszych, a widzi pani, że takim nie jestem. Pani chciałaby powiedzieć, że pani tego nie widzi — a przynajmniej pochlebiam sobie, że czytam to w pani oczach (a niechże pani strzeże swoich oczu, gdyż ja szybko chwytam ich mowę!). Wiec niechże pani uwierzy moim słowom — nie jestem żadnym niegodziwcem: tego niech pani nie przypuszcza, nie przypisuje mi jakichś takich szczytów złego; ale, szczerze w to wierzę, że wskutek raczej okoliczności niż skłonności wrodzonych, jestem zwykłym, pospolitym grzesznikiem, wytartym we wszelakich drobnych i marnych rozrywkach, jakiemi bogaci nicponie starają się życie zapełnić. Dziwi się pani, że się do tego przed nią przyznaję? Niechże pani wie o tem, że w biegu dalszego życia często stanie się pani mimowolną powiernicą tajemnic swoich znajomych: ludzie instynktownie odkrywać będą, tak jak ja to uczyniłem, że pani silną stroną nie jest mówienie o sobie, ale słuchanie, gdy inni o sobie mówią. Odczują też, że pani słucha bez złośliwej pogardy dla ich niedyskrecji, ale z jakiemś wrodzonem współczuciem; niemniej pocieszającem i zachęcającem przez to, że tak się nie narzuca i skąpe jest w objawach.
— Skąd pan to wie?... Jak pan to wszystko mógł odgadnąć?
— Wiem to dobrze; to też mówię dalej prawie tak swobodnie, jakgdybym spisywał myśli swoje w dzienniku. Mogłaby pani powiedzieć, że powinienem był być wyższym ponad okoliczności; tak, powinienem był — powinienem; ale, widzi pani, nie byłem. Gdy los mnie skrzywdził, nie miałem dosyć rozumu, by zachować zimną krew: rozpacz mnie ogarnęła, a potem zaczął się mój upadek. Teraz, gdy jakiś rozpustny dureń budzi wstręt we mnie marną rozwiązłością, nie mogę sobie pochlebiać, że jestem lepszy od niego; zmuszony jestem wyznać, że on i ja jesteśmy na jednym poziomie. Żałuję, że się nie oparłem — Bóg widzi, że żałuję! Niech się pani obawia wyrzutu sumienia, gdy pokusa zbłądzenia stanie przed panią, panno Eyre! Wyrzut sumienia to trucizna życia.
— Powiadają, że żal leczy.
— Nie leczy wyrzutu sumienia. Poprawa mogłaby być uleczeniem; a ja byłbym zdolny do poprawy — jeszczeby mi starczyło siły — gdyby — lecz nacóż się przyda myśleć o tem, gdy się jest skrępowanym, obciążonym, przeklętym tak, jak ja jestem? Zresztą, skoro szczęście zostało mi nieodwołalnie wzbronione, mam prawo wysysać z życia przyjemność: i wysysać ją będę, mniejsza o to jakim kosztem...
— Ale wtedy upadnie pan jeszcze niżej.
— Być może; choć dlaczegóż miałbym upaść, gdybym mógł osiągnąć przyjemność słodką, świeżą? A mógłbym ją dostać tak słodką i świeżą, jak ten miód, który pszczoła zbiera na wrzosowisku.
— Pszczoła ukłuje — miód będzie miał posmak goryczy.
— Skąd pani wie?... Nigdy go pani nie kosztowała. Jak bardzo poważną, jak bardzo uroczystą ma pani minę, a tak nie zna pani tej sprawy, jak ta oto kamea (tu wziął do ręki kameę z gzymsu kominka). Nie wolno pani prawić kazań mnie, neofitko, coś jeszcze nie przebyła przedsionka życia i absolutnie nie znasz jego tajemnic.
— Ja panu tylko przypominam własne jego słowa: powiedział pan, że błąd sprowadza wyrzut sumienia, a wyrzut sumienia nazwał pan trucizną życia.
— Ale któż teraz mówi o błędach? Nie zdaje mi się, by myśl, która mi teraz przebiegła przez głowę, miała być błędem. Sądzę, że było to raczej natchnienie niż pokusa: takie było pogodne, takie kojące — to wiem. Ot, wraca znowu! To nie żaden zły duch, zapewniam panią; a jeżeli, to przybrał szaty anioła światłości. Myślę, że trzeba mi wpuścić tak jasnego gościa, gdy szuka wejścia w drzwi mego serca.
— Niechaj mu pan nie ufa; to nie jest anioł prawdziwy.
— Jeszcze raz, skąd pani to wiedzieć może? Jakim instynktem rozróżnia pani rzekomo między upadłym serafem otchłani a posłem wiekuistego tronu? pomiędzy przewodnikiem a uwodzicielem?
— Sądziłam po twarzy pańskiej, która miała wyraz wzburzenia, gdy pan mówił, że myśl owa nawiedziła pana znowu. Jestem pewna, że narazi się pan na większe jeszcze cierpienia, jeśli jej pan posłucha.
— Bynajmniej — niesie ona wieść najmilszą w świecie; a zresztą, nie jest pani stróżem mojego sumienia, więc niech się pani nie niepokoi. Pójdź, przyjdź do mnie, miły wędrowniku!
Powiedział to, jakgdyby mówił do jakiegoś zjawiska, jemu tylko widomego; poczem, złożywszy na piersiach ręce, przedtem wyciągnięte, zdawał się tulić w objęciu istotę niewidzialną.
— Oto — zwrócił się znowu do mnie — przyjąłem pielgrzyma, bóstwo przebrane, jak gotów jestem wierzyć. Już teraz czuję dobry wpływ jego; moje serce było dotychczas rodzajem kostnicy; odtąd będzie ołtarzem.
— Jeżeli mam prawdę powiedzieć, zupełnie pana nie rozumiem; nie mogę podtrzymać rozmowy, gdyż przechodzi ona moje pojęcie. Jedno tylko wiem: powiedział pan, że nie jest pan tak dobry, jakby pragnął być i że żałuje pan swych własnych uchybień; — jedno mogę zrozumieć: powiedział pan, że pamięć zbrukana to stała trucizna. Wydaje mi się, iż, gdyby pan szczerze usiłował, potrafiłby pan stać się godnym własnego uznania i że, gdyby od dziś dnia zaczął pan wytrwale udoskonalać myśli swe i czyny, uskładałby pan w niewiele lat zasób nowych i niezmazanych wspomnień, do których mógłby pan z przyjemnością powracać.
— Trafnie pomyślane, dobrze powiedziane, panno Eyre; to też ja w tej chwili energicznie brukuję drogę do piekieł.
— Jakto?
— Brukuję ją dobremi chęciami, które, ufam, że trwałe będą, jak kamień. To pewna, że towarzystwo moje i dążenia moje inne będą niż dotychczas były.
— I lepsze?
— I lepsze — o tyle lepsze, jak czysty metal od nieczystej rudy. Pani zdaje się wątpić o mnie; ja o sobie nie wątpię: ja wiem, jaki mój cel, wiem, jakie są moje pobudki; i w tej chwili wydaję prawo, niezmienne, jak prawo Medów i Persów, że jedno i drugie jest słuszne.
— Nie mogą być słuszne, panie, jeżeli potrzebują nowego statutu, któryby je legalizował.
— Są słuszne, panno Eyre, chociaż koniecznie potrzebują nowego statutu: niebywałe kombinacje okoliczności domagają się nowych, niebywałych reguł.
— Jest to twierdzenie niebezpieczne, panie, ponieważ odrazu się widzi, że może dać pole do nadużyć.
— Mądry sędzio! tak też jest: ale ja przysięgam na moje domowe bogi, że jabym tego prawa nie nadużył.
— Człowiekiem pan jest i ułomnym.
— Jestem, to prawda; i pani również — cóż z tego?
— Ludzie ułomni nie powinni przywłaszczać sobie władzy, którą tylko od Boga powołanym i doskonałym powierzyć można bezpiecznie.
— Jakiej władzy?
— Władzy orzekania o jakiejś niezwykłej, nie sankcjonowanej drodze postępowania, że „słuszną jest”.
— „Słuszną jest” — o te słowa właśnie chodzi: pani je wyrzekła.
— Oby przeto była słuszna — odpowiedziałam, wstając, gdyż uważałam, że daremną rzeczą byłoby przedłużać dyskusję, dla mnie tak niejasną. Zdawałam sobie też sprawę, że charakteru mojego rozmówcy przeniknąć nie mogę, a przynajmniej nie mogę jeszcze narazie; odczuwałam przytem niepewność i nieokreślone niebezpieczeństwo.
— Dokąd pani idzie?
— Idę wyprawić Adelkę spać: już minęła godzina.
— Pani się mnie boi, ponieważ mówię jak sfinks.
— Mowa pańska jest zagadkowa, ale chociaż mnie to oszałamia, nie boję się przecież.
— Boi się pani — pani miłość własna boi się kompromitacji.
— Pod tym względem, to prawda, czuję lęk — nie chciałabym powiedzieć czegoś niemądrego.
— A gdyby nawet powiedziała pani coś niemądrego, powiedziałaby to pani tak poważnie i spokojnie, że ja, przez pomyłkę, wziąłbym to za coś mądrego. Czy pani się nigdy nie śmieje, panno Eyre? Niech się pani nie sili na odpowiedź — ja widzę, że pani się rzadko śmieje, ale potrafi pani śmiać się bardzo wesoło. Niech mi pani wierzy, nie jest pani z natury tak bardzo surową, tak jak ja nie jestem z natury człowiekiem zepsutym. Przymus, nabyty w Lowood, jeszcze się jakoś na pani trzyma, panuje nad wyrazem twarzy, tłumi głos pani, krępuje swobodę ruchów; pani się lęka w obecności mężczyzny, który jest dla pani bratem — albo ojcem, albo zwierzchnikiem, albo kimkolwiekbądź — uśmiechnąć się zbyt wesoło, mówić zbyt swobodnie, albo poruszać się zbyt prędko. Zczasem jednak chyba nauczy się pani być naturalną ze mną, tak jak dla mnie jest rzeczą niemożliwą być z panią konwencjonalnym; a wtedy i twarz pani i pani ruchy nabiorą więcej żywości i urozmaicenia, niż przy obecnem nieśmiałem skrępowaniu. Widzę u pani chwilami spojrzenie ciekawego ptaszka, wyzierającego z poza gęstych prętów klatki; żwawy, niespokojny, rezolutny więzień tam siedzi; gdyby tylko był wolny, frunąłby pod obłoki. Więc koniecznie chce pani już iść?
— Panie, wybiła dziewiąta!
— Mniejsza z tem — niech pani chwilę poczeka: Adelka jeszcze nie gotowa. Moja pozycja plecami do ognia a twarzą do pokoju sprzyja obserwacjom. Rozmawiając z panią, przyglądałem się też chwilami Adelce (mam swoje powody, by uważać ją za ciekawe studjum — powody, które może... nie, które wyjawię pani kiedyś). Wyciągnęła ze swego pudła, z dziesięć minut temu, różową jedwabną sukienkę; zachwyt rozpromienił jej twarz, gdy ją rozwijała. Kokieterja płynie w jej żyłach, zaćmiewa jej mózg, sięga do szpiku kości. „Muszę ją przymierzyć! — zawołała — i to natychmiast.“ I wypadła z pokoju. Teraz jest ze swoją Sophie i stroi się; za parę minut powróci i wiem, co zobaczę; minjaturę Celiny Varens, jak się ukazywała na deskach przy podniesieniu... Ale mniejsza z tem. Jednak w moje najczulsze uczucia uderzy teraz cios; takie mam przeczucie; niechżeż się pani zatrzyma, by się przekonać, czy mam rację.
Po niedługiej chwili drobne nóżki Adelki zatupotały po podłodze hallu. Weszła przebrana, jak jej opiekun przepowiedział. Różowa atłasowa sukienka, bardzo krótka, ale ogromnie szeroka w obwodzie, zastąpiła bronzową wełnianą, którą wpierw miała na sobie; wianuszek z pączków różanych wieńczył jej głowę; na nogach miała jedwabne pończochy i małe białe atłasowe sandałki.
Est-ce que ma robe va bien? — zawołała, wysuwając się naprzód. — Et mes souliers? et mes bas? Tenez, je crois que je vais danser!
I rozszerzając rączkami spódniczkę, krokiem tanecznym sunęła przez pokój; przed panem Rochester zawirowała lekko na palcach, a potem u jego stóp przyklękła na jedno kolano, wołając:
Monsieur, je vous remercie mille fois de votre bonté.
Poczem powstawszy, dodała:
C‘est comme cela que maman faisait, n’est-ce pas, monsieur?
— Zupełnie tak! — brzmiała odpowiedź. — I „comme cela“ wyprowadzała angielskie złoto z mojej brytyjskiej kieszeni. Zielony ja wtedy byłem, oj, zielony, panno Eyre! Wiosenna świeżość była wtedy we mnie taka, jaka dzisiaj jest w pani! Wiosna moja minęła, ale zostawiła mi w ręku ten francuski kwiatek, którego, w pewnych nastrojach, najchętniej bym się pozbył. Nie ceniąc już łodygi, na której zakwitł, a którą tylko złotym proszkiem można było hodować, niezupełnie lubię ten kwiatek, zwłaszcza gdy wygląda tak sztucznie, jak właśnie w tej chwili. Utrzymuję to dziecko i wychowuję je raczej na rzymskokatolickiej zasadzie zadosyćuczynienia za liczne grzechy, wielkie i małe, zapomocą jednego dobrego uczynku. Wszystko to kiedyś wytłumaczę. Dobranoc.

ROZDZIAŁ XV.

Pan Rochester przy innej kiedyś sposobności wytłumaczył mi to. Raz po południu przypadkiem spotkał się ze mną i z Adelką w ogrodzie; a gdy mała bawiła się wolantem i dokazywała z Pilotem, zaproponował mi, bym się z nim przeszła po długiej alei bukowej, skąd można było mieć Adelkę na oku.
Powiedział mi wtedy, że Adelka była córką francuskiej baletnicy operowej Celiny Varens, dla której niegdyś pałał gorącym afektem, une grande passion, jak się wyraził. Ten afekt Celina, wedle swoich zapewnień, podzielała z większym jeszcze zapałem. Wierzył, że, chociaż brzydki, był jej bożyszczem, wierzył, że ona przenosi jego budowę atlety nad wytwomość Apollina belwederskiego.
— I, panno Eyre, tak mi schlebiały te względy gallijskiej sylfidy, że zainstalowałem ją w pałacyku, sprawiłem jej całe urządzenie, służbę, powóz, kaszmiry, diamenty, koronki i t. d. Słowem, zacząłem się rujnować w sposób przyjęty, jak każdy inny zakochany żółtodziób. Jakgdyby mnie nie stać było na oryginalność, zamiast wytknąć sobie inną drogę, wiodącą do hańby i zepsucia, kroczyłem starym, utartym szlakiem z głupią dokładnością, byle nie zboczyć o cal z ubitego toru. Spotkał mnie — tak jak na to zasługiwałem — los wszystkich innych zakochanych głuptasów. Zaszedłszy przypadkiem pewnego wieczora, gdy mnie się Celina nie spodziewała, nie zastałem jej w domu. Wieczór był ciepły, a że byłem zmęczony chodzeniem po Paryżu, więc usiadłem w jej buduarze, szczęśliwy, że mogę oddychać powietrzem, uświęconem niedawną jej obecnością. — Nie — ja przesadzam; ja nigdy nie myślałem, by była w niej jakaś uświęcająca cnota; trąciła ona raczej wonią pastylki perfumowanej, niż świętości. Powietrze, przesycone zapachem kwiatów i perfum, zaczynało mnie dusić, więc otworzyłem okno i wyszedłem na balkon. Świecił księżyc, świeciły również lampy gazowe, było cicho i pogodnie. Na balkonie stał fotel; siadłem i wyjąłem cygaro — jeśli pani pozwoli, to teraz jedno wypalę.
Tu pan Rochester zrobił przerwę; wyjął i zapalił cygaro i wypuściwszy kilka kłębów wonnego dymu w mroźne, bezsłoneczne powietrze, mówił dalej:
— Ja i cukierki lubiłem w owych czasach, panno Eyre, i właśnie kolejno chrupałem czekoladki i paliłem cygaro, przyglądając się ekwipażom, przejeżdżającym przez modne ulice ku pobliskiej operze, gdy w eleganckim, krytym powozie, zaprzężonym w parę pięknych angielskich koni, rozpoznałem la voiture, którą ofiarowałem był Celinie. Powóz zatrzymał się, jak się tego spodziewałem, przed bramą pałacyku; moja flama (to właśnie jest odpowiednie nazwanie dla takiej operowej kochanki) wysiadła. Chociaż otulona w płaszcz — zupełnie niepotrzebnie, nawiasem, w tak ciepły czerwcowy wieczór — poznałem ją odrazu po maleńkiej nóżce, widocznej z pod sukni, gdy zeskakiwała ze stopnia powozu. Wychylając się z balkonu, miałem właśnie szepnąć „Mon ange!“ — tonem, naturalnie, dosłyszalnym jedynie dla ucha miłości, gdy druga jakaś postać wyskoczyła z powozu wślad za nią — postać również w płaszcz otulona; jednakże ta noga zabrzęczała ostrogą o trotuar, i głowa w męskim kapeluszu przesunęła się pod sklepioną bramą pałacyku.
Pani, panno Eyre, nigdy nie odczuła zazdrości, nieprawdaż? Naturalnie, że nie: nie potrzebuję pani pytać; ponieważ pani nigdy nie zaznała, co to miłość. Obydwa te uczucia pozna pani jeszcze z doświadczenia; dusza pani śpi; musi przyjść jeszcze ten wstrząs, który ją obudzi. Pani sobie wyobraża, że całe życie popłynie tak spokojnie, jak dotychczas młodość pani. Płynąc przed siebie z zamkniętemi oczyma i zatkniętemi uszami, ani pani nie widzi skał podwodnych, ani nie słyszy rozbijających się o ich podstawę bałwanów. Ale ja pani mówię — i niech pani zapamięta moje słowa — dojdzie pani kiedyś do skalistego przejścia w kanale, gdzie cały życia strumień rozbija się w wirach i zamęcie, w łoskocie i pianie — i albo ostre skały rozbiją panią na atomy, albo jakaś potężna fala dźwignie ją i uniesie spokojniejszym prądem — jak mnie w tej chwili.
Lubię taki dzień; lubię to niebo stalowe; lubię surowość i ciszę tego zmrożonego świata. Miłe mi Thornfield, jego staroświeckość, ustronność, drzewa stare, pełne gniazd wronich, i ciernie, i szara fasada domu i rzędy ciemnych okien, odbijających to metalowe niebo. A jednak jakże długo nienawidziłem samej myśli o niem, stroniłem od niego, jak od siedliska zarazy! Jak ja dotychczas nienawidzę...
Zgrzytnął zębami i zamilkł; wstrzymał kroki i tupnął o stwardniałą ziemię, — jakgdyby jakaś myśl nienawistna chwyciła go w kleszcze i trzymała tak, że nie mógł ruszyć z miejsca.
Wracaliśmy aleją, gdy w ten sposób stanął; dom był przed nami. Podnosząc oczy do jego blanków, rzucił ponad nie spojrzenie, jakiego nigdy przedtem ani potem nie widziałam. Ból, wstyd, gniew, zniecierpliwienie, wstręt, nienawiść zdawały się staczać walkę w wielkich rozszerzonych źrenicach pod kruczemi brwiami. Dziko zmagały się te porywy, walcząc, który będzie górą... atoli inne uczucie powstało i odniosło triumf: coś, co było twarde i sceptyczne — samowolne i zdecydowane: uśmierzyło jego wzburzenie i stężałością powlokło mu twarz; mówił dalej:
— Gdy milczałem, panno Eyre, toczyłem spór z moim losem. Stał tam pod tym bukiem, w postaci wiedźmy, jak jedna z tych, które ukazały się Makbetowi na wrzosowisku w Forres. „Miłe ci jest Thornfield?“ rzekła, podnosząc palec; a wtedy wypisała w powietrzu przestrogę, która płomiennemi zgłoskami przebiegła wzdłuż frontu domu, pomiędzy górnym a dolnym rzędem okien. „Niech ci będzie miłe, jeżeli zdołasz! Niech ci będzie miłe, jeśli się odważysz!“ „Będzie mi miłe“, odpowiedziałem; „odważę się je lubić!“
I — dodał z uporem — dotrzymam słowa; przełamię przeszkody na drodze do szczęścia, na drodze do dobroci... tak, do dobroci. Pragnę być lepszym człowiekiem, niż dotychczas byłem, niż jestem; a jak lewjatan Hioba złamał dzidę, strzałę i napierśnik zbroi, tak ja zapory, które inni mienią z żelaza i śpiżu, zmiażdżę jak słomę i zmurszałe drewno!
Adelka przebiegła mu drogę z wolantem.
— Idź sobie! — krzyknął ostro — trzymaj się zdaleka, dziecko, albo wracaj do domu, do Sophie!
Ponieważ szedł dalej w milczeniu, odważyłam się przywołać go do punktu, skąd tak nagle zboczył.
— Czy zeszedł pan z balkonu z chwilą, kiedy panna Varens weszła?
Lękałam się trochę, że się obruszy na to tak może nie wporę zadane pytanie; on tymczasem, jakgdyby się budził z chmurnego zamyślenia, zwrócił ku mnie oczy i rozpogodził czoło.
— Ach, zapomniałem o Celinie! Więc będę mówił dalej. Gdy ujrzałem moją nadobną przyjaciółkę, wchodzącą w towarzystwie kawalera, stary wąż zazdrości wpił się w serce. To dziwne! — zawołał, nagle odbiegając od rzeczy. — To dziwne, że ja panią obieram za powierniczkę tego wszystkiego. A najdziwniejsze, że pani słucha mnie spokojnie, jakby to było najzwyklejszą rzeczą w świecie, że mężczyzna taki, jak ja, opowiada historję o swoich operowych kochankach takiej, jak pani, młodej, niedoświadczonej dziewczynie! Ale ja już raz o tem wspomniałem; pani, ze swoją powagą, względnością i ostrożnością, stworzona jest do odbierania zwierzeń. Zresztą wiem, z jaką duszą przestaje moja dusza; wiem, że to dusza, której nie chwyta się zaraza; to szczególniejsza dusza: jedyna w swoim rodzaju. Na szczęście ja nie zamierzam jej skrzywdzić — a gdybym nawet zamierzał, ona nie przejęłaby nic złego ode mnie. Im więcej przeto rozmawiamy ze sobą, tem lepiej: bo gdy ja nie mogę duszy jej zwarzyć, pani moją duszę odświeża i rzeźwi.
To powiedziawszy, po chwili namysłu opowiadał dalej:
— Pozostałem na balkonie. „Niewątpliwie przyjdą do jej buduaru — pomyślałem — niechże sobie przygotuję zasadzkę.“ Wsunąwszy rękę przez otwarte drzwi, zaciągnąłem na nie portjerę, pozostawiając tylko szparę, przez którą mogłem prowadzić obserwacje; następnie przymknąłem drzwi, nie domykając ich zupełnie, tak, ażeby szept zaklęć miłosnych mógł mnie dochodzić; wtedy powróciłem do fotelu, a w chwili, gdy usiadłem, weszli oboje. Czem prędzej okiem przywarłem do szpary. Weszła pokojówka Celiny, zaświeciła lampę, postawiła ją na stole i wyszła. Tym sposobem jasno mogłem widzieć tę parę; oboje pozdejmowali płaszcze i oto stała tam „la Varens“, strojna, w atłasach i klejnotach — moich darach oczywiście — a obok niej jej towarzysz w oficerskim mundurze. Poznałem w nim odrazu pewnego wicehrabiego, znałogowanego idjotę; spotykałem go niekiedy w towarzystwie, nawet znienawidzićbym go nie potrafił, tak bezwzględnie nim pogardzałem. Zaledwie go poznałem, poczułem, że zazdrość kąsać mnie przestaje, gdyż równocześnie miłość moja dla Celiny zgasła. Kobieta, która mogła mnie zdradzać z takim rywalem, nie była warta, by się o nią ubiegać; zasługiwała jedynie na wzgardę — mniej jednakże niż ja, który się jej dałem oszukać.
Tamci dwoje zaczęli rozmawiać; rozmowa ich przyniosła mi ulgę ostateczną: płytka, bezduszna, interesowna, bez serca i bez sensu, mogła raczej znużyć niż do wściekłości doprowadzić słuchacza. Mój bilet wizytowy leżał na stole; to dało powód do rozmowy o mnie. Żadne z nich nie potrafiło obrobić mnie rzetelnie — brakło im energji czy dowcipu; ale obmawiali mnie tak ordynarnie, jak tylko umieli, na swój małostkowy sposób. Celina zwłaszcza rozwodziła się z predylekcją nad brakami w mojej powierzchowności, które nazywała kalectwem... A trzeba wiedzieć, że było w jej zwyczaju wpadać w gorące zachwyty nad moją „beauté mâle”, jak się wyrażała; w czem różniła się stanowczo od pani, która mi powiedziała, nie obwijając w bawełnę, za drugiem widzeniem, że nie uważa mnie za przystojnego. Ten kontrast uderzył mnie wtedy i...
W tej chwili Adelka podbiegła znowu.
Monsieur, Jan właśnie przyszedł powiedzieć, że jest pan administrator i pragnie się z panem zobaczyć.
— Ach! w takim razie muszę kończyć. Otworzywszy drzwi, wszedłem pomiędzy nich; zwolniłem Celinę z mojej opieki; zapowiedziałem, że ma opróżnić pałacyk; ofiarowałem jej sakiewkę na natychmiastowe potrzeby; nie zważałem na krzyki, łzy, prośby, zapewnienia, histeryczne ataki; z panem wicehrabią umówiłem się o spotkanie w lasku Bulońskim. Nazajutrz rano miałem przyjemność zmierzenia się z nim; wpakowałem kulkę w jedno z jego cienkich, chudych ramion, — i już myślałem, że skończyłem z całą tą paczką. Na nieszczęście jednak Celina na pół roku przedtem obdarzyła mnie tą dziewczynką, Adelką, twierdząc, że to moja córka; i może nią jest, chociaż nie widzę dowodów takiego brzydkiego ojcostwa, wypisanych na jej twarzy; Pilot jest podobniejszy do mnie, niż ona. W kilka lat po zerwaniu kobieta ta porzuciła dziecko i uciekła do Włoch z jakimś muzykiem czy śpiewakiem. Nie uznawałem naturalnego prawa Adelki do mojej opieki i nie uznaję go i teraz, gdyż nie jestem jej ojcem; jednakże słysząc, że jest w zupełnej biedzie, wyciągnąłem biedactwo z brudu i błota wielkomiejskiego i przeflancowałem ją tutaj, żeby sobie rosła czysto na zdrowym gruncie angielskiego wiejskiego ogrodu. Pani Fairfax wyszukała panią na jej wychowawczynię. Ale teraz, skoro pani wie, że to nieprawy potomek francuskiej baletnicy, może pani inaczej spojrzy na swoje stanowisko i swoją wychowankę; może przyjdzie pani którego dnia do mnie z oznajmieniem, że znalazła pani inne miejsce i poprosi mię, bym się obejrzał za inną nauczycielką... No co?
— Nie, Adelka nie jest odpowiedzialna ani za błędy matki ani za pańskie; nie mam powodu źle o niej myśleć; a teraz, gdy wiem, że nie ma rodziców, gdyż matka ją opuściła, pan się jej wypiera — będzie mi jeszcze bliższa, niż poprzednio. Jakże mogłabym przenosić rozpieszczone dziecko bogatej rodziny, niecierpiące swojej nauczycielki, jak czegoś nieznośnego, nad samotną małą sierotkę, garnącą się do mnie, jak do przyjaciółki?
— Ach, więc w tem świetle pani rzecz widzi! No, dobrze, ale ja teraz muszę wracać do domu; i pani także niech wraca. Ściemnia się.
Jednakże pozostałam jeszcze kilka minut dłużej z Adelką i Pilotem; goniłam się z nią, zagrałam z nią partję wolanta. Wróciwszy do domu, rozebrawszy ją z paltocika i kapelusza, wzięłam ją na kolana i tak pozwoliłam jej siedzieć z godzinę i pleść, co jej się żywnie podobało; nie karciłam jej nawet, gdy sobie trochę za wiele pozwalała, do czego była skłonna, gdy się na nią zbytnio nie zwracało uwagi; przebijała w niej płytkość charakteru, odziedziczona prawdopodobnie po matce, a tak niezgodna z duchowością angielską. Jednakże Adelka miała swoje zalety, które gotowa byłam uznać jak najszczerzej. Szukałam w jej twarzy i w rysach podobieństwa do pana Rochestera, ale nie odnalazłam żadnego: żaden rys, żaden odcień wyrazu nie wykazywał pokrewieństwa. Żal mi jej było: gdyby tylko można było dowieść, że jest do niego podobna, ceniłby ją sobie więcej.
