Dziwne losy Jane Eyre/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Charlotte Brontë
Tytuł Dziwne losy Jane Eyre
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Teresa Świderska
Tytuł orygin. Jane Eyre
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KAROLINA BRONTË



DZIWNE LOSY JANE EYRE


POWIEŚĆ
TOM II.


PRZEKŁAD TERESY ŚWIDERSKIEJ






NAKŁAD KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA
POZNAŃ — WARSZAWA — WILNO — LUBLIN



TŁOCZONO W DRUKARNI ŚW. WOJCIECHA W POZNANIU
NA PAPIERZE Z WŁASNEJ FABRYKI PAPIERU „MALTA“.
WINIETA OKŁADKOWA MOLLY BUKOWSKIEJ WYKONANA
W ZAKŁADACH WŁASNYCH TECHNIKĄ OFSETOWĄ.


ROZDZIAŁ XXI.

Przeczucia, sympatje i znaki są to trzy dziwne zjawiska, które razem tworzą tajemnicę, ale do tej ludzkość jeszcze nie znalazła klucza. Nigdy nie wyśmiewałam przeczuć, gdyż doświadczałam ich sama. Wierzę, że istnieją niezrozumiałe dla nas śmiertelników sympatje, jak naprzykład sympatja między krewnymi, którzy albo wcale albo mało się znają. Istnienie takich uczuć stwierdza bodaj pochodzenie ich z jednego źródła. A znaki? Czyż możemy wiedzieć? Może to poprostu dowody wyższej sympatji dla człowieka?
Będąc jeszcze małą dziewczynką, może sześcioletnią, słyszałam, jak raz Elżbietka Lieven opowiadała Marcie Abbot, że śniła o małem dziecku, i że sen o dzieciach to nieomylny znak zmartwienia dla tego, co śni, albo dla jego krewnych. To wyjaśnienie byłoby mi może wyszło z pamięci, gdyby następujący zaraz potem wypadek nie był go utrwalił. Elżbietkę nazajutrz wezwano z domu do umierającej siostrzyczki.
W ostatnich czasach często przypominało mi się to opowiadanie i ten wypadek, przez cały bowiem poprzedni tydzień rzadko minęła noc, któraby mi nie przyniosła snu o małem dziecku; to piastowałam je na ręku, to kołysałam na kolanach, to przyglądałam się bawiącemu się stokrotkami na trawniku, to maczającemu rączki w bieżącej wodzie. Jednej nocy było to dziecko plączące, innej znowu śmiejące się; raz tuliło się do mnie, kiedy indziej uciekało ode mnie; jakikolwiek jednak zdradzało humor, jakikolwiek był jego wygląd, przez siedm nocy zrzędu zjawiało się z chwilą, gdy wstępowałam w krainę snów.
Niemiły był ten dziwny powrót jednego pojęcia, jednego obrazu, i czułam się zdenerwowana, gdy nadchodziła godzina spoczynku. Z takiego snu o małem dziecku zbudziłam się owej nocy księżycowej, gdy usłyszałam ten straszny krzyk; po obiedzie zaś dnia następnego zawezwano mnie nadół, zawiadamiając, że w pokoju pani Fairfax jest ktoś, kto chce się ze mną widzieć. Przyszedłszy tam, ujrzałam czekającego na mnie człowieka, z pozoru służącego dworskiego: ubrany był w głęboką żałobę, a kapelusz, który trzymał w ręku, otoczony był krepą.
— Zapewne pani nie przypomina mnie sobie, panienko — zaczął, wstając, gdy weszłam — ale nazywam się Lieven; służyłem za stangreta u pani Reed, gdy pani była w Gateshead, ośm czy dziewięć lat temu, i dotychczas tam służę.
— O Robercie! jak się macie? Bardzo dobrze was pamiętam; pozwoliliście mi czasem przejechać się na karym kucyku panny Georgjany. A jakże się miewa Elżbietka? Wyście się z Elżbietką ożenili, nieprawdaż?
— Tak, panienko; moja żona ma się doskonale, dziękuję; dała mi jeszcze jedno malutkie ze dwa miesiące temu, troje teraz mamy — i zdrowi są oboje: matka i dziecko.
— A we dworze czy wszystko dobrze, Robercie?
— Bardzo mi żal, że nie mogę dać panience lepszych o państwu wiadomości: bardzo tam źle u nich teraz, wielkie mają zmartwienie.
— Przecież chyba nikt nie umarł? — rzekłam, spojrzawszy na jego czarne ubranie.
On także popatrzył na krepę dokoła swego kapelusza i odpowiedział:
— Pan Jan umarł, wczoraj minął tydzień, w mieszkaniu swojem w Londynie.
— Pan Jan?...
— Tak jest.
— I jakże matka jego to znosi?
— Bo, widzi panienka, to nie jest zwyczajne nieszczęście: on prowadził hulaszcze życie; przez te ostatnie trzy lata puścił się na dziwne wybryki, a śmierć jego była skandalem.
— Słyszałam od Elżbietki, że nie prowadził się dobrze.
— Nie prowadził się dobrze! Nie mógł się gorzej prowadzić: stracił zdrowie i zrujnował majątek wśród najgorszych towarzyszy i najgorszych kobiet. Wpadł w długi i dostał się do więzienia. Matka uratowała go dwa razy, ale jak tylko znalazł się na wolności, wracał do dawnych towarzyszy i dawnych przyzwyczajeń. Nie miał mocnego rozumu; łotry, wśród których żył, nabierały go, że to wszelkie pojęcie przechodzi. Ze trzy tygodnie temu przyjechał do Gateshead i chciał, żeby mu pani oddała wszystko. Pani odmówiła, i tak środki jej oddawna były uszczuplone z winy jego rozrzutności; to też wyjechał zpowrotem, a wkrótce przyszła wiadomość, że nie żyje. Jak umarł, Bóg to wie... Mówią ludzie, że sam sobie życie odebrał.
Milczałam; straszne to były wieści. Robert Lieven mówił dalej:
— Pani już od pewnego czasu szwankowała na zdrowiu; utyła bardzo, ale sił jej brakło, a strata pieniędzy i strach przed ubóstwem zupełnie ją podcinały. Wiadomość o śmierci pana Jana i o tem, jaką ta śmierć była, zbyt nagle ją doszła; to sprowadziło atak paraliżu. Na trzy dni odjęło jej mowę, ale ostatniego wtorku było jej jakoby lepiej; zdawało się, że chce coś powiedzieć, i wciąż dawała znaki mojej żonie i coś bełkotała. Dopiero wczoraj zrozumiała Elżbietka, że pani wymawia imię panienki; nakoniec zrozumiała wyrazy: „Sprowadźcie Joannę... sprowadźcie Joannę Eyre, chcę z nią pomówić“. Elżbietka nie jest pewna, czy pani jest przy zdrowym rozumie i czy te słowa co znaczą, ale powtórzyła je pannom Reed i radziła, żeby posłać po panią. Panny odkładały to z początku, ale matka ich tak się zaczęła niepokoić i tyle razy powtarzała „Joanna, Joanna“, że zgodziły się wkońcu. Ja wczoraj wyjechałem z Gateshead; ale jeżeli panienka może być gotowa, radbym panią zabrać ze sobą jutro rano.
— Dobrze, Robercie, będę gotowa: zdaje mi się, że powinnam pojechać.
— I ja tak myślę, panienko. Elżbietka powiedziała, że jest pewna przyjazdu panienki; ale panienka zapewne będzie musiała poprosić o urlop, zanim będzie mogła wyjechać?
— Naturalnie, i zaraz też to uczynię.
I zaprowadziwszy go do hallu służących, poleciłam go opiece żony Jana i Janowi samemu, a sama poszłam poszukać pana Rochestera.
Nie było go w dolnych pokojach; nie było go na podwórzu, w stajniach, w ogrodzie. Zapytałam panią Fairfax, czy go widziała; tak, zdawało jej się, że gra w bilard z panną Ingram. Pośpieszyłam przeto do pokoju bilardowego; dolatywał stamtąd stuk kul i gwar głosów; pan Rochester, panna Ingram, obiedwie panny Eshton i ich wielbiciele uczestniczyli w grze. Potrzebowałam zdobyć się na trochę odwagi, by przerwać tak interesującą partję; nie mogąc jednak odwlekać sprawy, przybliżyłam się do pana domu, stojącego obok panny Ingram. Gdy się przysuwałam, panna Ingram obróciła się i spojrzała na mnie z góry; oczy jej zdawały się pytać; „Co tu może chcieć to pełzające stworzenie?“, gdy zaś cichym głosem przemówiłam: „Panie Rochester...“ uczyniła ruch, jakby miała ochotę drzwi mi pokazać. Pamiętam, jak wyglądała w tej chwili, a wyglądała wdzięcznie i uderzająco ładnie: miała na sobie ranną toaletę z jasnoniebieskiej krepy, błękitny gazowy szalik owinięty dokoła głowy. Była wielce ożywiona grą, a podrażniona pycha nie zeszpeciła wyrazu dumnych jej rysów.
— Czy ta osoba ma do pana interes? — zapytała pana Rochestera; a wtedy pan Rochester obejrzał się, chcąc się przekonać, kto to taki ta „osoba“. Po twarzy jego przemknął ciekawy wyraz, jeden z tych jego dziwnych, dwuznacznych wyrazów, odrzucił kij i wyszedł za mną z pokoju.
— No i cóż, panno Joanko? — zapytał, oparty plecami o drzwi szkolnego pokoju, które był zamknął za sobą.
— Jeżeli pan łaskaw, chciałabym prosić o urlop na wyjazd na tydzień, a może na dwa.
— Poco?... Dokąd chcesz jechać?
— Odwiedzić chorą osobę, która po mnie przysłała.
— Co za chorą osobę?... gdzie ona mieszka?
— W Gateshead, w hrabstwie X.
— W hrabstwie X? To sto mil stąd! Któż to być może, kto z takiej odległości przysyła po ludzi i każę się odwiedzać?
— Nazwisko jej Reed... to pani Reed.
— Reed z Gateshead? Był taki Reed z Gateshead, sędzia.
— To wdowa po nim, panie.
— A co ty, panno Joanko, masz z nią wspólnego? Skądże ją znasz?
— Pan Reed był moim wujem, bratem mojej matki.
— Doprawdy? Nigdy mi o tem nie mówiłaś; zawsze mówiłaś, że nie masz żadnych krewnych.
— Żadnych, którzyby się chcieli przyznać do mnie. Wuj Reed umarł, a wdowa po nim wyrzekła się mnie.
— Dlaczego?
— Ponieważ byłam biedna, byłam dla niej ciężarem i nie lubiła mnie.
— Ale Reed pozostawił dzieci? Musisz mieć kuzynów. Sir George Lynn mówił wczoraj o młodym Reed z Gateshead, jednym z najgorszych nicponiów w mieście, a Ingram wspominał o pannie Georgjanie Reed, również z Gateshead, wielce podziwianej piękności rok czy dwa lata temu w sezonie londyńskim.
— Jan Reed także już nie żyje, panie Rochester: zrujnował siebie i poczęści swoją rodzinę. Przypuszczają, że popełnił samobójstwo. Te wiadomości takie wrażenie wywarły na matce, że tknęła ją apopleksja.
— I cóż ty jej dobrego możesz zrobić? To nie ma sensu, panno Joanko! Nigdyby mi nie przyszło do głowy pędzić sto mil, ażeby odwiedzić starą kobietę, która może umrzeć, zanim do niej dojedziesz; a przytem, powiadasz, że się ciebie wyparła.
— Tak, ale to dawno temu i kiedy jej stosunki inaczej się układały; nie miałabym spokojnego sumienia, gdybym teraz nie spełniła jej życzenia.
— Jak długo chcesz tam zabawić?
— Jak będę mogła najkrócej.
— Przyrzecz mi, że zabawisz tam tylko tydzień...
— Wolałabym nie dawać słowa, może musiałabym je złamać.
— W każdym razie powrócisz, panno Joanko: pod żadnym pozorem nie dasz się u niej zatrzymać na stałe?
— O nie! Z pewnością powrócę, jeśli wszystko będzie dobrze.
— A kto z tobą pojedzie? Przecież nie pojedziesz sto mil sama?
— Nie, panie, przysłała po mnie swojego stangreta.
— Czy to człowiek godzien zaufania?
— O tak, od lat dziesięciu służy w tej rodzinie.
Pan Rochester rozmyślał chwilę.
— Kiedybyś chciała pojechać?
— Jutro wcześnie rano, panie.
— No dobrze; będzie panna Joanka potrzebowała pieniędzy; nie możesz puszczać się w podróż bez pieniędzy, a przypuszczam, że wiele ich nie masz: ja pannie Joance dotychczas nie płaciłem pensji. Ile też masz całego majątku, Joanko? — zapytał, uśmiechając się.
Wyciągnęłam sakiewkę; chuda była jej zawartość.
— Pięć szylingów, panie.
Wziął sakiewkę, wytrząsnął sobie cały skarb na dłoń i śmiał się, jakgdyby jego szczupłość go bawiła. Niebawem wyciągnął portfel.
— Weź to — rzekł, podając mi banknot.
Był to banknot pięćdziesięciofuntowy, a był mi winien tylko piętnaście funtów. Powiedziałam mu, że nie mogę wydać reszty.
— Ja nie potrzebuję reszty; przecież wiesz. Bierz swoją pensję.
Nie chciałam przyjąć więcej, niż mi się należało. Zmarszczył się zrazu, ale wnet, jakgdyby sobie coś przypominał, powiedział:
— Słusznie! Słusznie! Lepiej ci teraz wszystkiego nie dawać: zostałabyś tam może ze trzy miesiące, gdybyś miała całe pięćdziesiąt funtów. Oto masz dziesięć; czy to nie dosyć?
— Tak, panie, ale teraz winien mi pan jeszcze pięć.
— To wracaj po nie; masz u mnie czterdzieści funtów.
— Panie Rochester, może dobrze będzie, jeżeli wspomnę panu o jeszcze jednym interesie, skoro mam po temu sposobność.
— O interesie? Ciekaw jestem usłyszeć o jakim.
— Pan mi to tak jakby oznajmił, nieprawdaż, że niezadługo zamierza się pan ożenić?