Dopiero po udaniu się na noc do swojego pokoju rozważyłam dokładnie to, co mi pan Rochester opowiedział. Wedle jego własnego wyznania, w treści tego przeżycia nie było prawdopodobnie nic tak dalece nadzwyczajnego: romans bogatego Anglika z francuską tancerką, jej zdrada, były to, niewątpliwie, w życiu towarzyskiem rzeczy dość częste; jednakże było coś stanowczo niezwykłego w paroksyzmie wzruszenia, jaki go nagle ogarnął w chwili, gdy okazywał zadowolenie ze swego obecnego nastroju; gdy mówił o uroku, jaki zaczął odnajdywać w starym domu i jego otoczeniu. Dziwiąc się, rozmyślałam nad tem zajściem; stopniowo jednak, nie mogąc go sobie narazie wytłumaczyć, przeszłam myślą do rozważania stosunku zwierzchnika mojego do mnie. Zwierzenia wydały mi się hołdem, złożonym mojej dyskrecji: jako taki je przyjęłam, i jako taki ceniłam. Zachowanie się jego względem mnie, teraz od kilku tygodni, stało się równiejsze i jednostajniejsze, niż początkowo. Nigdy już nie miałam wrażenia, że mu zawadzam; nie nachodziły go nastroje mrożącej wyniosłości. Jeśli mnie spotkał niespodziewanie, spotkaniu widocznie bywał rad; miał zawsze słówko, a niekiedy uśmiech dla mnie; gdy przychodziłam, przyzwana formalnem zaproszeniem, zaszczycał mnie taką serdecznością przyjęcia, że czułam, iż rzeczywiście posiadam umiejętność rozerwania go i że te wieczorne pogawędy przynoszą istotnie jemu przyjemność, a mnie korzyść.
Ja, coprawda, mało stosunkowo mówiłam, ale lubiłam niezmiernie słuchać, gdy on mówił. Pan Rochester był z natury mowny; lubił przed oczami, nie znającemi świata, roztaczać jego widoki i dzieje (nie widoki zepsucia ani grzeszne dzieje, ale te, które ciekawe były ze względu na wielką widownię, na znamionującą je szczególniejszą dla mnie nowość). Ja zaś doznawałam żywej rozkoszy, przyjmując nowe myśli, które mi poddawał, wyobrażając sobie nowe obrazy, jakie kreślił, idąc myślą wślad za nim przez nowe odkrywane mi światy, nigdy nie przestraszona ani nie zmieszana najlżejszą niewłaściwą aluzją.
Łatwość jego obejścia uwolniła mnie od przykrego skrępowania; przyjacielska szczerość, równie właściwa, jak serdeczna, z którą mnie traktował, pociągała mnie ku niemu. Miałam niekiedy wrażenie, jakoby raczej był krewnym moim, niż zwierzchnikiem: jednakże miewał niekiedy ton rozkazujący; ja tego jednak nie brałam do serca; wiedziałam, że takie to już jego obejście.
Tak zadowolona i szczęśliwa poczułam się, gdy to nowe zainteresowanie przybyło mi w życiu, że przestałam tęsknić za towarzystwem ludzi; mój los dotąd, jak obrączka cieniutkiego księżyca na nowiu, zdawał się rosnąć, poszerzać; pustki istnienia wypełniły się; fizycznie poprawiło się moje zdrowie; przytyłam, nabrałam sił.
I czy pan Rochester był teraz brzydki w moich oczach? Nie; wdzięczność i wiele innych związanych z nią wrażeń miłych i pogodnych, uczyniły mi twarz jego ulubionym dla oczu widokiem; obecność jego w pokoju rozgrzewała lepiej, niż najsutszy ogień. Nie zapomniałam mimo to o jego wadach i zapomnieć o nich nie mogłam, gdyż często je przede mną odkrywał. Był dumny, sarkastyczny, szorstki dla wszystkiego, co niższe; w cichości serca wiedziałam, że jego wielką dobroć względem mnie równoważyła niesprawiedliwa surowość względem wielu innych. Humor miał kapryśny; i to bez powodów. Nieraz, gdy przychodziłam, wezwana, by mu czytać, zastawałam go w bibljotece samego, z głową opartą na złożonych rękach; a wtedy, gdy podnosił oczy, na twarzy jego zalegała ciężka, ponura, nieledwie złośliwa chmura. Wierzyłam jednak, że jego złe humory, szorstkość i dawniejsze wybryki niemoralne (mówię dawniejsze, gdyż obecnie, zdaje się, już w nie nie wpadał) pochodziły z jakichś okrutnych powikłań losu. Wierzyłam, że był z natury człowiekiem o lepszych dążnościach, wyższych zasadach, czystszych zamiłowaniach niż te, które okoliczności w nim rozwinęły, wychowanie wszczepiło, czy też los wzmagał. Myślałam, że są w nim doskonałe pierwiastki, choć narazie nadpsute, zwikłane. Nie mogę zaprzeczyć, że martwiłam się jego zmartwieniem, czemkolwiekby ono było, i że wielebym za to była dała, by móc mu ulgę przynieść.
Chociaż już teraz zgasiłam świecę i położyłam się do łóżka, nie mogłam usnąć; wciąż myślałam o wyrazie jego twarzy, gdy zatrzymał się w alei i powiedział, że los jego stanął przed nim i zaprzeczył mu szczęścia w Thornfield.
— Dlaczego? — zadawałam sobie pytanie. — Co go od tego domu odstręcza? Czy znowu opuści go wkrótce? Pani Fairfax mówiła, że rzadko pozostaje tutaj dłużej niż dwa tygodnie zrzędu, a teraz już ośm tygodni tu bawi. Jeżeli wyjedzie, jakżeż smutna nastąpi tu zmiana! Przypuśćmy, że byłby nieobecny przez wiosnę, lato i jesień, jak bezradosnem wyda się światło słońca i piękne dni pogody.
Sama nie wiem, czy zasnęłam, czy nie zasnęłam po tych rozmyślaniach; tyle wiem, że zerwałam się zupełnie trzeźwa, usłyszawszy nieokreślony jakiś pomruk, dziwny i posępny, rozlegający się, wydało mi się, tuż nade mną. Żałowałam, żem zgasiła świecę: noc była strasznie ciemna; ogarnęło mnie przygnębienie. Podniosłam się i siadłam w łóżku, nasłuchując. Odgłos ów ucichł.
Starałam się znów zasnąć; jednakże serce biło we mnie niespokojnie: pierzchnął mój spokój wewnętrzny. Zegar w hallu wybił drugą. Właśnie w tej chwili wydało mi się, że drzwi mojego pokoju coś dotknęło, jakgdyby palce czyjeś przesunęły się po desce, szukając drogi wzdłuż ciemnego korytarza. „Kto tam?“ zapytałam. Nie było odpowiedzi. Zimny strach przejął mnie dreszczem.
Nagle przypomniałam sobie, że mógłby to być Pilot, który, o ile drzwi od kuchni bywały przypadkiem otwarte, wymykał się niekiedy i podchodził przed próg drzwi pana Rochestera; nieraz go tam rano leżącego widywałam. Ta myśl uspokoiła mnie nieco; położyłam się. Cisza koi nerwy, a że nieprzerwany spokój panował teraz w całym domu, zaczęłam odczuwać senność na nowo. Nie było mi jednak sądzone spać tej nocy. Zaledwie sen zaczął kleić mi powieki, pierzchnął, spłoszony krew w żyłach ścinającym odgłosem.
A był nim śmiech jakiś szatański — półgłośny, przytłumiony i głęboki, dochodzący, zdawałoby się, z pod samych drzwi mojego pokoju. Łóżko moje głowami stało tuż przy drzwiach, tak że w pierwszej chwili pomyślałam, iż ta szatańsko śmiejąca się zjawa stoi obok mojego posłania, albo raczej czai się przy mojej poduszce. Wstałam jednak rozejrzałam się; niczego dojrzeć nie mogłam. Gdy się wciąż jeszcze rozglądałam, niesamowity dźwięk powtórzył się: teraz wiedziałam, że płynie on z za drzwi. Odruchowo najpierw zerwałam się i zasunęłam rygiel, a potem znów zawołałam: „Kto tam jest?“
Coś odezwało się jakimś gardłowym głosem i jęknęło. Niebawem usłyszałam, że kroki oddalają się wzdłuż galerji ku schodom trzeciego piętra; w ostatnich czasach zaprawiono tam drzwi, by móc to piętro zamykać, usłyszałam otwieranie i zamykanie tych drzwi i zaległa cisza.
„Czyżby to była Gracja Poole? I czyżby ona była opętana przez djabła?“ — pomyślałam. Nie mogłam już dłużej wytrzymać w samotności; chciałam pójść do pani Fairfax. Spiesznie narzuciłam na siebie suknię i szal, odsunęłam rygiel i drżącą ręką otworzyłam drzwi. Tuż za drzwiami na chodniku galerji stał lichtarz z palącą się świecą. Zdziwiła mnie ta okoliczność; więcej jednak jeszcze zdumiałam, spostrzegłszy, że powietrze jest zupełnie ciemne, jakgdyby pełne dymu; i rozglądając się w prawo i w lewo, by dojść, skąd płyną te błękitne kłęby, poczułam silną woń spalenizny.
Coś lekko skrzypnęło; skrzypnęły drzwi otwarte, a były to drzwi pokoju pana Rochestera; to stamtąd dym kłębami się wydzierał. Już nie myślałam o pani Fairfax; już nie myślałam o Gracji Poole ani o śmiechu: w jednej chwili byłam w pokoju. Ogniste języki tańczyły dokoła posłania; kotara nad łóżkiem stała w płomieniach. Otoczony żarem i dymem, pan Rochester leżał bez ruchu, głęboko uśpiony.
— Wstawać, panie, wstawać! — wołałam. Potrząsnęłam nim, ale on tylko mruknął coś i odwrócił się: dym go odurzył. Nie było chwili do stracenia — już nawet prześcieradła zaczynały się palić. Skoczyłam po jego miednicę i dzbanek, na szczęście miednica była obszerna, a dzbanek głęboki — jedno i drugie pełne wody. Dźwignęłam je, oblałam łóżko i śpiącego, pobiegłam do mojego pokoju, przyniosłam stamtąd dzbanek z wodą, zlałam posłanie raz jeszcze i z Bożą pomocą udało mi się zgasić płomienie, które już je pożerały.
Syk gaszonego żywiołu, łoskot tłuczącego się dzbanka, który wyślizgnął mi się z rąk, a nadewszystko zimna kąpiel, której nie pożałowałam, obudziły wreszcie pana Rochestera, Chociaż ciemno było, wiedziałam, że już nie śpi, ponieważ słyszałam, jak jakieś dziwne przekleństwa miotał, poczuwszy, że leży w kałuży wody.
— Czy to potop? — wołał.
— Nie, panie — odpowiedziałam — ale był tu pożar; niech pan wstaje, proszę; jest pan przemoczony do nitki; przyniosę panu świecę.
— W imię wszystkich elfów w chrześcijańskim świecie, czy to Joanna Eyre? — zapytał. — Co pani ze mną zrobiła, czarownico mała? Kto jest w pokoju prócz pani? Czy pani chciała mnie utopić?
— Przyniosę panu świecę; i na miłość boską, niechże pan wstaje. Tu ktoś uknuł zamach na życie pańskie, musi pan prędko zbadać kto to, i co jest w tem...
— No! otóż i wstałem; ale broń Boże, niechże pani jeszcze świecy nie przynosi; niech pani poczeka parę minut, aż włożę na siebie suche ubranie, jeżeli znajdę coś suchego... o, tak... oto mój szlafrok. A teraz niech pani biegnie!
Pobiegłam; przyniosłam świecę, która wciąż jeszcze stała na korytarzu. Wziął mi ją z ręki, podniósł, obejrzał łóżko, całe sczerniałe i osmolone, z przemokłą pościelą; dywan koło łóżka pływał we wodzie.
— Co to jest? Kto to zrobił? — zapytał.
Opowiedziałam mu w krótkości o wszystkiem, co zaszło: o tym dziwnym śmiechu, który posłyszałam na korytarzu, o krokach, zdążających na trzecie piętro; o dymie i woni spalenizny, która zaprowadziła mnie do jego pokoju; o tem, co tutaj zastałam i o tem, jak wylałam na niego wodę, którą miałam pod ręką.
Słuchał bardzo poważnie; twarz jego podczas mego opowiadania wyrażała więcej smutku niż zdziwienia; nie zaraz przemówił, chociaż skończyłam.
— Czy mam poprosić panią Fairfax? — zapytałam.
— Panią Fairfax? Nie, pocóż u licha, chciałaby ją pani wołać? Cóż ona pomoże? Niech sobie śpi spokojnie.
— W takim razie pójdę po Leę, obudzę Jana i jego żonę.
— Wcale nie; niech się pani nie rusza. Ma pani na sobie szal. Jeżeli pani nie dosyć ciepło, może pani włożyć ten tam mój płaszcz; niech się pani w niego otuli i usiądzie w fotelu: tak, włożę go na panią. A teraz niech pani na tym stołku oprze nogi, żeby ich nie zamoczyć. Opuszczę panią na kilka minut. Świecę zabiorę. Niech pani tu siedzi, dopóki nie wrócę — i niech pani zachowuje się cichutko. Ja muszę zajść na drugie piętro. Niechże się pani nie rusza, proszę pamiętać, i niech pani nikogo nie woła!
Poszedł; patrzyłam na oddalające się światło. Przeszedł przez galerję bardzo cicho, jak najciszej otworzył drzwi na schodach i zamknął je za sobą, a wtedy ostatni promień światła zagasł. Pozostałam w zupełnej ciemności. Nasłuchiwałam jakiegoś odgłosu, ale nic nie było słychać. Trwało to bardzo długo. Zaczęło mnie opanowywać zmęczenie; zimno mi było pomimo płaszcza; a potem nie rozumiałam, poco mam czekać, skoro i tak nie mam budzić domu. Już miałam narazić się na niezadowolenie i odejść wbrew rozkazowi pana Rochestera, gdy światło znowu mignęło na ścianie korytarza i usłyszałam kroki na chodniku. „Myślę, że to on, a nie co gorszego” — przebiegło mi przez głowę.
Pan Rochester wszedł, blady i bardzo zasępiony.
— Wykryłem wszystko — powiedział, stawiając świecę na umywalni. — Tak jest, jak przypuszczałem.
— Ale jak? — zapytałam.
Nie odpowiedział, stał z założonemi rękoma, patrząc w ziemię. Wkońcu po kilku minutach zapytał jakimś szczególniejszym tonem:
— Nie pamiętam... czy pani mówiła, że widziała coś, otworzywszy drzwi swego pokoju?
— Nie, panie, zobaczyłam tylko lichtarz na podłodze.
— Ale słyszała pani jakiś śmiech niesamowity? Ten śmiech słyszała już pani kiedyś, czy coś podobnego?
— Tak panie: jest tam kobieta, która tutaj szyje, nazywa się Gracja Poole — to ona się w ten sposób śmieje. To dziwna osoba.
— Ot właśnie. Gracja Poole... zgadła pani. Ona jest, jak się pani wyraziła, dziwna... bardzo. No dobrze, ja się nad tem zastanowię. Tymczasem rad jestem, że pani jedyna, oprócz mnie, zna dokładnie szczegóły zajścia dzisiejszej nocy. Pani nie jest gadatliwa głuptasińska: niech pani nic o tem nie mówi. Ja już jakoś wytłumaczę to, co się tutaj stało (tu wskazał łóżko). A teraz niech pani wraca do swojego pokoju. Ja bardzo dobrze spędzę resztę nocy na kanapie w bibljotece. Już dochodzi czwarta: za dwie godziny służba będzie na nogach.
— A więc dobranoc panu — rzekłam, zabierając się do odejścia.
Wydał się zadziwiony — bardzo niekonsekwentnie, coprawda, gdyż sam co dopiero powiedział, że mam już pójść.
— Co! — zawołał — opuszcza mnie już pani, i to w ten sposób?
— Pan powiedział, że mogę już odejść.
— Ale nie bez pożegnania; nie bez paru słów podziękowania i wdzięczności z mojej strony, słowem, nie w ten nagły, oschły sposób. Pani mi przecież ocaliła życie!... wyrwała mnie pani okropnej, mąk pełnej śmierci! i tak pani przechodzi koło mnie, jakgdybyśmy sobie byli zupełnie obcy! Przynajmniej rękę niech mi pani poda!
Wyciągnął rękę; podałam mu swoją; ujął ją najpierw jedną, potem obu dłońmi.
— Ocaliła mi pani życie: błogo mi, że winien jestem pani dług tak niezmierny. Więcej powiedzieć nie mogę. Nie ścierpiałbym nikogo w roli wierzyciela za takie dobrodziejstwo: ale pani — to co innego... Mnie pani dobrodziejstwa nie ciężą, panno Joanko.
Umilkł; patrzył na mnie; słowa, prawie widoczne, drżały mu na wargach, ale głos ich nie wypowiedział.
— Jeszcze raz dobranoc panu — rzekłam. — Niema żadnego długu, dobrodziejstwa, ciężaru, wdzięczności w tym wypadku.
— Ja wiedziałem — mówił dalej — że kiedyś, w jakiś sposób dobro przez panią, panno Joanno, na mnie spłynie;... wyczytałem to w twoich oczach, gdy po raz pierwszy cię ujrzałem. Ich wyraz i uśmiech nie... (tu znowu urwał)... nie (mówił dalej szybko) nie nadaremnie tak błogo wzruszył samą głąb mojego serca. Ludzie mówią o wrodzonych sympatjach; słyszałem też o duchach dobrych: są ziarna prawdy w najfantastyczniejszych bajkach. Moja umiłowana wybawicielko, dobranoc!
Dziwna energja była w jego głosie, dziwny ogień w jego spojrzeniu.
— Cieszę się, iż tak się przypadkiem zdarzyło, że właśnie nie spałam — odparłam i znów chciałam odejść.
— Co? Chce pani iść koniecznie?
— Zimno mi, panie.
— Zimno? Tak... i stoisz w kałuży wody! Idź więc, panno Joanko, idź!
Ale wciąż jeszcze trzymał moją rękę, a ja nie mogłam jej uwolnić. Przyszedł mi na myśl fortel.
— Zdaje mi się, że słyszę, że pani Fairfax się rusza — powiedziałam.
— A więc odejdź... dobranoc! — wypuścił moją rękę, a ja poszłam do siebie.
Położyłam się zpowrotem, ale nie było mowy o śnie. Dopóki dzień nie zaświtał, kołysałam się na niespokojnem morzu, gdzie bałwany troski toczyły się pod zwierzchnią pianą radości. Zdawało mi się chwilami, że poza dzikim odmętem wód widzę brzeg rozkoszny. Raz po raz też rzeźki powiew, wzbudzony nadzieją, niósł triumfalnie ducha mego ku przystani: nie mogłam jej jednak dosięgnąć, nawet wyobraźnią — przeciwny wiatr wiał od lądu i stale mnie odpychał. Rozum opierał się szaleństwu; zdrowy sąd walczył z żarem uczucia. Nazbyt rozgorączkowana, żeby zasnąć, wstałam, jak tylko dzień zaświtał.

ROZDZIAŁ XVI.

I pragnęłam i lękałam się zarazem zobaczyć pana Rochestera nazajutrz po tej bezsennej nocy. Pragnęłam głos jego znów usłyszeć, ale lękałam się spotkać się z jego oczami. Podczas rannych lekcyj każdej chwili spodziewałam się, że przyjdzie; nieczęsto zaglądał do naszego szkolnego pokoju, ale niekiedy wstępował tam na parę minut, a tego dnia miałam wrażenie, że z pewnością przyjdzie.
Tymczasem ranek minął, jak zwykle; nic nie przerwało zwykłego biegu nauki Adelki — tylko zaraz po śniadaniu usłyszałam ruch w stronie pokoju pana Rochestera, głos pani Fairfax i Lei i kucharki — t. j. żony Jana, a nawet ruchliwy głos samego Jana. Rozlegały się okrzyki: „Co za szczęście, że pan się nie spalił w łóżku!“ „Jak to zawsze niebezpiecznie trzymać świecę zapaloną w nocy!“ „Jak to dobrze, że nie stracił przytomności i pamiętał o dzbanku z wodą!“ „Dziwię się, że nikogo nie obudził!“ „Miejmy nadzieję, że się nie przeziębił, śpiąc na kanapie w bibljotece!“ i t. p.
Po różnych gawędach przyszły odgłosy szorowania, wycierania i porządkowania, a gdy schodziłam nadół na obiad, zobaczyłam przez otwarte drzwi, że wszystko już wróciło do porządku; łóżko jedynie pozbawione było zasłon. Lea stała przy oknie, czyszcząc szyby, okopcone dymem. Miałam ochotę zagadnąć ją, gdyż byłam ciekawa, jak pan Rochester wytłumaczył całą sprawę; zbliżywszy się jednak, ujrzałam drugą osobę w pokoju — kobietę, siedzącą w krześle przy łóżku i przyszywającą kółka do świeżej zasłony. Kobietą tą ku mojemu zdumieniu była Gracja Poole.
Siedziała tam, spokojna i milcząca jak zwykle w bronzowej wełnianej sukni, kraciastym fartuchu, białej chusteczce i czepku. Pilnie była zajęta swoją robotą, i ta widocznie pochłaniała wszystkie jej myśli; ani na czole ani na pospolitej jej twarzy nie było znać bladości ani zgnębienia, jakie spodziewałam się ujrzeć na twarzy kobiety, która popełniła zamach morderczy i którą upatrzona jej ofiara odszukała kilka godzin temu w jej jaskini (tak przynajmniej sądziłam) i wyrzucała jej zamierzoną zbrodnię. Zdumiałam — osłupiałam. Spojrzała na mnie, podczas gdy ja wciąż na nią patrzyłam: nie drgnęła, nie zmieniła się na twarzy, nic nie zdradzało wzruszenia, świadomości winy, czy też obawy odkrycia. Powiedziała „dzieńdobry pani“, flegmatycznie, krótko, jak zawsze, wzięła nowe kółko i nitkę i szyła dalej.
„Wystawię ją na próbę — pomyślałam — taka skrytość i czelność przechodzi pojęcie!“
— Dzieńdobry, Gracjo! — powiedziałam. — Czy się tutaj co stało? Zdawało mi się, że słyszałam, że wszyscy razem rozmawialiście tu przed chwilą.
— To tylko pan czytał w łóżku wczoraj w nocy; zasnął, nie zgasiwszy świecy i zasłona się zapaliła; na szczęście jednak obudził się, zanim się pościel i drzewo zajęło i udało mu się wodą z dzbanka zagasić płomienie.
— Dziwna sprawa! — rzekłam pocichu, a potem, wpatrując się w nią, dodałam: — Czy pan Rochester nikogo nie obudził? Czy nikt nie słyszał ruchu w jego pokoju?
Podniosła znowu wzrok na mnie, ale tym razem jakgdyby błysk czujności był w jej oczach. Zdawało mi się, że bada mnie ostrożnie; po chwili odpowiedziała:
— Służące tak daleko śpią, pani wie, trudno, żeby usłyszały. Pokoje pani Fairfax i pani najbliższe są pokoju pana; ale pani Fairfax powiada, że nic nie słyszała; ludzie starsi miewają mocny sen. — Przerwała, a potem dodała, niby to obojętnie, ale z naciskiem i tonem znaczącym. — Ale pani jest młoda i przypuszczam, że pani ma sen lekki; może pani słyszała jaki hałas?
— Tak jest, słyszałam — odparłam, zniżając głos, tak ażeby mnie Lea, wycierająca jeszcze szyby, nie dosłyszała — i początkowo myślałam, że to Pilot; ale Pilot nie potrafi się śmiać; a ja jestem pewna, że słyszałam śmiech i to bardzo dziwny śmiech.
Wzięła nową nitkę, nawoskowała ją starannie, pewną ręką nawlokła igłę, poczem zauważyła z zupełnym spokojem:
— Trudno przypuszczać, proszę pani, żeby to pan się śmiał, skoro był w takiem niebezpieczeństwie; musiało się pani śnić.
— Nie śniło mi się — odpowiedziałam trochę porywczo, gdyż podrażnił mnie bezczelny jej spokój. Znowu popatrzyła na mnie temi samemi badawczemi, tającemi coś oczyma.
— Czy pani powiedziała panu, że słyszała ten śmiech? — zapytała.
— Nie miałam sposobności rozmawiać z panem dziś rano.
Zdawało mi się, że mnie podpytuje, licząc na to, że mimowoli zdradzę się z jakąś wiadomością. Przyszło mi na myśl, że gdyby odkryła, iż ja wiem o jej winie, a choćby ją o nią posądzam, że wtedy wywarłaby na mnie jakąś złośliwą zemstę; to też pomyślałam, że należy się strzec.
— Przeciwnie — odpowiedziałam — zaryglowałam drzwi mojego pokoju.
— A więc nie zamyka pani codziennie drzwi swoich na zasuwkę, zanim się pani położy?
„Djablica! ona chce poznać moje zwyczaje, by odpowiednio plany swe układać!“ Oburzenie znowu przeważyło względy przezorności; odpowiedziałam jej ostro:
— Dotychczas nieraz zaniedbywałam zasunąć rygiel; nie sądziłam, by to było potrzebne. Nie wiedziałam, że w Thornfield można się obawiać jakichś niebezpieczeństw albo zamachów; ale odtąd (te słowa wymówiłam z naciskiem) — będę pilnie dbała, by się dobrze zabezpieczyć, zanim się odważę spocząć.
— I bardzo mądrze pani zrobi — odpowiedziała. — Ta okolica jest tak spokojna, jak rzadko która, i od czasu, jak dom stoi, nigdy nie słyszałam, żeby tu na dwór napadali złodzieje albo włamywacze, choć jest tam sreber za setki funtów w schowanku, jak wszystkim wiadomo. I, widzi pani, jak na tak wielki dom, bardzo tu mało jest służby, ponieważ pan nigdy tu dłużej nie mieszkał, a nawet kiedy przyjeżdża, będąc kawalerem, niewiele usługi potrzebuje; ale ja zawsze myślę, że lepiej jest przesadzić, niż nie dosadzić; łatwo jest drzwi zamknąć, a nigdy nie zawadzi odgrodzić się zasuniętym ryglem od jakiegokolwiek przypadku. Wielu ludzi, proszę pani, spuszcza się ze wszystkiem na Opatrzność; ale ja zawsze powiem, że strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Tu zakończyła swoją przemowę — długą, jak na nią, i wypowiedzianą ze skromną miną prawdziwej kwakierki. Stałam jeszcze, wprost oniemiała wobec jej zadziwiającego panowania nad sobą i nieprzeniknionej obłudy, gdy weszła kucharka.
— Pani Poole — zwróciła się do Gracji — obiad dla służących będzie zaraz gotów; czy pani zejdzie nadół?
— Nie; niech pani tylko postawi na tacce mój kufel porteru i kawałek pudyngu, a ja sobie to sama zaniosę na górę.
— A mięsa kawałek życzy pani sobie?
— Na jeden kęs i odrobinę sera, to wszystko.
— A sago?
— Mniejsza o nie teraz; zajdę nadół przed herbatą: przyrządzę to sama.
Wtedy kucharka zwróciła się do mnie, oznajmiając, że pani Fairfax na mnie czeka; wobec tego poszłam.
Opowiadanie pani Fairfax o spaleniu się zasłony puszczałam mimo uszu, głowę moją zaprzątał zagadkowy charakter Gracji Poole i niezrozumiały dla mnie problem jej stanowiska w Thornfield. Nie mogłam pojąć, dlaczego zaraz rano nie oddano jej do aresztu, albo co najmniej nie wydalono ze służby. Przecież pan Rochester tak jakby wyjawił w nocy przekonanie, że to ona jest zbrodniarką; jakaż tajemnicza przyczyna wzbraniała mu ją zaskarżyć. Dlaczego i mnie zobowiązał do tajemnicy? Dziwne to było: odważny, mściwy i dumny pan zdawał się być pod władzą jednej z najniższych podwładnych; tak dalece pod jej władzą, że chociaż targnęła się na jego życie, nie śmiał jej otwarcie obwinić o zamach, a tem mniej ją za to ukarać.
Gdyby Gracja była młoda i ładna, miałabym pokusę pomyśleć, że jakieś czulsze względy niż przezorność i obawa przemawiają tutaj na jej korzyść; trudno jednakże było myśl tę dopuścić, pamiętając, jak skąpo obdarzona była od natury. „A jednak — rozmyślałam — była ona niegdyś młoda; młoda równocześnie z młodym wtedy jej panem: pani Fairfax powiedziała mi kiedyś, że ona już od wielu lat przebywa w tym domu. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek mogła być ładna — ale, czy ja wiem? Może w braku powabów zewnętrznych posiadała oryginalność i siłę charakteru... Pan Rochester lubi typy zdecydowane i ekscentryczne. Gracja w każdym razie jest ekscentryczna. I cóż, jeżeli dawniejszy kaprys (wybryk zupełnie możliwy przy takiej jak jego naturze nagłej i upartej) oddał go pod władzę, a ona teraz na postępowanie jego wywiera wpływ tajemny, rezultat dawnego błędu, wpływ, którego on nie śmie lekceważyć, a z pod którego otrząsnąć się nie może? Gdy w przypuszczeniach doszłam do tego punktu, stanęła mi nagle w myśli jak żywa kwadratowa, płaska figura pani Poole, jej nieładna, sucha, nawet ordynarna twarz, tak, że powiedziałam sobie: „Nie! to niemożebne! Moje przypuszczenie nie może być trafne! A jednak, — podszepnął mi głos tajemniczy, ten który do nas z głębi serca mówi — i ty nie jesteś pięknością, a może się panu Rochester podobasz; w każdym razie nieraz czułaś, jakgdyby tak było. A ostatniej nocy, przypomnij sobie jego słowa, przypomnij sobie jego wzrok, przypomnij sobie jego głos!“
Dobrze pamiętałam wszystko; mowa, spojrzenia, ton — wszystko to w tej chwili odżyło. Byłam właśnie w pokoju szkolnym; Adelka rysowała; nachyliłam się nad nią, by poprowadzić jej ołówek. Spojrzała na mnie ze zdziwieniem.
— Co pani jest, mademoiselle? — zapytała. — Palce pani drżą jak liść, a policzki ma pani czerwone; ależ tak, czerwone, jak wiśnia!