— Prawda — i cóż stąd za wniosek?
— W tym wypadku, panie, Adelka powinna pójść do szkoły: pan z pewnością uzna tę konieczność.
— Ażeby ją usunąć z drogi mojej przyszłej żonie, która w przeciwnym razie przeszłaby po niej bez dalszych ceremonij. Tak, niewątpliwie to myśl rozsądna. Adelka, jak mówisz, musi iść do szkoły, a panna Eyre, naturalnie, musi iść prosto — do djabła?
— Niekoniecznie, panie, ale muszę sobie poszukać posady gdzie indziej.
— Czas na to! — zawołał, zmieniając głos i wykrzywiając twarz zarazem dziwacznie i śmiesznie.
Popatrzył na mnie przez dobrą chwilę.
— I stara pani Reed i panny, jej córki, będą zapewne proszone o wyszukanie ci posady?
— Nie, panie, nie jestem z krewnemi w takich stosunkach, żeby mnie to upoważniało do proszenia ich o jakąś grzeczność, ale podam ogłoszenie.
— Wejdziesz prędzej na piramidy egipskie! — mruknął. — Żebyś mi się nie ważyła podawać ogłoszenia! Żałuję, że nie dałem ci tylko jednego suwerena, zamiast dziesięciu funtów. Oddaj mi dziewięć funtów, panno Joanko, ja ich potrzebuję.
— I ja również, panie — odpowiedziałam, chowając ręce z sakiewką za siebie. — Nie mogę się w żaden sposób obejść bez tych pieniędzy.
— Skąpe stworzonko! — rzekł — odmawia mi, gdy ja proszę o pieniądze! Daj mi pięć funtów, panno Joanko!
— Nie dam ani pięciu szylingów, panie, ani pięciu pensów nawet.
— Pozwól mi tylko spojrzeć na te pieniądze.
— Nie, panie; nie można panu ufać.
— Panno Joanko!
— Czego pan sobie życzy?
— Przyrzecz mi coś.
— Przyrzeknę panu wszystko, co sądzę, że będę mogła dotrzymać.
— Więc przyrzecz mi, że nie podasz ogłoszenia i że mnie powierzysz wyszukanie posady. Już ja ci ją znajdę.
— Chętnie to uczynię, jeżeli mi pan wzamian przyrzeknie, że i ja i Adelka opuścimy dom, zanim żona pańska do niego wejdzie.
— Bardzo dobrze! bardzo dobrze! Na to mogę ci dać słowo. Więc zatem panna Joanka jedzie jutro?
— Tak, z samego rana.
— Czy zejdziesz do salonu po obiedzie?
— Nie, panie, muszę się przygotować do drogi.
— Więc musimy się pożegnać na czas pewien?
— Chyba tak, panie.
— I jakże to ludzie odprawiają taką pożegnalną ceremonję, panno Joanko? Naucz mnie, ja nie wiem dobrze.
— Mówią sobie „dowidzenia“, albo, jeżeli wolą, używają innego zwrotu.
— Więc powiedz.
— Dowidzenia, tymczasem.
— A co ja mam odpowiedzieć?
— To samo, jeśli pan zechce.
— Dowidzenia, tymczasem, panno Eyre; czy to już wszystko?
— Jakto?
— Wydaje mi się to skąpo, oschle i nie po przyjacielsku. Wołałbym jakoś inaczej; a gdyby tak coś dodać do tego rytuału? Gdyby, naprzykład, dołączyć uścisk dłoni; ale nie... toby mnie także nie zadowoliło. Więc ty mi tylko powiesz „dowidzenia“?
— To wystarcza, panie; tyleż życzliwości można zawrzeć w jednem serdecznem słowie, jak w wielu.
— Zapewne; ale to brzmi sucho i zimno... „Dowidzenia“...
„Jak długo on tu stać będzie, plecami drzwi podpierając? — zadawałam sobie pytanie — chciałabym zacząć pakowanie...“ Tu odezwał się dzwonek obiadowy. Pan Rochester wyskoczył z pokoju nagle, ani słowa nie dodając; już go więcej tego dnia nie widziałam, a nazajutrz rano wyjechałam, zanim on wstał jeszcze.
Około piątej godziny po południu pierwszego maja stanęłam w Gateshead przed lożą portjera: wstąpiłam tam, zanim się udałam do dworu. Bardzo tam było czysto i ładnie; u okien wisiały białe firaneczki; podłoga bez jednej plamy; przy piecu krata i galeryjka aż świeciły blaskiem, a ogień palił się jasno, Elżbietka siedziała przy ogniu, piastując swoje najmłodsze, a mały Robert z siostrzyczką bawili się spokojnie w kąciku.
— Chwała Bogu!... wiedziałam, że pani przyjedzie — zawołała pani Lieven, widząc mnie wchodzącą.
— Tak, Elżbietko — rzekłam, ucałowawszy ją — i mam nadzieję, że nie przybywam za późno. Jak się miewa pani Reed?... Przecież żyje, ufam?
— Żyje i przytomniejsza jest i spokojniejsza, niż poprzednio. Doktór mówi, że może się to jeszcze przeciągnąć z jaki tydzień albo dwa tygodnie, ale nie spodziewa się, żeby mogła ostatecznie wyzdrowieć.
— Czy wspominała mnie w ostatnich czasach?
— Jeszcze dziś rano mówiła o pani i wyrażała życzenie, żeby pani przyjechała, ale teraz śpi, a przynajmniej spała dziesięć minut temu, gdy zachodziłam do dworu. Pani pogrążona jest jakby w letargu prawie przez całe popołudnie, ale budzi się o szóstej albo siódmej. Czy zechce pani odpocząć tutaj z godzinkę, a potem jabym poszła tam z panią?
W tej chwili wszedł Robert, i Elżbietka, ułożywszy śpiące dziecko w kołysce, poszła go powitać. Następnie nalegała, bym zdjęła kapelusz i napiła się herbaty, gdyż twierdziła, że jestem blada i zmęczona. Rada przyjęłam jej gościnność i pozwoliłam zdjąć z siebie płaszcz podróżny tak biernie, jak niegdyś, gdy dzieckiem będąc, dawałam jej się rozbierać.
Szybko odżyły we mnie wspomnienia dawnych czasów, gdym patrzyła, jak się Elżbietka krząta, jak ustawia na tacy najlepsze filiżanki, jak kraje chleb, przyrządza masło, przypieka grzanki, a wpośród tego wszystkiego to klapnie, to szturchnie małego Roberta albo Joasię, jak niegdyś bywało mnie. Elżbietka zachowała żywe usposobienie, podobnie jak dawną lekkość ruchów i dawną urodę.
Gdy już herbata była gotowa, chciałam przybliżyć się do stołu; Elżbietka jednak nie pozwoliła mi się ruszyć rozkazującym jak dawniej tonem. Oświadczyła, że mam siedzieć przy kominku, a ona mi wszystko poda; umieściła tedy przede mną mały okrągły stoliczek, na nim filiżankę i talerz z grzankami, zupełnie tak, jak to niegdyś w dziecinnym pokoju, gdy fetowała mnie niekiedy ściągniętym chyłkiem smakołykiem. Uśmiechałam się i byłam jej posłuszną, jak za dawnych czasów.
Elżbietka była ciekawa, czy czuję się dobrze w Thornfield Hall i jakiego rodzaju osobą jest pani; gdy jej zaś powiedziałam, że jest tam tylko pan, dopytywała, czy to miły dżentelman i czy ja go lubię. Powiedziałam jej, że to mężczyzna raczej brzydki, ale prawdziwy dżentelman; że traktuje mnie życzliwie i że jestem zadowolona. Następnie zaczęłam jej opisywać wesołe towarzystwo, które ostatniemi czasy bawiło w domu. Elżbietka słuchała tych szczegółów z zajęciem.
Na takiej rozmowie godzina szybko zeszła. Elżbietka podała mi kapelusz i okrycie, i w jej towarzystwie udałam się do dworu. W jej to przecież towarzystwie prawie dziewięć lat temu szłam z dworu tą ścieżką, którą teraz szłyśmy do dworu. W ciemny, mglisty, zimny poranek styczniowy opuściłam nieprzyjazny mi dach ze zrozpaczonem i rozgoryczonem sercem, czując się niejako wyrzutkiem i potępioną, szłam szukać tej chłodnej przystani w Lowood, tego dalekiego i nieznanego celu. Ten sam nieprzyjazny dach wznosił się oto znów przede mną; przyszłość moja wciąż jeszcze była wątpliwa, a serce mnie bolało. Wciąż jeszcze czułam się niejako wędrowcem na ziemi; więcej jednak czułam ufności w siebie i własne siły, a mniej dojmującego strachu przed uciskiem. I również ta otwarta rana krzywd moich zagoiła się już teraz zupełnie i zarzewie nienawistnej urazy wygasło.
— Pójdzie pani najpierw do bawialni — oświadczyła Elżbietka, prowadząc mnie przez hall. — Młode panie tam będą.
W chwilę potem już byłam w tym pokoju. Każdy mebel w nim wyglądał tak samo, jak owego ranka, gdy mnie po raz pierwszy przedstawiono panu Brocklehurstowi, nawet zauważyłam przed kominkiem ten sam dywanik, na którym on stał. Na półkach z książkami wydało mi się, że widzę oba tomy Berwicka Brytyjskich Ptaków na dawnem miejscu na trzeciej półce, a tuż nad niemi Podróże Gulliwera i Noce Arabskie. Nie zmieniły się martwe przedmioty, lecz to, co żyło, zmieniło się nie do poznania.
Ujrzałam przed sobą dwie młode osoby; jedną bardzo wysoką, prawie tak wysoką, jak panna Ingram, bardzo chudą, o śniadej twarzy i surowym wyrazie. Było coś ascetycznego w jej wyglądzie, a wrażenie to zwiększała nadzwyczajna prostota jej gładkiej, czarnej, wełnianej sukni, krochmalnego płóciennego kołnierzyka, włosów, sczesanych ze skroni, i zakonnicza ozdoba, sznur hebanowych pereł z krzyżem. Byłam pewna, że to jest Eliza, chociaż mało podobieństwa do dawnej Elizy odnajdowałam w tej wydłużonej i bezbarwnej twarzy.
Drugą oczywiście była Georgjana, ale nie ta, jaką pamiętałam: wiotkie, subtelne, jedenastoletnie dziewczątko; teraz miałam przed oczyma rozkwitłą, bardzo pełną pannę, jasną, jak z wosku ulaną, o ładnych i regularnych rysach, omdlewających niebieskich oczach i wijących się blond włosach. Kolor jej sukni również był czarny, ale krój tak był różny od kroju sukni jej siostry — o tyle sutszy i ozdobniejszy. Wyglądała modnie i stylowo, podczas gdy tamta wyglądała jak purytanka.
W każdej z sióstr odnalazłam po jednym rysie z matki — ale tylko po jednym. Chuda i blada starsza córka miała matki swojej twarde, piwne oczy; kwitnąca i rozkoszna młodsza miała jej zarys szczęki i brody, może nieco złagodzony, ale nadający jakąś trudną do opisania twardość twarzy, skądinąd tak zmysłowej i pełnej.
Obiedwie, gdym się przybliżyła, powstały, żeby mnie przywitać; obiedwie, zwracając się do mnie, tytułowały mnie „panną Eyre”. Eliza powitanie swoje wygłosiła krótkim, urywanym tonem, bez uśmiechu, poczem zpowrotem usiadła, wpatrzyła się w ogień i zdawała się zapominać o mnie. Georgjana do swojego „jak się pani miewa?“ dodała kilka zdawkowych frazesów o mojej podróży, o pogodzie i t. p., wypowiedzianych nieco przymusowo, przyczem z pod oka rzucała moc spojrzeń. Mierzyła mnie od stóp do głów, przenikając fałdy mego bronzowego płaszcza i zatrzymując się na skromnem przybraniu mego kapelusza. Młode panny potrafią niesłychanie umiejętnie dać komuś do poznania, że uważają go za „byle kogo“, nie wymawiając tego wcale słowami. Pewnem lekceważeniem w spojrzeniu, chłodem obejścia, tonem odniechcenia wyrażają doskonale, co czują, nie popełniając wyraźnej niegrzeczności ni słowem ni czynem.
Wzgardliwy jednak uśmieszek, skryty czy otwarty, nie miał już teraz nade mną tej władzy, co niegdyś. Siedząc z kuzynkami, dziwiłam się sama, że tak swobodnie się czuję wobec zupełnego ignorowania mnie przez jedną, a napół sarkastycznej grzeczności drugiej. Eliza nie zadawała mi przykrości, Georgjana mnie nie wzruszała. Bo też o czem innem miałam do myślenia; w ubiegłych paru miesiącach wzbudziły się we mnie uczucia tak potężne, że one takich nie mogły we mnie wywołać; cierpienia i radości były o tyle żywsze i pełniejsze, niż wszystko, czem oddziaływać na mnie było w ich mocy, więc miny ich i tony pozostawiały mnie zupełnie obojętną.
— Jak się miewa pani Reed? — zapytałam niebawem, patrząc spokojnie na Georgjanę, która uważała za właściwe żachnąć się zlekka na to zapytanie, zadane wprost, jakby to było niespodziewanym zbytkiem poufałości z mej strony.
— Pani Reed? Ach! to znaczy mama; czuje się nadzwyczaj marnie; wątpię, czy pani będzie mogła zobaczyć ją dziś wieczorem.
— Gdyby pani zechciała — rzekłam — przejść na górę i powiedzieć matce, że przyjechałam, byłabym pani bardzo wdzięczna.
Georgjana nieledwie skoczyła i niebieskie oczy wytrzeszczyła na mnie szeroko.
— Wiem, że specjalnie życzyła sobie widzieć się ze mną — dodałam — a ja nie chciałabym ociągać się dłużej, niż koniecznie potrzeba, z wypełnieniem jej życzenia.
— Mama nie lubi, żeby jej przeszkadzano wieczorem — zauważyła Eliza.