— Gorąco mi się zrobiło, Adelko, od tego nachylenia!
Rysowała dalej, a ja dalej rozmyślałam.
Czem prędzej wypędziłam z myśli szkaradne przypuszczenie, obciążające Grację Poole; wstrętne mi było. Porównywałam się z nią i doszłam do wniosku, że jesteśmy wielce różne. Elżbietka Lieven powiedziała, że jestem prawdziwą damą — i prawdę powiedziała — była we mnie wrodzona dystynkcja. A teraz wyglądałam o wiele lepiej niż wtedy, kiedy mnie Elżbietka widziała; przytyłam, więcej miałam rumieńca, więcej życia, ożywienia, ponieważ jaśniejsze miałam nadzieje, więcej głębokiej radości.
„Wieczór nadchodzi — pomyślałam, popatrzywszy w okno — nie słyszałam dziś ani głosu, ani kroków pana Rochestera w domu; ale z pewnością zobaczę go, nim noc zapadnie; bałam się spotkania rano; teraz go pragnę, gdyż oczekiwanie, dotychczas zawiedzione, zamieniło się w niecierpliwość.“
Gdy już zmrok zapadł zupełnie, a Adelka poszła do dziecinnego pokoju zabawić się z boną, pragnienie zobaczenia pana Rochestera spotęgowało się jeszcze we mnie. Nasłuchiwałam, czy nie odezwie się dzwonek na dole; nasłuchiwałam, czy Lea nie nadejdzie z wezwaniem do mnie; chwilami wydawało mi się, że słyszę kroki jego samego i wtedy patrzyłam na drzwi, oczekując, że się otworzą i że on w nich stanie. Drzwi nie otwierały się, ciemność tylko wpływała oknem. Jednakże nie było jeszcze późno; szósta zaledwie, a przecież nieraz bywałam proszona o siódmej, nawet o ósmej. Przecież nie spotka mnie chyba zupełny zawód dziś właśnie, dziś kiedy mam mu tyle do powiedzenia! Pragnęłam wznowić temat Gracji Poole i usłyszeć, coby mi odpowiedział; zamierzałam zapytać go poprostu, czy wierzy w to, że to ona istotnie urządziła ten ohydny zamach ubiegłej nocy, a jeżeli tak, dlaczego niegodziwość jej zataja? Nie dbałam o to, że może rozgniewać go moja ciekawość; znałam przyjemność gniewania go i uspokajania zkolei; lubiłam to nadewszystko, a nieomylny instynkt chronił mnie zawsze od przeciągnięcia struny. Na prowokację nigdy się nie ważyłam, a w ostatecznym momencie lubiłam przekonywać się o własnej zręczności. Zachowując wszelkie formy uszanowania, właściwego mojemu stanowisku, umiałam staczać z nim utarczki słowne swobodnie i bez obawy; to dogadzało tak jemu jak i mnie.
Nareszcie schody zaskrzypiały pod czyjemiś krokami. Ukazała się Lea, ale jedynie poto, by mi oznajmić, że herbata czeka w pokoju pani Fairfax. Tam przeto poszłam, rada, że nareszcie mogę zejść nadół, gdyż wyobrażałam sobie, że to mnie zbliżało do obecności pana Rochestera.
— Musi być pani spragniona herbaty — zaczęła zacna staruszka, gdy weszłam. — Tak mało jadła pani na obiad. Lękam się, czy pani nie jest niezdrowa dzisiaj: taka pani rozpalona, jakby pani miała gorączkę.
— O, zdrowa jestem zupełnie! Nigdy nie czułam się lepiej.
— To niechże pani tego dowiedzie dobrym apetytem! Czy nie nalałaby pani imbryka, a ja tymczasem przerobię do końca ten drut?
Dokończywszy, wstała i poszła spuścić roletę, dotychczas nie spuszczoną, przypuszczam, że dla wyzyskania światła, chociaż już teraz zmrok zgęstniał i było zupełnie ciemno.
— Pogodną noc dzisiaj mamy — rzekła, wyjrzawszy przez szybę — chociaż nie świecą gwiazdy. Pan Rochester naogół miał dobry dzień do podróży.
— Do podróży?... Czy pan Rochester gdzieś wyjechał? Nie wiedziałam, że go niema w domu.
— O, wyjechał zaraz po śniadaniu! Pojechał do Leas, majątku pana Eshton, dziesięć mil za Millcote. Zdaje mi się, że tam jest duży zjazd gości: lord Ingrame, sir George Lynn, pułkownik Dent i inni.
— Czy pani spodziewa się dziś wieczór powrotu pana Rochester?
— Nie, ani też jutro; myślałam, że prawdopodobnie zabawi tam z tydzień, albo i dłużej. Gdy ten modny, wyższy świat zbierze się razem, otacza ich taka elegancja i wygoda, tak sobie uprzyjemniają czas rozrywkami i zabawą, że nie spieszno im rozłączać się. Panowie zwłaszcza bywają często bardzo pożądani przy takich okazjach. A pan Rochester jest tak utalentowany i ożywiony w towarzystwie, że musi być chyba ulubieńcem wszystkich. Panie za nim przepadają, choć powie pani może, że powierzchowność ma niezbyt piękną; jednakże ja myślę, że jego wykształcenie i zalety towarzyskie, a może też bogactwo i dobra krew wynagradzają pewne niedostatki urody.
— Czy są tam panie w Leas?
— Jest pani Eshton i jej trzy córki — bardzo eleganckie panienki; i są tam córki baroneta Ingram, Blanka i Marja, podobno bardzo piękne osoby; ja nawet właściwie widziałam Blankę, sześć czy siedem lat temu, gdy była ośmnastoletnią dziewczyną. Przyjechała tu na wielką zabawę, którą w święta Bożego Narodzenia wydawał pan Rochester. Gdyby pani widziała wtedy jadalnię, jak bogato była przystrojona, jak jarząco oświetlona! Zdaje mi się, że było tam wtedy z pięćdziesiąt osób, panów i pań — wszyscy z najpierwszych rodzin hrabstwa — a pannę Ingram uważano za królową wieczoru.
— Widziała ją pani, mówi pani? Jakże ona wyglądała?
— Tak jest, widziałam ją. Drzwi jadalni były naoścież otwarte; a że to było Boże Narodzenie, pozwolono służbie zgromadzić się w hallu i słuchać, jak panie śpiewają i grają. Pan Rochester chciał, żebym weszła, więc siadłam w spokojnym kąciku i przyglądałam się towarzystwu. Nigdy nie widziałam świetniejszego obrazu; panie były wspaniale poubierane; większość — zwłaszcza młodsze były ładne; ale panna Ingram była niewątpliwie królową.
— Jakże ona wyglądała?
— Wysoka, piękna figura, spadziste ramiona; długa, pełna wdzięku szyja: cera śniada, matowa, gładka; szlachetne rysy; oczy może podobne do oczu pana Rochestera: wielkie i czarne, a tak błyszczące, jak jej klejnoty. A potem tak śliczne miała włosy; kruczo czarne i tak korzystnie uczesane: korona z grubych warkoczy ztyłu, a z przodu długie, lśniące loki. Ubrana była biało; jasnożółta szarfa obejmowała jedno jej ramię, przechodziła skroś piersi i przywiązana była z boku w pasie, spadając długiemi, frendzlą obszytemi końcami poniżej kolan. Miała też we włosach kwiat jasnożółty; stanowiło to dobry kontrast z kruczemi lokami.
— Zapewne bardzo ją podziwiano?
— Tak, istotnie; a nietylko dla jej urody, ale i dla jej talentów. Była jedną z tych pań, które śpiewały: któryś z panów akompanjował na fortepianie. Z panem Rochesterem śpiewała duet.
— Z panem Rochesterem? Nie wiedziałam, że on śpiewa!
— O! pan Rochester ma piękny głos basowy i jest nadzwyczaj muzykalny.
— A panna Ingram jaki ma rodzaj głosu?
— Bardzo bogaty i silny: ślicznie śpiewała; rozkoszą było ją słyszeć; a potem grała. Ja się nie znam na muzyce, ale pan Rochester się zna, a słyszałam, jak mówił, że wykonanie było wybitnie dobre.
— I ta piękna i utalentowana panna jeszcze nie wyszła zamąż?
— Zdaje się, że nie. Przypuszczam, że ani ona ani jej siostra nie mają wielkiego majątku. Majątki starego lorda Ingram objęte były przeważnie majoratem i najstarszy syn prawie wszystko dostał.
— Ale ja się dziwię, że który z bogatej szlachty nie upodobał jej sobie: naprzykład pan Rochester. Przecież jest on bogaty, nieprawdaż?
— O tak! Ale widzi pani, zachodzi tutaj znaczna różnica wieku; pan Rochester ma prawie czterdzieści lat, a ona zaledwie dwadzieścia pięć.
— Cóż stąd? Nierówniejsze małżeństwa zawierają ludzie codziennie.
— To prawda: jednak ja sobie nie wyobrażam, żeby pan Rochester myślał o czemś podobnem. Ale pani nic nie je; zaledwie pokosztowała pani cośkolwiek, prócz herbaty.
— Istotnie; zanadto pić mi się chce, żebym mogła jeść. Czy mogę panią poprosić o jeszcze jedną filiżankę.
Chciałam powrócić do możliwości związku pomiędzy panem Rochesterem a piękną Blanką, jednakże weszła Adelka, i rozmowa potoczyła się innym torem.
Znalazłszy się sama, we własnym pokoju, zastanowiłam się nad tem, czego się dowiedziałam. Zajrzałam w głąb serca, zbadałam myśli swe i uczucia, i te, które błąkały się, rozbujałe, po bezdrożach wyobraźni, usiłowałam pewną ręką zapędzić zpowrotem pod bezpieczny schron zdrowego rozsądku.
Stawiona przed własny trybunał, gdy pamięć wskazała przyczyny, budzące nadzieje, pragnienia, uczucia, jakie nosiłam w sercu od ostatniej nocy, gdy wytłumaczyła ogólny stan duszy, jakiemu folgowałam od ostatnich prawie dwóch tygodni — gdy rozum, wystąpiwszy, złożył spokojnie, po swojemu, zeznania proste, nieubarwione, wykazujące, jak odrzucałam to, co rzeczywiste, a chłonęłam chciwie to, co wymarzone — wydałam na siebie sąd taki:
Nie było na świecie głupszej istoty od Joanny Eyre; nie było na świecie niedorzeczniejszej idjotki, karmiącej się słodkiemi kłamstwami, połykającej truciznę, jakgdyby to był nektar.
„Ciebie — mówiłam sobie — miałby wyróżnić pan Rochester? Ty miałabyś posiadać dar podobania mu się? Ty mogłabyś mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie? Daj pokój! Mierzi mnie twoja głupota! I ty znajdowałaś przyjemność w pewnych objawach przychylności — dwuznacznych objawach, gdy darzy niemi mężczyzna wyższego rodu, światowiec, osobę zależną od siebie i niedoświadczoną. Jakżeś ty śmiała, biedna, niemądra ofiaro!... Czyż nawet własny interes nie mógł cię nauczyć rozumu? Powtarzałaś dziś rano krótką scenę ubiegłej nocy?... Zakryj twarz i wstydź się! Powiedział coś na pochwałę twoich oczu, czy tak? Ślepe szczenię! Otwórz oczy i spójrz na twój własny przeklęty nierozum! Niedobrze, gdy kobieta słucha pochlebstw zwierzchnika, który nie może mieć zamiaru pojęcia jej za żonę; a szaleństwo popełnia kobieta, pozwalająca, by w sercu jej rozpaliła się miłość tajemna, która nieodwzajemniona i nieznana, pochłonie jej życie, a odkryta i odwzajemniona, musi ją jak błędny ognik zaprowadzić na bagniste pustkowia, skąd niema powrotu.
Usłysz przeto, Joanno, wyrok: jutro postawisz przed sobą zwierciadło i wyrysujesz kredkami własny portret, wiernie, nie łagodząc żadnego błędu; nie opuścisz ani jednej ostrej linji, nie wygładzisz ani odrobiny brzydkiej nieforemności; podpiszesz pod tem: „Portret nauczycielki, bez stosunków, biednej i brzydkiej.“
Następnie weź płytkę najgładszej słoniowej kości — masz właśnie taką, przygotowaną w pudle rysunkowem; weź paletę, zmieszaj najświeższe, najpiękniejsze, najjaśniejsze farby, wybierz najdelikatniejsze pendzelki; narysuj najpiękniejszą twarz, jaką sobie możesz wyobrazić; wymaluj ją w najsubtelniejszych odcieniach i najłagodniejszych barwach, odpowiednio do opisu, jakiego ci o Blance Ingram dostarczyła pani Fairfax; a nie zapomnij o kruczych lokach, o oczach wschodniego typu... Co to! chciałabyś wzorować oczy na oczach pani Rochestera! Do porządku! Bez mazgajstwa!... bez czułostkowości!... precz z żalami. Uznaję tylko rozum i stanowczość! Przypomnij sobie dostojne a harmonijne rysy, grecką szyję i biust; uwidocznij odkryte, okrągłe, śnieżno białe ramię i delikatną rękę; nie opuść ani pierścienia z brylantami, lekką koronkę i lśniący atłas, wdzięczną szarfę i złotą różę. Nazwij ten portret: „Blanka, dystyngowana panna wysokiego rodu“.
Ilekroć w przyszłości zdarzyłoby ci się mieć złudzenie, że pan Rochester tobie sprzyja, wydobądź obydwa te portrety i porównaj je. A potem powiedz: „pan Rochester mógłby prawdopodobnie pozyskać miłość tej szlachetnej damy, gdyby chciał się o nią starać; czy to możebne, żeby mógł choćby pomyśleć o tej ubogiej i nic nie znaczącej plebejuszce?“
Zrobię to — postanowiłam: a powziąwszy ten zamiar, uspokoiłam się i zasnęłam.
Dotrzymałam słowa. Godzina czy też dwie wystarczyły mi na naszkicowanie własnego portretu kredkami; a w mniej niż dwa tygodnie ukończyłam minjaturę przypuszczalnej Blanki Ingram. Piękna to była twarz na tym idealnym portrecie, a gdy ją porównałam z rzeczywistym, kredkowym, kontrast uderzył znamiennie. Ta praca przyniosła mi pożytek: zajęła mi głowę i ręce, dodała mocy i stałości nowym poczuciom, które pragnęłam utrwalić w sercu.
Przyszedł niebawem czas, gdy mogłam powinszować sobie zdrowej nauczki, narzuconej uczuciom moim i w ten sposób w karby ujętym. Dzięki temu potrafiłam znieść pewne wydarzenia z przyzwoitym spokojem, na co, gdybym była nieprzygotowana, prawdopodobnie nie byłabym się zdobyła, nawet zewnętrznie.

ROZDZIAŁ XVII.

Minął tydzień, ale od pana Rochestera nie było wiadomości; dziesięć dni minęło, a on jeszcze nie wracał. Pani Fairfax powiedziała, że wcaleby się nie zdziwiła, gdyby z Leas pojechał prosto do Londynu, a stamtąd na kontynent i nie ukazał się w Thornfield aż po roku; nieraz już wyjeżdżał nagie i niespodziewanie. Słysząc to, zaczęłam odczuwać dziwny chłód i ściskanie w sercu. Pozwoliłam sobie rzeczywiście doznać nieznośnego uczucia zawodu. Jednakże oprzytomniawszy, wspomniałam zasady i przywołałam uczucia swe do porządku. I aż dziw, jak przezwyciężyłam chwilowe zachwianie się, jak wyperswadowałam sobie, że nie mam powodu interesować się żywiej sprawami pana Rochestera. I nie dlatego uniżałam się w niewolniczem poczuciu niższości: przeciwnie powiedziałam sobie tylko:
„Nic cię nie łączy z właścicielem Thornfield, prócz tej pensji, którą ci wypłaca za nauczanie dziewczynki, oraz wdzięczności za pełne szacunku i uprzejmości traktowanie, do którego masz prawo, o ile spełniasz obowiązek. Bądź pewna, że to jedyny łącznik między nim a tobą, który on na serjo uznaje. To też nie obieraj sobie pana Rochestera za przedmiot najsłodszych uczuć, uniesień, mąk i tam dalej. On nie jest z twojej sfery; trzymaj się swojej własnej i nie zlewaj miłości całego serca, duszy i siły na kogoś, kto tego daru nie pragnie i tylkoby nim pogardził.“
Spokojnie prowadziłam dalej zajęcia; niekiedy snuły mi się po głowie mgliste przypuszczenia, czyby nie dobrze było opuścić Thornfield. Mimowoli układałam ogłoszenia i zastanowiłam się nad możliwością uzyskania nowych posad. Tych myśli nie uważałam za potrzebne hamować; mogły sobie kiełkować, by zczasem przynieść owoc.
Pan Rochester już zgórą dwa tygodnie był nieobecny, gdy poczta przyniosła pani Fairfax list.
— To od pana — powiedziała, spojrzawszy na adres. — Teraz zapewne dowiemy się, czy mamy się spodziewać jego powrotu, czy też nie.
A podczas gdy ona, złamawszy pieczęć, przeglądała pismo, ja w dalszym ciągu piłam kawę; była gorąca i temu przypisywałam, że mnie tak strasznie twarz zaczęła palić; ale dlaczego ręka mi drżała, tak że mimowoli rozlałam połowę, nad tem wołałam się nie zastanawiać.
— No, ja czasami myślę, że u nas jest zanadto spokojnie; ale teraz gotowo być dość rojno i gwarno; przez jakiś krótki czas przynajmniej — rzekła pani Fairfax, wciąż jeszcze przed okularami list trzymając.
Zanim pozwoliłam sobie zapytać o wyjaśnienie, zawiązałam tasiemki od fartuszka Adelki, przypadkiem rozwiązane, poczem dolawszy jej mleka i podawszy jeszcze jedną bułeczkę, powiedziałam odniechcenia:
— Pan Rochester zapewne jeszcze nie wróci tak prędko?
— Owszem, wraca — pisze że za trzy dni: to znaczy w czwartek; i w dodatku nie sam. Już sama nie wiem, ilu tych eleganckich gości z Leas ma przybyć wraz z nim; każe mi przygotować wszystkie najlepsze gościnne pokoje i wyporządkować bibljotekę i salony; i mam się postarać o więcej pomocnic kuchennych z hotelu w Millcote i skąd będę mogła; a panie przywiozą swoje panny służące, panowie zaś swoich służących — tak, że będziemy tego mieli pełen dom.
To powiedziawszy, pani Fairfax przełknęła szybko śniadanie i pośpieszyła odrazu zabrać się do dzieła.
Trzy dni następne były bardzo pracowite. Sądziłam zawsze, że wszystkie pokoje w Thornfield są doskonale czyste i dobrze urządzone, pokazało się jednak, że się myliłam. Trzy kobiety przybrano do pomocy i, ani przedtem, ani potem nie widziałam nigdy takiego szorowania, szczotkowania, mycia, trzepania dywanów, zdejmowania i zawieszania obrazów, czyszczenia zwierciadeł i świeczników, palenia w gościnnych pokojach, wietrzenia pościeli. Adelka jak szalona biegała wśród tego wszystkiego; przygotowania na zjazd gości i nadzieja ich przybycia przyprawiały ją wprost w ekstazę. Chciała, żeby bona przejrzała wszystkie jej „toilettes”, jak nazywała swoje sukienki, odświeżyła te, które były „passées“, przewietrzyła i odprasowała nowe. Ona sama wierciła się tylko i kręciła po frontowych pokojach, wskakiwała na łóżka i zeskakiwała z nich, kładła się na materacach i na stosach poduszek, nagromadzonych przed buchającym na kominkach ogniem. Od lekcyj została zwolniona; pani Fairfax zagarnęła mnie sobie do pomocy tak, że cały dzień byłam w śpiżarni i kuchni, pomagając (a może przeszkadzając) jej i kucharce; uczyłam się przyrządzać leguminy i ciastka serowe i ciasto francuskie, oczyszczać zwierzynę i garnirować półmiski z deserem.
Przybycia towarzystwa spodziewano się w czwartek po południu na obiad o szóstej. W tym poprzedzającym zjazd okresie nie miałam czasu zajmować się urojeniami, i zdaje mi się, że byłam równie czynna i wesoła, jak wszyscy, z wyjątkiem Adelki. Pomimo to wesołość moją tłumiło niekiedy coś nagle, i pomimo mej woli spychało mnie zpowrotem w sferę wątpliwości, domysłów i ciemnych przypuszczeń. A działo się to, ile razy ujrzałam drzwi na schodach do trzeciego piętra (w ostatnich czasach stale zamykane) otwierające się powoli i przepuszczające Grację Poole w gładkim czepeczku, białym fartuchu i chusteczce; gdy widziałam, jak sunie wzdłuż korytarza spokojnym krokiem, tłumionym miękkiemi pantoflami — jak zagląda do przewróconych „do góry nogami” pokoi gościnnych, może tylko, by rzucić słówko porządkującej kobiecie, jak należy do glancu doprowadzić kratę przed kominkiem, wyczyścić gzyms marmurowy nad nim, albo wywabić plamę z obicia na ścianie. W ten sposób schodziła do kuchni raz na dzień, zjadała obiad, wypalała fajeczkę przy ogniu i wracała, niosąc sobie na pociechę kufel porteru do swej posępnej, górnej siedziby. Z dwudziestu czterech godzin jedną tylko spędzała w towarzystwie reszty służby; resztę czasu pędziła żywot w jakimś niskim, dębowym pokoju trzeciego piętra, siedząc tam i szyjąc — i prawdopodobnie śmiejąc się sama do siebie niesamowicie — osamotniona jak więzień w celi.
Najdziwniejszą rzeczą — była ta, że nikt w domu, prócz mnie, nie zwracał uwagi na jej zwyczaje, nie zdawał się im dziwić; nikt nie zastanawiał się nad jej stanowiskiem ani nad jej zajęciami: nikt nie litował się nad jej samotnością i odosobnieniem. Raz, coprawda, usłyszałam część rozmowy pomiędzy Leą a jedną z kobiet najętych, rozmowy, dotyczącej Gracji. Lea coś powiedziała, czego nie dosłyszałam, a wtedy kobieta zapytała:
— Dobrą pensję musi dostawać, wyobrażam sobie?
— Tak — odpowiedziała Lea. — Radabym taką dostawać; to nie znaczy, żebym się na moją skarżyła... tu niema skąpstwa w Thornfield; ale moja pensja to nawet nie piąta część tego, co dostaje pani Poole. To też ona odkłada; co kwartał chodzi do banku w Millcote. Nie dziwiłabym się, gdyby już uzbierała dosyć, by móc się niezależnie utrzymać, gdyby miała ochotę odejść. Jednakże myślę, że przyzwyczaiła się do miejsca, a przytem nie ma jeszcze lat czterdziestu, a silna jest i zdolna do wszystkiego. Zawcześnie jeszcze dla niej porzucać pracę.
— To zręczna osoba, taką się przynajmniej wydaje — zauważyła kobieta.
— Ach!... ona się dobrze rozumie na tem, co ma do roboty — niktby tego lepiej nie potrafił — odpowiedziała Lea znacząco. — I niekażdy też umiałby ją zastąpić... za wszystkie te pieniądze, które bierze.
— O, co to, to z pewnością! — brzmiała odpowiedź. — Ciekawa jestem, czy pan...
Kobieta chciała dalej mówić; ale tu Lea odwróciła się, spostrzegła mnie i natychmiast trąciła towarzyszkę.
— Czy ona nie wie? — dosłyszałam szept.
Lea potrząsnęła głową i rozmowa się urwała. Wyrozumiałam z tego jedynie, że w Thornfield jest jakaś tajemnica i że od udziału w tej tajemnicy jestem rozmyślnie wykluczona.
Nadszedł czwartek; wszelką robotę ukończono poprzedniego wieczora. Porozkładano dywany, pozawieszano zasłony przy łóżkach, rozłożono śnieżno-białe kapy, urządzono stoliki toaletowe, meble powycierano, kwiatów nałożono do wazonów. Pokoje gościnne i salony nabrały takiej jasności i świeżości, jaką tylko rękami ludzi osiągnąć było można. I hall także wyczyszczono, a wielki rzeźbiony zegar, zarówno jak stopnie i balaski schodów, błyszczał, wypolerowany jak szkło; w jadalnym pokoju kredens jaśniał od sreber, a w salonie i buduarze egzotyczne kwiaty poustawiano wszędzie.
Godziny poobiednie upływały; pani Fairfax włożyła swoją najlepszą czarną, atłasową szatę, rękawiczki i przypięła złoty zegarek, w jej bowiem roli leżało przyjmować towarzystwo, prowadzić panie do ich pokoi i t. d. I Adelka także chciała się wystroić, chociaż przypuszczałam, że małą ma szansę być przedstawioną gościom, tego dnia przynajmniej. Jednakże, chcąc jej dogodzić, pozwoliłam, by ją Sophie ubrała w krótką, sutą muślinową sukienkę. Ja zaś nie potrzebowałam się przebierać; nie będę przecież wezwana do opuszczenia szkolnego pokoju, mojego sanktuarjum; gdyż mojem sanktuarjum stał się teraz ten pokój; „bardzo miłem schronieniem w okresie zawieruchy.“
Łagodny to był, pogodny wiosenny dzień — jeden z tych dni, które ku końcowi marca lub na początku kwietnia wstają jaśniejące nad ziemią, jako zwiastuny lata. Dzień ten chylił się teraz ku końcowi, lecz jeszcze i wieczór był ciepły, tak że siedziałam nad robotą w pokoju szkolnym przy otwartem oknie.
— Już późno — rzekła pani Fairfax, wchodząc ubrana w szeleszczące jedwabie. — Jestem zadowolona, że zadysponowałam obiad na siódmą, choć pan Rochester wspomniał o szóstej, bo już teraz jest po szóstej. Posłałam Jana, aby wyjrzał przez bramę, czy widać ich na drodze; stamtąd widzi się długi kawał drogi w kierunku Millcote.
Podeszła do okna.
— A otóż i on! No i cóż, Janie — rzekła, wychylając się — czy są jakie wiadomości?
— Jadą, proszę pani — odpowiedział. — Za dziesięć minut tu będą.
Adelka skoczyła do okna. Ja podążyłam za nią, stojąc zboku, tak, ażeby ukryta za firanką, móc widzieć sama nie widziana. Te dziesięć minut dłużyły mi się bardzo; nareszcie rozległ się turkot kół; czworo jeźdźców konnych galopowało ku podjazdowi, a za nimi jechały dwa otwarte powozy. Wiatrem unoszone woale i powiewające pióra wypełniały powozy; dwaj jeźdźcy byli to młodzi, eleganccy panowie, trzecim był pan Rochester na karym wierzchowcu Mesrour; Pilot w susach biegł przed nim. Przy boku pana Rochestera jechała dama i oboje wyprzedzali całe towarzystwo. Karmazynowa amazonka damy sięgały prawie do ziemi, woal jej długi unosił się z wietrzykiem; mieszały się z jego przejrzystemi fałdami i przeświecały przez nie kruczo czarne loki.
— Panna Ingram! — zawołała pani Fairfax i pośpieszyła objąć swój posterunek na dole.
Kawalkada, sunąc wzdłuż zakrętu podjazdowej drogi, niebawem znikła mi za węgłem domu; straciłam ich z oczu. Adelka teraz napierała się, chcąc zejść nadół; ale ja wzięłam ją na kolana i zapowiedziałam, że pod żadnym pozorem nie wolno jej myśleć o pokazywaniu się paniom, ani teraz ani kiedy indziej, dopóki wyraźnie jej nie zawezwą: że pan Rochester bardzoby się gniewał. Wylała parę łez, usłyszawszy ten zakaz, ale gdy ja przybrałam bardzo poważną minę, zdecydowała się obetrzeć je wkońcu.
Wesoły gwar dolatywał teraz z hallu: głębokie tony panów i srebrzyste głosy pań mieszały się harmonijnie, a z pośród wszystkich wyróżniał się, choć nie głośny, ale dźwięczny organ mowy pana domu, witającego miłych gości. Po chwili na schodach rozległy się lekkie kroki i wnet na korytarzu, zabrzmiał wesoły, przytłumiony śmiech, otwierano i zamykano drzwi, a potem na czas pewien zapanowała cisza.
Elles changent de toilettes — rzekła Adelka, która nasłuchując uważnie śledziła każdy ruch i westchnęła.
Chez maman — ciągnęła dalej — gdy byli goście, ja za nimi chodziłam wszędzie, do salonu i do ich pokoi; często przypatrywałam się, jak panny służące ubierały i czesały swoje panie, i to było takie zajmujące! Comme cela on apprend.
— Musisz być głodna, Adelko?
— Ależ tak, mademoiselle: od pięciu czy sześciu godzin nic nie jadłyśmy.
— To dobrze; teraz gdy panie są w swoich pokojach, odważę się zejść nadół i zdobyć dla ciebie coś do zjedzenia.
Wysunęłam się ostrożnie ze swego schronienia i spuściłam się nadół tylnemi schodami, prowadzącemi prosto do kuchni. W tej dziedzinie buchał ogień, wrzał ruch; zupa i ryba już były na wydaniu, a kucharka chyliła się nad rozpaloną blachą zdenerwowana, rozczerwieniona, jakgdyby się sama wnet miała zapalić. W hallu dla służby, dwóch stangretów i trzech obcych służących stało lub siedziało dokoła ognia; panny służące musiały być zajęte przy swoich paniach; nowa służba, najęta w Millcote, krzątała się i kręciła wszędzie! Przesuwając się przez ten chaos, dotarłam wreszcie do podręcznej śpiżarki; tam zabrałam zimne kurczę, chleb, trochę ciastek, dwa talerze, nóż, widelec: z tym łupem pośpiesznie zawróciłam. Już byłam na galerji i zamykałam drzwi tylne za sobą, gdy wzmożony gwar przestrzegł mnie, że panie zaczną ze swoich pokoi wychodzić. Nie mogłam dostać się do szkolnego pokoju bez minięcia niektórych drzwi i bez narażenia się, że mnie zobaczą z ładunkiem wiktuałów; to też zatrzymałam się w tamtym końcu, który nie miał okien i był ciemny; teraz zupełnie ciemny, gdyż słońce już zaszło i mrok zapadał.