Na to ja wstałam, chociaż nieproszona, spokojnie zdjęłam kapelusz i rękawiczki i powiedziałam, że pójdę odszukać Elżbietkę, która zapewne będzie w kuchni, i poproszę ją, żeby się dowiedziała, czy pani Reed chce mnie przyjąć dziś wieczorem, czy nie. Poszłam, i odnalazłszy Elżbietkę, wysłałam ją z tem zleceniem; następnie przedsięwzięłam dalsze kroki. Dotychczas było moim zwyczajem unikać w postępowaniu wszelkiego zuchwalstwa; rok temu, gdybym była doznała takiego przyjęcia, byłabym postanowiła zaraz nazajutrz rano opuścić Gateshead; teraz zrozumiałam, że czyniąc to, postąpiłabym niedorzecznie. Odbyłam tak daleką podróż, ażeby odwiedzić ciotkę, muszę więc pozostać u niej, dopóki nie doczekam albo poprawy jej zdrowia, albo — śmierci; z pychą czy głupotą jej córek nie mogę się liczyć, muszę się od nich uniezależnić. To też zwróciłam się do gospodyni; poprosiłam ją, żeby mi wskazała pokój; powiedziałam jej, że prawdopodobnie zabawię tu z tydzień albo ze dwa, i prosiłam, żeby kuferek mój zaniesiono do mego pokoju, dokąd też sama się udałam. Na schodach spotkałam się z Elżbietką.
— Pani nie śpi — rzekła. — Powiedziałam jej, że pani tu jest; pójdźmy i przekonajmy się, czy pozna panią.
Nie potrzeba mi było pokazywać drogi do dobrze znajomego pokoju; wszakże niegdyś tak często bywałam tu wzywana, by usłyszeć burę albo otrzymać karę. Wyprzedzałam Elżbietkę; cicho otworzyłam drzwi. Zasłonięta lampa stała na stole, gdyż już się ściemniało. Oto ujrzałam tam, jak dawniej, wielkie łóżko z kremowemi firankami, toaletę, fotel i podnóżek, na którym setki razy kazano mi klękać, by przepraszać za winy niepopełnione. Obejrzałam się, szukając okiem pewnego znajomego mi kącika, jakgdybym się spodziewała, że ujrzę postrach dni dawnych: wiszącą tam rózgę, gotową wyskoczyć, by oćwiczyć drżącą moją dłoń albo kurczący się ze strachu kark... Zbliżyłam się do łóżka; rozsunęłam firankę i pochyliłam się nad wysoko usłanemi poduszkami.
Dobrze pamiętałam twarz pani Reed i chciwie szukałam znajomego obrazu. Jakże to szczęśliwie, że czas gasi mściwe pragnienia i ucisza podszepty wściekłości i wstrętu! Opuściłam tę kobietę w rozgoryczeniu i nienawiści, a wracałam teraz do niej bez innych wzruszeń oprócz litości nad wielkością jej cierpień i silnego pragnienia zapomnienia: przebaczenia krzywd wszelkich — pogodzenia się i przyjaznego uścisku ręki.
Dobrze znana mi twarz była oto przede mną: surowa, nieubłagana jak zawsze; to samo szczególniejsze oko, którego spojrzenia nic zmiękczyć nie mogło, wpatrywało się we mnie; ta sama nieco podniesiona, władcza, despotyczna brew ocieniała jej wzrok. Jakże często mierzyło mnie jej oko groźbą i nienawiścią! Jak odżywało wspomnienie strachów i strapień dziecka, gdy oglądałam teraz twarde rysy jej twarzy. A jednak nachyliłam się i pocałowałam ją; spojrzała na mnie.
— Czy to Joanna Eyre? — zapytała.
— Tak, to ja, ciotko. Jak się droga ciotka miewa?
Ślubowałam niegdyś, że już jej nigdy ciotką nie nazwę; pomyślałam, że to nie grzech poniechać tego ślubu i złamać go teraz. Palce moje ujęły jej rękę, leżącą na kołdrze; gdyby była rękę moją uścisnęła życzliwie, byłabym w tej chwili doznała prawdziwej przyjemności. Ale niewrażliwe natury nieprędko łagodnieją, a wrodzona antypatja niełatwo daje się wykorzenić. Pani Reed usunęła rękę i raczej odwracając twarz ode mnie, zauważyła, że gorąco jest tej nocy. I znowu popatrzyła na mnie z tak lodowatym chłodem, że uczułam odrazu, iż zdanie jej o mnie i uczucia dla mnie niezmienione są i niezmienne. Poznałam po jej kamiennych oczach, niedostępnych czułości, nie umiejących roztajać we łzach, że postanowiła aż do końca uważać mnie za istotę z gruntu złą — ponieważ uwierzyć w dobroć u mnie nie sprawiłoby jej szlachetnej przyjemności, a tylko wzbudziłoby przykrość i zawstydzenie.
Zabolało mnie to, a potem rozgniewało; wkońcu obudziło się we mnie postanowienie zapanowania nad nią wbrew jej naturze i wbrew jej woli. Łzy cisnęły mi się do oczu, jak w latach dzieciństwa; powstrzymałam je. Przysunęłam sobie krzesło i siadłam w głowach łóżka; nachyliłam się nad poduszką.
— Ciotka posłała po mnie — powiedziałam — i otóż jestem; mam zamiar pozostać tu, aż się przekonam, że zdrowie ciotki się poprawia.
— Ach, naturalnie. Czy widziałaś się z mojemi córkami?
— Owszem, widziałyśmy się.
— Dobrze; więc powiedz im, że życzę sobie, byś tu pozostała, dopóki nie będę mogła pomówić z tobą o pewnych rzeczach, na których mi zależy; dziś wieczorem już za późno i trudno mi je sobie przypomnieć. Ale było coś, co chciałam powiedzieć... niech się zastanowię...
Błędny wzrok i zmieniona wymowa świadczyły, jakiemu rozstrojowi uległ silny jej niegdyś organizm. Kręcąc się niespokojnie, poprawiała kołdrę na sobie. Łokieć mój, oparty o brzeg łóżka, przypadkiem ją przytrzymywał; to ją odrazu zirytowało.
— Podnieś się! — rzekła — czemu mnie drażnisz, przytrzymując kołdrę? Czyś ty Joanna Eyre?
— Tak, ja jestem Joanna Eyre.
— Więcej kłopotu miałam z tem dzieckiem, niżby ktokolwiek uwierzył. Taki ciężar na mnie zwalić... i tyle utrapienia, co ona mi sprawiała codzień, co godzina, tem swojem niezrozumiałem usposobieniem i temi nagłemi wybuchami a bezustannem i nienaturalnem śledzeniem każdego mojego ruchu! Doprawdy, przecież ta dziewczyna przemawiała raz do mnie zupełnie jak warjatka albo jak sam szatan — żadne dziecko nigdy tak nie przemawiało i nie wyglądało, jak ona; rada byłam, kiedy jej się z domu pozbyłam. Co oni z nią zrobili w Lowood? Zaraza tam wybuchła i wiele uczennic zmarło; a ona nie umarła. Ale ja powiedziałam, że umarła — żałuję, że nie umarła!
— Dziwne życzenie, pani Reed; dlaczego jej pani tak nienawidzi?
— Nigdy nie lubiłam jej matki, gdyż była to jedyna siostra mojego męża i bardzo przez niego kochana. Gdy rodzina wypierała jej się z powodu jej mezaljansu, on się temu sprzeciwiał, a gdy przyszła wiadomość o jej śmierci, płakał jak głuptas. Uparł się posłać po dziecko, chociaż go błagałam, żeby je raczej oddał na mamki i płacił za jego utrzymanie. Znienawidziłam je od pierwszego wejrzenia — chorowite, piszczące, sklamrzące stworzenie! Kwiliło to w kołysce, jak noc długa, nie krzycząc zdrowo i głośno, jak każde inne dziecko, ale popiskując i pojękując... Reed litował się nad niem; nieraz je niańczył i roztkliwiał się nad niem więcej, niż kiedykolwiek nad własnemi dziećmi w tym wieku. Starał się usposobić moje dzieci przyjaźnie do tej małej żebraczki, ale kochaneczki nie mogły jej znieść, a on się gniewał na nie, gdy okazywały jej antypatję. W ostatniej chorobie kazał sobie wciąż dzieciaka przynosić do łóżka, a na godzinę przed śmiercią wymógł na mnie uroczyste przyrzeczenie, że będę chowała i zatrzymam to stworzenie. Równie chętnie dałabym sobie narzucić bębna nędzarki z domu pracy, ale on był słaby, słaby już z natury... Janek ani trochę nie podobny jest do ojca, i to mnie cieszy; Janek wdał się we mnie i w moich braci... Janek jest całkowity Gibson. Och, jakżebym chciała, żeby przestał mnie dręczyć listami o pieniądze! Ja nie mam już pieniędzy... nic mu dać nie mogę: popadamy w biedę. Muszę odprawić połowę służby i zamknąć część domu... albo dom wynająć. Nigdy się na to nie potrafię zdobyć... ale jakże mamy dalej ciągnąć? Dwie trzecie moich dochodów idzie na opłacenie procentów od długów. Janek strasznie gra i zawsze przegrywa — biedny chłopak! Lichwiarze go napastują; Janek podupadł, zmarniał — wygląda okropnie — wstydzę się za niego, gdy go widzę!
Podniecała się coraz bardziej.
— Możebym ja lepiej teraz odeszła — zwróciłam, się do Elżbietki, stojącej po drugiej stronie łóżka.
— Możeby było lepiej, panienko. Pani często w ten sposób mówi ku nocy — rano bywa spokojniejsza.
Podniosłam się.
— Nie odchodź! — zawołała pani Reed — ja jeszcze coś chciałam powiedzieć. Janek mi grozi... on ciągle mi grozi... swoją śmiercią albo moją; i często śni mi się, że go widzę na katafalku z wielką raną, na szyi albo z twarzą opuchłą, zsiniałą. Przyszła na mnie ciężka godzina: straszne mam zmartwienie. Co mogę zrobić? Skąd mam wziąć pieniędzy?
Elżbietka usiłowała teraz ją nakłonić do zażycia proszku nasennego; chora z trudem dała się namówić. Niebawem jednak uspokoiła się i zapadła w stan półsenny. Wtedy wyszłam z pokoju.
Więcej niż dziesięć dni upłynęło, zanim przyszło znów między nami do rozmowy. Pani Reed w dalszym ciągu majaczyła albo zapadała w letarg, a lekarz zabraniał wszystkiego, coby w sposób przykry mogło ją podniecać. Ja tymczasem, jak mogłam, radziłam sobie z Georgjaną i Elizą. Bardzo były, coprawda, z początku, zimne. Eliza potrafiła przesiedzieć pół dnia szyjąc, czytając lub pisząc, i nie odezwać się prawie wcale do mnie ani do siostry. Georgjana potrafiła godzinami droczyć się z kanarkiem bez uwagi na mnie. Ja jednak postanowiłam okazać, że nie potrzeba, żeby się mną ktoś zajmował albo mnie bawił; przywiozłam ze sobą materjały rysunkowe i te mi do zabicia czasu posłużyły.
Zaopatrzona w pudło z ołówkami i w kilka arkuszy papieru, siadałam opodal nich pod oknem i zajmowałam się szkicowaniem fantazyjnych winietek, przedstawiających jakieś sceny, które mi się przypadkowo kształtowały w kalejdoskopie wyobraźni: to kawałek morza między dwiema skałami, to wschodzący księżyc i okręt, przesuwający się przez jego tarczę, to łan trzcin i sitowia z wynurzającą się z pośród nich głową najady, uwieńczoną kwiatami lotosu, to znów krasnoludka, siedzącego w gnieździe ptasiem pod gałęzią kwitnącego głogu.
Pewnego ranka zaczęłam szkicować twarz: co to za twarz będzie, sama nie wiedziałam. Wzięłam miękki czarny ołówek, zacięłam go na gruby koniec i zaczęłam pracować. Niebawem nakreśliłam na papierze szerokie i wypukłe czoło i kwadratowy niższy zarys twarzy. Pod takiem czołem trzeba dać silnie zaznaczone, prosto biegnąca brwi; a potem, naturalnie, wyraźnie określony nos o mostku prostym i pełnych nozdrzach; dalej usta, widomie ruchliwe, bynajmniej nie małe; następnie silną brodę, z wyraźną brózdą przez środek: oczywiście należało się tu jeszcze trochę czarnych bokobrodów i włosów, bujnie nastrzępionych nad skroniami, falujących nad czołem. A teraz oczy: pozostawiłam je na sam koniec, ponieważ wymagały jak najstaranniejszej pracy. Narysowałam wielkie; kształt nadałam im dobry, o rzęsach długich i ciemnych — o wielkich, błyszczących źrenicach. „Dobrze, a jednak niezupełnie! — pomyślałam, oceniając całość wrażenia — więcej im potrzeba siły i więcej życia.“ To też pogłębiłam cienie, ażeby światło jaśniej zabłysły... kilka trafnych dotknięć ołówka pomyślnie dopełniło dzieła. I otóż miałam przed sobą twarz przyjaciela; cóż więc mogło mi to szkodzić, że te panny tyłem odwracają się ode mnie? Patrzyłam na mój obrazek; uśmiechałam się do tej żywej podobizny; byłam cała przejęta i zadowolona.
— Czy to portret kogoś znajomego? — zapytała Eliza, która przybliżyła się, niezauważona przeze mnie. Odpowiedziałam, że to ot taka fantazyjna głowa i szybko rysunek wsunęłam pod inne papiery. Skłamałam, rzecz prosta: była to, w rzeczywistości, bardzo wierna podobizna pana Rochestera. Ale cóż to ją obchodziło albo kogokolwiek, oprócz mnie jednej? I Georgjana przysunęła się, żeby popatrzeć. Inne rysunki podobały jej się bardzo, ale o tym wyraziła się, że to „brzydki mężczyzna“. Im obu zaimponowała moja umiejętność. Ofiarowałam się naszkicować ich portreciki i obie kolejno pozowały mi do szkicu. Wtedy Georgjana wydobyła swój album. Obiecałam, że jej wymaluję do albumu obrazek akwarelą: to ją odrazu wprawiło w dobry humor. Zaproponowała mi spacer po ogrodzie. Nie upłynęły dwie godziny, a już się toczyła poufna rozmowa: uszczęśliwiła mnie opisem świetnej zimy, spędzonej dwa sezony temu w Londynie, opisem podziwu, który tam wzbudzała — uprzejmości, jakich była celem; nie poskąpiła mi nawet wzmianek o utytułowanym wielbicielu, jakiego tam zdobyła. Po południu i wieczorem wzmianki te ulegały dopełnieniom. Wysłuchałam sprawozdania z różnych rozmów, różnych scen sentymentalnych: słowem, Georgjana dnia tego zaimprowizowała na mój benefis cały tom romansu z życia modnego świata. Zwierzenia takie powtarzały się odtąd codziennie: toczyły się zawsze dokoła tego samego tematu — jej, jej miłości i jej żalów. Rzecz dziwna, że ani razu nie wspomniała o chorobie matki, ani o śmierci brata, ani o obecnym posępnym stanie interesów rodziny. Duszę jej całą pochłaniały wspomnienia minionych zabaw i wesołości, oraz pragnienie dalszych w przyszłości rozrywek. W pokoju matki spędzała jedynie około pięciu minut dziennie.
Eliza zawsze jeszcze mówiła niewiele; widocznie nie miała czasu na rozmowę. Nigdy nie widziałam czynniejszej od niej osoby; jednakże trudnoby powiedzieć, co właściwie robiła, a raczej odkryć rezultat jej pracowitości. Zrywała się bardzo wcześnie. Nie wiem, czem się zajmowała przed śniadaniem, ale po śniadaniu dzieliła sobie czas na regularne odstępy, i każda godzina miała wyznaczone zadanie. Trzy razy dziennie wczytywała się w książeczkę, która, jak się przekonałam, była liturgją anglikańską. Zapytałam ją raz, co ją tak bardzo w tej książeczce pociąga; odpowiedziała, że „Rubryka” czyli przepisy, dotyczące urządzenia nabożeństwa. Trzy godziny przeznaczała na haftowanie złotemi nićmi brzegów kwadratowego kawała karmazynowego sukna, tak wielkiego, że starczyłoby za dywan. Na moje zapytanie, do czego to ma służyć, odpowiedziała, że jest to nakrycie na ołtarz do nowego kościoła wpobliżu Gateshead. Dwie godziny poświęcała na pisanie dziennika; przez dwie pracowała samotnie w ogrodzie warzywnym, a jednej używała na regulowanie swoich rachunków. Robiła wrażenie, że nie potrzeba jej ani towarzystwa ani rozmowy. Sądzę, że była po swojemu szczęśliwa: ta rutyna wystarczała jej najzupełniej, a nic tak jej nie mogło dokuczyć, jak drobne wypadki, krzyżujące ten zegarkowy tryb życia.
Powiedziała mi pewnego wieczora, rozmowniej usposobiona, że zachowanie się Janka i zagrażająca całej rodzinie ruina były dla niej źródłem głębokiego strapienia, ale że już teraz uspokoiła się i doszła do postanowienia. Własny majątek postarała się zabezpieczyć; a po śmierci matki — jest zupełnie nieprawdopodobne, zauważyła spokojnie, by matka mogła wyzdrowieć, albo utrzymać się przy życiu czas dłuższy — miała zamiar wykonać plan dawno upragniony: poszukać schronienia, gdzieby nic nie mąciło punktualnych zwyczajów i gdzie bezpieczna zapora odgradzałaby ją od frywolnego świata. Zapytałam, czy towarzyszyłaby jej tam Georgjana.
„Oczywiście, że nie. Z Georgjaną nie miała nic wspólnego; tak było zawsze. Za nic w świecie nie obciążyłaby się jej towarzystwem; Georgjana powinna pójść swoją drogą, a ona pójdzie swoją.”
Georgjana, o ile nie wylewała zwierzeń swych przede mną, spędzała czas przeważnie leżąc na kanapie, skarżąc się na nudy w domu i wzdychając raz po raz, by ciotka jej, pani Gibson, zaprosiła ją do miasta. „O tyle lepiej byłoby” — mawiała — „gdybym się mogła na miesiąc albo dwa miesiące usunąć z domu, aż będzie po wszystkiemu.” Nie pytałam jej, co rozumie przez to „aż będzie po wszystkiemu” — ale sądzę, że miała na myśli spodziewany zgon matki i posępne ceremonje pogrzebowe. Eliza naogół nie zwracała uwagi na próżniacze niedołęstwo i utyskiwania siostry — raz wszakże, odłożywszy książeczkę rachunkową na bok i rozwijając swój haft, wycięła jej nagle taką reprymendę:
— Georgjano, próżniejsze i głupsze od ciebie stworzenie z pewnością nigdy nie chodziło po świecie. Nie powinnaś się była urodzić, gdyż nie umiesz spożytkować życia. Zamiast żyć dla samej siebie, w sobie i z sobą, jak każdy rozumny człowiek powinien, ty tylko szukasz, do czyjej siły mogłabyś swoją słabość przyczepić. A jeżeli nie znajdujesz nikogo, ktoby był gotów brać na siebie ciężar takiej istoty tłustej, słabej, pustej, do niczego — krzyczysz, że cię maltretują, zaniedbują, żeś nieszczęśliwa. Przytem życie musi być dla ciebie szeregiem ciągłych zmian i podniecających wrażeń, inaczej świat, wedle ciebie, to więzienie; chcesz, by cię podziwiano, by cię uwielbiano, by ci pochlebiano — potrzeba ci muzyki, tańca, towarzystwa, bez tego nudzisz się, tęsknisz, zamierasz. Czyż nie masz tyle rozumu, żeby obmyśleć sobie system, któryby cię uniezależnił od czyjejś pomocy, od czyjejś woli poza twoją własną? Weź jeden dzień; podziel go na części; każdej jego części wyznacz zadanie: nie pozostawiaj wolnych i niezajętych kwadransów, dziesięciu, pięciu minut — obejmij cały czas; każdą robotę zkolei wykonaj systematycznie, ściśle i dokładnie. Dzień ci upłynie, zanim się spostrzeżesz, że się zaczął, a nikomu nie będziesz zawdzięczała, że ci dopomógł przebyć choćby jedną zbędną chwilę. Nie potrzebowałaś szukać niczyjego towarzystwa, rozmowy, sympatji, względności; żyłaś, słowem tak, jak powinna żyć istota niezależna. Przyjmij moją radę: pierwszą i ostatnią, jaką ci daję; a wtedy nie będziesz potrzebowała ani mnie ani nikogo innego, cokolwiekby się stało. Nie chcesz? żyj dalej, jak dotąd, wiecznie czegoś pragnąc, utyskując i próżnując, a będziesz musiała znieść następstwa swej głupoty, choćby były najprzykrzejsze i trudne do zniesienia. I to ci mówię wyraźnie, słuchaj, gdyż, chociaż powtarzać tego nie będę, stanowczo wedle tego postąpię: po śmierci naszej matki ja, co do ciebie, umywam ręce; z chwilą gdy trumnę jej wyniosą do podziemi kościelnych, między tobą a mną nastąpi rozbrat, jakgdybyśmy się nigdy nie znały. Nie wyobrażaj sobie, że ponieważ przypadkiem urodziłyśmy się z tych samych rodziców, ja zniosę, byś ty się przyczepiła do mnie jakiemś urojonem prawem. I to ci mogę powiedzieć: gdyby cała ludzkość, z wyjątkiem nas dwóch, została zniesiona ze świata, jeszczebym cię samą zostawiła w starym świecie, a sama podążyła ku nowemu.
Zamilkła.
— Niepotrzebnie trudziłaś się wygłaszaniem tej tyrady — odpowiedziała Georgjana. — Wszyscy wiedzą, że niema na całym świecie samolubniejszej od ciebie istoty bez serca; a ja wiem, jak ty mnie zazdrośnie nienawidzisz, miałam tego próbkę już przedtem w tym kawale, który mi urządziłaś w sprawie lorda Edwina Vere: nie mogłaś znieść, bym się wzniosła wyżej ponad ciebie, bym miała tytuł, bym była przyjmowana w kołach, gdzie tybyś się nie śmiała pokazać; to też postąpiłaś jak szpieg i donosiciel i zrujnowałaś widoki moje na zawsze.
Tu Georgjana wyciągnęła chusteczkę i przez godzinę potem wycierała nos; Eliza zaś siedziała zimna, niewzruszona i pilnie zapracowana.
Było dżdżyste i wietrzne popołudnie. Georgjana, czytając romans, zasnęła na kanapie; Eliza poszła na jakieś świąteczne nabożeństwo w nowym kościele, gdyż w sprawach religji była surową formalistką: żadna niepogoda nie powstrzymywała jej od punktualnego spełniania dewocyjnych praktyk.
Pomyślałam, że dobrze pójść na górę i przekonać się, jak się miewa umierająca chora, która leżała tam, prawie opuszczona; nawet służące tylko niekiedy przypominały sobie o jej istnieniu; płatna pielęgniarka, mało dozorowana, wymykała się z pokoju, gdy tylko mogła, Elżbietka pozostała wierną; miała jednak własną rodzinę i tylko czasem przychodzić mogła do dworu. Nie zastałam, jak się tego spodziewałam, nikogo w pokoju chorej; pielęgniarki też nie było; chora leżała spokojnie, jak w letargu; sina jej twarz zapadła w poduszki; ogień na kominku dogasał. Dołożyłam węgla, poprawiłam posłanie łóżka, popatrzyłam chwilę na tę, która teraz patrzeć na mnie nie mogła, a potem odeszłam do okna.
Deszcz bił silnie o szyby, wiatr gwałtownie dmuchał. „Tu oto leży — pomyślałam — ludzka istota, dla której niebawem walki ziemskich żywiołów niczem będą. Dokąd poleci ten duch, walczący teraz o wyzwolenie z cielesnej powłoki, gdy się nareszcie wyswobodzi?“
Rozmyślając nad wielką tajemnicą, wspomniałam o Helenie Burns, przypomniałam sobie jej przedśmiertne słowa, jej wiarę, jej teorję o równości dusz bezcielesnych. Wciąż jeszcze nasłuchiwałam w myśli jej dobrze pamiętnego mi głosu, wciąż jeszcze uprzytomniałam sobie jej blady, uduchowiony wygląd, jej wymizerowaną twarz i nieziemskie spojrzenie, gdy leżała spokojnie na śmiertelnem posłaniu i szeptała o swej tęsknocie do niebieskiego Ojca — gdy wtem słaby głos odezwał się z łóżka poza mną: „Kto tu jest?“
Wiedziałam, że pani Reed już od szeregu dni zaniemówiła. Czyżby wracała do życia? Podeszłam ku niej.
— To ja jestem, ciotko.
— Kto taki... ja? — odpowiedziała. — Kto ty jesteś? — I spojrzała na mnie zdziwiona i jakby przestraszona, ale wciąż jeszcze przytomna. — Ty mi jesteś zupełnie obca... gdzie Elżbietka?
— Elżbietka u siebie w domu, ciotko.
— Ciotko? — powtórzyła. — Kto mnie nazywa ciotką? Nie jesteś żadną z Gibsonów; a jednak ja ciebie znam — ta twarz... te oczy i czoło... to wszystko jest mi dobrze znajome; jesteś podobna... tak, jesteś podobna do Joanny Eyre!
Nie odpowiedziałam nic: bałam się wywołać wstrząsające wrażenie, gdybym oświadczyła, kim jestem.
— Tak — zaczęła chora znowu — lękam się, że to pomyłka: myśli mnie łudzą. Pragnęłam zobaczyć Joannę Eyre i wyobrażałam sobie podobieństwo tam, gdzie go niema, zresztą przez ośm lat ona tak się musiała zmienić.
Teraz ja bardzo ostrożnie zapewniłam ją, że jestem właśnie tą osobą, za którą mnie brała i którą pragnęła zobaczyć, a widząc, że mnie rozumie i jest zupełnie przytomna, wytłumaczyłam, że Elżbietka wysłała po mnie męża do Thornfield.
— Wiem, że bardzo jestem chora — powiedziała po chwili. — Kilka minut temu chciałam się obrócić, ale widzę, że nie mam żadnej władzy w członkach. Może i lepiej, żebym zrzuciła ciężar z serca, zanim umrę; to, co sobie mało ważymy, dopóki zdrowie służy, cięży bardzo w takiej godzinie, jak obecna dla mnie. Czy jest tutaj pielęgniarka? albo czy jest tutaj w pokoju ktoś więcej oprócz ciebie?
Zapewniłam ją, że jesteśmy same.
— Otóż ja ciebie dwa razy skrzywdziłam, czego teraz żałuję. Raz, łamiąc obietnicę, daną mężowi, że wychowam cię, jak własne dziecko; po raz drugi... — tu przerwała. — Ostatecznie, to może nie ma wielkiego znaczenia — szepnęła sama do siebie. — A zresztą, może wyzdrowieję... a tak się przed nią upokarzać to rzecz przykra.
Usiłowała poruszyć się na łóżku, ale daremnie. Zmieniła się na twarzy; targnęło nią widocznie jakieś wewnętrzne poczucie, może zwiastun bliskiego końca.
— Ostatecznie muszę przejść przez to. Wieczność przede mną. Trzeba jej to powiedzieć... Idź do mojego biureczka, otwórz je i wyjmij list, który tam zobaczysz.
Posłuchałam jej wskazówki.
— Przeczytaj ten list — powiedziała.
List był krótki; brzmiał:
„Pani — Proszę o łaskawe przysłanie mi adresu mojej bratanki Joanny Eyre i o doniesienie mi, jak ona się miewa. Mam zamiar napisać do niej wkrótce i prosić, żeby przyjechała do mnie na Maderę. Opatrzność błogosławiła mojej pracy i pozwoliła uzbierać majątek; a ponieważ jestem bezżenny i bezdzietny, pragnę adoptować bratankę za życia i uczynić ją spadkobierczynią mego majątku po śmierci.
Z wysokiem poważaniem