Teraz z pokoju zaczęły się wynurzać jedna po drugiej; każda z nich wychodziła lekko i wesoło, błyszcząc w półmroku, bogatym strojem. Przez chwilę stały, zgromadzone razem, na drugim końcu galerji, rozmawiając półgłosem z miłem ożywieniem; następnie zeszły ze schodów nieomal tak cicho, jak jasna mgła, co stacza się po skłonie pagórka. W zbiorowym wyglądzie wywarły na mnie wrażenie takiej arystokratycznej wytworności, jakiej dotychczas nie znałam.
Zastałam Adelkę wyglądającą z drzwi szkolnego pokoju, które szeroko otworzyła.
— Co za piękne panie! — zawołała po angielsku. — Och, jak jabym chciała do nich pójść! Czy pani myśli, że pan Rochester przyśle po nas, może później, po obiedzie?
— Nie, doprawdy, myślę, że nie; pan Rochester czem innem jest zajęty. Nie myśl już dziś o tych paniach; może zobaczysz je jutro; a tutaj masz obiad.
Była naprawdę głodna, więc kurczę i ciastka zajęły narazie jej uwagę. Dobrze się stało, że zdobyłam te prowizje, gdyż inaczej ona, ja i Sophie, której udzieliłam części naszego posiłku, byłybyśmy prawdopodobnie zostały bez obiadu; wszyscy na dole byli zbyt zajęci, żeby pamiętać o nas. Deser podano dopiero po dziewiątej, a jeszcze o dziesiątej wciąż tam i zpowrotem biegali lokaje, nosząc tace i filiżanki kawy. Pozwoliłam Adelce nie kłaść się znacznie dłużej, niż zwykle, gdyż oświadczyła, że nie mogłaby zasnąć, słysząc ciągłe otwieranie i zamykanie drzwi na dole i kręcących się ludzi. A przytem, dodała, mogłoby przyjść zaproszenie od pana Rochestera, gdy ona już byłaby rozebrana; „et alors quel dommage“!
Opowiadałam jej różne historyjki, dopóki chciała słuchać; a potem dla odmiany wyszłam z nią na korytarz; lampa w hallu była teraz zapalona, a mała przechyliwszy się przez balustradę śledziła, jak służba chodzi i wraca. Późniejszym wieczorem dźwięki muzyki popłynęły z salonu, dokąd przeniesiono fortepian. Siadłam z Adelką na górnym stopniu schodów, ażeby się przysłuchiwać. Po chwili czyjś głos zmieszał się z bogatemi tonami instrumentu, to jakaś pani śpiewała bardzo dźwięcznie. Po śpiewie solo nastąpił duet, a potem radosny gwar: szmer wesołej rozmowy wypełniał przerwy. Słuchałam długo: nagle złapałam się na tem, że ucho moje wyłącznie pracuje nad rozróżnieniem zmieszanych dźwięków i wyłowieniem z tego zamętu głosu pan Rochestera; gdy zaś pochwyciło go niebawem, pracowało dalej nad składaniem w słowa dźwięków, niewyraźnych wskutek oddalenia...
Zegar wybił jedenastą. Spojrzałam na Adelkę, która głowę oparła o moje ramię; powieki jej ociężały, to też wzięłam ją na ręce i zaniosłam do łóżka. Dochodziła pierwsza, gdy panie i panowie powrócili do swoich pokoi.
Dzień następny był równie piękny jak poprzedni. Dzień ten poświęcono na wycieczkę do jakiejś pięknej miejscowości w sąsiedztwie. Towarzystwo wyruszyło wcześnie przed południem, jedni konno, inni powozami; przyglądałam się ich wyjazdowi i powrotowi. Panna Ingram jak poprzednio, pan Rochester galopował przy jej boku; oboje jechali trochę opodal od reszty. Pokazałam to pani Fairfax, stojącej obok mnie przy oknie.
— Mówiła pani, że nie jest prawdopodobne, ażeby ci państwo myśleli o pobraniu się — rzekłam. — A jednak widzi pani, że pan Rochester widocznie woli pannę Ingram od wszystkich innych panien.
— Tak, zdawałoby się; niewątpliwie podoba mu się ona.
— A on jej — dodałam. — Niech pani patrzy, jak pochyla głowę ku niemu, jakgdyby poufnie z nim rozmawiała; chciałabym twarz jej zobaczyć; jeszcze jej dotąd nie widziałam.
— Zobaczy ją pani dziś wieczorem — odpowiedziała pani Fairfax. — Wspomniałam przypadkiem panu Rochesterowi, że Adelka tak bardzo pragnie być przedstawiona paniom. A on na to odpowiedział: „O! niechże przyjdzie do salonu po obiedzie; i niech pani poprosi pannę Eyre, żeby jej towarzyszyła”.
— Tak; powiedział to z prostej grzeczności; nie potrzebuję tam iść, jestem pewna — odpowiedziałam.
— Niech pani pozwoli. Ja na to zauważyłam, że pani, nieprzywykłej do towarzystwa, zapewne nie będzie miło ukazać się przed tak wesołem gronem samych obcych ludzi. Wtedy odpowiedział prędko, jak to on: „Głupstwo! Jeżeli nie będzie chciała, niech jej pani powie, że ja sobie tego specjalnie życzę; a jeżeli się będzie opierała, niech pani powie, że przyjdę i sam ją sprowadzę.
— Nie narażę go na tyle trudu — odpowiedziałam. — Pójdę, skoro nie może być inaczej; ale nie sprawia mi to przyjemności. A pani czy tam będzie?
— Nie; wymówiłam się, i przyjął moją wymówkę. Powiem pani, jak trzeba zrobić, żeby uniknąć żenującego publicznego wejścia, co jest ze wszystkiego najnieprzyjemniejsze. Niech pani przyjdzie do salonu podczas gdy będzie jeszcze pusty, zanim panie odejdą od stołu; niech sobie pani wybierze jakiś spokojny kącik; nie potrzebuje pani pozostawać długo po przyjściu panów, chyba że pani będzie wolała zostać; niech tylko pan Rochester zobaczy, że pani jest, a potem może się pani wysunąć, nikt tego nie zauważy.
— Czy ci goście długo tutaj zostaną? Jak pani sądzi?
— Może ze dwa albo trzy tygodnie, z pewnością nie dłużej. Po wielkanocnej przerwie sir George Lynn, który świeżo został obrany posłem z okręgu Millcote, będzie musiał pojechać do miasta i objąć swój mandat. Przypuszczam, że pan Rochester będzie mu towarzyszył; dziwię się i tak, że przedłużył pobyt w Thornfield.
Z pewnem drżeniem spostrzegłam, że zbliża się godzina, w której wypadnie mi zjawić się z moją uczeniczką w salonie. Adelka w podnieceniu przeżyła cały dzień, dowiedziawszy się, że wieczorem ma być przedstawiona paniom. Otrzeźwiała dopiero, gdy bona zaczęła ją ubierać. Wtedy ważność tego procederu uspokoiła ją prędko, i gdy kędziory jej ułożono w długie loki, gdy przybrano ją w różową atłasową sukienkę, zawiązano długą szarfę i włożono koronkowe mitenki, przybrała minę poważną, niczem sędzia. Nie trzeba jej było upominać, by nie zmięła ubrania; gdy już była gotowa, usiadła cicho, wyprostowana, na swem małem krzesełku, starannie przedtem uniósłszy atłasową spódniczkę, żeby jej nie zagnieść, i zapewniała mnie, że nie ruszy się stamtąd, dopóki ja się nie ubiorę. Ja z tem załatwiłam się prędko; włożyłam najstrojniejszą suknię (srebmo-popielatą, sprawioną na ślub panny Tempie, i odtąd nigdy nie noszoną), szybko przygładziłam włosy, przypięłam jedyną swoją ozdobę, broszkę z perełką, i byłam gotowa. Zeszłyśmy nadół.
Na szczęście było tam drugie wejście do salonu oprócz wejścia przez jadalnię, gdzie wszyscy siedzieli przy stole. Zastałyśmy salon pusty; suty ogień palił się na marmurowym kominku, a świece woskowe świeciły jasno wśród wykwintnych kwiatów, zdobiących stoły. Karmazynowa zasłona zwieszała się u arkady. Choć draperja ta wątłą stanowiła przegrodę od zgromadzonego w przyległej jadalni towarzystwa, wszyscy rozmawiali tam tak przyciszonym głosem, że nic nie można było dosłyszeć, prócz przytłumionego szmeru.
Adelka wciąż jeszcze pod wpływem uroczystego nastroju usiadła, nic nie mówiąc, na podnóżku, który jej wskazałam. Ja sama schroniłam się w zagłębienie okna, siadłam tam i wziąwszy jakąś książkę z najbliższego stołu, próbowałam czytać. Adelka przyniosła sobie stołeczek do moich nóg; niebawem trąciła mnie w kolano.
— Czego chciałaś, Adelko?
Est-ce que je ne puis pas prendre une seule de ces fleurs magnifiques, mademoisselle? Seulement pour compléter ma toilette?
— Za wiele myślisz o swojej „toilette“, Adelko; ale możesz dostać kwiatek.
I wyjąwszy różę z warkocza, przypięłam do jej paska. Westchnęła z niewymownem zadowoleniem, jakgdyby teraz czara jej szczęścia dobiegła pełni. Odwróciłam twarz, ażeby ukryć uśmiech, którego nie mogłam powstrzymać; było coś śmiesznego i przykrego zarazem w tem poważnem, wrodzonem przejęciu się sprawami stroju małej paryżanki.
Cichy odgłos wstawania od stołu dał się teraz słyszeć. Rozsunięto portjerę nad arkadą; poza nią ukazał się pokój jadalny z świecznikiem, siejącym blask na wspaniałą zastawę deserową z sreber i kryształu; grono pań stanęło pod arkadą; weszły, a portjera opadła za niemi.
Było ich tylko ośm, ale jakoś, gdy wchodziły gromadką, sprawiły na mnie wrażenie o wiele liczniejszego grona. Niektóre były bardzo wysokiego wzrostu; wiele z nich było ubranych biało, a wszystkie strojne były suto i szeroko, co zdawało się zwiększać ich postacie, jak otok mgły zwiększa księżyc. Wstałam i ukłoniłam im się; jedna czy dwie pochyliły głowy w odkłonie, inne tylko wypatrzyły się na mnie.
Rozproszyły się po pokoju, przypominając mi lekkością i kołysaniem ruchów stado białych, pierzastych ptaków. Niektóre rzuciły się w półleżącej pozycji na kanapy i niskie kuszetki; niektóre pochyliły się nad stołami, oglądając książki i kwiaty; reszta zgromadziła się dokoła kominka: wszystkie mówiły tonem niegłośnym, ale jasnym, który widocznie był im zwyczajnym. Dowiedziałam się później ich nazwisk, ale równie dobrze mogę je teraz wymienić.
Więc przedewszystkiem była tam pani Eshton z dwiema córkami. Była to widocznie ładna niegdyś kobieta; i teraz trzymała się dobrze. Z córek jej starsza, Amelja była raczej mała: naiwna, dziecięca z twarzy i obejścia, o zręcznej, ponętnej figurce; w białej muślinowej sukni z niebieską szarfą było jej bardzo ładnie. Druga, Ludwika, wyższa była i elegantszą miała postawę; twarz bardzo ładną, z tego rodzaju, który Francuzi nazywają minois chiffonné: obiedwie siostry miały cerę białości lilji.
Lady Lynn była wysoką i tęgą osobą około czterdziestki, trzymała się bardzo prosto, minę miała wyniosłą, bogato była ubrana w atłasową suknię mieniącej barwy; ciemne jej włosy świeciły połyskiem pod cieniem błękitnego pióra, przepięte diademem z klejnotów.
Pani pułkownikowa Dent mniej była okazała, ale wydała mi się więcej dystyngowana. Figurę miała szczupłą, twarz bladą, miłą i jasne włosy. Jej czarna jedwabna suknia, szarfa z bogatej, zagranicznej koronki i perły więcej mi się podobały, niż tęczowa promienistość utytułowanej damy.
Jednakże trzy najwybitniejsze — poczęści może dlatego, że najwyższe postacie w tem gronie — były to: wdowa, lady Ingram oraz córki jej Blanka i Marja. Wszystkie trzy były najwyższego jak na kobiety wzrostu. Sama pani mogła mieć lat czterdzieści kilka do pięćdziesięciu; figura jej dotąd pozostała piękną, włosy (przy świetle świec przynajmniej) dotąd nie straciły czarnej barwy, zęby dochowały się doskonale. Większość ludzi nazwałaby ją wspaniałą kobietą, jak na jej wiek; i taką też była, niewątpliwie, pod względem fizycznym; ale zato bił z jej twarzy i z jej obejścia wyraz niemożliwej prawie do zniesienia pychy. Rysy miała rzymskie i podbródek, spływający w szyję, jak kolumna; to wszystko wydało mi się nietylko nadęte, ale nawet zorane dumą; na tej samej zasadzie broda wznosiła się wysoko, w pozycji prawie nienaturalnie wyprostowanej. Miała również ostre, o twardem wejrzeniu oczy. Przypomniało mi to panią Reed. Mówiąc, cedziła słowa; głos miała głęboki, o modulacjach bardzo pompatycznych, bardzo dogmatycznych, słowem nieznośnych. Karmazynowa aksamitna suknia i turban szalowy z jakiejś złotem przerabianej indyjskiej materji nadawały jej (sądzę, że sobie to wyobrażała) dostojność iście cesarską.
Blanka i Marja były jednakowego wzrostu — proste i wysokie jak topole. Marja była zbyt szczupła na swój wzrost, lecz Blanka miała budowę Diany. Przyglądałam jej się, naturalnie, z szczególniejszem zaciekawieniem. Najpierw pragnęłam się przekonać, czy powierzchowność jej zgadza się z opisem pani Fairfax; następnie, czy wogóle podobna jest do z głowy zaczerpniętej, fantazyjnej swej podobizny, przeze mnie wymalowanej; a wreszcie — muszę to powiedzieć — czy jest taka, jaka wedle mojego pojęcia, mogłaby się panu Rochesterowi podobać.
Co do samej postaci, to odpowiadała dokładnie zarówno mojemu portrecikowi, jak opisowi pani Fairfax. Piękny biust, spadziste ramiona, pełna gracji szyja, ciemne oczy i czarne loki, wszystko to było, ale jej twarz? Jej twarz była odbiciem twarzy matki; młodzieńcza, żadną zmarszczką niedotknięta podobizna: to samo niskie czoło, te same rzymskie rysy, ta sama duma. Nie była to jednak duma nasępiona! Śmiała się wciąż; śmiech to był satyryczny i taki też był zwykły wyraz jej warg, dumnie wygiętych.
Powiadają, że genjusz jest zarozumiały. Ja nie wiem, czy panna Ingram była genjuszem, ale była zarozumiałą, uderzająco zarozumiałą, doprawdy. Zaczęła rozprawiać o botanice z miłą panią Dent; zdaje się, że pani Dent nie studjowała botaniki, chociaż, jak mówiła, lubiła kwiaty, „zwłaszcza polne i leśne“; panna Ingram, owszem, uczyła się jej i z jakąż miną zasypywała słuchaczkę katalogiem nazw! Spostrzegłam odrazu, że ona, jak to mówią, chce wpakować panią Dent, wyzyskując jej niewiadomość: to pakowanie może było sprytne, ale stanowczo nie było ani poczciwe, ani delikatne. Zagrała na fortepianie; wykonanie było świetne; śpiewała — głos miała piękny; z matką rozmawiała po francusku i mówiła biegle i dobrym akcentem.
Marja miała twarz łagodniejszą i otwartszą niż siostra; i rysy jej były łagodniejsze i cera o parę odcieni jaśniejsza (panna Blanka Ingram smagła była, jak Hiszpanka); ale Marji brakowało ożywienia; twarz była bez wyrazu, oczy bez blasku; nie miała nic do powiedzenia, a raz zająwszy miejsce, pozostawała tam nieruchoma, jak posąg w niszy. Obiedwie siostry ubrane były wyłącznie biało.
I czyż teraz wydało mi się, że na pannę Ingram mógłby paść wybór pana Rochestera? Nie wiedziałam, nie znałam gustu jego co do piękności kobiecej. Jeżeli lubił majestatyczność, Blanka była doskonałym typem majestatyczności; przytem była wykształcona, pełna życia. Większość mężczyzn musiałaby ją podziwiać, pomyślałam; a że i on ją podziwiał, zdawało mi się, że już miałam tego dowód; ażeby usunąć ostatni cień wątpliwości, pozostawało mi tylko jeszcze zobaczyć ich razem.
Nie przypuszczaj czasem, czytelniku, że Adelka przez cały ten czas siedziała bez ruchu na stołeczku u moich nóg; nie; gdy panie weszły, wstała, podeszła ku nim, ukłoniła się z godnością i poważnie powiedziała:
„Bon jour, mesdames.“
A wtedy panna Ingram spojrzała na nią drwiąco zgóry i zawołała:
— O, cóż to za laleczka?
Lady Lynn zauważyła:
— To zapewne pupilka pana Rochestera — ta Francuzeczka, o której mówił.
Pani Dent dobrotliwie wzięła ją za rękę i pocałowała. Amelja i Ludwika Eshton zawołały równocześnie:
— Co to za miluchne dziecko!
I zaraz też zawołały ją do siebie na kanapę, gdzie teraz siedziała, wciśnięta pomiędzy niemi obiema, trzepiąc to po francusku, to łamaną angielszczyzną i zajmując sobą uwagę nietylko panien, ale pani Esthon i lady Lynn; zajmowano się nią, więc czuła się w siódmem niebie.
Nareszcie wniesiono kawę i poproszono panów. Siedzę w cieniu — jeżeli można mówić o cieniu w tym jasno oświeconym salonie — firanka nawpół mnie zakrywa. I znowu odsłania się arkada — wchodzą. Panowie sprawiają wrażenie imponujące. Wszyscy ubrani czarno; są przeważnie wysocy, niektórzy młodzi. Henryk i Fryderyk Lynn — bardzo szykowni młodzieńcy, a pułkownik Dent — piękny oficer. Pan Eshton, sędzia, ma wygląd dystyngowany; włosy ma już zupełnie siwe, ale brwi i bokobrody jeszcze czarne, co nadaje jego twarzy charakter: „szlachetnego ojca” ze sceny. Lord Ingram, podobnie jak siostry, jest bardzo wysoki i, jak one, bardzo przystojny; ma jednakże, tak jak Marja, minę apatyczną i obojętną: zdaje się, że więcej celuje długością członków, niż żywością krwi i siłą mózgu.
A gdzie jest pan Rochester?
Wchodzi ostatni: nie patrzę na arkadę, ale widzę go wchodzącego. Staram się skupić uwagę na swojem szydełku, na oczkach sakiewki, którą robię — pragnę myśleć tylko o swojej robocie, widzieć tylko srebrne perełki i jedwabne nici, leżące na kolanach; tymczasem widzę dokładnie jego postać, i przemożnie narzuca mi się wspomnienie tej chwili, gdy go widziałam po raz ostatni: gdy, po wyświadczeniu mu tej, jak on to nazwał, tak bardzo ważnej przysługi, stałam przed nim, a on trzymał moją rękę i patrzył mi w twarz oczyma, mówiącemi o pełnem, o przepełnionem wzruszeniu sercu. Jak bliską jemu czułam się w owej chwili! Cóż się odtąd stało, że tak się zmienił jego do mnie i mój do niego stosunek? Gdyż teraz jakże dalecy i obcy sobie byliśmy! Tak bardzo obcy, że nawet się nie spodziewałam, żeby podszedł do mnie i przemówił. Nie zdziwiłam się, gdy nie spojrzawszy na mnie, siadł w drugim końcu salonu i zaczął rozmawiać z paniami.
Zaledwie spostrzegłam, że uwagę zwrócił na nie, że mogę patrzeć niezauważona — natychmiast wbrew woli podniosłam oczy na jego twarz; nie mogłam oczu opanować: biegły ku niemu i utkwiły w nim. Patrzyłam i znajdowałam bolesną przyjemność w patrzeniu, przyjemność, jaką mógłby odczuwać ginący z pragnienia człowiek, który, wiedząc, że źródło, do którego się doczołgał, jest zatrute, nachyla się i pomimo wszystko pije napój boski.
Wielce prawdziwe jest powiedzenie, że „piękność leży w oku patrzącego“. Pozbawiona rumieńca, śniada twarz mojego zwierzchnika, jego kwadratowe, potężne czoło, szerokie czarne brwi, głębokie oczy, wybitne rysy, stanowczo zarysowane, surowe usta — wszystko to świadczące o energji, stanowczości, woli — nie było pięknem, wedle wszelkich reguł; dla mnie jednak ta twarz była więcej, niż piękna; miała przykuwający urok, miała na mnie wpływ ujarzmiający. Nie chciałam go kochać; ciężko walczyłam, by wyplenić z serca ziarno kiełkującej miłości; a teraz, za pierwszem spojrzeniem na niego, ziarna te puszczały pędy silne i zielone! Brał moją miłość, nie patrząc nawet na mnie.
Porównywałam go z jego gośćmi. Czemże był dorodny wdzięk Lynnów, niedbała wykwintność lorda Ingram — nawet rycerska dystynkcja pułkownika Dent wobec jego samopoczucia wrodzonej wartości i swoistej mocy? Nie przemawiała do mnie ani ich powierzchowność, ani ich wyraz — chociaż, mogłam sobie wyobrazić, że oczom wielu patrzących wydawać się mogli sympatyczni, przystojni, imponujący nawet, pan Rochester zaś człowiekiem o surowych rysach i melancholijnym wyglądzie. Widziałam, jak się uśmiechali, jak się śmiali — jakie to było czcze! Światło świec miało tyle w sobie duszy, co ich uśmiech, dźwięk dzwonka więcej znaczenia, niż ich śmiech. Widziałam, jak się pan Rochester uśmiechnął: surowe jego rysy złagodniały, oczy zabłysły i zajaśniały mile, spojrzenie ich było badawcze i zarazem słodkie. Rozmawiał w tej chwili z Ludwiką i z Amelją Eshton. Zdziwiłam się, że nie zaniepokoiło ich to spojrzenie, które mnie wydało się tak przejmujące; myślałam, że spuszczą oczy, że rumieniec wybije im się na twarz, jednakże rada byłam widząc, że tak nic nie są wzruszone. „Nie jest on dla nich tem, czem jest dla mnie — pomyślałam. — Nie jest on w ich rodzaju. W moim raczej, sądzę... tak, jestem tego pewna... czuję się jemu pokrewną — rozumiem wymowę jego twarzy i ruchów! Chociaż sfera i majątek tak bardzo nas dzielą, mam coś w mózgu i sercu, w krwi i nerwach, co łączy mnie z nim duchowo. Czy ja powiedziałam kilka dni temu, że nie mam z nim nic wspólnego prócz tej zapłaty, którą z rąk jego biorę? Czy zabroniłam sobie myśleć o nim w jakiemkolwiek innem świetle, jak tylko jako o płacącym mi zwierzchniku? Bluźnierstwo przeciw naturze! Każde dobre szczere, silne uczucie mej duszy samorzutnie skupia się dokoła niego. Wiem, że muszę ukrywać swoje uczucia, zgnieść wszelką nadzieję; że muszę pamiętać, iż jestem dla niego prawie niczem. Bo jeżeli mówię, że jestem „z jego rodzaju“, to nie rozumiem przez to, iżbym miała jego moc oddziaływania, jego urok przyciągania; rozumiem tylko, że mam z nim pewne wspólne zamiłowania i pewne uczucia. Muszę więc powtarzać sobie wciąż, że jesteśmy rozdzieleni na wieki — a jednak, dopóki myśli, dopóki tchu w piersiach stanie, muszę go kochać“.
Roznoszono kawę. Panie, od chwili, gdy weszli panowie, ożywiły się, jak kanarki; potoczyła się rozmowa żwawa i wesoła. Pułkownik Dent i pan Eshton dysputują o polityce; żony ich przysłuchują się. Dwie dumne arystokratki, lady Lynn i lady Ingram, gawędzą ze sobą. Sir George Lynn — bardzo gruby, czerstwy wiejski obywatel, stoi przed ich kanapą z filiżanką w ręku, i raz po raz wtrąca słówko. Młody Fryderyk Lynn siadł obok Marji Ingram i pokazuje jej ilustracje w jakimś wspaniałym tomie: ona patrzy, uśmiecha się niekiedy, ale mówi niewiele. Wysoki, flegmatyczny lord Ingram opiera się złożonemi rękoma o tył fotela małej, żywej Amelji Eshton; ona podnosi na niego oczy i szczebioce, jak sroczka: widać, że woli jego od pana Rochestera. Henryk Lynn zagarnął w posiadanie niskie siedzenie u stóp Ludwiki; Adelka je z nim podziela: młodzieniec stara się rozmawiać z nią po francusku, a Ludwika śmieje się z jego błędów. Z kim Blanka poszuka sobie pary? Stoi samotna przy stole, schylona z gracją nad albumem. Zdaje się czekać, by ją poszukano; ale nie chce czekać zbyt długo; sama sobie wybiera towarzysza.
Pan Rochester, opuściwszy panny Eshton, stoi przy kominku równie samotnie, jak ona przy stole; Blanka staje naprzeciw niego po drugiej stronie kominka.
— Panie Rochester, ja myślałam, że pan nie lubi dzieci?
— Istotnie, nie lubię.
— A więc cóż pana skłoniło do obarczania się taką laleczkę? (Tu wskazała Adelkę.) Gdzie ją pan wyszukał?
— Ja jej wcale nie szukałem; zrzucono mi ją na barki.
— Trzeba ją było posłać do szkoły.
— Nie mogłem sobie na to pozwolić: szkoły są takie kosztowne!
— Jakto, zdaje mi się, że pan trzyma do niej guwernantkę: widziałam z nią jakąś osobę przed chwilą, czy poszła sobie? O nie! jest tam jeszcze za firanką, przy oknie. Pan jej płaci, naturalnie; to chyba nie kosztuje mniej, — więcej raczej, bo musi pan je obie w dodatku utrzymywać.
Lękałam się, czy mam powiedzieć, że spodziewałam się, iż ta wzmianka o mnie skieruje wzrok pana Rochestera w moją stronę. Mimowoli zasunęłam się głębiej w cień. Ale on wcale nie odwrócił oczu.
— Nie zastanawiałem się nad tem — odpowiedział obojętnie, patrząc prosto przed siebie.
— Nie, wy mężczyźni nigdy nie zastanawiacie się nad kwestją oszczędności i zdrowego rozsądku. Chciałabym, by pan usłyszał, co mama potrafi na temat guwernantek opowiedzieć. Marja i ja miałyśmy ich swojego czasu coś ze dwanaście; połowa były to nieznośne kreatury, a reszta — śmieszne, a wszystkie czupiradła — nieprawdaż, mamo?
— Czy do mnie mówisz, moja jedyna?
Panna, tak pieszczotliwie nazwana, powtórzyła pytanie z odpowiedniem objaśnieniem.
— Moja najdroższa, nie mów mi o guwernantkach; samo to słowo działa mi na nerwy. Wycierpiałam męki z powodu ich nieumiejętności i grymasów. Bogu dziękuję, że skończyłam z niemi raz na zawsze!
Tu pani Dent nachyliła się ku nabożnej damie i szepnęła jej coś na ucho; przypuszczam, po odpowiedzi sądząc, że zwróciła jej uwagę, iż jedna z tej wyklinanej rasy jest tu obecna.
Tant pis! To jej nie zaszkodzi! — odpowiedziała wspaniała dama. A potem ciszej, jednak zawsze dosyć głośno, tak że mogłam ją usłyszeć, dodała: — Ja ją zauważyłam; znam się na fizjonomjach, a na jej twarzy widzę wypisane wszystkie wady jej klasy.
— I jakie to mianowicie, zdaniem pani? — zapytał pan Rochester głośno.
— Powiem panu samemu do ucha — odpowiedziała, kiwając po trzykroć turbanem majestatycznie a znacząco.
— Ale moja ciekawość zwietrzeje; niech ją pani teraz nasyci.
— Niech się pan Blanki zapyta; ona jest bliżej pana, niż ja.
— O, niech go mama nie odsyła do mnie! Ja mam tylko jedno słowo do powiedzenia o całej tej rzeszy: to plaga. Nie twierdzę, że ja sama wiele od nich ucierpiałam, bo umiałam odwrócić karty. Co za figle Teodor i ja płataliśmy naszym pannom Wilson, paniom Grey i madame Joubert! Marja zawsze była zanadto śpiąca, by odważnie wziąć udział w jakimś spisku. Najlepsza zabawa była z madame Joubert; panna Wilson było to biedne, chorowite stworzenie, płaczliwe i smutne, słowem nie warto było znęcać się nad nią; a pani Grey była gruboskórna i niewrażliwa; nie można jej było niczem dotknąć. Ale biedna madame Joubert! Widzę jeszcze jej wściekłą pasję, gdy doprowadziliśmy ją do ostateczności, wylewając herbatę, krusząc chleb z masłem, rzucając książkami o sufit, wygrywając piekielne koncerty linją o stół, pogrzebaczem o popielnik przed piecem. Teodorze, czy pamiętasz te wesołe czasy?