Jan Eyre, Madera.“

Data była z przed trzech lat.
— Dlaczego ja się nigdy o tym liście nie dowiedziałam? — zapytałam.
— Ponieważ niecierpiałem cię zbyt silnie, by przyłożyć ręki do zapewnienia ci dobrobytu. Nie mogłam zapomnieć o twojem postąpieniu względem mnie, Joanno — o tej furji, z jaką niegdyś rzuciłaś się na mnie; o tym tonie, jakim oświadczyłaś, że nienawidzisz mnie, jak nikogo na świecie; nie mogłam zapomnieć tego niedziecinnego spojrzenia i głosu, jakim twierdziłaś, że wstrętną ci jest sama myśl o mnie, i dowodziłaś, że obchodziłam się z tobą z bezlitosnem okrucieństwem. Nie mogłam zapomnieć własnych uczuć, gdy się tak zerwałaś i wylewałaś jad twojej duszy: bałam się wtedy i miałam wrażenie, jakgdyby zwierzę, które uderzyłam albo popchnęłam, spojrzało na mnie ludzkiemi oczami i przeklinało mnie głosem ludzkim... Podaj mi trochę wody! Ach, śpiesz się!
— Droga ciotko — rzekłam, podając jej napój żądany — nie myśl już o tem wszystkiem, usuń te wspomnienia z duszy. Wybacz mi moje namiętne uniesienia: byłam dzieckiem wtedy; ośm, dziewięć lat minęło od tego czasu!
Nie zważała na to, co mówiłam; ale napiwszy się wody i odetchnąwszy, mówiła dalej;
— Mówię ci, że nie mogłam tego zapomnieć. I zemściłam się: żeby ciebie stryj adoptował, żebyś ty miała dojść do wygód i dostatku, tego ścierpieć nie mogłam. Napisałam do niego; powiedziałam, iż żałuję, że spotka go zawód, ale że Joanna Eyre nie żyje: umarła na tyfus w Lowood. Teraz ty postąp, jak zechcesz; napisz, zaprzecz mojemu twierdzeniu, oskarż mnie o kłamstwo, jeśli ci się podoba. Urodziłaś się na moje udręczenie: ostatnie moje godziny zatruwa męka wspomnienia o czynie, którego, gdyby nie ty, nigdybym nie była popełniła.
— Gdyby tylko ciotka mogła już o tem nie myśleć, gdyby mogła odnieść się do mnie z dobrocią i przebaczeniem...
— Ty masz bardzo zły charakter — powiedziała — i taki, że go do dziś dnia nie mogę zrozumieć; jakim sposobem przez dziewięć lat mogłaś cierpliwie i spokojnie znosić surowe traktowanie, a potem w dziesiątym wybuchnąć tak wściekle i tak gwałtownie, tego nigdy nie zrozumiem.
— Mój charakter nie jest taki zły, jak ciotka sobie wyobraża: jestem gwałtowna, ale nie mściwa. Wiele razy, jako małe dziecko, tak pragnęłam kochać ciotkę, gdyby mi ciotka tylko była pozwoliła; a i teraz gorąco pragnę, byśmy się pogodziły. Niech mnie ciocia pocałuje.
Przybliżyłam twarz do jej ust; nie chciała jej dotknąć. Powiedziała, że jej duszno, gdy się nachylam nad łóżkiem, i ponownie zażądała wody. Gdym ją znów położyła, gdyż uniosłam ją była i podtrzymywałam ramieniem, podczas gdy piła, ujęłam jej lodowatą i spoconą rękę; słabe palce jednakże cofnęły się przed mojem dotknięciem, a mgłą zachodzące oczy unikały mego wzroku.
— Niechże mnie ciotka, jak zechce, kocha czy nienawidzi — powiedziałam wreszcie — ja ciotce z serca przebaczam: niech Bóg jej przebaczy i powróci spokój.
Biedna, cierpiąca kobieta! za późno jej było zdobyć się na zmianę dotychczasowego myślenia i odczuwania: żyjąc, nienawidziła mnie zawsze, w godzinę śmierci nie umiała z tej nienawiści się otrząsnąć.
Weszła teraz pielęgniarka, a za nią Elżbietka. Pozostałam jeszcze godzinę w nadziei, że doczekam się jakiejś oznaki życzliwości. Próżna to była nadzieja. Chora szybko zapadała w odrętwienie; nie oprzytomniała więcej: o dwunastej w nocy skonała. Nie byłam obecna, by zamknąć jej oczy, nie była też obecną żadna z jej córek. Powiedziano nam nazajutrz rano, że już jest po wszystkiem. Już ją tymczasem ubrano i wystawiono. Poszłyśmy ją z Elizą odwiedzić. Georgjana, która uderzyła w głośny płacz, oświadczyła, że nie odważy się pójść. Oto leżała przed nami Sara Reed, silna i czynna niegdyś postać, teraz sztywna i spokojna: twarde jej oko kryła zimna powieka; na czole i wyrazistych rysach leżało jeszcze teraz piętno jej nieubłaganej duszy. Dziwnym i uroczystym przedmiotem były dla mnie te zwłoki. Patrzyłam na nie, przejęta posępnym smutkiem i przykrością: nie budziły żadnych uczuć łagodnych, rzewnych, litosnych, lub nadzieją osłodzonych, lecz jedynie drażniącą mękę na myśl o jej cierpieniach, nie o mojej stracie — i posępną grozę bez łez nad okropnością takiej śmierci.
Eliza spokojnie przypatrywała się matce. Po kilkuminutowem milczeniu zauważyła:
— Z jej organizmem można było dożyć późnej starości: życie jej skróciły zmartwienia.
A wtedy chwilowy skurcz przebiegł po ustach Elizy; gdy przeminął, odwróciła się i wyszła z pokoju, a ja za nią. Żadna z nas nie uroniła ani jednej łzy.

ROZDZIAŁ XXII.

Pan Rochester dał mi tylko tydzień urlopu, miesiąc jednak upłynął, nim opuściłam Gateshead. Pragnęłam wyjechać zaraz po pogrzebie, ale Georgjana błagała mnie, ażebym pozostała, dopóki nie wyjedzie do Londynu, dokąd nareszcie zaprosił ją wuj, pan Gibson, który był przyjechał, by zarządzić pogrzebem siostry i załatwić interesa rodziny. Georgjana twierdziła, że boi się pozostać sama z Elizą. Nie znajdowała u niej ani współczucia w przygnębieniu, ani uspokojenia w obawach, ani pomocy w przygotowaniach; ja zaś znosiłam, jak mogłam, jej małoduszne utyskiwania i egoistyczne lamenty i starannie szyłam dla niej i pakowałam jej ubrania. To prawda, że kiedy ja pracowałam, ona próżnowała; myślałam też w głębi duszy: „Gdybyśmy obie, kuzynko, musiały żyć zawsze razem, postawiłoby się sprawę zupełnie inaczej. Nie wzięłabym na siebie tej biernie uwzględniającej roli; wyznaczyłabym tobie dział pracy i zmusiłabym cię, byś ją spełniła, bo niktby tego za ciebie nie zrobił. Żądałabym także, byś nieco afektowanych, niezupełnie szczerych skarg przemilczała. Jedynie dzięki temu, że nasz stosunek jest taki przypadkowy i krótkotrwały, że trafił na okres żałoby i smutku, jedynie dlatego zgadzam się na tyle cierpliwości i względności dla ciebie.“
Nareszcie pożegnałam Georgjanę; ale teraz Eliza zkolei poprosiła mnie, bym się jeszcze tydzień zatrzymała. Planom swoim, mówiła, musi poświęcić cały czas i uwagę; zamierzała się udać w nieznany świat i cały dzień pozostawała w swoim pokoju, zapełniając kufry, wypróżniając szuflady, paląc papiery i nie widując się z nikim. Prosiła mnie, bym dopilnowała domu, przyjmowała gości i odpowiadała na listy kondolencyjne.
Pewnego ranka oświadczyła mi, że wraca mi swobodę.
— Jestem ci wdzięczna, kuzynko — dodała — za twoje cenne usługi i dyskretne zachowanie się! Niemała to różnica żyć z kimś takim jak ty, a nie z Georgjaną; ty zadanie swoje w życiu wypełniasz i nie ciężysz nikomu. Jutro — ciągnęła dalej — wyjeżdżam na kontynent. Zamieszkam w zakładzie religijnym wpobliżu Lille, tybyś to nazwała klasztorem; tam znajdę ciszę i spokój. Mam zamiar poświęcić pewien czas na przestudiowanie dogmatów rzymsko-katolickiego kościoła i na staranne zbadanie, jak działa ich system. Jeżeli się przekonam, że jest to system, jak potrosze przypuszczam, najlepiej obliczony na wprowadzenie regularności i porządku we wszelkie działania, wtedy przyjmę zasady kościoła rzymskiego i prawdopodobnie przywdzieję welon zakonny.
Nie wyraziłam ani zdziwienia wobec tego zamiaru, ani nie starałam się jej go odradzać. „To powołanie odpowie ci jak najdokładniej — pomyślałam — niechże ci przyniesie zadowolenie!“
Przy rozstaniu powiedziała:
— Żegnam cię, kuzynko, Joanno Eyre; życzę ci wszystkiego dobrego; tobie nie brak rozsądku.
— I tobie go nie brak, kuzynko Elizo — odpowiedziałam — ale cały majątek, przypuszczam, po roku pochłonie ów zakład. Jednakże to nie moja sprawa, a jeżeli to tobie dogadza, to mnie mało to obchodzi.
— Masz słuszność — odpowiedziała. I przy tych słowach rozeszły się nasze drogi. Ponieważ nie będę już miała sposobności powracać ani do niej ani do jej siostry, mogę już tutaj napomknąć, że Georgjana zrobiła korzystną partję, wychodząc za bogatego, przeżytego światowca, i że Eliza istotnie przywdziała habit i jest dziś przełożoną klasztoru, w którym przebyła nowicjat i który wyposażyła swoim majątkiem.
Nie wiem, co czują ludzie, powracający do domu po dłuższej czy krótszej nieobecności, nigdy tego nie doświadczyłam. Wiedziałam, co czułam jako dziecko, gdy wracałam do Gateshead po długim spacerze i dostawałam burę, że wyglądam zziębnięta albo chmurna; a potem pamiętam, co czułam, gdy wracając z kościoła do Lowood, pragnęłam obfitego jedzenia i dobrego ognia i nigdy się z tem nie spotkałam. Żaden z owych powrotów nie był ani miły ani upragniony; żaden magnes nie przyciągał mnie do miejsca mego zamieszkania; magnes, którego siła przyciągania rosłaby w miarę zbliżania się do celu. Jaki będzie mój powrót do Thornfield, miałam się dopiero przekonać.
Podróż wydawała mi się nudna. Pięćdziesiąt mil jednego dnia, nocleg w hotelu; pięćdziesiąt mil drugiego dnia. Pierwszy dzień zeszedł mi na rozmyślaniu o pani Reed i jej ostatnich chwilach; widziałam twarz jej zmienioną i bezbarwną, słyszałam jej głos dziwnie zmieniony. Przesuwał mi się we wspomnieniu dzień pogrzebu, trumna, karawan, czarny orszak dzierżawców i służby, niewielu krewnych, otwarta otchłań grobowa podziemi, milczący kościół, uroczyste nabożeństwo. A potem pomyślałam o Elizie i Georgjanie; jedną widziałam królową sali balowej, drugą mieszkanką celi zakonnej; zastanawiałam się nad odrębnością osób ich i charakterów. Wieczorne przybycie do wielkiego miasta X. rozwiało te myśli; noc nadała im zupełnie inny kierunek; leżąc w łóżku hotelowem, przeszłam od wspomnień do przewidywań przyszłości.
Wracałam do Thornfield; lecz jak długo tam pozostanę? Niedługo, tego byłam pewna. Miałam list od pani Fairfax; towarzystwo we dworze rozjechało się; pan Rochester wyjechał do Londynu przed trzema tygodniami, ale wtedy spodziewano się powrotu jego za dwa tygodnie. Pani Fairfax przypuszczała, że pojechał poczynić przygotowania do ślubu, ponieważ mówił o kupnie nowego powozu. Pisała, że projekt jego zaślubienia panny Ingram wciąż jeszcze wydaje jej się dziwny; że jednakże, sądząc po tem, co wszyscy mówią i co sama widziała, nie może dłużej wątpić o urzeczywistnieniu się jego zamiarów. „Byłabyś dziwnie upartym niedowiarkiem, gdybyś o tem powątpiewała — pomyślałam. — Nie; teraz o tem nie wątpię.“
Teraz zadawałam sobie pytanie: „Dokąd się udam?“ Przez całą noc śniła mi się panna Ingram; nad ranem w żywym śnie ujrzałam ją, zamykającą przede mną bramy Thornfield i wskazującą mi palcem inną drogę. Obok zaś z założonemi na piersiach rękoma stał pan Rochester i śmiał się sarkastycznie, jak się zdawało, zarówno z niej, jak i ze mnie.
Nie oznaczyłam pani Fairfax dokładnie dnia swego powrotu, gdyż nie pragnęłam, by po mnie przysyłano konie do Millcote. Obiecywałam sobie przejść spokojnie pieszo ten kawałek drogi. Pozostawiwszy rzeczy pod opieką stróża hotelowego, puściłam się około szóstej wieczorem dobrze mi znajomą drogą do Thornfield; droga ta biegła przeważnie polami i obecnie mało była uczęszczana.
Nie był to bardzo jasny ani wspaniały wieczór letni, choć dosyć pogodny i łagodny. Kosiarze wzdłuż drogi zbierali siano, niebo zaś, chociaż nie wolne od chmur, zapowiadało pogodę; błękit jego, tam gdzie przeświecał, był czysty, a pasma obłoków lekkie były i płynęły wysoko. I zachód też był ciepły; nie chłodziła go mgła wilgotna, wyglądało, jakgdyby ogień tam się palił, jakgdyby płonął tam ołtarz za zasłoną marmurkowatych obłoczków, a z otworów świeciła czerwień złocista.
Z przyjemnością widziałam, że mi ubywa drogi, z taką przyjemnością, że raz przystanęłam, by się zapytać, co ta radość znaczy, i żeby sobie rozumnie przypomnieć, że nie do własnego powracam domu, nie do stałego miejsca pobytu, gdzie kochający przyjaciele wyglądają mnie i oczekują mojego powrotu. „Pani Fairfax z pewnością z uśmiechem spokojnie cię powita — powiedziałam sobie. — A mała Adelka będzie klaskać w ręce i skakać zobaczywszy ciebie; ale ty wiesz bardzo dobrze, że ty o kim innym myślisz i że ten ktoś nie myśli o tobie.“
Ale cóż jest upartsze od młodości? Cóż bardziej zaślepia od niedoświadczenia? Młodość i niedoświadczenie twierdziły, że dostateczną przyjemnością jest mieć szczęście znowu patrzeć na pana Rochestera, choćby on na mnie nie patrzył, i dodawały: „Śpiesz się! śpiesz się! Bądź z nim, dopóki możesz; już niewiele dni, co najwyżej tygodni, a rozstaniesz się z nim na zawsze!“ A wtedy zdusiłam nową, rodzącą się mękę — potworne uczucie, którego uznać w sobie ani hodować nie chciałam — i podążałam naprzód.
I w Thornfield koszono łąki, a raczej właśnie robotnicy, ukończywszy pracę, wracali do domu z grabiami na ramionach. Mam jeszcze jedno czy dwa pola do przejścia, a wtedy wejdę na drogę i dostanę się do bramy. Jak pełne róż są żywopłoty! Ale ja nie mam czasu na zrywanie kwiatów, śpieszno mi do domu. Minęłam wysoki krzak głogu, widzę wąski przełaz z kamiennemi schodkami; i widzę — pana Rochestera, siedzącego tam z książką i ołówkiem w ręku; pisze.
Doprawdy, to przecież nie duch; a jednak czuję rozstrój nerwów i przez chwilę nie mogę się opanować. Co to ma znaczyć? Nie przypuszczałam, że tak drżeć będę, gdy go zobaczę, że stracę głos i możność poruszenia się w jego obecności. Zawrócę, skoro tylko odzyskam władzę nad ruchami; pocóż mam się okrywać śmiesznością? Znam inną drogę do domu. Ale cóż z tego, gdybym i dwadzieścia dróg znała? Wszakże on mnie już zobaczył...
— Witam! — woła i składa książkę i ołówek. — Więc powróciła panna Joanna! proszę bliżej, jeśli łaska!
Zdaje się, że się przybliżyłam, chociaż jak się to stało, nie wiem sama, tak sobie nie zdawałam sprawy z własnych ruchów i tylko o to dbałam, by wydać się spokojną, a przedewszystkiem opanować twarz, która, czułam, że buntuje się przeciw mej woli i dąży do wyrażenia tego, co ukryć chciałam. Ale mam przecież woalkę — jest spuszczona; jeszcze może mi się uda zachować, tak jak wypada, pozory spokoju.
— Więc to jest panna Joanna Eyre? Czy przybywasz z Millcote i to na piechotę? Tak... ot właśnie taka godna ciebie sztuczka: nie zażądać powozu, by z turkotem przez ulice i drogi przyjechać jak zwykły inny śmiertelnik, ale błąkać się w zmroku w sąsiedztwie twego domu, zupełnie jakgdybyś była snem albo cieniem. Cóżeś, u licha, poczynała, panno Joanko, ze sobą przez ten ostatni miesiąc?
— Byłam u ciotki, panie, która umarła.
— Godna panny Joanki odpowiedź! Dobrzy anieli, strzeżcie mnie! Ona przybywa z drugiego świata, stamtąd, gdzie mieszkają ludzie, którzy nie żyją, i mówi mi to, spotykając mnie samego w godzinie zmierzchu! Gdybym śmiał, dotknąłbym ciebie, by się przekonać, czyś z ciała, czyś cieniem, rusałko!.. ale równie dobrze mógłbym chcieć dotknąć błędnego ognika na bagnisku. Włóczęga! — dodał, przerwawszy na chwilę. — Opuścić mnie na cały miesiąc i zupełnie o mnie zapomnieć. Przysiągłbym, żeś zapomniała!
Wiedziałam, że przyjemność mi sprawi spotkanie z moim zwierzchnikiem, jakkolwiek przyjemność, zatrutą obawą, że już niezadługo przestanie nim być, oraz świadomością, że jestem dla niego niczem; jednakże była zawsze w panu Rochesterze taka bogata moc uszczęśliwiania (ja to przynajmniej czułam), że już te okruchy, które rozsiewał dla przelotnych i obcych ptaków jak ja, stanowiły ucztę obfitą. Ostatnie jego słowa były dla mnie balsamem; czyż nie oznaczały, że zależy mu trochę na tem, bym go pamiętała? A o Thornfield mówił, jako i moim domu — o, gdybyż to był mój dom!
Pan Rochester nie ruszał się z przełazu, a ja nie śmiałam go prosić, żeby mnie przepuścił. Zapytałam go, czy nie był w Londynie.
— Owszem; ale to zapewne w jasnowidzeniu ktoś się o tem dowiedział.
— Pani Fairfax pisała mi o tem.
— I napisała także, poco pojechałem?
— O tak, panie! Wszyscy wiedzą, jaki pan tam miał interes.
— Musisz zobaczyć powóz, panno Joanko, i musisz mi powiedzieć, czy uważasz, że będzie się podobał pani Rochester i czy nie będzie wyglądała, jak królowa Boadicea, oparta o te purpurowe poduszki. Chciałbym, panno Joanko, żebym zewnętrznie trochę więcej harmonizował z nią... Powiedz mi — jesteś przecież wróżką — czy nie możesz mi dać jakiego czarodziejskiego środka, napoju, cudownego ziela, czy czegoś w tym rodzaju, żeby ze mnie zrobić przystojnego mężczyznę?
— Na to magja nie ma środka, panie — odpowiedziałam dodając w myśli: „Kochające oczy posiadają ten czar; i dla takich oczu jesteś wystarczająco urodziwy, a surowość twej twarzy moc ma większą niż uroda“.
Pan Rochester odczytywał niekiedy niewypowiadane moje myśli z trafnością dla mnie niezrozumiałą; w tym wypadku pominął moją ustną odpowiedź, tylko uśmiechnął się do mnie takim, sobie właściwym uśmiechem, który się rzadko u niego pojawiał. Rzadko — w zwyczajnych okolicznościach. Była w tym uśmiechu cała słoneczność uczucia; ogarnął mnie nią teraz.
— Przejdź, panno Joasiu — rzekł, robiąc mi miejsce do przejścia przez przełaz — idź do domu i niech odpoczną twoje zdrożone nóżki u przyjacielskiego progu.
Pozostawało mi tylko usłuchać go w milczeniu; zbyteczną była dalsza rozmowa. W milczeniu przeszłam przez przełaz i zamierzałam opuścić go spokojnie. Coś mnie jednak powstrzymało, jakaś siła zniewoliła mnie stanąć i obejrzeć się. Powiedziałam — czy też uczucie, którego nie mogłam opanować, przemówiło mimo mej woli:
— Dziękuję panu, panie Rochester, za wielką dobroć. Dziwnie jestem rada, że wracam znowu do pana; a gdziekolwiek pan jest, tam jest mój dom, mój jedyny dom.
Oddaliłam się tak szybko, że nawet gdyby chciał, byłoby mu trudno mnie dogonić. Adelka, ujrzawszy mnie, poprostu oszalała z radości. Pani Fairfax przyjęła mnie ze zwykłym przyjacielskim spokojem. Lea uśmiechnęła się, a nawet Sophie z radością powiedziała mi „bon soir“. Wszystko to było bardzo miłe; nic tak nie uszczęśliwia człowieka, jak poczucie, że się jest kochanym przez bliźnich i że obecnością swoją sprawia się im przyjemność.
Tego wieczora stanowczo odwróciłam oczy od przyszłości: zatkałam uszy, nie chcąc słyszeć głosu, który przypominał mi o bliskiem rozstaniu i zbliżającem się cierpieniu. Po herbacie, gdy pani Fairfax zabrała się do swojej roboty, gdy ja zajęłam niskie siedzenie obok niej, a Adelka, klęcząc na dywanie, przygarnęła się do mnie, uczucie wzajemnego przywiązania otoczyło nas pierścieniem złotego spokoju. Modliłam się w duchu, by nas nic prędko nie rozłączyło; ale gdy na to niespodziewanie wszedł pan Rochester i, patrząc na nas, zdawał się znajdować przyjemność w widoku tak przyjacielskiego gronka, gdy powiedział, że teraz zapewne pani Fairfax będzie kontenta, mając zpowrotem adoptowaną córeczkę przy sobie, gdy dodał, że widzi, iż Adelka jest „prête à croquer sa petite maman anglaise”, zbudziła się we mnie wątła nadzieja, że przecież może nawet po ślubie zatrzyma nas jakoś razem pod osłoną swojej opieki, niezupełnie wygnane z słonecznej jego obecności.
Dwa tygodnie spokoju nastąpiły po moim powrocie do Thornfield Hall. Nic się nie słyszało o małżeństwie pana i nie robiono żadnych przygotowań w tym celu. Prawie codziennie pytałam panią Fairfax, czy nie słyszała o jakiejś decyzji; odpowiadała stale przecząco. Raz powiedziała mi, że zapytała pana Rochestera, kiedy zamyśla przywieźć młodą panią do domu; ale on odpowiedział jej tylko żartem i spojrzeniem zagadkowem, tak że nie wiedziała, jak ma go rozumieć.
Jedna rzecz szczególnie mnie zadziwiła, a mianowicie to, że nikt z rodziny Ingram nie przyjeżdżał do Thornfield, ani też pan Rochester nie składał wizyt w Ingram Park. To prawda, że odległość wynosiła dwadzieścia mil, bo Ingram Park leżało na pograniczu innego hrabstwa. Ale czem była taka odległość dla gorąco zakochanego? Dla tak sprawnego i niezmordowanego jeźdźca, jak pan Rochester, stanowiłoby to spacer przedpołudniowy. Budziła się we mnie nadzieja, do jakiej nie miałam prawa: a nuż małżeństwo zerwane? a nuż mylił się głos ogółu? a nuż rozmyśliła się jedna albo druga strona? Przyglądałam się twarzy pana Rochestera, chcąc z niej wyczytać, czy smutny jest, czy gniewny? Nie pamiętam jednak takiego okresu, gdzieby twarz ta tak jednolicie wolną była od chmur wszelkich uczuć niedobrych. Jeżeli w chwilach, które wraz z moją uczenniczką z nim spędzaliśmy, zapadałam w przygnębienie, on stawał się nawet wesołym. Nigdy jeszcze tak często nie szukał mego towarzystwa; nigdy nie okazywał mi tyle dobroci — a ja, niestety! nigdy go jeszcze tak bardzo nie kochałam, jak teraz.

ROZDZIAŁ XXIII.