— A jakże, a jakże — przeciągłą wymową odpowiedział lord Ingram. — Jakżebym nie miał pamiętać! A biedna stara krzyczała wtedy, okropnie kalecząc nasz język: „ach wy, niegodziwa dzieciska!“ Wtedy my prawiliśmy jej kazanie, że jest zarozumiała, chcąc nas uczyć takie mądrale, skoro sama jest ignorantką.
— Tak; a Tedo, przypomnij sobie, jak ja ci pomagałam prześladować twego guwernera, pana Vining o smętnem obliczu, „pastora w pączku“, jak go nazwaliśmy. On i panna Wilson pozwolili sobie na zakochanie się w sobie, tak się przynajmniej Tedowi i mnie wydawało; podchwytywaliśmy różne czułe spojrzenia i westchnienia, uważając je za dowody wzniosłego sentymentu, i możecie państwo uwierzyć, że otoczenie skorzystało wprędce z naszego odkrycia; użyliśmy tego za rodzaj lewaru do podważenia i wyrzucenia z domu tego, co nam ciężyło i zawadzało. Kochana mateczka, jak tylko zmiarkowała, co się święci, uznała, że to sprawa niemoralna — nieprawdaż, moja pani matko?
— Z pewnością, moja najmilsza. I miałam zupełną słuszność; możesz mi wierzyć; jest tysiąc powodów potemu, ażeby czułych stosunków między guwernantkami a guwernerami ani przez chwilę nie tolerować w domu dobrze prowadzonym; najpierw...
— Och, litości, mamo! Oszczędź nam wyliczania! Au reste, my wszyscy je znamy: niebezpieczeństwo złego przykładu dla niewinnej młodzieży; roztargnienie i skutkiem tego zaniedbywanie obowiązków przez osoby interesowane — wzajemny sojusz i poparcie; stąd płynąca pewność siebie, — zuchwałość — bunt i generalna klapa. Czy mam słuszność, baronowo Ingram na Ingram Parku?
— Moja lilijko, masz słuszność teraz, tak jak zawsze.
— Zatem dosyć o tem; zmieńmy przedmiot rozmowy.
Amelja Eshton, czy nie słysząc tego powiedzenia, czy nie zważając na nie, dorzuciła łagodnym, dziecięcym głosikiem:
— I my z Ludwiką psociłyśmy nauczycielce; ale to było takie dobre stworzenie, wszystko znosiła; nic jej nie mogło zniecierpliwić. Nigdy się na nas nie gniewała; prawda, Ludko?
— Nie, nigdy; mogłyśmy robić, co nam się podobało; gospodarować na jej biurku i w jej koszyczku do roboty, przewracać wszystko do góry nogami w jej szufladach; a taka była dobra, że dawała nam wszystko, o co tylko poprosiłyśmy.
— Przypuszczam, że teraz — rzekła panna Ingram, sarkastycznie krzywiąc usta — czeka nas wyciąg z pamiętników o wszelakich istniejących guwernantkach: żeby uniknąć tej klęski, wnoszę ponownie o podjęcie nowego tematu. Panie Rochester, czy pan popiera mój wniosek?
— Pani, ja popieram panią na tym punkcie, tak jak na wszystkich innych.
— Więc na swoją odpowiedzialność biorę ten wniosek. Signor Eduardo, czy jest pan dziś wieczór przy głosie?
— Donna Bianca, jeśli pani rozkaże, będę.
— Zatem, signor, do pana zwracam monarsze wezwanie, byś nastroił płuca, gdyż zapotrzebuję ich na swe królewskie usługi.
— Któżby nie chciał być Rizzim takiej boskiej Marji?
— Rizzim? nic mi po nim! — zawołała, i potrząsnęła głową z wszystkiemi lokami, zmierzając do fortepianu. — Mojem zdaniem grajek Dawid musiał być niemrawym chłopakiem; wolę czarnego Bothwella: w moich oczach mężczyzna jest niczem, jeżeli niema w nim trochę djabła. A niech sobie historja mówi co chce o Bothwellu, czuję, że był to właśnie ten rodzaj dzikiego, srogiego bandyty bohatera, któregobym zgodziła się obdarzyć swoją ręką.
— Słyszycie, panowie! Któryż z was jest najpodobniejszy do Bothwella? — zawołał pan Rochester.
— Sądziłbym, że przedewszystkiem pan — odpowiedział pułkownik Dent.
— Słowo daję, wdzięczny panu jestem — brzmiała odpowiedź.
Panna Ingram, która tymczasem z dumną gracją zasiadła przy fortepianie, szeroko roztaczając śnieżne fałdy sukni, zaczęła teraz jakieś świetne preludjum, rozmawiając równocześnie. Zdawało się, że tego wieczora dosiadła swego wysokiego konia; tak słowa jej, jak ton obliczone były na wzbudzenie nietylko podziwu, ale zdumienia słuchaczów; widocznie chciała ich olśnić świetnością i śmiałością.
— Och, jakże się brzydzę dzisiejszą młodzieżą! — zawołała, przebiegając pasażami po instrumencie. — Biedne, słabe stworzenia, niezdolne wyjść poza bramy ojcowskiego parku, a nawet tak daleko nie odważając się puścić bez pozwolenia i opieki mamusi! Istoty tak przejęte dbałością o swoje ładne twarzyczki, białe rączki, małe nóżki; jakgdyby mogło coś zależeć na urodzie u mężczyzny! Jakgdyby piękność nie była wyłącznym przywilejem kobiety — jej prawowitym posagiem i dziedzictwem! Przyznaję, że brzydka kobieta to plama na jasnej powierzchni świata. Ale panowie niech tylko dbają o siłę i męstwo: niechże sobie wezmą za dewizę: polowanie, strzelanie i walkę. Reszta nie warta grosza. Taką byłaby moja dewiza, gdybym ja była mężczyzną.
— Jeżeli wyjdę zamąż — mówiła dalej po pauzie, której nikt nie przerwał — postanawiam, że mąż mój nie będzie moim rywalem. Nie zniosę współzawodnictwa o tron; wymagać będę niepodzielnego hołdu: zachwytów swoich nie wolno mu dzielić pomiędzy mnie a kształt, który ujrzy w swojem zwierciadle. Panie Rochester, niech pan teraz śpiewa, będę panu akompanjowała.
— Do usług pani — odpowiedział.
— Tu oto jest pieśń Korsarza. Niech pan wie, że ja przepadam za korsarzami; i dlatego niech pan śpiewa z ogniem.
Rozkaz z ust panny Ingram zaprawiłby ogniem dzbanek mleka z wodą.
— Więc niechże się pan stara: jeżeli mi się śpiew pana nie spodoba, zawstydzę pana, pokazując, jak się takie rzeczy powinno śpiewać.
— Jest to obiecywanie nagrody za nieudolność: będę się teraz starał, żeby mi się nie udało.
— Niech się pan strzeże! Jeśli pan będzie rozmyślnie błądził, obmyślę za to odpowiednią karę.
— Pani powinna być miłosierną, gdyż ma w swej mocy karę, której śmiertelny człowiek nie zniesie.
— Proszę wytłumaczyć! — rozkazała.
— Niech pani daruje: zbyteczna rzecz tłumaczyć; własne pani poczucie musi jej mówić, że jeden mars jej czoła równa się karze śmierci.
— Niech pan śpiewa! — powiedziała, i dotknąwszy klawiszy, zaczęła akompanjament w tempie brawurowem.
„Teraz na mnie pora, mogę się wysunąć“, pomyślałam; ale tony, które teraz zabrzmiały, zatrzymały mnie. Pani Fairfax powiedziała, że pan Rochester ma piękny głos: i tak też było. Dźwięczny, potężny głos, w który wkładał uczucie i siłę, którym trafiał do serca, szczególniejsze budząc wrażenia. Czekałam dopóki ostatnie głębokie pełne wibracje nie przebrzmiały — dopóki tok rozmów, przerwanych na chwilę, nie popłynął znowu, a wtedy opuściłam zaciszny kącik i wymknęłam się bocznemi drzwiami, które na szczęście, znajdowały się blisko. Stamtąd wąski korytarzyk prowadził do hallu; przechodząc przez hall, spostrzegłam, że pantofel mój się rozwiązał; zatrzymałam się, by go związać i przyklękłam u stóp schodów. Usłyszałam, że otwierają się drzwi jadalni; jakiś pan wyszedł; podniósłszy się szybko, znalazłam się na wprost niego; był to pan Rochester.
— Jak się miewa panna Joanka? — przywitał mnie.
— Bardzo dobrze, dziękuję panu.
— Dlaczego nie podeszła i nie przemówiła do mnie w salonie?
Pomyślałam, że właśnie ja to pytanie mogłabym jemu zadać, ale nie chciałam sobie na to pozwolić. Odpowiedziałam:
— Nie chciałam panu przeszkadzać, pan wydawał się zajęty gośćmi.
— Co pani robiła podczas mej nieobecności?
— Nic szczególnego; uczyłam Adelkę jak zwykle.
— I pomizemiała pani; dużo pani bledsza, niż była przedtem — co od pierwszego spojrzenia spostrzegłem. Co pani dolega?
— Nic a nic, panie.
— Czy nie zaziębiła się panna Joanka owej nocy, kiedy to mnie nawpół zatopiła?
— Ani trochę.
— Niech pani wróci do salonu: za wcześnie pani ucieka.
— Jestem zmęczona, panie.
Popatrzył na mnie dłuższą chwilę.
— I trochę przygnębiona — powiedział. — Skutkiem czego? Proszę mi powiedzieć!
— Ależ nic mi nie jest — nic. Nie jestem wcale przygnębiona.
— A ja twierdzę, że tak: tak bardzo przygnębiona, że jeszcze parę słów, a łzy puściłyby się z oczu... już tam nawet są — błyszczą, płyną — a jedna kropelka zleciała z rzęsy i upadła na podłogę. Gdybym miał czas i nie bał się śmiertelnie jakiego plotkarza, sługi przechodzącego, dowiedziałbym się, co to wszystko ma znaczyć. No, dobrze, dziś ja już pannie Joance daruję. Ale niech pani wie, że tak długo, jak moi goście bawić tutaj będą, będę oczekiwał, by pani co wieczór ukazywała się w salonie; życzę sobie tego; niech pani tego nie zaniedbuje. A teraz proszę iść do siebie i przysłać bonę po Adelkę. Dobranoc, moja...
Przerwał, przygryzł usta i opuścił mnie nagle.

ROZDZIAŁ XVIII.

Wesołe teraz nastały dni w Thornfield Hall. Ruch trwał od rana do nocy. Jakaż odmiana od tych pierwszych trzech miesięcy ciszy, jednostajności i samotności, które spędziłam pod tym dachem! Zdawało się, że wszelkie smutne uczucia wygnane zostały z tego domu, wszelkie posępne nastroje zapomniane. Nie można było teraz przejść galerji, niegdyś tak cichej, ani minąć pokoi frontowych, niegdyś tak pustych, żeby nie napotkać fertycznej panny służącej albo szykownego lokaja.
Kuchnia, kredens kamerdynera, hall służących, hall wchodowy, wszystkie te kąty tętniały życiem, a w salonach zapanowywała wtedy tylko pustka i cisza, gdy błękit nieba i blask słoneczny tej pogodnej wiosennej pory wywabiał towarzystwo do ogrodu. Nawet i wtedy, gdy popsuła się pogoda i deszcz nieprzerwanie kilka dni padał, nic nie zatruwało wesołości. Bawiono się tem żwawiej w pokoju, gdy przyszło przerwać zabawy na świeżem powietrzu.
Ciekawa byłam, co też będą robili, pierwszego wieczora, gdy zaczęto proponować zmianę programu zabawy; była mowa o „odgrywaniu szarad“, w niewiadomości swojej nie rozumiałam jednak, co to znaczy. Zawołano służbę, odsunięto stoły w jadalnym pokoju, światła umieszczono inaczej, krzesła ustawiono w półkole przed arkadą. Podczas gdy pan Rochester i inni panowie kierowali temi przygotowaniami, panie biegały na górę i nadół, zwoływały swoje służące. Proszono panią Fairfax o objaśnienie, jakie dom ma zasoby szali, ubrań, draperyj wszelkiego rodzaju. Przetrząśnięto szafy na trzeciem piętrze i zawartość ich — spódnice brokatowe, atłasowe kaftany, czarne stroje, kawałki koronek i t. d. i t. d. — całemi naręczami znosiły służące. Wybrawszy, co potrzebne, kazano resztę zanieść do buduaru w obrębie salonu.
Pan Rochester tymczasem zwołał znowu panie dokoła siebie i wybierał pomiędzy niemi niektóre do swojego kompletu. „Panna Ingram, naturalnie, do mnie należy“ — powiedział, poczem wezwał jeszcze obie panny Eshton i panią Dent. Popatrzył na mnie; byłam przypadkiem blisko, gdyż zapinałam zatrzask bransoletki pani Dent.
— Czy chce pani grać? — zapytał.
Potrząsnęłam głową. Nie nalegał, czego się trochę obawiałam; pozwolił mi wrócić spokojnie na zwykłe miejsce.
„Aktorzy“ wycofali się teraz za zasłonę. Druga część towarzystwa z pułkownikiem Dent na czele zasiadła na ustawionych w półkole krzesłach. Pan Eshton, popatrzywszy na mnie, zaproponował widocznie, żeby mnie poproszono o przyłączenie się do nich; jednakże lady Ingram zaoponowała natychmiast.
— Nie — usłyszałam. — Ona mi wygląda na zanadto głupią, żeby móc brać udział w grze tego rodzaju.
Po niedługiej chwili odezwał się dzwonek i zasłonę rozsunięto. Pod arkadą ukazała się barczysta postać sir George Lynna, udrapowanego w białe prześcieradło: przed nim, na stole, leżała otwarta wielka księga; obok niego stała Amelja Eshton, otulona w płaszcz pana Rochestera, z książką w ręku. Ktoś niewidziany potrząsnął wesoło dzwoneczkiem. Wtedy Adelka (która wyprosiła sobie, by mogła należeć do gry po stronie swego opiekuna) wyskoczyła naprzód, sypiąc dokoła kwiaty z koszyka, zawieszonego na ręku. Wślad za nią ukazała się wspaniała postać panny Ingram, ubranej biało, w długim woalu na głowie i z wiankiem róż nad czołem; obok niej szedł pan Rochester. Oboje uklękli, podczas gdy pani Dent i Ludwika Eshton, również biało ubrana, stanęły za niemi. Nastąpiła teraz ceremonja, mimicznie odegrana, w której łatwo było odgadnąć pantomimę ślubu. Gdy się to skończyło, pułkownik Dent z towarzyszami naradzali się szeptem przez chwilę, poczem pułkownik Dent zawołał:
Bride[4]. — Pan Rochester ukłonił się i zasłona zapadła.
Dość długo trzeba było czekać, zanim się znów rozsunęła. Gdy się zaś ponownie rozsunęła, ukazała scenę pracowiciej przygotowaną, niż poprzednia. Salon, jak to już zaznaczyłam, wznosił się o dwa stopnie nad poziom jadalni; otóż na drugim stopniu, może z łokieć w głąb pokoju, ukazał się wielki marmurowy basen, w którym poznałam ozdobę oranżerji (stał tam zawsze, otoczony egzotyczną roślinnością i pływały w nim złote rybki), skąd z pewnym trudem musiano go przetransportować, gdyż wielki był i ciężki.
Na podłodze obok basenu siedział pan Rochester, przybrany w szale, w turbanie na głowie. Czarne jego oczy, ciemna cera i silne rysy odpowiadały doskonale kostjumowi: wyglądał jak prawdziwy wschodni emir. W tej chwili ukazała się panna Ingram. I ona także ubrana była w charakterze wschodnim: szkarłatną szarfę miała przewiązaną w pasie, haftowaną chustkę owiniętą dokoła głowy; piękne, kształtne jej ramiona były odkryte, jednem z nich, wzniesionem, podtrzymywała dzbanek, wdzięcznie postawiony na głowie. Tak postać jej, jak twarz, oraz ogólny wygląd nasuwały na myśl jakąś księżniczkę Izraela z czasów patrjarchalnych; i taką też postać niewątpliwie miała przedstawiać.
Nachyliła się nad basenem, jakgdyby dla napełnienia dzbana; dzban ten znowuż podniosła i ustawiła na głowie. Mężczyzna, siedzący przy studni, zdawał się teraz przemawiać do niej, prosił ją o coś. Ona opuściła dzban na rękę i dała mu się napić. Wtedy on z zanadrza szaty dobył puzderko, otworzył je i ukazał wspaniałe bransolety i kolczyki; ona odegrała zdziwienie i podziw. Klęcząc, złożył te skarby u jej nóg; niedowierzanie i zachwyt wyraziły się w minach jej i gestach; obcy umieścił bransolety na jej ramionach, kolczyki w jej uszach.
Tak, Eleazar i Rebeka: brakowało tylko wielbłądów.
Odgadywacze skupili się znowu; widocznie nie mogli się pogodzić co do wyrazu czy sylaby, które ten obraz miał podsunąć. Pułkownik Dent w ich imieniu poprosił o „żywy obraz całości“; wobec tego zasłona znowu zapadła.
Za trzeciem jej rozsunięciem ukazała się tylko część salonu; resztę zakrywał parawan, zawieszony jakąś ciemną, ordynarną draperją. Marmurowy basen odsunięto; na jego miejscu stał prosty stół sosnowy i krzesło kuchenne: te przedmioty widziało się przy ciemnem świetle latarki rogowej, gdyż wszystkie woskowe świece pogaszono.
W tem nędznem otoczeniu siedział mężczyzna z opartemi na kolanach zaciśniętemi rękoma, z oczyma, utkwionemi w ziemię. Poznałam pana Rochestera, chociaż usmolona cera, ubiór w nieporządku (surdut zwieszał się, ściągnięty z jednego ramienia, jakgdyby prawie zdarty z niego w walce), zuchwała i chmurnie zmarszczona twarz i roztargane włosy zmieniały go prawie do niepoznania. Gdy się poruszył, zadźwięczał łańcuch; na rękach miał kajdany.
— Bridewell[5] — zawołał pułkownik Dent i szarada była rozwiązana.
Potrwało dobrą chwilę, zanim „aktorzy“ przebrali się i wrócili do jadalni. Pan Rochester prowadził pannę Ingram; prawiła mu komplementy, wychwalając jego grę.
— Czy pan wie — mówiła — że z tych trzech ról najwięcej mi się pan podobał w ostatniej? O, gdyby pan żył trochę wcześniej, jaki wspaniały dżentelman-rozbójnik na publicznych drogach byłby z pana!
— Czy wszystka sadza zmyta z mojej twarzy? — zapytał, zwracając twarz ku niej.
— Niestety! tak: a szkoda! Tak panu dobrze było, przy pańskiej cerze, w tem ucharakteryzowaniu na łotra!
— Więc podobałby się pani taki bohater awanturnik, rozbójnik?
— Po włoskim bandycie najmilszym typem byłby mi taki angielski bohater gościńca; przewyższyć mógłby go tylko wschodni pirat.
— Trudno, czemkolwiek jestem, proszę pamiętać, że pani jest moją żoną; godzinę temu w obecności wszystkich tych świadków zostaliśmy poślubieni. — Zaczęła się śmiać i zarumieniła się.
— A teraz, Dent, twoja kolej! — powiedział pan Rochester.
Gdy zaś pułkownik ze swoją paczką wyszedł, on z partnerami gry zajął opróżnione krzesła. Panna Ingram usiadła po jego prawej ręce, reszta zgadywaczy umieściła się po obu ich stronach.
Nie zważałam teraz na aktorów; uwagę moją pochłonęli widzowie. Oczy moje, poprzednio wpatrzone w arkadę, teraz nieodparcie pociągało półkole krzeseł. Jaką szaradę przedstawił pułkownik Dent ze swoimi, jakie wyrazy wybrali, jak zagrali, tego już nie pamiętam, ale wciąż mam przed oczami narady po każdej odegranej scenie; widzę, jak pan Rochester zwraca się do panny Ingram, panna Ingram do niego; widzę, jak ona pochyla ku niemu głowę, że aż krucze jej loki nieledwie dotykają jego ramienia i muskają jego policzek; słyszę ich szepty, widzę zamieniane spojrzenia — i nawet uczucia, pobudzone tym widokiem stają mi w pamięci.
Powiedziałam już, że pokochałam pana Rochestera; nie mogłam przestać kochać go teraz, poprostu tylko dlatego, że się przekonałam, iż przestał mnie widzieć, że mogłam całe godziny spędzać w jego obecności, a on na mnie nawet nie spojrzał; że widziałam, że całą jego uwagę, wszystkie jego starania zagarnęła wielka dama, która, przechodząc unikała dotknięcia mnie krajem swojej szaty; która, jeśli kiedy ciemne i władcze jej oko spoczęło na mnie przypadkiem, odwracała je czemprędzej, jak od przedmiotu niegodnego uwagi. Nie mogłam przestać go kochać, pomimo pewności, iż wkrótce poślubi tę kobietę właśnie, chociaż patrzyłam codziennie na jej dumną pewność o jego zamiarach i byłam stałym świadkiem jego starań o rękę panny Ingram, starań niedbałych w swoim rodzaju, gdyż raczej kazał się szukać, niż poszukiwał, ale starań zdobywczych przez swą dumę i niedbałością ujmujących.
Nie było w tych wszystkich okolicznościach niczego takiego, coby mogło ochłodzić miłość, wygnać ją z serca, choć wiele było powodów do rozpaczy. I do zazdrości — pomyślisz, czytelniku. Ale ja nie byłam zazdrosna — a przynajmniej bywałam nią bardzo rzadko. Panna Ingram nie mogła budzić zazdrości, gdyż była z rodzaju kobiet zbyt poślednich. Daruj mi, czytelniku, ten pozorny paradoks; ale ja to, co mówię, mówię na serjo. Miała świetne pozory, ale nie była naturalna; była osobą piękną, wykształconą, błyskotliwą, ale umysł jej był ubogi, serce oschłe z natury; nic samorzutnie nie kwitło na tym gruncie; żaden niewymuszony, swoisty owoc nie radował świeżością. Nie była dobra, nie była oryginalna; powtarzała pięknie brzmiące frazesy z książek: nigdy nie miała własnego zdania. Uderzała w wysoki ton sentymentów; ale nie znała uczuć litości ani współczucia; nie było w niej ani czułości ani prawdy. Aż nazbyt często zdradzała się z tem, dając niewłaściwie folgę złośliwej antypatji względem Adelki; to odpychając ją z dodatkiem niemiłego epitetu, jeśli się do niej przypadkiem zbliżyła, to niekiedy nakazując jej wyjść za drzwi, a zawsze traktując ją zimno i kwaśno. Były jeszcze inne oczy, oprócz moich, które śledziły te objawy charakteru — śledziły je uważnie, bacznie, bystro. Tak jest; przyszły mąż, pan Rochester sam wykonywał nad wybraną bezustanny nadzór; i ta to właśnie jego bystrość — ostrożność — ta doskonała, jasna świadomość wad, ten widoczny brak miłości w stosunku do niej, to właśnie było źródłem nieustannej mej męki.
Rozumiałam, że zamierza ożenić się z nią, może dla względów rodzinnych, może politycznych, ponieważ stanowisko jej i stosunki mu odpowiadały. Czułam, że nie dał jej miłości swojej i że ona nie ma danych potemu, by skarb ten u niego pozyskać. I to był punkt drażliwy, to podsycało we mnie i karmiło gorączkę: że ona go nie może oczarować.
Gdyby była odrazu odniosła zwycięstwo, a on ugiął się i szczerze serce złożył u jej stóp, byłabym twarz zakryła, i (wyrażając się obrazowo) umarła dla nich. Gdyby panna Ingram była kobietą dobrą i szlachetną, obdarzoną gorącem uczuciem, siłą, dobrocią, rozumem, musiałabym stoczyć walkę śmiertelną z dwoma wrogami: zazdrością i rozpaczą. A potem, zdusiwszy własne serce, podziwiałabym ją, uznałabym jej doskonałość i byłabym spokojna na resztę życia. Ale tak, jak w istocie stały rzeczy, widzieć pannę Ingram wysilającą się na oczarowanie pana Rochestera i wciąż chybiającą celu w nieświadomości, że chybia; widzieć, jak daremnie wyobraża sobie, że każdy pocisk trafia do celu i zaślepiona pyszni się powodzeniem, podczas gdy duma jej i zarozumiałość odpycha coraz dalej i dalej tego, którego pragnęła przyciągnąć — obserwowanie tego budziło trudne do opanowania podniecenie.
A to dlatego, że gdy ona chybiała, ja rozumiałam, jak mogłaby osiągnąć powodzenie. Strzały, które wciąż odbijały się od piersi pana Rochestera i nieszkodliwe, padały u jego nóg, pewniejszą ręką wiedzione, mogłyby utkwić w jego dumnem sercu, wywołać miłość w surowem jego oku, twarz sarkastyczną złagodzić, albo lepiej jeszcze, bez żadnej broni ciche odnieść zwycięstwo.
„Czemu ona nie może mieć więcej wpływu na niego, skoro ma szczęście tak blisko z nim przestawać?” — zadawałam sobie pytanie. „Z pewnością ona nie kocha go naprawdę, a przynajmniej nie kocha go prawdziwem uczuciem! Gdyby go kochała, nie potrzebowałaby siać tych obfitych uśmiechów, ciskać tych bezustannych spojrzeń, zdobywać się na te sztuczne miny, te wdzięczące się bez końca pozy. Zdaje mi się, że poprostu siedząc spokojnie przy jego boku, mówiąc niewiele i mniej szafując spojrzeniami, mogłaby bardziej zbliżyć się do jego serca. Widziałam na jego twarzy wyraz, o, jakże różny od tej twardej oschłości, która osiada mu na twarzy teraz, gdy ona z takiem ożywieniem go zaczepia; ale wtedy ten wyraz przychodził sam z siebie; nie wywoływały go uwodzące sztuki ani wyrachowane zabiegi. Należało tylko wysłuchać go, odpowiedzieć, jeżeli pytał, bez pretensji, przemówić do niego w razie potrzeby, bez minoderji — a wtedy wyraz ten pogłębiał się, nabierał dobrotliwości, serdeczności i ogrzewał, jak promień słoneczny. Jakże ona potrafi podobać mu się, gdy się pobiorą? Myślę, że nie potrafi; a jednak można to osiągnąć; i żona jego mogłaby, wierzę w to silnie, być najszczęśliwszą kobietą pod słońcem.”
Nie zganiłam dotąd ani jednem słowem powziętego przez pana Rochestera ożenku dla interesu i stosunków. Była to zrazu dla mnie przykra niespodzianka, gdy odkryłam, że taki jest jego zamiar; miałam go za człowieka, niezdolnego do rządzenia się w wyborze żony tak pospolitemi motywami. Im dłużej jednak zastanawiałam się nad stanowiskiem, wychowaniem i t. d. obu stron, tem mniej czułam się w prawie sądzić i ganić tak jego, jak pannę Ingram za to, że postępują w myśl pojęć i zasad, wpojonych w nich niewątpliwie od dzieciństwa. Cała ich klasa hołdowała tym zasadom; przypuszczałam przeto, że mają powody do cenienia tych zasad, powody, których ja nie umiałam zgłębić. Zdawało mi się, że gdybym była mężczyzną na jego stanowisku, przygarnęłabym do serca tylko taką żonę, którą mogłabym kochać; a że to oczywiście zapewniałoby szczęście mężczyźnie, więc muszą być chyba jakieś powody, mnie nieznane, które się ogólnemu postępowaniu w ten sposób sprzeciwiają; gdyby nie to, byłam pewna, że wszyscy postępowaliby tak, jak jabym postąpiła.
Ale i pod innemi względami, nietylko pod tym stawałam się coraz pobłażliwsza dla mojego zwierzchnika. Zapominałam o wszystkich jego błędach, których się przedtem dopatrywałam tak bacznie. Dawniej starałam się badać wszystkie strony jego charakteru; brać złe razem z dobrem, i zważywszy jedno i drugie, osądzać sprawiedliwie. Teraz nie widziałam w nim nic złego. Nie raził mnie już jego sarkazm, nie obruszała szorstkość, widziałam w tem tylko właściwość, samym kontrastem podnoszącą jego zalety. A to coś nieokreślonego — czy był to ponury czy smutny, podstępny czy rozpaczny wyraz? — To coś, co jawiło się niekiedy w jego oku i znikało, zanim można było zmierzyć dziwną głębię, częściowo odsłoniętą; to coś, wobec czego lęk mnie ogarniał i drżenie, jakgdybym, chodząc wśród wzgórz wulkanicznych, poczuła nagle grunt, chwiejący się pod nogami i rozwierającą się przepaść; to coś od czasu do czasu i teraz widywałam — zawsze z bijącem sercem, lecz już nie zdrętwiała nerwowo. Zamiast pragnąć unikać, pragnęłam tylko móc odważyć się — odgadnąć. I myślałam, że szczęśliwa jest panna Ingram, gdyż będzie mogła niebawem patrzeć w tę przepaść dowoli, badać jej tajniki i ich istotę.