Wspaniałe wczesne lato zaświeciło nad Anglją: niebo tak czyste, słońce tak promienne, jak się je wtedy widziało w długim szeregu dni, rzadko kiedy nawet przez dzień jeden uszczęśliwia naszą falami otoczoną krainę. Było to tak, jakgdyby gromadka dni włoskich nadleciała z południa i niby stado wspaniałych przelotnych ptaków przysiadła odpocząć na skałach Albjonu. Zwieziono siano; pola dokoła Thornfield zieleniły się bujnie; drogi pobielały, spieczone słońcem; drzewa pokrył ciemny liść w pełnym rozwoju; żywopłoty i lasy głęboką barwą listowia odbijały od słonecznego tonu skoszonych łąk.
Pewnego upalnego dnia Adelka, znużona zbieraniem przez pół dnia dzikich malin na drodze do Hay, poszła spać razem ze słońcem. Pilnowałam ją, dopóki nie usnęła, a potem wyszłam do ogrodu.
Była to najmilsza godzina z dwudziestu czterech godzin doby. „Dzień gorące ognie strwonił”, a chłodna rosa opadała na spragnione równiny i spieczone szczyty. Tam, gdzie słońce zaszło, wolne od przepychu chmur — roztaczała się purpura, płonąc jak krwawy klejnot lub rozżarzony ogień na szczycie jednego wzgórza i sięgając w coraz łagodniejszych tonach poprzez połowę nieba. Wschód miał też swój własny urok pięknego, głębokiego szafiru i własny skromny klejnot, wschodzącą, pojedyńczą gwiazdę; niebawem miał się poszczycić księżycem; ale tymczasem księżyc był jeszcze poniżej widnokręgu.
Przechadzałam się czas jakiś po chodniku, gdy nagle delikatna, dobrze znajoma woń, woń cygara zaleciała mnie od jednego okna; zobaczyłam, że okno w bibljotece jest cokolwiek odchylone; wiedziałam, że stamtąd mogę być widziana, to też przeszłam do sadu. Żaden zakątek w ogrodzie nie był tak zaciszny, tak rajski, jak ten; pełen był drzew, pełen rozkwitłych kwiatów; z jednej strony bardzo wysoki mur odgradzał go od podwórza, z drugiej aleja bukowa osłaniała go od drogi. Na końcu znajdował się płot nad rowem, jedyna przegroda od pustych pól; wijąca się ścieżka, obsadzona, krzewami, a kończąca się olbrzymim kasztanem z okalającą go dokoła ławeczką, prowadziła do płotu i rowu. Tutaj mogłam spacerować niewidziana. Wzruszona pięknem wieczoru, rosą padającą, ciszą, czułam, że w tym zakątku mogłabym przebywać wiecznie. Gdy jednak zaczęłam krążyć po kwiatowo-owocowej górnej części tego ogrodu, dokąd zwabiło mnie widoczniejsze w tej wolniejszej przestrzeni światło księżyca, nagle wstrzymał moje kroki — nie odgłos żaden, nie widok — lecz znowuż zapach ostrzegawczy. Bez dziki, akacje, jaśmin, gwoździki i róże oddawna już składały wieczorną ofiarę kadzidła; tego nowego zapachu nie wydaje ani krzew ani kwiat; jest to — znam je dobrze — jest to cygaro pana Rochestera. Oglądam się dokoła i słucham. Widzę drzewa, obarczone dojrzewającym owocem. Słyszę słowika, śpiewającego w pobliskim lasku; nie widać żadnej poruszającej się postaci, nie słychać przybliżających się kroków. Jednakże zapach staje się silniejszy; muszę uciekać. Zmierzam do furtki, prowadzącej w gąszcz krzewów, i widzę, że wchodzi pan Rochester. Chronię się do bluszczowej altanki. „Przecież — myślę sobie — on długo zatrzymywać się tu nie będzie; wróci niebawem tam, skąd przyszedł, a jeśli będę siedziała cicho, nie zobaczy mnie chyba.“
Ale nie — ten wieczór snać zarówno jemu miły, jak i mnie, a ten staroświecki ogród taki ponętny. Przechadza się więc dalej, to podnosząc gałązki agrestu, by popatrzeć na obciążający je owoc wielki jak śliwki, to zrywając dojrzałą wiśnię pod murem, to nachylając się nad kępką kwiatów, by wchłonąć ich woń lub podziwiać kropelki rosy na płatkach. Wielka ćma brzęcząc przelatuje koło mnie; siada na roślinie u stóp pana Rochestera; on widzi ją i schyla się, by ją dokładniej obejrzeć.
„Teraz plecami obrócony jest do mnie — pomyślałam — a przytem jest zajęty; może, idąc cicho, będę się mogła wymknąć niezauważona.“
Stąpałam po trawie brzegiem ścieżki, by nie zdradził mnie chrzęst kamyków: on stał wśród grządek o jakie dwa kroki od miejsca, którędy musiałam przechodzić; ćma widocznie zajmowała jego uwagę. „Przejdę bardzo dobrze“ — myślałam. Gdym przekraczała cień jego, rzucony przez księżyc, odezwał się spokojnie, nie odwracając się wcale:
— Panno Joanko, pójdź, zobacz tę stworę.
Zachowywałam się tak cicho! — Przecież nie miał oczu w plecach; czyżby cień jego odczuł? Drgnęłam w pierwszej chwili, a potem przysunęłam się bliżej.
— Popatrz na jej skrzydła — rzekł — ona mi przypomina owad z Indyj Zachodnich; nie często widuje się w Anglji okazy tak wielkich i barwnych ciem nocnych; ot masz — poleciała!
Ćma odfrunęła. I ja zażenowana cofałam się także. Jednak pan Rochester poszedł za mną, a gdy doszliśmy do furtki, powiedział:
— Zawróćmy; to wstyd w tak piękną noc siedzieć w domu; z pewnością nikomu nie chce się iść spać, gdy w ten sposób zachód słońca schodzi się z wschodem księżyca.
Jest to jedną z moich wad, że chociaż język mój jest niekiedy dość skory do odpowiedzi, bywają zdarzenia, że gdy chodzi o znalezienie wymówki, haniebnie mnie zawodzi, A trafia się to najczęściej w takich warunkach, gdzie łatwe słowo lub prawdopodobne upozorowanie wybawiłoby mnie z przykrej, kłopotliwej sytuacji. Nie miałam ochoty spacerować o tej godzinie sama z panem Rochesterem po tym cienistym ogrodzie, nie mogłam jednak znaleźć powodu, dla któregobym go miała pożegnać. Szłam więc, ociągając się i szukając w myślach sposobu, jakby się tu wykręcić. On jednakże wydawał się taki spokojny i taki poważny, że zrobiło mi się wstyd mojego zmieszania; zło — jeżeli w tem było jakie zło — leżało widocznie we mnie tylko; jego umysł był tego nieświadomy i spokojny.
— Panno Joanko — zaczął znowu, gdy wszedłszy na ścieżkę wśród krzewów posuwaliśmy się w kierunku płotu nad rowem i kasztana. — Thornfield to miła miejscowość latem, nieprawdaż?
— O tak, panie.
— Musiałaś się do pewnego stopnia przywiązać do tego domu, mając poczucie piękna przyrody i dużo zmysłu przywiązywania się.
— To też przywiązałam się istotnie.
— I chociaż nie rozumiem, jak to być może, ale uważałem, że i do tego głupiutkiego dziecka, Adelki, przywiązałaś się także; a nawet bodaj do prostodusznej niewiasty, pani Fairfax, również?
— Tak, panie; każda na inny sposób, ale obiedwie są mi drogie.
— I żalby ci było rozstać się z niemi?
— O, żal.
— Szkoda! — powiedział; westchnął i zamilkł. — Taki to już bieg rzeczy na świecie — ciągnął zaraz dalej. — Zaledwie człowiek zadomowi się gdzieś, gdzie mu dobrze, odzywa się głos: wstawaj i idź dalej, gdyż godzina wypoczynku minęła.
— Czy ja muszę iść dalej? — zapytałam. — Czy muszę opuścić Thornfield?
— Ja myślę, że musisz, panno Joanko. Żal mi, panno Joasiu, ale myślę doprawdy, że musisz.
Był to cios, ale ja nie chciałem upaść pod tym ciosem.
— Dobrze, panie, będę gotowa i pójdę, skoro przyjdzie rozkaz wymarszu.
— Ten rozkaz przychodzi teraz, muszę go wydać dziś jeszcze.
— A więc pan się jednak żeni, panie Rochester?
— A wła-śnie. A o to chodzi. Z zwykłą swoją bystrością odgadła panna Joanka.
— Czy ma to prędko nastąpić?
— Bardzo prędko, moja... to jest, panno Eyre; i proszę przypomnieć sobie, panno Joanko, że kiedy pierwszy raz ode mnie czy od kogoś dowiedziałaś się, że mam zamiar na mój starokawalerski kark nałożyć świętą pętlę, wstąpić w święty stan małżeński, wziąć pannę Ingram w objęcia (jest co objąć, naprawdę, ale to nic nie ma do rzeczy... nie można mieć nigdy za wiele czegoś tak doskonałego, jak moja piękna Blanka); otóż, jak mówiłem... czy panna Joanka mnie słucha? Nie odwracaj głowy, nie oglądaj się za ćmami! To tylko była „wstęga wieczorna“, dziecko... ot, pofrunęła do domu! Otóż chciałem ci przypomnieć, że to ty pierwsza powiedziałaś do mnie, z taktem, który tak w tobie szanuję — z tą przezornością, roztropnością i skromnością, stosowną w twej odpowiedzialnej i zależnej sytuacji —, że na wypadek, gdybym się ożenił z panną Ingram, wy obie, ty i Adelka, powinnyście się stąd wynieść. Pomijam, że ta uwaga rzuca pewien obraźliwy cień na charakter mojej ukochanej. Istotnie, gdy już będziesz daleko, panno Joanko, będę się starał o tem zapomnieć; zapamiętam tylko mądrość tej rady, która dała mi wskazówkę postępowania. Adelka musi pójść do szkoły, a panna Eyre musi sobie poszukać innej posady.
— Tak, panie, podam natychmiast ogłoszenie; a tymczasem, myślę... — chciałam dodać: „że mogę pozostać tutaj, aż znajdę inny dach, pod który się schronię“, lecz urwałam, nie chcąc ryzykować długiego zdania, gdyż czułam, że niezupełnie panuję nad głosem.
— Za miesiąc mniej więcej, jak sądzę, będę już żonatym — mówił dalej pan Rochester — a tymczasem sam rozejrzę się za zajęciem i schronieniem dla ciebie, panno Joanko.
— Dziękuję panu; przykro mi, że sprawiam...
— Ach, niema za co przepraszać! Uważam, że jeżeli pracownica spełniała swój obowiązek tak dobrze, jak ty swój, ma prawo wymagać od pracodawcy pewnej pomocy, jeśli on ją dać może. Istotnie, już nawet słyszałem od mojej przyszłej teściowej o posadzie, któraby może była odpowiednią: chodzi mianowicie o podjęcie się edukacji pięciu córek pani O‘Gall w Bitternutt Lodge w Connaught w Irlandji. Spodoba ci się Irlandja, sądzę; powiadają, że ludzie tam tacy serdeczni.
— To bardzo daleko, panie.
— Cóż to szkodzi, dziewczyna tak rozsądna nie może się obawiać podróży ani odległości.
— Nie podróży, ale odległości; a przytem... morze odgradza...
— Od czego, panno Joanko?
— No?
— ...od Anglji i od Thornfield i...
— ...od pana, panie Rochester.
Powiedziałam to prawie mimowoli, i również bez udziału wolnej woli popłynęły moje łzy. Płakałam jednak cicho, niedosłyszalnie, powstrzymywałam łkania. Myśl o pani O‘Gall i Bitternutt Lodge zmroziła we mnie serce; jeszcze bardziej myśl o tych falach morskich, które stanowić miały zaporę pomiędzy mną a moim zwierzchnikiem, ale najbardziej bolesną była myśl o tym szerszym oceanie — oceanie bogactwa, sfery, zwyczajów, oddzielającym mnie od tego, którego całą istotą kochałam.
— To tak bardzo daleko — powtórzyłam.
— To prawda, istotnie; a gdy raz się dostaniesz do Bitternutt w Irlandji, ja ciebie już nigdy nie zobaczę, panno Joanko; tego jestem najpewniejszy. Nigdy nie bywam w Irlandji, nie mam jakoś przekonania do tego kraju. W dobrej żyliśmy przyjaźni, wszak prawda?
— Tak, panie.
— A gdy przyjaciele są w przededniu rozstania, lubią spędzić blisko przy sobie trochę pozostałego im czasu. Pójdź! Pogawędzimy o tej podróży i o tem rozstaniu spokojnie z jakie półgodzinki, podczas gdy tam na niebie gwiazdy zapalać się będą. Oto jest kasztan i ławeczka nad staremi jego korzeniami. Posiedźmy tu w spokoju dziś wieczór, choćby nie było nam sądzone nigdy już zasiąść razem.
Zmusił mnie, bym usiadła, i sam usiadł także.
— Daleka to droga do Irlandji, panno Joanko, i mnie żal wysyłać przyjaciółeczkę w tak męczącą podróż; skoro jednakże nie mogę nic lepszego uczynić, cóż na to poradzę? Czy masz ty ze mną coś wspólnego, jak myślisz, panno Joanko?
Nie mogłam się w tej chwili zdobyć na żadną odpowiedź: serce we mnie zamierało.
— Ponieważ — mówił dalej — ja niekiedy podlegam w stosunku do ciebie dziwnemu uczuciu, zwłaszcza gdy znajdujesz się blisko mnie, tak jak teraz: mam wrażenie, że gdzieś około moich lewych żeber mam umocowany sznur, silnym węzłem spojony z takimże sznurem, w takiemże miejscu przytwierdzonym u ciebie. A jeżeli ten burzliwy kanał i przestrzeń tylu mil stanie pomiędzy nami, ten łączący sznur może przerwać się, może pęknąć; a wtedy, odczuwam to nerwowo, ja zacząłbym krwawić wewnętrznie. A ty?... tybyś mnie zapomniała.
— O, co to, to nigdy, panie; pan wie... — nie mogłam mówić dalej.
— Panno Joanko, czy słyszysz, jak słowik tam śpiewa w lasku? Posłuchaj!
Słuchając, łkałam konwulsyjnie, gdyż już nie mogłam dłużej opanować uczuć; musiałam ulec. Dojmująca męka wstrząsała mną całą. Gdy przemówiłam, to jedynie poto, by wybuchnąć gwałtowną skargą, że wogóle na ten świat przyszłam, że wogóle Thornfield poznałam.
— Tak ci jest żal Thornfield porzucać?
Gwałtowność wzruszenia, pobudzona żalem i miłością, zbuntowała się we mnie, zażądała władzy, pełni lotu, prawa do życia, wzniesienia się i zapanowania nareszcie; tak, domagała się prawa głosu.
— Żal mi porzucać Thornfield; kocham Thornfield: kocham, gdyż tu żyłam życiem pełnem i błogiem — chwilowo przynajmniej. Nikt mnie deptał. Nikt nie zmuszał do zaskorupiania się w sobie. Nie pogrzebano mnie z niższemi duszami, nie wykluczono od przestawania z tem, co jasne, energiczne i wysokie. Żyłam z tem, co czczę, co nad wszystko przenoszę — rozmawiałam z oryginalnym, potężnym, bez wszelkiej ciasnoty duchem. Poznałam pana, panie Rochester; przerażenie i męka przejmuje mnie na myśl, że koniecznie oderwać się muszę od pana na zawsze. Widzę konieczność mojego wyjazdu; a jest mi tak, jakgdybym patrzyła na konieczność śmierci.
— W czem widzisz tę konieczność? — zapytał nagle.
— W czem? Pan sam ją przede mną postawił,
— W jakiej postaci?
— W postaci panny Ingram; szlachetnej i pięknej kobiety — pańskiej narzeczonej.
— Mojej narzeczonej! Jakiej narzeczonej? Ja nie mam narzeczonej.
— Ale ją pan będzie miał.
— Tak jest; będę ją miał!... Będę! — zaciął zęby.
— Więc też ja muszę odejść; sam pan to powiedział.
— Nie, musisz pozostać! Przysięgam — i tej przysięgi dotrzymam.
— A ja mówię panu, że muszę odejść! — zawołałam z uniesieniem. — Czy pan sobie wyobraża, że ja tu potrafię pozostać, stając się dla pana niczem? Czy pan mnie uważa za bezduszny automat, za maszynę bez czucia? Sądzi pan, że potrafiłabym znieść, gdyby mi mój kęs chleba wydzierano od ust i kroplę żywej wody wytrącano z czary? Ponieważ jestem biedna, nieznana, nieładna i mała, myśli pan, że i duszy we mnie niema, ani serca? O, jak się pan myli! mam duszę, jak i pan, i takież serce! Nie zwracam się teraz do pana tak, jakby nakazywał zwyczaj czy konwenans światowy, ale jak wolny duch do wolnego ducha, tak jakgdybyśmy, przeszedłszy przez śmierć i przez grób, stali przed Bogiem równi, bo i równi przecież jesteśmy!
— Równi jesteśmy? — powtórzył pan Rochester. — O, tak — dodał, obejmując mnie ramionami, przygarniając do piersi i przyciskając usta do moich ust. — Tak, Joanko!
— Tak, panie — odpowiedziałam — a jednak nie tak; gdyż pan jest człowiek żonaty... czy tak jak żonaty, i to z kobietą niższą od pana, — z którą pan nie ma nic wspólnego, którą, nie wierzę, by pan kochał prawdziwie, gdyż widziałam i słyszałam, jak pan z niej drwił. Jabym wzgardziła takim związkiem; dlatego uważam się za lepszą od pana. Niech mnie pan puści!
— Dokąd chcesz iść, Joanko? Czy do Irlandji?
— Tak, do Irlandji. Wypowiedziałam to, co mam na sercu, a teraz mogę się udać gdziekolwiek.
— Joanko, uspokój się; nie wyrywaj się tak, jak dziki, oszalały ptak, który łamie własne pióra, miotając się w sieci.
— Nie jestem ptakiem, żadna sieć mnie nie więzi; jestem wolną ludzką istotą o niezależnej woli, a ta wola posłuży mi do opuszczenia pana.
Jeszcze jednym wysiłkiem uwolniłam się z jego objęć i stałam przed nim wyprostowana.
— Niechże twoja wola decyduje o twoim losie — powiedział. — Ofiaruję ci rękę swoją, serce i udział we wszystkiem, co posiadam.
— Gra pan farsę, z której ja się tylko śmieję.
— Proszę ciebie, byś spędziła życie przy moim boku, byś była drugiem mojem ja, moim najlepszym towarzyszem na ziemi.
— Do tej roli już pan uczynił wybór i musi przy nim pozostać.
— Joanko, ucisz się na chwilę: jesteś nadmiernie rozdrażniona; i ja także będę milczał.
Powiew wiatru przeleciał wzdłuż ścieżki, zatrząsł gałęźmi kasztana; odleciał precz, precz... w nieokreśloną dal, gdzie zamarł. Śpiew słowika był wtenczas jedynym głosem, rozlegającym się o tej godzinie: słuchając go, rozpłakałam się znowu. Pan Rochester siedział spokojnie, patrząc na mnie łagodnie i poważnie. Jakiś czas upłynął, zanim przemówił; nakoniec powiedział:
— Usiądź tu przy mnie, Joanko; wytłumaczymy sobie wszystko i zrozumiemy się wzajemnie.
— Ja już nigdy przy panu nie usiądę; oderwałam się i nie mogę powrócić.
— Ależ, Joanko, ja ciebie proszę, zechciej być moją żoną; ja tylko z tobą zamierzam się ożenić.
Milczałam; myślałam, że żartuje ze mnie.
— Przyjdź, Joanko, przyjdź tu bliżej.
— Narzeczona pańska stoi między nami.
Wstał i jednym krokiem był przy mnie.
— Tu jest moja narzeczona — rzekł, przyciskając mnie znów ku sobie — ponieważ tu jest człowiek mi równy, człowiek mi podobny. Joanko, chcesz być moją żoną?
Ja wciąż jeszcze nie odpowiadałam, wciąż jeszcze wyrywałam się z jego objęcia, gdyż niedowierzałam mu nadal.
— Czy powątpiewasz o mnie, Joanko?
— Tak, panie.
— Nie wierzysz mi?
— Ani trochę.
— Czyż ja jestem kłamcą W twoich oczach? — zawołał namiętnie. — Ty, mała sceptyczko, ja ciebie muszę przekonać. Jakąż ja miłość odczuwam dla panny Ingram? Żadnej — i ty o tem wiesz. Jakąż miłość ma ona dla mnie? Żadnej — przekonałem się o tem. Postarałem się, by doszła ją pogłoska, że mój majątek nie wynosi nawet trzeciej części tego, co przypuszczają, a potem stawiłem się przed nią, by stwierdzić rezultat; spotkało mnie oziębłe przyjęcie z jej strony i jej matki. Nie chciałbym, nie mógłbym ożenić się z panną Ingram. Ty... ty dziwne, ty prawie nieziemskie stworzenie! Ciebie kocham, jak własną duszę. Ciebie — biedną i nieznaną, małą i nieładną, bo taką jesteś, ciebie błagam, byś przyjęła mnie za męża.
— Jakto, mnie?! — zawołałam, zaczynając wierzyć w jego szczerość wobec powagi, a zwłaszcza wobec jego niegrzeczności. — Mnie, która na całym świecie nie ma przyjaciela, prócz pana, jeśli pan nim jest; która nie ma ani jednego grosza poza tem, co pan mi płaci?
— Ty, Joanko, ty musisz być moją — zupełnie moją. Czy chcesz być moją? Odpowiedz, że chcesz, odpowiedz prędko!
— Panie Rochester, niech mi pan pozwoli popatrzeć w swoją twarz; niech się pan obróci do księżyca.
— Dlaczego?
— Ponieważ chcę czytać myśli w pańskiej twarzy. Niech się pan obróci!
— Proszę! Nie będzie ona czytelniejszą, niż zgnieciona, zagryzmolona kartka. Czytajże, tylko śpiesz się, bo ja cierpię.
Twarz jego była wielce wzburzona i bardzo mocno zarumieniona; przebiegały po niej silne skurcze i dziwne błyski miał w oczach.
— O Joanko! jak ty mnie męczysz! — zawołał. — Swojem badawczem, a jednak wiernem i szlachetnem spojrzeniem dręczysz mnie!
— Jak to być może! Jeśli pan jest szczery a propozycja jego uczciwa, ja przecież dla pana tylko wdzięczność czuć mogę i serdeczne oddanie, to przecież dręczyć nie może!
— Wdzięczność! — zawołał i dodał gwałtownie: — Joanko, przyjmij mnie prędko. Powiedz; Edwardzie — po imieniu mi powiedz: Edwardzie, będę twoją żoną.
— Czy pan serjo mówi? Czy pan mnie naprawdę kocha? Czy pan szczerze pragnie mieć mnie za żonę?
— Tak jest; a jeżeli dla upewnienia cię potrzeba ci przysięgi — tedy przysięgam ci.
— Jeśli tak, panie, będę pańską żoną...
— Źoneczko moja! Nazwij mnie: Edwardzie!
— Edwardzie drogi!
— Przyjdź do mnie... przyjdź do mnie, jedyna moja — powiedział, i dodał tonem głęboko wzruszonym, z twarzą przytuloną do mojej: — Daj mi szczęście, a będę dbał o twoje.
— Niech Bóg mi przebaczy! — dodał niebawem — a człowiek niech się do mnie nie wtrąca: moją jest i już jej nie oddam.
— Któżby się mógł wtrącać, panie? Ja nie mam krewnych, którzyby się do moich spraw mieszać mogli.
— Nie — i to właśnie najlepsze — odparł.
Gdybym mniej go kochała, byłby mi się akcent jego i ten wyraz triumfalnej radości wydał niesamowity. Siedząc jednak przy nim, obudzona z tej straszliwej zmory rozstania, czując, że raj mi się otwiera, myślałam tylko o tem szczęściu, którem się poiłam. On raz po raz zapytywał:
— Czy jesteś szczęśliwą, Joanko?
— O tak! — odpowiadałam za każdym razem.
Wtedy on szepnął:
— To odkupi!... to odkupi! Czyż nie znalazłem jej sierotą, bez przyjaciół, zmrożoną, niepocieszoną? Czyż nie będę jej strzegł, i miłował ją i pocieszał? Przecież miłość jest w sercu mojem, stałość w mych postanowieniach. To zadosyćuczyni przed trybunałem Najwyższego. Wiem, że Stwórca mój zezwala na ten czyn. Nie dbam o sąd świata. Opinji ludzkiej stawię czoło.
Ale co się działo tej nocy? Księżyc jeszcze nie zaszedł, a nas objął cień zupełny; zaledwie mogłam dojrzeć twarz pana Rochestera, chociaż tak blisko siedziałam. A co wyprawiał ten kasztan? Wił się, szumiał i jęczał, gdy wiatr hulał wzdłuż ścieżki i ogarniał nas potężnem tchnieniem.
— Musimy wracać — powiedział pan Rochester. — Nadchodzi burza. Mógłbym tak przesiedzieć z tobą, Joanko, aż do rana.
„I ja również z tobą” — pomyślałam. Byłabym to może nawet powiedziała, gdyby nie to, że sina, jaskrawa iskra wyskoczyła z chmury, na którą właśnie patrzyłam, i że rozległ się trzask bliskiego pioruna; już przeto tylko olśnione oczy schowałam na ramieniu pana Rochestera.
Lunął deszcz. Pan Rochester spiesznie poprowadził mnie wzdłuż ścieżki, przez ogród i do domu; zanim jednakże przestąpiliśmy próg, byliśmy przemoczeni do nitki. Właśnie pan Rochester zdejmował ze mnie szal w sieni i wytrząsał wodę z rozpuszczonych moich włosów, gdy pani Fairfax wysunęła się z pokoju. Nie zauważyłam jej zrazu, nie zauważył też jej pan Rochester. Lampa paliła się w hallu. Zegar właśnie miał bić dwunastą.
— Śpiesz się zdjąć przemoczone ubranie — rzekł — a zanim pójdziesz, dobranoc ci — dobranoc, moje kochanie!
Ucałował mnie kilkakrotnie. Gdy podniosłam oczy, wysuwając się z jego objęcia, ujrzałam stojącą tuż obok wdowę, bladą, poważną i zdumioną. Uśmiechnęłam się tylko do niej i pobiegłam na górę. „Na wytłumaczenie musi jeszcze poczekać“ — pomyślałam. A jednak, gdy dotarłam do swego pokoju, zrobiło mi się przykro, że ona, chociaż chwilowo, może źle zrozumieć to, co widziała. Radość jednakże zatarła wszelkie inne uczucia; i chociaż głośno dął wicher, choć blisko i potężnie huczały grzmoty, często i straszno błyskały pioruny, a ulewa lała strumienie przez dwie godziny trwającej burzy, nie doświadczałam strachu ani uczucia grozy. Pan Rochester trzy razy podchodził do moich drzwi i pytał, czy czuję się spokojną, a to było pociechą i dawało mi siłę zmóc obawę.
Rano, zanim jeszcze wstałam, Adelka wbiegła, by mi powiedzieć, że piorun tej nocy uderzył w wielki kasztan na końcu sadu i rozdarł go na dwoje.