Podczas tych refleksyj o moim zwierzchniku i jego przyszłej żonie, kiedy ich jedynie widziałam, słyszałam jedynie ich rozmowę, reszta towarzystwa bawiła się doskonale. Lady Lynn i lady Ingram w dalszym ciągu konferowały na uroczystych sesjach, kiwając ku sobie turbanami, podnosząc cztery ręce wgórę gestami zdziwienia, tajemniczości, grozy, odpowiednio do poruszanego tematu; wyglądały jak dwie olbrzymie lale. Łagodna pani Dent rozmawiała z poczciwą panią Eshton; te dwie obdarzyły mnie niekiedy grzecznem słówkiem lub miłym uśmiechem. Sir George Lynn, pułkownik Dent i pan Eshton rozprawiali o polityce, o sprawach miejscowych w hrabstwie, albo o kwestjach prawnych. Lord Ingram flirtował z Amelją Eshton; Ludwika grała i śpiewała z jednym z panów Lynn, a Marja Ingram słuchała spokojnie dworskich komplementów drugiego. Niekiedy wszyscy jakgdyby za wspólną zgodą zawieszali swoją grę na stronie i słuchali głównych aktorów; gdyż, ostatecznie, pan Rochester i związana z nim panna Ingram byli duszą, ożywiającą towarzystwo. Jeżeli pan Rochester na jaką godzinę opuścił pokój, wpośród jego gości odczuwało się wyraźną nudę; wracając, wnosił świeży bodziec ożywienia i rozmowy.
Brak jego ożywczego wpływu dał się specjalnie odczuć pewnego dnia, gdy interesy zawezwały go do Millcote, nie spodziewano go się zpowrotem aż późnym wieczorem. Po południu deszcz padał; skutkiem tego trzeba było odłożyć spacer do obozu Cyganów, rozłożonego od niedawna na pastwisku za wioseczką Hay. Niektórzy z panów poszli odwiedzić stajnie; młodsi z pannami grali w bilard w pokoju bilardowym. Dwie starsze damy, pani Lynn i Ingram pocieszały się spokojną partyjką w karty. Blanka Ingram, odrzuciwszy wzgardliwem milczeniem kilka prób pani Dent i pani Eshton wciągnięcia jej do rozmowy, najpierw półgłosem zanuciła parę sentymentalnych piosenek przy fortepianie, a potem, przyniósłszy sobie jakąś powieść z bibljoteki, dumna i milcząca rzuciła się na kanapę, zdecydowana czytaniem zabić nudne godziny oczekiwania. W pokoju i w całym domu panowała cisza; tylko od czasu do czasu wesołe głosy bilardzistów dolatywały zgóry.
Ściemniało. Zegar ostrzegał, że już czas ubierać się na obiad, gdy Adelka, która klęczała przy mnie w zagłębieniu okna, zawołała nagle:
Voilà monsieur Rochester, qui revient!
Odwróciłam się, a panna Ingram zerwała się z kanapy i rzuciła się naprzód; i inni także podnieśli oczy, nasłuchując, równocześnie bowiem rozległ się turkot kół i pluskoczący tupot nóg końskich na mokrym żwirze. Zbliżał się powóz pocztowy.
— Co mu się stało, że w ten sposób wraca? — rzekła panna Ingram. — Siedział na Mesrourze (swoim karym koniu), wtedy gdy wyjeżdżał nieprawdaż? I Pilot był z nim; gdzie on podział te zwierzęta?
Mówiąc to, swoją wysoką postać i obfitą suknię tak przybliżyła do okna, że ja musiałam się wtył odchylić, aż mi w krzyżu zatrzeszczało; cała przejęta, nie zauważyła mnie zrazu, ale gdy mnie spostrzegła, wydęła usta i posunęła się do drugiej szyby. Powóz zatrzymał się; woźnica zadzwonił, a jakiś pan, ubrany po podróżnemu, wysiadł; nie był to jednak pan Rochester; był to wysoki, elegancko wyglądający mężczyzna, człowiek obcy.
— Ach, jakże to nieznośne! — zawołała panna Ingram. — Ty nudna smarkulo! — (zwracając się do Adelki) — kto cię posadził w oknie, ażebyś dawała fałszywe wiadomości? — i rzuciła na mnie gniewne spojrzenie, jakgdybym ja była coś winna.
Trochę rozmowy dolatywało z hallu i niebawem przybysz wszedł do salonu. Ukłonił się lady Ingram, uważając ją za najstarszą z pań obecnych.
— Zdaje mi się, że przybywam nie wporę, pani — rzekł — skoro mój przyjaciel Rochester jest nieobecny; odbyłem jednak bardzo długą podróż i sądzę, że na zasadzie starej i bliskiej znajomości mogę sobie pozwolić zatrzymać się tutaj aż do jego powrotu.
Zachowanie jego było ugrzecznione; akcent w mowie uderzył mnie jako trochę niezwykły — nie wprost cudzoziemski, a jednak niezupełnie angielski; wiekiem zdawał się bliski pana Rochestera, mógł mieć od trzydziestu do czterdziestu lat; cerę miał niezwykle ciemną; był to przystojny mężczyzna, zwłaszcza na pierwszy rzut oka. Przy bliższem natomiast przyjrzeniu się zauważyłam, że było w jego twarzy coć nieuchwytnego, coś, co się nie mogło podobać. Rysy miał regularne, ale jakby zbyt mało skupione, oczy wielkie i dobrze narysowane, ale wyraz w nich jakby przygasły, jakby nieobecny, tak mnie się przynajmniej wydało.
Dzwonek, oznajmiający, że czas się ubierać, rozproszył towarzystwo. Dopiero po obiedzie zobaczyłam go znowu; widać było, że czuje się zupełnie swobodnie. Ale fizjonomja jego jeszcze mniej mi się teraz podobała, niż przedtem; uderzył mnie w jego wyrazie równocześnie brak spokoju i martwota. Oko jego błąkało się, jakgdyby bez celu: to nadawało mu szczególniejszy wyraz, jakiego nigdy u nikogo nie widziałam. Jak na przystojnego i dobrotliwego, sądząc z pozoru człowieka, dziwnie mnie czemś raził: nie było mocy w tej gładkiej twarzy o pełnym owalu; nie było charakteru w tym orlim nosie i małych, wiśniowych ustach; nie było myśli na tem niskiem, równem czole; nie było władnej woli w tem pustem, ciemnem oku.
Siedząc w kąciku i patrząc na niego, oświetlonego pełnem światłem żyrandoli, płonących nad kominkiem — zajął był fotel tuż przy ogniu i wciąż się jeszcze przysuwał, jakgdyby mu zimno było — porównywałam go z panem Rochester. Myślę, (nie obrażając nikogo) że kontrast nie mógłby być większy między gładkim gąsiorem a dzikim sokołem, pomiędzy łagodną owcą a stróżem jej, kudłatym psem o mądrem, bystrem oku.
Mówił o panu Rochesterze, jako o starym przyjacielu. Ciekawa musiała być ta ich przyjaźń: doskonałe zobrazowanie starego powiedzenia, że „krańce się stykają“.
Dwóch czy trzech panów siedziało obok niego, a ja chwytałam niekiedy urywki ich rozmowy. Z początku niewiele mogłam zrozumieć z tego, co słyszałam, gdyż rozmowa Ludwiki Eshton i Marji Ingram, siedzących bliżej mnie, plątała się z fragmentami zdań mnie dochodzących. Te dwie panienki omawiały obcego gościa; obie nazywały go „pięknym mężczyzną“. Ludwika wyraziła się, że to „przemiłe stworzenie“ i że go „uwielbia“, a Marja, jako na wzór tego, co uważa za ideał piękności, wskazywała jego „ładne małe usta i piękny nos“.
— A jakie on ma łagodne czoło! — zawołała Ludwika — takie gładkie... nie z tych marszczących się, nieregularnych, jakich nie znoszę; i takie spokojne oczy i uśmiech!
Wtedy ku mojej radości pan Henryk Lynn zawezwał obie panienki w inny kąt pokoju, gdzie umawiano się co do odłożonej wycieczki na pastwisko w Hay.
Teraz już mogłam skupić uwagę na rozmawiających przy kominku i zaraz też dosłyszałam, że nowoprzybyły nazywa się Mason; a potem dowiedziałam się, że dopiero świeżo przybył do Anglji i że przybywa z jakiegoś gorącego kraju; to było niewątpliwie powodem, dlaczego tak ciemną miał cerę twarzy i garnął się do kominka, nie zdjąwszy okrycia w pokoju. Za chwilę nazwy Jamajka, Kingston, Spanish Town objaśniły mnie, że Indje Zachodnie są miejscem jego zamieszkania; z niemałem też zdziwieniem zrozumiałam niebawem, że tam najpierw spotkał i poznał pana Rochestera. Mówił, że przyjaciel jego nie znosił srogich upałów, huraganów i pór deszczowych tamtej strefy. Wiedziałam, że pan Rochester dużo podróżował; mówiła mi to pani Fairfax, ale ja myślałam, że wędrówki jego ograniczały się do kontynentu Europy; dotychczas nie słyszałam żadnej wzmianki o odwiedzaniu dalszych stron świata.
Rozważałam w myśli to wszystko, gdy zdarzenie, cokolwiek niespodziewane, przerwało wątek moich dumań. Pan Mason, który trząsł się z zimna, gdy ktoś drzwi otworzył, poprosił, by węgla dołożyć do ognia, jakkolwiek gorejące żużle płonęły czerwienią i żarem. Służący, przyniósłszy węgiel — zatrzymał się wychodząc, przy krześle pana Eshton i powiedział mu coś pocichu, z czego dosłyszałam tylko słowa „stara kobieta“ — „uprzykrzona”.
— Powiedz jej, że każę ją wsadzić do kozy, jeżeli się nie wyniesie — odpowiedział sędzia.
— Nie... zaczekaj! — przerwał pułkownik Dent. — Nie każ jej odprawiać, Eshton! Możemy z tego skorzystać; lepiej poradźmy się pań. — I głośno mówił dalej: — Łaskawe panie, mówiłyście, że macie zamiar pójść na pastwisko w Hay, ażeby zwiedzić obóz cygański; a oto właśnie Sam powiada, że w tej chwili jest w hallu służących stara Cyganka, która prosi, żeby ją wprowadzić przed „szlachetne towarzystwo“, bo chciałaby wróżyć. Czy macie ochotę ją zobaczyć?
— Przecież z pewnością, pułkowniku, — zawołała lady Ingram — nie zechce pan popierać takiego nędznego oszustwa? Odprawcie ją natychmiast!
— Ale ja jej nie mogę wyperswadować, żeby się wyniosła — odpowiedział służący — i nikogo też ze służby nie słucha: pani Fairfax teraz tam przyszła i błaga ją, żeby sobie poszła; ale Cyganicha zasiadła na krześle pod piecem i dowodzi, że nic jej stamtąd nie ruszy, dopóki nie otrzyma pozwolenia i nie zobaczy się z państwem,
— Czego ona chce? — zapytała pani Eshton.
— „Chce wróżyć państwu”, powiada; i zaklina się, że musi wróżyć i wróżyć będzie,
— Jak ona wygląda? — zapytały obie panny Eshton równocześnie.
— Szkaradnie brzydka baba, panienko; prawie tak czarna, jak murzynka.
— A więc prawdziwa czarownica! — zawołał Fryderyk Lynn, — Dajcie ją tu, naturalnie! Dajcie ją tu!
— Ależ tak! — dorzucił jego brat. — Coby to była za szkoda stracić taką okazję ubawienia się!
— Moi kochani chłopcy, co wam w głowie? — zawołała pani Lynn.
— Ja nie mogę w żaden sposób pozwolić na taki nierozsądny krok! — oświadczyła lady Ingram.
— Przepraszam, ale może mama pozwoli — rozległ się wyniosły głos Blanki z taburetu przy fortepianie, gdzie dotąd siedziała milcząca, przeglądając różne nuty. Jestem ciekawa usłyszeć coś o swoich losach w przyszłości, to też, Samie, sprowadź tę starą czarownicę.
— Moja ukochana Blanko, pamiętaj...
— Tak, tak... pamiętam wszystko, co mama chce; i muszę mieć swoją wolę... śpiesz się, Samie!
— Tak!... tak!... tak!... — zawołali wszyscy młodzi, panny i panowie. — Niechaj przyjdzie... to będzie świetna zabawa!
Służący jeszcze się wahał.
— Ona tak ordynarnie wygląda — zauważył.
— Idź! — krzyknęła panna Ingram i służący poszedł.
Podniecenie natychmiast ogarnęło całe towarzystwo: wrzała batalja żarcików i przekomarzań, gdy Sam powrócił.
— Ona tak nie chce przyjść — oznajmił. — Powiada, że nie jest powołana do tego, żeby się prezentować przed „pospolitą gromadą“ (tak się wyraziła). Chce, żebym ją wprowadził do osobnego pokoju, a wtedy, mówi, niech ci, co chcą, abym im wróżyła, przychodzą pojedyńczo pokolei.
— Więc teraz widzisz, moja królewska Blanko — zaczęła lady Ingram — że ona sobie za wiele pozwala. Bądźże rozsądna, moje anielskie dziecko... i...
— Zaprowadź ją do bibljoteki, samo się rozumie — przerwało „anielskie dziecko“. — I ja też nie jestem powołana do słuchania jej wobec „pospolitej gromady“: chcę ją mieć sama tylko, dla siebie. Czy pali się ogień w bibljotece?
— Tak, proszę pani... ale ona wygląda na taką...
— Przestań pleść, głowo zakuta! i rób, co ci każę!
Znowu Sam zniknął; i zaciekawienie, podniecenie, oczekiwanie wzrosło do najwyższej potęgi.
— Jest już gotowa — oznajmił, wchodząc, służący. — Chciałaby wiedzieć, kto będzie jej pierwszym gościem.
— Sądzę, że lepiej, bym ja wpierw jej się przypatrzył, zanim która z pań do niej pójdzie — powiedział pułkownik Dent.
— Powiedz jej, Samie, że jeden pan przyjdzie.
Sam poszedł i wrócił.
— Ona powiada, proszę pana, że panów mieć nie chce, że niech się nie trudzą i nie przychodzą do niej; ani też — dodał, z trudem powstrzymując śmiech — nie chce widzieć starszych pań... tylko młode i... niezamężne.
— A, do licha! Baba ma dobry gust! — zawołał Henryk Lynn.
Panna Ingram podniosła się uroczyście.
— Ja pierwsza pójdę! — oświadczyła tonem, który byłby odpowiednim dla wodza na straconym posterunku, rzucającego się w nierówną walkę na czele garstki ludzi.
— O moja najlepsza! O, moja najdroższa! Stój!... zastanów się! — wołała jej matka; ale Blanka przesunęła się obok niej w dumnem milczeniu, wyszła przez drzwi, które dla niej pułkownik Dent trzymał otwarte, i usłyszeliśmy, że wchodzi do bibljoteki.
Stosunkowa cisza zapanowała teraz. Lady Ingram lważała, że sytuacja wymaga załamania rąk, co też uczyniła. Panna Marja oświadczyła, iż czuje, że nigdy się nie odważy. Amelja i Ludwika Eshton chichotały zcicha i miały minki trochę wystraszone.
Minuty upływały bardzo powoli: doliczono piętnastu, zanim się drzwi bibljoteki znowu otwarły. Panna Ingram wróciła do nas przez arkadę.
Czy będzie się śmiała? Czy poczyta to wszystko za żart? Wszystkie oczy pobiegły ku niej spojrzeniem żywego zaciekawienia, a ona wszystkim tym oczom odpowiedziała wzrokiem odpychającym i zimnym; nie wydawała się ani podniecona ani wesoła: sztywnym krokiem poszła na swoje miejsce i zajęła je w milczeniu.
— No i cóż, Blanko? — zapytał lord Ingram.
— Co ona ci powiedziała, siostro? — spytała Marja.
— Co o tem myśleć? Jak się czujesz? Czy to prawdziwa wróżka? — dopytywały panny Eshton.
— Powoli, powoli, moi kochani — odpowiedziała panna Ingram — pozwólcież mi odetchnąć. Doprawdy, waszą ciekawość i łatwowierność nietrudno pobudzić. Możnaby pomyśleć, sądząc po znaczeniu, jakie wy wszyscy, nie wyłączając mojej drogiej mamy, przywiązujecie do tej sprawy, że wy stanowczo wierzycie, iż my tu mamy w domu prawdziwą czarownicę, z prawdziwym rogatym djabłem w stosunkach stojącą. Ja bo tylko widziałam Cyganichę włóczęgę; odbyła na moją intencję zwykłe, oklepane praktyki chiromanckie i to mi powiedziała, co tacy ludzie zwykle mówią. Mojej zachciance stało się zadość; a teraz myślę, że pan Eshton dobrzeby zrobił, gdyby, tak jak groził, zamknął jutro staruszkę do kozy.
Panna Ingram wzięła książkę do ręki, zagłębiła się w fotelu i w ten sposób ucięła wszelką dalszą rozmowę. Przyglądałam jej się prawie przez pół godziny; przez cały ten czas ani razu nie obróciła stronicy, a twarz jej z każdą chwilą chmurzyła się bardziej, przybierając wyraz niezadowolenia, skwaszenia i zawodu. Z tego przedłużającego się nastroju chmurnego milczenia wnosiłam, że ona sama, chociaż głosiła obojętność, niepotrzebną wagę przywiązywała do czegoś, co jej powiedziano.
Tymczasem Marja Ingram, Amelja i Ludwika Eshton oświadczyły, że nie mają odwagi pójść każda zosobna, a jednak wszystkie pójść pragnęły. Rozpoczęto tedy negocjacje przez ambasadora Sama; po dłuższej krętaninie tam i zpowrotem, od czego Sama musiały rozboleć nogi, surowa Sybilla z wielką trudnością zgodziła się wkońcu, by panny wszystkie trzy razem ją odwiedziły.
Ich wizyta nie odbyła się tak cicho, jak wizyta panny Ingram: dolatywał nas z bibljoteki to śmiech histeryczny, to lekkie okrzyki, a po jakich dwudziestu minutach usłyszeliśmy otwieranie drzwi, i panny biegnąc pędem przez hall, wszystkie trzy wpadły do salonu, jakgdyby od zmysłów odchodzące, półprzytomne ze strachu.
— Jestem pewna, że w niej jest coś niesamowitego! — wołały jedna przez drugą. — Takie nam rzeczy powiedziała! Wie o nas wszystko! — I padły, zadyszane, na foteliki, które im panowie podsuwali śpiesznie.
Gdy nalegano, prosząc o dalsze wyjaśnienia, panienki opowiedziały, że wróżka mówiła im o tem, co one mówiły i robiły, dziećmi jeszcze będąc; że opisywała książki i ozdoby, jakie miały w domu w buduarach: pamiątki, jakie od różnych krewnych dostały w upominku. Twierdziły, że nawet myśli ich odgadywała i że szepnęła każdej do ucha imię osoby, przez nią najwięcej na świecie lubionej i powiedziała im, czego sobie najgoręcej życzą.
Tutaj panowie zaczęli poważnie upraszać, by ich bliżej objaśniono co do tych dwóch ostatnich punktów; to natręctwo jednak przyniosło im tylko za całą odpowiedź rumieńce, wykrzykniki, drżenia i śmieszki, Matrony tymczasem szły na pomoc z solami trzeźwiącemi, z wachlowaniem wachlarzami, raz poraz powtarzając, jak to źle, że panny nie posłuchały ich przestróg zawczasu; a starsi panowie śmieli się z tego, młodsi zaś starali się usłużyć wzruszonym pięknościom.
Podczas całego tego zamieszania, podczas gdy wzrok mój i słuch pochłaniała rozgrywająca się przede mną scena, usłyszałam czyjeś chrząknięcie tuż blisko. Obejrzałam się; stał przy mnie Sam.
— Proszę pani, Cyganka mówi, że jest w pokoju jeszcze jedna panna, która dotąd u niej nie była, i zaklina się, że nie pójdzie, dopóki wszystkich nie zobaczy. Pomyślałam, że to zapewne o panią chodzi, bo zresztą niema nikogo. Co mam jej powiedzieć?
— O, pójdę, owszem, czemuby nie? — odpowiedziałam; i rada byłam z niespodziewanej możności zaspokojenia mocno pobudzonej ciekawości. Wysunęłam się z pokoju, niezauważona przez nikogo, gdyż całe towarzystwo skupiło się dokoła drżącego trio, i zamknęłam spokojnie drzwi za sobą.
— Jeżeli sobie pani życzy — rzekł Sam — będę na panią czekał w hallu; a jeżeliby ona panią przestraszyła, niech pani tylko zawoła, a wejdę.
— Nie, Samie, wracajcie do kuchni; ja się ani trochę nie boję.
I rzeczywiście nie bałam się; ale byłam mocno zaciekawiona i podniecona.

ROZDZIAŁ XIX.

Wszedłszy do bibljoteki, ujrzałam Sybillę — (jeśli to była Sybilla?) — siedzącą spokojnie na fotelu przy kominku. Miała na sobie czerwony płaszcz i czarny kapelusz cygański o szerokich krezach, spuszczonych na twarz, kształtem budki, pod przewiązaniem pasiastej chustki, zawiązanej pod brodą. Zgaszona świeca stała na stole. Cyganka chyliła się nad ogniem i przy świetle płomieni zdawała się czytać w małej czarnej książeczce, podobnej do modlitewnika; czytając, mruczała półgłosem wyrazy, tak jak to czyni wiele starych kobiet. Nie zaraz przestała, chociaż weszłam; zdawało się, że chce doczytać do końca ustępu.
Stanęłam na dywaniku i grzałam sobie ręce, gdyż zziębłam w salonie. Czułam się teraz tak spokojna, jak zazwyczaj; w powierzchowności Cyganki nie było nic niepokojącego. Zamknęła książkę i powoli podniosła oczy; opuszczone krezy kapelusza częściowo zasłaniały jej twarz; mogłam jednakże dojrzeć, gdy ją podniosła, że jest to twarz szczególniejsza. Cała była brunatna i czarna: kosmyki kołtuna sterczały z pod białej przewiązki, obejmującej jej podbródek i połowę policzków, czy raczej szczęk: spojrzenie śmiałe skierowała prosto na mnie.
— Tak więc, panienko, chcesz, żebym ci przyszłość wywróżyła? — przemówiła głosem równie stanowczym, jak jej spojrzenie, równie szorstkim jak jej rysy,
— Nie dbam o to, matko; możecie mówić, jeśli wam się podoba; ale ostrzegam was, że nie wierzę.
— Zuchwalstwo przemawia przez ciebie; spodziewałam się tego po tobie; słyszałam to w krokach twoich, gdy przechodziłaś przez próg.
— Czy tak? Macie, matko, bystre ucho.
— Tak jest; i bystre oko i bystry rozum.
— Tego wszystkiego potrzeba w waszym zawodzie.
— Prawda; zwłaszcza gdy ma się do czynienia z klientami takimi, jak ty. Dlaczego nie drżysz?
— Bo mi nie zimno.
— Dlaczego nie bledniesz?
— Bo nie jest mi niedobrze.
— Dlaczego nie chcesz radzić się mojej sztuki?
— Bo nie jestem niemądra.
Staruszka ukryła śmiech pod kapeluszem i bandażem, poczem wyciągnęła krótką czarną fajeczkę i zapaliwszy ją, zaciągnęła się dymem. Po pewnej chwili wyprostowała zgarbione plecy, wyjęła fajkę z ust i, wpatrzona w ogień, powiedziała powoli:
— Jest ci zimno; jest ci niedobrze; i jesteś niemądra.
— Proszę mi tego dowieść — odpowiedziałam.
— Owszem, dowiodę, i to w kilku słowach. Jest ci zimno, ponieważ jesteś sama; żadne zetknięcie nie krzesze z ciebie tego ognia, który jest w tobie. Jest ci niedobrze, ponieważ najlepsze z uczuć, danych człowiekowi, najwyższe i najsłodsze, trzyma się zdala od ciebie. Jesteś niemądra, ponieważ, jakkolwiek cierpisz, nie chcesz go przyzwać skinieniem, nie chcesz posunąć się krokiem tam, gdzie ono na ciebie czeka.
Przytknęła znowu do ust krótką fajeczkę i energicznie zaczęła palić.
— Moglibyście to samo powiedzieć, prawie każdej młodej kobiecie, żyjącej samotnie w zależności w wielkim domu.
— Mogłabym to powiedzieć, ale czy mówiąc to o każdej, powiedziałabym prawdę?
— O każdej, w tem co ja, położeniu.
— Tak, właśnie w tem rzecz; ale znajdź mi choć jedną, dokładnie w takiem, jak twoje, położeniu.
— Łatwo byłoby znaleźć ich tysiące.
— Nie wiem, czy znalazłabyś mi choć jedną. Wiedz, że znajdujesz się w bardzo szczególnem położeniu: bardzo blisko szczęścia; tylko ci po nie sięgnąć. Materjały wszystkie są gotowe, jednym ruchem można je połączyć. Los nieco je oddalił; wystarczy zbliżyć je, a wyniknie szczęście.
— Nie rozumiem zagadek. Nigdy żadnej łamigłówki nie odgadłam w życiu.
— Jeśli chcesz, żebym mówiła wyraźniej, pokaż mi twoją dłoń. —
— Należy ją posrebrzyć?
— Naturalnie.
Dałam jej szylinga; włożyła go do starej stopy od pończochy, dobytej z kieszeni, obwiązała, schowała zpowrotem, poczem kazała mi wyciągnąć rękę. Usłuchałam. Przybliżyła twarz do mojej dłoni i przyglądała się, nie dotykając jej zgoła.
— Zbyt delikatna — rzekła. — Nie mogę niczego wyczytać z tego rodzaju dłoni; prawie pozbawiona linij; a zresztą, cóż znaleźć na dłoni? Los nie tam się pisze.
— Wierzę wam — powiedziałam.
— Nie — ciągnęła dalej — los pisze się na twarzy: na czole, dokoła oczu, w oczach samych, w linjach ust. Uklęknij i podnieś głowę.
— A! teraz przechodzicie do rzeczywistości — rzekłam, czyniąc co nakazała. — Zacznę teraz potrosze wam wierzyć.
Uklękłam o jakie pół łokcia od niej. Poruszyła ogień w piecu, tak że strumień światła trysnął z potrąconych węgli: blask jednakże — tak jak ona siedziała — pogrążył tylko jej twarz w jeszcze głębszym cieniu, moją zato oświecając.
— Ciekawa jestem, z jakiemi uczuciami przyszłaś tu dziś wieczór do mnie — przemówiła, popatrzywszy na mnie badawczo przez chwilę. — Ciekawa jestem, jakie myśli krążą w twojej głowie, gdy tam siedzisz godzinami wśród tych eleganckich ludzi, którzy ci się, jak obrazki w latami magicznej, przesuwają przed oczami — obcy ci, bez żadnej z tobą sympatycznej łączności, jakgdyby doprawdy cieniami tylko ludzi byli, a nie prawdziwymi.
— Bywam często zmęczona, niekiedy śpiąca, ale nadto smutna.
— W takim razie musisz mieć jakąś tajemną nadzieję, która cię podtrzymuje i cieszy, szepcąc, szepcąc o przyszłości?
— O, nie! Co najwyżej mam nadzieję, że z zarobionych pieniędzy oszczędzę tyle, by kiedyś, w najętym przeze mnie domku własną otworzyć szkołę.
— Marny to karm dla ducha i niedostateczny: a siedząc tam pod oknem (jak widzisz, znam twoje zwyczaje)...
— Dowiedzieliście się od służących.
— Ach! Wyobrażasz sobie, że jesteś bardzo bystra. Zresztą, być może; prawdę mówiąc, mam ja jedną znajomą wpośród służących, Grację Poole...
Usłyszawszy to imię, zerwałam się na równe nogi.
„Czy tak?... czy tak? — pomyślałam — więc jednak jest jakaś djabelska sztuka w tej całej sprawie!”
— Nie lękaj się — ciągnęła dalej dziwna istota — pani Poole to bardzo bezpieczna osoba; — dyskretna i spokojna; każdy może jej zaufać. Ale, jak mówiłam; siedząc tam pod oknem, czy o niczem nie myślisz, tylko o przyszłej szkole? Czy nikt cię nie interesuje z całego tego towarzystwa, siedzącego przed tobą na kanapach, fotelach i krzesłach? Czy niema tam żadnej twarzy, którąbyś badała? żadnej osoby, którąbyś śledziła z ciekawością przynajmniej?
— Lubię obserwować wszystkie twarze i wszystkie osoby.
— I nigdy nie wyróżniasz jednej z pomiędzy reszty — albo może dwóch?
— Owszem, często; gdy gesty albo spojrzenia jakiejś pary stają się wymowne: bawi mnie patrzeć na nich.
— Na co najchętniej lubisz patrzeć?
— O, nie mam wielkiego wyboru! Jeden naogół u nich temat — zaloty; i jedna i ta sama zapowiedź końcowej katastrofy — małżeństwo.
— A czy ty lubisz ten monotonny temat?
— Osobiście nic mnie on nie obchodzi; niczem jest dla mnie.
— Niczem jest dla ciebie? Gdy panna, młoda i pełna życia i zdrowia, wybitnie piękna i obdarzona darami fortuny i stanowiska siedzi i uśmiecha się do oczu pewnego pana, którego ty...
— Którego ja... co?
— Którego ty znasz... i o którym dobrze może myślisz.
— Ja nie znam tych panów tutaj; nie wiem, czy z którym przemówiłam dwa słowa; co do tego, czy dobrze o nich myślę — to jednych uważam za szanownych, godnych, poważnych, starszych, a innych za młodych, szykownych, przystojnych i pełnych życia; ale to pewna, że mogą wszyscy przyjmować, czyje zechcą uśmiechy, dla mnie nie ma to żadnego znaczenia.
— Nie znasz tutejszych panów? Nie przemówiłaś z żadnym z nich dwóch słów? Czy możesz to powiedzieć o panu tego domu?
— Niema go w domu.
— Głęboka uwaga! Nader dowcipne igranie słowami! Pojechał dziś rano do Millcote i wróci dziś wieczór lub jutro; czy ta okoliczność wykreśla go z listy twoich znajomych — czy dlatego przestał on niejako istnieć?
— Nie; ale ja nie mogę zrozumieć, co ma wspólnego pan Rochester z tematem, który wprowadziliście.
— Mówiłam o paniach, uśmiechających się do panów; a ostatniemi czasy tyle uśmiechów wpłynęło do oczów pana Rochestera, że te aż się przelewają, jak dwie przepełnione filiżanki: czy ty tego nie zauważyłaś?
— Pan Rochester ma prawo cieszyć się towarzystwem gości.
— Nikt mu nie zaprzecza tego prawa: ale czy nie zauważyłaś, że wśród wszystkich tutaj gawęd o małżeństwie, o nikim tak żywo i stale nie mówi się, jak o panu Rochesterze?
— „Chętne ucho słuchacza podnieca język opowiadającego.“
Powiedziałam to raczej do samej siebie, niż do Cyganki, której dziwna mowa, zachowanie się, głos, zdołały mnie tymczasem oszołomić, jakby rodzajem snu. Jedno po drugiem padały z ust jej niespodziewane zdania, aż omotała mnie siecią tajemniczej jakieś zagadkowości; nie pojmowałam, co za duch niewidzialny pilnował serca mojego, z dnia na dzień śledząc jego bicie, notując każde uderzenie tętna.
— Chętne ucho słuchacza! — powtórzyła — tak jest, pan Rochester godzinami przesiadywał z uchem nachylonem ku uroczym ustom, które z taką rozkoszą mówiły a mówiły; i pan Rochester tak chętnie przyjmował miodowe słówka i taki wdzięczny za nie się wydawał; czyś to zauważyła?
— Wdzięczny! Nie przypominam sobie, bym wdzięczność była odkryła w jego twarzy.
— Odkryła! A zatem zastanawiałaś się, badałaś. I cóż odkryłaś, jeżeli nie wdzięczność?
Nie odpowiedziałam.
— Widziałaś miłość: nieprawdaż?... I patrząc w przyszłość, widziałaś go żonatym, a jego żonę szczęśliwą?
— Hm... Niezupełnie. Wasza wróżbiarska mądrość myli się niekiedy.
— A więc cóż ty, u djabła, widziałaś?
— Mniejsza z tem: przyszłam tutaj, ażeby się pytać, a nie ażeby się spowiadać. Czy to wiadomo, że pan Rochester ma się ożenić?
— Tak jest; z piękną panną Ingram.
— Czy wkrótce?
— Sądząc z pozorów tak należy wnioskować; i z największą pewnością (choć ty w swem zuchwalstwie zdajesz się wątpić o tem) będzie z nich jak najszczęśliwsza para. On musi kochać taką piękną, szlachetną, dowcipną, wykształconą kobietę; i ona prawdopodobnie kocha — a jeżeli nie jego osobę, to przynajmniej jego sakiewkę. Wiem, że uważa Rochestera z jego dobrami za pierwszorzędną partję; chociaż (niech mi to Bóg przebaczy!) z godzinę temu powiedziałam jej w tej kwestji coś, wobec czego spoważniała dziwnie. Kąciki jej ust upadły na pół cala. Radziłabym jej czarnemu konkurentowi mieć się na baczności: jeśli się zjawi inny z dłuższym czy czystszym wykazem dochodów — czeka go koszyk...
— Ależ, matko, ja nie przyszłam tutaj słuchać wróżb przyszłości pana Rochestera; przyszłam dowiedzieć się czegoś o mojej własnej; a dotąd nic mi o tem nie powiedzieliście.
— Twój los w przyszłości jest jeszcze wątpliwy: badałam twoją twarz — jeden rys w niej przeczy drugiemu. Los odmierzył dla ciebie wielką miarę szczęścia: to wiem. Wiedziałam to, zanim tu przyszłam dziś wieczór. Odłożył ją starannie po jednej stronie dla ciebie. Widziałam, jak to czynił. Od ciebie tylko zależy wyciągnąć rękę i wziąć, co ci przeznaczone: ale czy ty to uczynisz, oto zagadka do rozwiązania. Uklęknij jeszcze raz.
— Nie każcie mi klęczeć długo; ogień mnie piecze.
Uklękłam. Nie nachyliła się ku mnie, patrzyła tylko, oparta w fotelu. Zaczęła szeptać:
— Płomień tańczy w jej oku; oko błyszczy jak rosa; łagodne jest i pełne uczucia; uśmiecha się, słysząc mój żargon: wrażliwe jest; wrażenie za wrażeniem przemyka po czystej jego sferze; gdy przestaje się uśmiechać, jest smutne; bezwiedne znużenie cięży na jego powiece; to oznacza melancholję, wypływającą z samotności. Odwraca się ode mnie; unika dalszego badania; zdaje się przeczyć drwiącem spojrzeniem prawdzie odkryć, które już zrobiłam — zdaje się przeczyć zarzutowi uczuciowości i smutku. Duma jego i rezerwa utwierdzają mnie tylko w mojem zdaniu. Oko jest przychylne.
Co do ust — usta lubią niekiedy śmiać się wesoło; skłonne są dzielić się wszystkiem, co przez myśl przechodzi, choć sądzę, że milczałyby o niejednem, co doświadczą serce. Ruchliwe, wrażliwe, nie po to stworzone, by zaciskać się w wieczystem milczeniu samotności; to są usta, które powinny mówić wiele i uśmiechać się często, i ludzkie uczucia mieć za słuchacza. Ten rys także jest przychylny.
Jedynego wroga pomyślnego wyniku widzę tylko w czole; a czoło to zdaje się mówić: „Potrafię żyć sama, jeżeli poczucie własnej godności i okoliczności zażądają tego ode mnie. Mam w głębi duszy skarb wrodzony, który potrafi utrzymać mnie przy życiu, gdyby wszelkie z zewnątrz płynące radości były mi wzbronione, lub ofiarowane jedynie za cenę, której zapłacić nie mogę.“ Czoło oświadcza: „Rozum stoi pewno i dzierży cugle i nie pozwoli uczuciom ponosić i pędzić ku dzikim przepaściom. Niech sobie namiętności, pogańskie plemię, szaleją wściekle; niechaj pragnienia snują w wyobraźni ułudne mary: ale zdrowy sąd będzie miał zawsze i w każdym sporze ostatnie słowo i rozstrzygający głos w każdej decyzji. Może przyjść wicher, trzęsienie ziemi, pożar: ale ja zawsze słuchać będę wskazań tego cichego głosu, który tłumaczy rozkazy sumienia.“
Dobrze mówisz, szlachetne czoło; wola twoja zostanie uszanowana. Ułożyłem swoje plany — słusznemi je mienię — stosowałem się w nich do wymagań sumienia, do wskazań rozumu. Wiem, jak prędko zwiędłaby młodość, zmarniałby kwiat, gdyby czara ofiarowanego szczęścia kryła choć trochę mętów wstydu, choć najlżejszy posmak wyrzutu sumienia; i nie chcę poświęcenia, żalu, zatraty, o nie! Pragnę ogrzać, nie zmrozić — zyskać wdzięczność, nie krwawe łzy... nie, nawet nie słone; żniwem mojem muszą być uśmiechy, słowa pieszczotliwe, słodka... Dosyć. Zdaje mi się, że śnię w jakiejś rozkosznej gorączce. Pragnąłbym teraz przedłużyć tę chwilę w nieskończoność — ale nie śmiem. Dotychczas opanowywałem się całkowicie. Grałem swoją rolę tak, jak sobie poprzysięgłem, że ją zagram; grać dłużej byłoby może ponad moje siły. Niech pani powstanie, panno Eyre; niech mnie pani opuści; e finita la commedia.
Gdzie to ja byłam? Czy sen to, czy jawa? Czy może śniłam? Czy sen ten trwał jeszcze? Głos starej kobiety zmienił się; jej akcent, jej gest, wszystko tak mi było znajome, jak własna twarz w zwierciedle. Wstałam, ale nie odeszłam. Spojrzałam; poprawiłam ogień i znowu spojrzałam: ale ona ściągnęła kapelusz i bandaż mocniej na twarz i znowu skinęła, że mam odejść. Płomień oświecił wyciągniętą rękę: rozbudzona teraz, goniąc za odkryciem, odrazu zauważyłam tę rękę. Nie była to wyschła starcza ręka, lecz zaokrąglona, giętka, o gładkich, kształtnych palcach; szeroki pierścień błysnął na małym palcu, a na tym pierścieniu poznałam szlachetny kamień, setki razy oglądany. I znowu spojrzałam na twarz; twarz ta już nie odwracała się ode mnie — przeciwnie, kapelusz i bandaż były zrzucone, głowa swobodna.
— I cóż, panno Joanko, czy poznaje mnie pani? — zapytał głos dobrze znajomy.
— Niech pan tylko zdejmie ten czerwony płaszcz, a wtedy...
— Ale sznurek zaplątał się na węzeł — pomóż mi.
— Niech go pan zerwie.
— Ot, co!... „Precz, wy pożyczane szaty!”
I pan Rochester ukazał się bez przebrania.
— Ależ, panie, co za dziki pomysł!
— Ale dobrze wykonany, co? nieprawdaż?
— Wobec pań musiał pan dobrze grać.
— Az tobą nie?
— Ze mną nie grał pan roli Cyganki.
— Jakąż więc rolę grałem? Czy własną?
— Nie; jakąś niewyraźną. Krótko mówiąc, myślę, że pan chciał ze mnie coś dostać — albo mnie naciągnąć; prawił pan niedorzeczności, żeby mnie na niedorzeczności wyciągnąć. To niekoniecznie ładnie, łaskawy panie.
— Przebaczasz mi to, panno Joanko?
— Nie wiem, dopóki się nad tem wszystkiem nie zastanowię. Jeżeli, po namyśle, przekonam się, że nie naplotłam jakich wielkich głupstw, będę się starała przebaczyć panu; ale to nie było słusznie ze strony pana.
— Ach, zachowałaś się bardzo właściwie, bardzo ostrożnie, bardzo rozsądnie.
Zastanowiłam się i doszłam do przekonania, że ogółem biorąc, tak też i było. Pocieszyło mnie to; ale bo też uważałam i byłam ostrożna od samego początku rozmowy. Podejrzywałam jakąś maskaradę. Wiedziałam, że Cyganki i wróżbiarki nie wyrażają się w ten sposób, jak ta rzekoma stara baba; przytem zauważyłam, że mówi sztucznie zmienionym głosem i że starannie twarz ukrywa. Myśl moja jednakże krążyła dokoła Gracji Poole, tej żyjącej zagadki, tej tajemniczej dla mnie istoty. Nie pomyślałam nawet o panu Rochesterze.
— O czemże to panna Joanna duma? — zapytał. — Co oznacza ten poważny uśmiech?
— Zdziwienie i zadowolenie z siebie. Pozwala mi pan teraz usunąć się, nieprawdaż?
— Nie, jeszcze chwilę. Powiedz mi, co tam ludzie robią w salonie?
— Przypuszczam, że rozprawiają o Cygance.
— Usiądź! Powiedz mi, co o mnie mówili.
— Lepiej, żebym się już nie zatrzymywała; musi być blisko jedenastej. Ach, ale czy też pan wie, że obcy jakiś gość przybył tu podczas nieobecności pańskiej?
— Obcy gość!... nie; któż to być może? Ja nie oczekiwałem nikogo; czy odjechał?
— Nie; powiedział, że zna pana oddawna i że może sobie pozwolić zainstalować się tutaj aż do pańskiego powrotu.
— A niechże go licho! Tak powiedział?! Czy podał swoje nazwisko?
— Jego nazwisko jest Mason, panie, a przybywa z Indyj Zachodnich; zdaje mi się, że z Spanish Town na Jamajce.
Pan Rochester stał przy mnie; ujął był moją rękę z zamiarem poprowadzenia mnie do krzesła. Gdym mówiła, ścisnął mi tę rękę konwulsyjnie; uśmiech na ustach jego zamarł, jakgdyby kurcz zatamował mu oddech.
— Mason!... Indje Zachodnie! — powiedział tonem automatu, nastawionego na te jedyne słowa. — Mason... Indje Zachodnie!... — powtórzył.
Trzy razy wymówił te słowa, blednąc coraz bardziej; zdawało mi się, że traci przytomność.
— Czy panu słabo? — zapytałam.
— Panno Joanko, cios mnie dotknął; dotknął mnie cios, panno Joanko! — Zatoczył się.
— O, niech się pan na mnie wesprze!
— Panno Joanko, ofiarowałaś mi ramię swoje już raz; wesprę się na niem i teraz...
Podprowadziłam go do krzesła, prosił, żebym usiadła przy nim. Trzymając rękę moją w obu swoich, głaskał ją, patrząc na mnie równocześnie wzrokiem jakgdyby strwożonym i wielce strapionym.
— Moja mała przyjaciółko! — mówił — o, gdybym mógł znaleźć się gdzieś na jakiej spokojnej wyspie z tobą jedną tylko — a troska i niebezpieczeństwo i ohydne wspomnienia gdyby mogły być mi odjęte!
— Czy mogłabym być panu pomocną?... Życiebym oddała, by móc usłużyć panu.
— Panno Joanko, jeśli pomoc będzie mi potrzebna, zwrócę się do ciebie; to ci przyrzekam.
— Dziękuję! Niech mi pan powie, co mam zrobić... spróbuję przynajmniej zrobić, co pan każę.
— Tymczasem przynieś mi, panno Joanko, kieliszek wina z jadalni; będą tam teraz siedzieli przy kolacji: i powiedz mi, czy Mason jest z nimi i co robi.
Poszłam. Zastałam całe towarzystwo w jadalni przy kolacji; nie siedzieli przy stole — kolacja ustawiona była na kredensie; każdy brał, co mu się podobało i jedli, stojąc tu i tam grupkami, z talerzami i kieliszkami w ręku. Wszyscy wydawali się w doskonałym humorze; śmiano się i rozmawiano z ożywieniem. Pan Mason stał przed kominkiem, rozmawiając z pułkownikiem i z panią Dent i zdawał się równie wesół, jak wszyscy. Nalałam wina do kieliszka (widziałam, że panna Ingram patrzy na mnie, marszcząc czoło; uważała widać, że zanadto sobie pozwalam), i powróciłam do bibljoteki.
Niezmierna bladość pana Rochestera minęła, wyglądał znowu stanowczo i surowo. Wziął z mojej ręki kieliszek.
— Za twoje zdrowie, duchu pomocny! — powiedział. Połknął wino i oddał mi kieliszek. — Co oni tam robią, panno Joanko?
— Śmieją się i rozmawiają!
— Czy nie mają min poważnych i tajemniczych, jakgdyby coś dziwnego usłyszeli?
— Bynajmniej: żartują, wesołość ich ponosi.
— A Mason?
— I on się śmiał.
— Gdyby wszyscy ci ludzie weszli tutaj gromadą i napluli na mnie, cobyś ty zrobiła, panno Joanko?
— Wypędziłabym ich z pokoju, panie, gdybym mogła.
Uśmiechnął się słabo.
— Ale gdybym ja poszedł do nich, a oni tylko popatrzyli na mnie chłodno, poszeptali między sobą drwiąco i zaczęli się wynosić pokolei, zostawiając mnie samego, co wtedy? Czy poszłabyś razem z nimi?
— Myślę, że chyba nie; milejby mi było pozostać z panem.
— Ażeby mnie pocieszać?
— Tak, panie, ażeby pana pocieszać, o ileby to było w mojej mocy.
— A gdyby oni za to, że trwasz przy mnie, obrzucili cię pogardą?
— Prawdopodobnie nicbym o tej ich pogardzie nie wiedziała; a gdyby nawet, nie dbałabym o nią wcale.
— Tak więc dla mnie potrafiłabyś stawić czoło obmowie?
— Potrafiłabym to uczynić dla każdego przyjaciela, któryby wart był, ażebym przy nim stała, tak jak z pewnością pan wart jest tego.
— Wróćże tam teraz do pokoju; podejdź spokojnie do pana Mason i szepnij mu do ucha, że Rochester wrócił i pragnie się z nim zobaczyć: przyprowadź go tutaj, a potem zostaw nas samych.
— Dobrze, panie.
Spełniłam jego rozkaz. Całe towarzystwo wytrzeszczało na mnie oczy, gdy szłam wśród nich prosto do miejsca, gdzie stał pan Mason; powtórzyłam mu, co miałam polecone; wyszedł za mną z pokoju, wpuściłam go do bibljoteki, a potem poszłam na górę.
O później godzinie, gdy już czas jakiś leżałam w łóżku, usłyszałam gości, wracających do swoich pokoi: rozróżniłam głos pana Rochestera i usłyszałam, jak mówił:
— Tędy, proszę cię, tędy; ten jest twój pokój.
Mówił wesoło; swobodny ton głosu uspokoił mnie. Wkrótce zasnęłam.

ROZDZIAŁ XX.

Zapomniałam dnia tego zaciągnąć zasłonę koło łóżka, co zwykle czyniłam, a także spuścić storę u okna. To też, gdy księżyc w pełni posunął się tak daleko, że przez niezasłoniętą szybę oświecił moje posłanie, blask jego mnie obudził. Zbudzona w głębi nocy, otworzyłam oczy i popatrzyłam na twarz księżyca — srebrno-białą, jak kryształ czystą. Piękna była, lecz zbyt uroczysta: uniosłam się i wyciągnęłam rękę, chcąc zaciągnąć zasłonę.
Wielki Boże! Co za krzyk!
Noc — jej spokój — jej ciszę rozdarł dziki, ostry, przeraźliwy głos, wstrząsający domem od końca do końca.
Pulsa moje stanęły; serce bić przestało; wyciągnięta ręka zdrętwiała. Krzyk zamarł i nie powtórzył się więcej. W istocie, żadne stworzenie, któreby krzyk tak okropny wydało, nie mogłoby powtórzyć go prędko; żaden potężny kondor z gniazda swojego na szczytach Andów po tak przeraźliwym krzyku nie mógłby go powtórzyć, nie odpocząwszy przed nowym wysiłkiem.
Głos ten płynął z trzeciego piętra, gdyż dochodził z góry. I na górze też — tak, w pokoju tuż nad moim sufitem — posłyszałam teraz śmiertelną walkę: śmiertelną wydawała się, sądząc po hałasie; równocześnie nawpół zduszony głos zawołał po trzykroć zrzędu:
— Na pomoc! Na pomoc! Na pomoc!
— Czyż nikt nie pójdzie? — zawołałam; a wtedy, podczas gdy borykanie się i dziki tupot trwał dalej — doleciało mnie przez sufit i ściany wołanie:
— Rochester! Rochester! Na miłość boską, przyjdź!
Drzwi jakieś otworzyły się; ktoś biegł, ktoś pędził wzdłuż korytarza. Na podłodze nade mną usłyszałam inne czyjeś kroki i coś upadło. Teraz nastąpiła cisza.
Zarzuciłam na siebie ubranie, chociaż groza wstrząsała mnie dreszczem; wyszłam z pokoju. Wszyscy śpiący pobudzili się: okrzyki, szepty przerażenia słychać było we wszystkich pokojach; odmykały się drzwi jedne za drugiemi; to jedna osoba wyglądała, to znowu druga; korytarz się zapełnił. Panowie i panie, wszyscy powstawali. W zamieszaniu ze wszystkich stron rozległy się pytania: „Ach, co to jest?...“ „Czy się komu co złego stało?...“ „Co się stało?...“ „Przynieś świecę!...“ „Czy to pożar?...“ „Czy to rozbójnicy?...“ „Dokąd my uciekniemy?...“ Gdyby nie światło księżyca, byliby wszyscy w zupełnej ciemności. Biegali tam i zpowrotem, skupili się w gromadę: ktoś klął, ktoś się potykał i zataczał, zamęt był nieopisany.
— Gdzież u licha jest Rochester? — zawołał pułkownik Dent. — Nie widzę go w łóżku!
— Tutaj jestem! Tu! — odkrzyknięto mu w odpowiedzi. — Bądźcie wszyscy państwo spokojni; już idę.
Tu otworzyły się drzwi na końcu korytarza i ukazał się pan Rochester z świecą w ręku: wracał z trzeciego piętra. Jedna z pań podbiegła natychmiast ku niemu; chwyciła go za ramię: była to panna Ingram.
— Cóż to za straszny wypadek się zdarzył? — przemówiła. — Niech pan mówi. Niech pan nam najgorsze powie odrazu!
— Tylko niech mnie panie nie przewrócą albo nie uduszą — odpowiedział; gdyż teraz uczepiły się go obydwie panny Eshton, a dwie starsze damy w obszernych białych szlafrokach płynęły prosto na niego jak okręty z rozwmiętemi żaglami.
— Wszystko w porządku!... Wszystko w porządku! — wołał. — To poprostu scena z „Wiele hałasu o nic“. Panie, usuńcie się, bo stanę się niebezpiecznym!
I niebezpiecznym się wydawał: czarne jego oczy ciskały błyskawice. Opanowując się z wysiłkiem dodał:
— Jedna z służących miała zmorę nocną; nic więcej. Jest to osoba wrażliwa, nerwowa; wydało jej się przez sen, że widzi jakąś zjawę, czy coś podobnego, i ze strachu dostała nerwowego ataku. A teraz muszę prosić, izbyście państwo powrócili do sypialń, bo, dopóki w domu nie zapanuje spokój, nie można się nią należycie zająć. Panowie, bądźcie łaskawi dać paniom dobry przykład. Panno Ingram, jestem pewien, że pani okaże się wyższą ponad niemądre strachy. Amelko, Ludwiko, wracajcie do swych gniazdek, jak para posłusznych gołąbków. Mesdames (tu zwrócił się do dwóch matron), zaziębicie się, jak Bóg na niebie, jeżeli dłużej stać będziecie w tej zimnej galerji.
I tak, to łagodząc, to rozkazując, zdołał nakoniec zapędzić wszystkich do sypialń. Ja zaś, nie czekając na rozkaz, usunęłam się do swojej, niezauważona przez nikogo.
Nie miałam mimo to zamiaru kłaść się do łóżka; przeciwnie, ubrałam się starannie. Odgłosy, które mnie doszły po owym krzyku, i słowa wypowiedziane, słyszałam prawdopodobnie jedna tylko, gdyż płynęły one z pokoju położonego nad moim. Sądząc z nich jednak, byłam pewna, że nie sen służącej taką grozą wstrząsnął cały dom i że wyjaśnienie, podane przez pana Rochestera, było prostym jego wymysłem dla uspokojenia gości. Ubrałam się przeto, ażeby w razie potrzeby być gotową. Ubrawszy się, siedziałam długi czas przy oknie, patrząc na cichy ogród i osrebrzone pola w oczekiwaniu sama nie wiedząc czego. Zdawało mi się, że jakieś zdarzenie musi nastąpić po tym dziwnym krzyku, tej walce i tem wołaniu.
Tymczasem nie: spokój powrócił; wszelki szept, wszelki ruch ustawał stopniowo i może w jaką godzinę później zapanowała w Thornfield Hall cisza jak na pustyni. Noc i sen objęły dom w posiadanie. Tymczasem i księżyc kłonił się już ku zachodowi. Zamiast siedzieć w chłodzie i w ciemności, pomyślałam, że raczej wyciągnę się ubrana na łóżku. Odeszłam od okna i jak najciszej przeszłam po dywanie; w chwili, gdy nachylałam się, by zdjąć trzewiki, ostrożna ręka cicho zapukała do drzwi.
— Czy jestem potrzebna? — zapytałam.
— Czy panna Joanna wstała? — zapytał głos, którego się spodziewałam, głos pana Rochestera.
— Tak, panie.
— I ubrana?
— Tak jest.
— Więc proszę wyjść, ale spokojnie.
Usłuchałam. Pan Rochester stał na korytarzu, trzymając świecę.
— Jesteś mi potrzebna — rzekł — pójdź tędy; ale nie śpiesz się i nie rób hałasu.
Miałam na nogach cienkie pantofle, mogłam więc po chodniku korytarza stąpać cicho jak kot. Pan Rochester szedł wzdłuż korytarza i po schodach, aż wkońcu zatrzymał się w niskim, ciemnym korytarzu nieszczęsnego trzeciego piętra; ja szłam za nim i stanęłam przy jego boku.
— Czy nie masz gąbki w swoim pokoju? — zapytał szeptem.
— Mam owszem.
— A sole... sole trzeźwiące?
— I te mam także.
— Więc wracaj i przynieś jedno i drugie.
Poszłam, zabrałam oba przedmioty i powróciłam. Pan Rochester czekał, trzymał w ręku klucz; zbliżywszy się do jednych z tych małych, czarnych drzwi, wsunął go w zamek; zatrzymał się jednak i znów zwrócił się do mnie:
— Czy me zrobi ci się słabo na widok krwi?
— Sądzę, że nie; jednak nie byłam dotąd nigdy wystawiona na próbę.
Uczułam dreszcz, gdy to mówiłam; nie zrobiło mi się jednak ani zimno ani słabo.
— Pokaż mi rękę — rzekł — nie możemy ryzykować omdlenia.
Podałam mu rękę.
— Ciepła i spokojna — zauważył.
Przekręcił klucz i otworzył drzwi.
Ujrzałam pokój, który, pamiętałam, że widziałam już przedtem, wtedy, kiedy pani Fairfax oprowadzała mnie po domu. Pokój zawieszony był makatami; w jednej części jednak makata była teraz odgarnięta i widać było drzwi, wtedy niewidoczne. Drzwi te były otwarte; światło świeciło w pokoju w głębi; słyszałam stamtąd płynący jakiś chrapliwy pomruk, przypominający warczenie psa. Pan Rochester, postawiwszy świecę, powiedział do mnie: „Poczekaj chwilę“, poczem wszedł do wewnętrznego pokoju. Powitał go wybuch śmiechu — hałaśliwy zrazu, a kończący się tem, właściwem Gracji Poole, djabelskiem ha! ha! A więc ona tam się znajdowała... Pan Rochester coś tam zarządził, nic nie mówiąc, chociaż słyszałam zwracający się do niego cichy głos; — wyszedł i zamknął drzwi za sobą.
— Przyjdź tutaj, panno Joanko! — zwrócił się teraz do mnie.
Przeszłam na drugą stronę wielkiego łóżka, które z zapuszczonemi firankami zasłaniało znaczną część pokoju. Fotel stał w głowach łóżka; w tym fotelu siedział mężczyzna, cały ubrany, z wyjątkiem ściągniętego surduta; siedział cichy, z głową wtył przechyloną, z zamkniętemi oczyma. Pan Rochester oświecił go świecą; poznałam w jego bladej, napozór martwej twarzy — obcego przybysza, pana Mason. Zauważyłam, że bielizna jego z jednego boku i na jednem ramieniu przesiąknięta była krwią.
— Potrzymaj mi świecę — rzekł pan Rochester.
Usłuchałam. Przyniósł z umywalni miednicę z wodą.
— I to mi przytrzymaj.
Zrobiłam, jak kazał. Wziął gąbkę, zanurzył ją w wodzie i zwilżył nią trupio bladą twarz; zażądał ode mnie buteleczki z solami i przytknął ją do nozdrzy zemdlonego. Pan Mason niebawem otworzył oczy; jęknął. Pan Rochester rozpiął koszulę rannego, którego barki i ramię było obandażowane; zebrał gąbką krew, kroplami szybko ściekającą.
— Czy jest bezpośrednie niebezpieczeństwo? — szepnął pan Mason.
— Cóż znowu! Nie — to proste zadraśnięcie. Nie przerażaj się tak, człowieku: trzymaj się! Sprowadzę ci teraz chirurga, ja sam: do rana, mam nadzieję, będzie cię można stąd wywieźć. Panno Joanko — zwrócił się do mnie.
— Słucham.
— Będę cię musiał zostawić w tym pokoju z tym oto panem na godzinę, a może na dwie; będziesz zbierała gąbką krew, jeśli się znów pokaże, tak jak ja to czynię; gdyby mu się słabo robiło, podasz mu do ust tę szklankę z wodą, która tu na półce stoi, i sole podsuniesz mu pod nos. Nie mów do niego pod żadnym pozorem, a ty, Ryszardzie, naraziłbyś się na niebezpieczeństwo życia, gdybyś mówił do niej; jeżeli otworzysz usta albo poruszysz się, nie odpowiadam za następstwa.
Biedny człowiek znowu jęknął; zdawało się, że nie śmie się ruszyć; strach przed śmiercią czy przed czem innem, paraliżował go poprostu. Pan Rochester wsunął mi skrwawioną gąbkę do ręki, a popatrzywszy przez chwilę, jak jej używam, rzucił jeszcze te słowa: „Pamiętaj! Żadnej rozmowy!“ i wyszedł z pokoju. Dziwnego doznałam uczucia, gdy klucz zgrzytnął w zamku i zamarł odgłos oddalających się kroków.
Więc oto byłam tutaj, na trzeciem piętrze, zamknięta w jednej z tych tajemnych celek; dokoła mnie noc; blady i krwawy widok przed oczyma — a drzwiami zaledwie odgrodzona ode mnie, morderczyni; tak, to było przerażające — resztę mogłam znieść, ale drżałam na myśl, że Gracja Poole może wypaść i rzucić się na mnie.
Muszę jednakże wytrwać na stanowisku. Muszę śledzić tę twarz widmową, te sine, milczące wargi, którym nie wolno się poruszyć — te oczy, to zamknięte, to otwierające się, to błądzące po pokoju, to utkwione we mnie, a zawsze powleczone tępotą grozy. Muszę raz po raz zanurzać rękę w miednicy skrwawionej wody i ocierać krew kapiącą. Muszę patrzeć na to, jak światło nieobjaśnionej świecy przygasa nad moją robotą; jak ciemnieją cienie na haftowanej starożytnej makacie dokoła mnie, czarne pod zasłonami wielkiego starego łóżka, dziwnie drżące nad drzwiami wielkiej szafy naprzeciw, której front, podzielony na dwanaście pól, dźwigał grubo rzeźbione głowy dwunastu apostołów, gdy na szczycie ponad niemi wznosił się hebanowy krzyż z konającym Chrystusem.
I w miarę, jak przewalająca się ciemność, to znów błyski światła błąkały się to tu, to tam, wyłaniał się z cienia to brodaty św. Łukasz o pochylonem czole, to św. Jan o długich, falujących włosach, to znów jawiła się djabelska twarz Judasza, nabierała życia i zdawało się, że lada chwila przedzierzgnie się w oblicze arcyzdrajcy — samego szatana.
Wpośród wszystkiego tego musiałam nietylko czuwać, ale nasłuchiwać; wytężać słuch, czy nie usłyszę ruchów tej dzikiej bestji, czy też szatana, w owej przez drzwi sąsiedniej norze. Jednakże od chwili bytności pana Rochestera jakby czar jakiś ją uciszył; przez całą noc usłyszałam jedynie trzy odgłosy w długich odstępach czasu; skrzypnięcie czyjegoś kroku, chwilowe wznowienie chrapliwego, psiego pomruku i głęboki ludzki jęk.
A wtedy własne myśli zaczęły mnie dręczyć. Jakaż to zbrodnia żyła tutaj, wcielona, w tym ustronnym domu, której ani wygnać, ani opanować nie mógł jego właściciel?... Jaka tajemnica, wybuchająca to ogniem, to krwią w późnych godzinach nocy? Cóż to za stworzenie było, co, ukryte w twarzy i postaci zwykłej kobiety, odzywało się raz głosem drwiącego demona, to znów krzykiem drapieżnego ptaka, szukającego padliny?
A ten człowiek, nad którym się pochylałam, ten zwykły, spokojny cudzoziemiec, co jego wplątało w tę sieć, pełną grozy? Dlaczego napadła go ta furja? Co mu kazało błąkać się po tej części domu o tak niezwykłej porze, kiedy powinien był we śnie spoczywać? Słyszałam, jak pan Rochester wskazywał mu pokój na dole — cóż go tu sprowadziło? A dlaczego teraz taki był uległy, chociaż doświadczył gwałtu czy też zdrady? Dlaczego tak spokojnie godził się na ukrycie, którego żądał pan Rochester? Ale dlaczego pan Rochester żądał tego ukrycia? Na gościa jego uczyniono zamach, niedawno na własne jego życie ohydnie nastawano, a on tak jedno, jak drugie, zasłaniał tajemnicą i puszczał w niepamięć. Zauważyłam poprzednio, że pan Mason ulegał panu Rochesterowi, że tegoż gwałtowna wola władała bezwzględnie biernością tamtego: upewniło mnie o tem tych parę słów, które zamienili. Widoczne było, że w dawniejszych ich stosunkach bierne usposobienie jednego było pod stałym wpływem czynnej energji drugiego; gdzież więc źródło tego przerażenia, z jakiem pan Rochester usłyszał o przybyciu pana Masona? Dlaczego samo imię tej uległej osobistości, którą jak dziecko samem słowem mógł prowadzić, raziło go kilka godzin temu, jak grom?
O! nie mogłam zapomnieć wyrazu jego i bladości, gdy szepnął: „Panno Joanko, dotknął mnie cios... cios mnie dotknął, panno Joanko!“ Nie mogłam zapomnieć, jak drżała ta ręka, którą oparł na mojem ramieniu; a nie mogła to być drobna sprawa, skoro mogła tak pognębić śmiałego ducha, tak wstrząsnąć potężną postacią Rochestera.
„Kiedyż on wróci? Kiedyż on wróci?“ — wołałam w głębi duszy, gdy noc tak się przeciągała, przeciągała, a mój krwawiący pacjent słabł, wzdychał i jęczał. A tu ani dzień nie nadchodził, ani pomoc nie przybywała. Już kilka razy przysuwałam szklankę z wodą do zbielałych warg Masona, raz po raz podawałam mu trzeźwiące sole. Wysiłki jednak moje wydawały się bezskuteczne; czy to cierpienie fizyczne czy moralne, czy też utrata krwi sprawiła, czy wszystko to razem, dosyć, że siły jego wyczerpywały się prędko. Jęczał i wyglądał taki słaby, błędny i bezwładny, że obawiałam się, iż umiera; a nawet mówić do niego nie było mi wolno.
Świeca, wypalona do końca, zgasła nareszcie; ujrzałam wtedy smugi szarego światła po brzegach story; świtało. Zaraz też usłyszałam szczekanie Pilota w odległej jego budzie na podwórzu; odżyła we mnie nadzieja. I niedaremna: w pięć minut, później zgrzyt klucza, lekkie skrzypnięcie drzwi zwiastowały mi kres mego czuwania. Nie mogło ono trwać więcej, niż dwie godziny, a jednak zdawało mi się, że okres kilku tygodni nie trwałby dłużej.
Pan Rochester wszedł do pokoju, a z nim chirurg, po którego pojechał.
— A teraz, Carter, śpiesz się — zwrócił się pan Rochester do chirurga. — Daję ci tylko pół godziny czasu na opatrzenie rany, założenie bandaży, sprowadzenie pacjenta nadół i wszystko.
— Czy jednak będzie go można ruszyć?
— Bezwątpienia; to nic poważnego; jest zdenerwowany, trzeba w nim podtrzymać ducha. Dalej, bierz się do roboty.
Pan Rochester odsunął ciężką portjerę, podniósł płócienną storę i wpuścił ile można dziennego światła. Zdziwiłam się i ucieszyłam, widząc, jak świt się posunął, jakie różowe pręgi zaczynają rozświecać wschód nieba. Następnie pan Rochester zbliżył się do Masona, którego już chirurg wziął w obroty.
— No i cóż, mój poczciwcze, jak się czujesz? — zapytał.
— Zamordowała mnie, lękam się — brzmiała słaba odpowiedź.
— Nic podobnego! Nie traćże odwagi! Od dziś za dwa tygodnie śladu po tem nie zostanie: straciłeś trochę krwi, to i wszystko. Carter, zapewnij że go, że niema niebezpieczeństwa.
— Mogę to sumiennie uczynić — powiedział Carter, który tymczasem rozwinął bandaże. — Tylko żałuję, że nie mogłem być tu trochę wcześniej: nie byłby tak bardzo krwawił... ale co to? Ciało na ramieniu jest rozszarpane, nietylko przecięte. To nie jest rana, zadana nożem: tu były zęby w robocie!
— Ugryzła mnie — szepnął pacjent. — Szarpała mnie, jak tygrysica, gdy Rochester wydarł jej nóż.
— Nie powinieneś był ustępować; powinieneś był odrazu z nią walczyć — powiedział pan Rochester.
— Ale w tych warunkach cóż można było zrobić? — odparł Mason. — Ach, to było straszne! — dodał, wstrząsając się. — A ja się tego nie spodziewałem; taka się z początku wydawała spokojna!
— Przestrzegałem cię — odpowiedział jego przyjaciel; — mówiłem: strzeż się, gdy się do niej będziesz zbliżał. Zresztą mogłeś był zaczekać do jutra i pójść tam razem ze mną. To było proste szaleństwo urządzać te odwiedziny dziś w nocy, i to samemu.
— Myślałem, że będę mógł jakiś wpływ dobry wywrzeć.
— Myślałeś! Myślałeś! Doprawdy, gdy cię słucham tracę cierpliwość, z tem wszystkiem ucierpiałeś i jeszcze pewnie dosyć będziesz cierpiał za to, żeś nie posłuchał mej rady, więc już nic więcej nie powiem. Carter... śpiesz się! śpiesz się! Słońce wzejdzie niezadługo, a ja go muszę stąd wyprawić.
— Zaraz, panie; ramię już obandażowałem. Teraz muszę opatrzyć tę drugą ranę na przedramieniu: i tu, zdaje mi się, pracowały jej zęby.
— Ssała krew: powiedziała, że wyssie ze mnie serce — szepnął Mason.
Widziałam, jak się pan Rochester wzdrygnął; dziwnie mocny wyraz wstrętu, obrzydzenia, nienawiści wykrzywił jego twarz; powiedział jednak tylko:
— No, bądźże cicho, Ryszardzie, i nie rób sobie nic z jej bredzenia; nie powtarzaj tego.
— Chciałbym zapomnieć — brzmiała odpowiedź.
— Zapomnisz, skoro raz kraj ten opuścisz; gdy wrócisz do Spanish Town, będziesz mógł o niej myśleć jak o umarłej i pochowanej — albo raczej, nie potrzebujesz wcale o niej myśleć.
— Niepodobieństwem będzie zapomnieć o tej nocy!
— Nie jest to żadne niepodobieństwo; zdobądźże się człowieku raz na trochę energji! Dwie godziny temu myślałeś, że już po tobie, a oto teraz żyjesz w najlepsze i rozmawiasz. Ot widzisz! Carter już prawie skończył swą robotę; teraz ja ciebie przyzwoicie ogarnę. Panno Joanko (tu zwrócił się do mnie po raz pierwszy od powrotu) weź ten klucz: idź nadół do mojej sypialni, stamtąd prosto naprzód do mojej ubieralni; otwórz górną szufladę komody i wydobądź czystą koszulę i krawat; przynieś je tutaj, a spraw się zręcznie.
Poszłam; wedle jego wskazówek znalazłam wymienione rzeczy i powróciłam z niemi.
— A teraz, panno Joanko, — powiedział — przejdź na drugą stronę łóżka, podczas gdy ja go będę ubierał; ale nie wychodź z pokoju; możesz być jeszcze potrzebna.
Usunęłam się, tak jak rozkazał.
— Czy nikt się nie ruszał na dole, gdy tam schodziłaś, panno Joanko? — zapytał w tej chwili pan Rochester.
— Nie, panie, było wszędzie bardzo cicho.
— Gładko cię wyprowadzimy, Ryszardzie; i tak będzie lepiej, zarówno dla ciebie, jak dla tego tam nieszczęsnego stworzenia. Długo się o to starałem, by nie przyszło do publicznego odkrycia i nie chciałbym, żeby do tego dojść miało nakoniec. Proszę cię, Carter, pomóż mu włożyć kamizelkę. Gdzieś ty zostawił płaszcz futrzany? Nie możesz bez tego mili ujechać, ja wiem, w tym przeklętym zimnym klimacie. W twoim pokoju?... Panno Joanko, pobiegnij proszę, do pokoju pana Masona... sąsiedni z moim — i przynieś płaszcz, który tam zobaczysz.
Znowu pobiegłam i znowuż wróciłam, niosąc ogromny płaszcz, podbity i obłożony futrem.
— A teraz, panno Joanko, mam nową posyłkę dla ciebie — powiedział mój niezmordowany zwierzchnik. — Musisz znów polecieć do mojego pokoju. Co za szczęście, że się suwasz na aksamitnych podeszwach. Pospolity posłaniec na nicby się w tym wypadku nie przydał. Musisz otworzyć środkową szufladę w moim stoliku toaletowym i wyjąć stamtąd małą buteleczkę i szklaneczkę, którą tam znajdziesz, ale żywo!
Poleciałam i przyniosłam żądane przedmioty.
— To dobrze! A teraz, doktorze, pozwolę sobie zadać lekarstwo ja sam, na moją własną odpowiedzialność. Dostałem ten kordjał w Rzymie, od włoskiego szarlatana-draba, któregobyś ty kopnął. Nie można tego używać we wszelkich wypadkach, ale dobre jest w niektórych razach; tak jak teraz, naprzykład. Panno Joanko, trochę wody!
Wyciągnął małą szklaneczkę, a ja napełniłam ją do połowy z karafki, stojącej na umywalni.
— Dosyć; a teraz zwilżyj brzeg buteleczki.
Zrobiłam to; odmierzył dwanaście kropel karmazynowego płynu i podał to Masonowi.
— Wypij, Ryszardzie; to ci na jaką godzinę doda otuchy, której ci potrzeba.
— Czy tylko mi to nie zaszkodzi?... czy to nie wywołuje zapalenia?
— Pijże! pij! pij!
Pan Mason usłuchał, ponieważ, oczywiście opierać się byłoby rzeczą daremną. Był już teraz ubrany, i blady, bez śladów krwi i zabrudzenia. Pan Rochester pozwolił mu posiedzieć trzy minuty po zażyciu lekarstwa, poczem ujął go pod ramię.
— Teraz jestem pewien, że potrafisz utrzymać się na nogach — rzekł. — Spróbuj.
Pacjent powstał.
— Carter, weź ty go pod drugie ramię. Bądź dobrej myśli, Ryszardzie; no ruszże się... tak... o, widzisz!
— Czuję się lepiej — zauważył pan Mason.
— Byłem tego pewien. A teraz, panno Joanko, idź, proszę, naprzód przed nami tylnemi schodami. Otwórz drzwi od bocznego korytarza i powiedz woźnicy pocztowego ekwipażu, którego zobaczysz na podwórzu — albo tuż za bramą, gdyż powiedziałem mu, żeby terkoczącemi kołami nie jechał po bruku — ażeby był gotów, że idziemy: ale, ale... panno Joanko, gdyby się tam kto kręcił, stań u stóp schodów i chrząknij.
Wybiło już tymczasem pół do szóstej i słońce wzejść miało za chwilę; w kuchni jednakże zastałam jeszcze ciemności i ciszę. Drzwi od bocznego korytarza były zaryglowane; otworzyłam je, jak mogłam, najciszej; wszędzie na podwórzu panował spokój, ale bramy były szeroko otwarte i stała tam karetka pocztowa z zaprzęgniętemi końmi i woźnicą na koźle. Zbliżyłam się i powiedziałam mu, że panowie już idą; skinął na to głową, ja zaś rozejrzałam się uważnie dokoła i nasłuchiwałam. Cisza wczesnego ranka zalegała wszędzie; zasłony nad oknami pokoi służących były jeszcze zaciągnięte; małe ptaszki ćwierkały w kwiatami ubielonych drzewach sadu, których gałęzie, jak białe girlandy, przewieszały się przez mur, zamykający z jednej strony podwórze; konie powozowe tupały raz po raz w zamkniętych stajniach: nad wszystkiem innem panowała cisza.
Teraz ukazali się panowie. Mason, podpierany z obu stron przez pana Rochester i chirurga, szedł stosunkowo swobodnie; pomogli mu wsiąść do karetki; Carter wsiadł za nim.
— Polecam go twojej opiece — powiedział pan Rochester do doktora. — Nie wypuść go z twego domu, dopóki zupełnie nie wydobrzeje; dojadę za dzień albo dwa dni przekonać się, jak on się miewa. Ryszardzie, jakże się czujesz?
— Świeże powietrze orzeźwia mnie, Edwardzie.
— Doktorze, zostaw okno po jego stronie otwarte; niema wiatru. Bywaj zdrów, Dicku!
— Edwardzie...
— Czego sobie życzysz?
— Daj jej dobrą opiekę; każ ją traktować jak najłagodniej i najczulej; każ ją... — tu przerwał i rozpłakał się.
— Robię wszystko, co mogę; robiłem to i będę robił — brzmiała odpowiedź; zamknął drzwiczki karetki i ekwipaż ruszył.
— Ale dałby Bóg, żeby się to wszystko raz mogło skończyć! — dodał pan Rochester, zamykając i utwierdzając ciężkie bramy podwórzowe.
Poczem ruszył roztargniony, wolnym krokiem ku drzwiom w murze, okalającym sad. Mniemając, że już mu jestem niepotrzebna, zamierzałam wrócić do domu, gdy znów usłyszałam wołanie: Panno Joanko! Otworzył drzwi i stał przy nich, czekając na mnie.
— Pójdźmy odetchnąć przez chwilę świeżością — rzekł. — Ten dom to poprostu więzienie; czy tego nie odczuwasz?
— Mnie się on wydaje wspaniałą rezydencją.
— Urok niedoświadczenia masz na oczach — powiedział; — widzisz ten dom przez zaczarowane szkła: nie potrafisz dopatrzyć, że pozłota to błoto, jedwabne draperje to pajęczyny; że marmur to ordynarny łupek, politurowane drzewo to nędzne heblowiny i chropawa kora. Ale tutaj (tu wskazał na liściaste otoczenie dokoła nas) — tu wszystko jest rzetelne, miłe i czyste.
Szedł wzdłuż ścieżki, po jednej stronie obsadzonej bukszpanem, jabłoniami, gruszami i czereśniami, po drugiej obwiedzionej grządką różnych kwiatów, lewkonij, gwoździków, prymul, bratków, zmieszanych z polnemi różyczkami i różnemi wonnemi ziołami. Były tak świeże, jak tylko być mogły, po szeregu kwietniowych deszczyków i słonecznych prześwietleń w ten uroczy wiosenny poranek; słońce właśnie wypływało na zaróżowione od wschodu niebo, a promienie jego oświecały kwiatem i rosą osypane drzewa owocowe i cieniste ścieżki pod niemi.
— Panno Joanko, czy mam ci dać kwiatek?
Zerwał nawpół rozwiniętą różę, pierwszą na krzaku i podał mi.
— Dziękuję panu.
— Czy lubisz wschód słońca? To niebo z temi lekkiemi tam wysoko chmurkami, które z pewnością rozwieją się w miarę, jak dzień będzie się ogrzewał, to pogodne, wonne powietrze?
— O, bardzo.
— Dziwną noc spędziłaś, panno Joanko.
— Tak, panie.
— I pobladłaś od tego, czy bałaś się, gdym cię zostawił samą z Masonem?
— Bałam się, żeby kto nie wyszedł z tamtego pokoju w głębi.
— Ależ ja zamknąłem drzwi — klucz miałem w kieszeni: byłbym bardzo niedbałym pasterzem, gdybym był zostawił owieczkę — moją najmilszą owieczkę — niestrzeżoną, tak blisko jaskini wilka; byłaś zupełnie bezpieczna.
— Czy Gracja Poole będzie tu dalej mieszkała, panie?
— O, tak! nie zaprzątaj sobie nią głowy, wygnaj tę sprawę z myśli.
— Jednakże zdaje mi się, że życiu pańskiemu grozi niebezpieczeństwo, dopóki ona tu pozostaje.
— Nie bój się, będę się strzegł.
— Czy niebezpieczeństwo, którego się pan wczoraj lękał, minęło do tego czasu?
— Nie mógłbym za to ręczyć, dopóki Mason nie opuści Anglji; a i wtedy nawet nie. Żyć dla mnie, panno Joanko, to stać na skorupie krateru, która może pęknąć i każdej chwili wybuchnąć ogniem.
— Jednakże pan Mason wydaje się człowiekiem, którego łatwo prowadzić. Widocznie pan ma wielki wpływ na niego; on nigdy się panu nie sprzeciwi ani rozmyślnie nie skrzywdzi pana.
— O nie! Mason mi się nie sprzeciwi; ani też z wiedzą i wolą krzywdy mi nie wyrządzi — ale, bez złego zamiaru, mógłby w jednej chwili, jednem nieostrożnem słowem, pozbawić mnie, jeżeli nie życia, to szczęścia na zawsze.
— Niech mu pan powie, żeby był ostrożny, niech mu pan powie, czego się pan obawia i niech go pan nauczy, jak ma unikać niebezpieczeństwa.
Roześmiał się sarkastycznie, chwycił moją rękę i natychmiast odrzucił ją od siebie.
— Gdybym mógł to zrobić, ty naiwne stworzenie, gdzieżby było niebezpieczeństwo? Zniknęłoby odrazu. Odkąd znam Masona, wystarczy, bym mu powiedział „zrób to”, a on to natychmiast zrobi. Ale w tym wypadku ja mu nie mogę dawać rozkazów, nie mogę mu powiedzieć: „strzeż się, byś mi krzywdy nie wyrządził, Ryszardzie”, gdyż on w żaden sposób nie może wiedzieć, że mi się krzywda stanie. Teraz wyglądasz zdziwiona, jak wobec zagadki; ale ja jeszcze dalej zagadkowo mówić będę. Jesteś moją przyjaciółeczką, wszak prawda?
— Lubię przysłużyć się panu i słuchać go we wszystkiem, co słuszne.
— Tak, właśnie; ja widzę, że tak jest. Widzę szczere zadowolenie w ruchach twych, w oczach, w twarzy, gdy mi pomagasz i dogadzasz, pracując dla mnie i ze mną we wszystkiem, co, jak się tak charakterystycznie wyraziłaś, jest słuszne; bo gdybym zażądał od ciebie czegoś, cobyś uważała za niesłuszne, nie byłoby tego lekkonogiego biegania, tego zręcznego pośpiechu, tego żwawego spojrzenia i ożywionej cery. Przyjaciółka moja spojrzałaby wtedy na mnie, spokojna i blada i powiedziałaby: „Nie, panie, to niemożliwe: ja tego zrobić nie mogę, ponieważ to jest niesłuszne”. I byłaby niewzruszoną, jak gwiazda stała. Tak, tak, i ty masz władzę nade mną i mogłabyś mi krzywdę wyrządzić, ale ja nie śmiem ci pokazać miejsca, gdzie mogłabyś zadać ranę, gdyż, choć taka wierna i przyjacielska, przebiłabyś mnie odrazu.
— Jeżeli pana Masona nie ma pan powodu więcej się lękać, niż mnie, to zaiste, bezpieczeństwo pańskie jest zupełne.
— Bógby to dał, żeby tak było! Tutaj, panno Joanko, jest altanka; siądź.
Altankę stanowiło sklepione zagłębienie w murze, oplecione bluszczem; wewnątrz było proste siedzenie. Pan Rochester zajął je, zostawiając dla mnie miejsce przy sobie; ja jednakże stałam.
— Usiądź — powtórzył. — Ławka jest dosyć długa, dość na niej miejsca dla dwojga. Nie lękasz się chyba usiąść obok mnie, co? Czy uważałabyś to za niesłuszne, panno Joanko?
Zamiast odpowiadać, usiadłam; czułam, że niemądrze byłoby odmawiać.
— A teraz, moja przyjaciółeczko, podczas gdy słońce spija rosę — podczas gdy wszystkie kwiaty w tym starym ogrodzie budzą się i rozwijają, ptaki pisklętom swoim znoszą śniadanie, a wczesne pszczoły zaczynają swoją dzienną pracę — przedłożę ci sprawę, którą postaraj się uważać za swoją własną. Przedewszystkiem jednak popatrz na mnie i powiedz, czy czujesz się swobodną, czy nie lękasz się, że błądzę, zatrzymując cię, albo że ty błądzisz, pozostając.
— Nie, panie; jestem swobodna i zadowolona.
— A więc, panno Joanko, wezwij na pomoc wyobraźnię. Wyobraź sobie, że już nie jesteś dziewczęciem dobrze wychowanem i opanowanem, ale rozpuszczonym chłopcem, którego rozpieszczano od dzieciństwa; wyobraź sobie siebie w dalekim obcym kraju; przypuść, że popełniasz tam wielki błąd, mniejsza o to jakiej natury i z jakich powodów, ale taki, którego następstwa musisz ponosić przez całe życie i który zatruwa całe twoje istnienie. Zwracam uwagę, że nie nazwałem jego zbrodnią; nie mówię tu o rozlewie krwi ani innym zawinionym czynie, który stawiałby sprawę w kolizji z prawem; wyraziłem się „błąd”. Rezultaty tego, coś uczyniła, stają się dla ciebie zczasem wprost nieznośne. Przedsiębierzesz środki, by uzyskać ulgę: niezwykłe środki, ale ani przeciwne prawu, ani nacechowane winą. Pomimo to jesteś nieszczęśliwą, gdyż nadzieja opuściła cię u samego wstępu do życia; słońce twe o południu uległo zaćmieniu i czujesz, że tak zostanie aż do zachodu. Gorzkie, nikczemne wspomnienia stały się jedynym pokarmem twojej pamięci. Tułasz się, to tu, to tam, szukając odpoczynku na obczyźnie, szczęścia w uciechach bezdusznych, zmysłowych uciechach, co oszałamiają myśl i mrożą uczucie. Z sercem znużonem i oschłą duszą wracasz do domu po latach dobrowolnego wygnania. Zawierasz nową znajomość — jak i gdzie, o to mniejsza; w tym nowym znajomym znajdujesz wiele dobrych i jasnych zalet, których napróżno szukałaś przez lat dwadzieścia, a takie świeże są one, takie zdrowe, bez plamy i bez skazy... Takie towarzystwo wskrzesza życie, odradza. Czujesz, że teraz wracają dni lepsze, podnioślejsze pragnienia, czystsze uczucia; pragniesz na nowo rozpocząć życie, spędzić pozostałe dni jego w sposób godniejszy istoty nieśmiertelnej. Dla osiągnięcia tego celu, czy masz prawo przeskoczyć zaporę zwyczajową — prostą konwencjonalną przeszkodę, której ani sumienie twoje nie uświęca, ani twój sąd nie uzna je?
Zamilkł, czekając na odpowiedź. I cóż ja mogłam odpowiedzieć? O, gdyby jaki dobry duch chciał mi podszepnąć trafną, zadowalającą odpowiedź! Daremne pragnienie! Wietrzyk zachodni szeptał w bluszczach dokoła mnie, ale żaden dobrotliwy Ariel nie przemówił do mnie jego tchnieniem; ptaki śpiewały wśród gałęzi, ale śpiew ich, chociaż słodki, nie kształtował się w wyrazy.
Tu znowu pan Rochester zadał pytanie.
— Czy taki błądzący grzesznik, ale teraz żalem zdjęty, pragnący spokoju, ma prawo, wbrew opinji świata, przywiązać do siebie na zawsze to miłe, wdzięczne, mądre stworzenie, zdobywając przez to własny spokój duszy i odrodzenie życia?
— Panie — odpowiedziałam — ani odpoczynek tułacza ani poprawa grzesznika nie powinny nigdy zależeć od istoty bliźniej. Ludzie umierają; filozofom często braknie mądrości, chrześcijanom dobroci; jeżeli ktoś — kogo pan znał — cierpiał i błądził, niechaj spojrzy wyżej ponad swoich bliźnich, szukając tam siły ku poprawie i pociechy, kojącej cierpienie.
— Ale narzędzie — narzędzie! Bóg, który spełnia dzieło, wyznacza narzędzie. Ja sam — mówię ci to teraz bez obsłonek — byłem człowiekiem wykolejonym, błądzącym, grzesznym, i wierzę, że ku uleczeniu swemu znalazłem narzędzie w...
Przerwał; ptaki śpiewały dalej, liście lekko szeleściły. Aż dziwno mi było, że nie przerwały śpiewów i szeptów, by pochwycić najbliższe słowo wyznania; ale długo musiałyby czekać, gdyż długo trwało milczenie. Nakoniec podniosłam oczy na milczącego towarzysza; on przenikliwie wpatrywał się we mnie.
— Przyjaciółeczko — przemówił zmienionym zupełnie tonem, podczas gdy i twarz jego przybrała inny wyraz, tracąc łagodność i powagę, a przyoblekając szorstkość i sarkazm — zauważyłaś moje tkliwe uczucia dla panny Ingram: czy nie sądzisz, że, gdybym się z nią ożenił, onaby mnie niesłychanie i skutecznie powiodła ku odrodzeniu?
Podniósł się szybko, poszedł sam aż na drugi koniec ścieżki, a wracając, nucił jakąś melodję.
— Panno Joanko, panno Joanko — rzekł, stając przede mną — strasznie pobladłaś wskutek tego czuwania; czy nie przeklinasz mnie za to, żem ci zakłócił spokój?
— Miałabym pana przeklinać? Nie, panie.
— Więc podaj mi rękę na potwierdzenie tego. O, jakie zimne paluszki! Cieplejsze były, kiedy dotknąłem ich w nocy przed drzwiami tajemniczego pokoju. Panno Joanko, kiedy znów czuwać będziesz wraz ze mną?
— Kiedy będę mogła być pożyteczną, panie.
— Naprzykład w przeddzień mojego ślubu! Jestem pewien, że wtedy nie będę mógł spać. Czy przyrzekniesz mi, że posiedzisz ze mną i dotrzymasz mi towarzystwa? Do ciebie mogę mówić o mojej ślicznej; gdyż teraz ty ją widziałaś i znasz ją.
— Tak panie.
— Wyjątkowa piękność, nieprawdaż, panno Joanko?
— Tak panie.
— Okazała kobieta — prawdziwie okazała, panno Joanko; brunetka, wielka i pełna; włosy zupełnie takie, jak jej włosy, musiały mieć damy Kartaginy... Masz tobie! Oto Dent i Lynn zaszli do stajni! Wracaj przez ogród, przez tę furtkę.
Poszłam w jedną stronę, on poszedł w drugą i usłyszałam, jak na podwórzu mówił wesoło:
— Mason wstał najwcześniej z was wszystkich dziś rano; wyjechał przed wschodem słońca; ja wstałem o czwartej, żeby go pożegnać.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.






  1. Zmartwychwstanę.
  2. Thorn — cierń; Thornfield — pole cierniowe.
  3. Góra zapomnienia. Według mitologji greckiej Selene, opiekunka snu całowała na Latmos Endymiona, niby syna Zeusa.
  4. Bride — panna młoda.
  5. Bridewell — nazwa londyńskiego więzienia. Bride — panna młoda; well — studnia, źródło.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Teresa Świderska.