ROZDZIAŁ XXIV.

Wstając i ubierając się, rozmyślałam nad tem, co się stało, i pytałam siebie, czy to wszystko sen. Nie mogłam być pewna rzeczywistości, dopókibym znów nie zobaczyła pana Rochestera i z ust jego nie usłyszała wznowionych słów miłości i zapewnienia.
Układając włosy, przypatrzyłam się swej twarzy w zwierciadle i przekonałam się, że już nie jest brzydka: promieniała nadzieją, zabarwiło ją ożywienie, oczy jaśniały nowym jakimś blaskiem. Niechętnie często patrzyłam na mojego zwierzchnika, w obawie, że mój wygląd nie może mu się podobać; ale teraz byłam pewna, że mogę śmiało wznieść ku niemu twarz, gdyż jej wyraz nie ostudzi jego przywiązania. Wyjęłam z komody prostą, ale czystą i jasną letnią sukienkę i włożyłam ją; zdawało mi się, że nigdy w żadnej sukni tak dobrze mi nie było, ale bo też w tak szczęśliwem usposobieniu nie miałam na sobie żadnej.
Nie zdziwiło mnie to bynajmniej, gdy zbiegłszy nadół do hallu, ujrzałam, że słoneczny ranek czerwcowy nastąpił po nocnej burzy, i że przez otwarte szklane drzwi zalatuje świeży wonny wietrzyk. Natura musi być radosna, kiedym ja taka szczęśliwa. Ścieżką ku domowi szła żebraczka z chłopczykiem, oboje bladzi, obszarpani; pobiegłam ku nim i dałam im wszystkie pieniądze, jakie miałam przy sobie, jakieś trzy czy cztery szylingi; czy oni źli czy dobrzy, niechże się cieszą w to moje wielkie święto. Wrony krakały, śpiewały weselsze ptaki, ale nic nie dorównywało weselem rozradowanemu memu sercu.
Zaskoczyła mnie pani Fairfax, wyglądając z okna z twarzą smutną i mówiąc poważnie:
— Panno Eyre, czy pani nie przyjdzie na śniadanie?
Podczas śniadania spokojna była i chłodna: ja jednak wtedy nie mogłam wywieść jej z błędu. Musiałam czekać, aż pan Rochester da jej wyjaśnienia; poczekać też musiała i ona. Zjadłszy, pośpieszyłam na górę. Spotkałam Adelkę, wychodzącą ze szkolnego pokoju.
— Dokąd idziesz? Czas już zacząć lekcje.
— Pan Rochester kazał mi iść do dziecinnego pokoju.
— Gdzie jest pan Rochester?
— Tutaj — i wskazała drzwi szkolnego pokoju.
Weszłam: i oto on stał przede mną.
— Pójdź, powiedz mi dzieńdobry — rzekł.
Zbliżyłam się ochoczo, i teraz nie chłodne słowo, nie uścisk ręki nawet stał się moim udziałem, ale uścisk i pocałunek. Takie się to wydawało naturalne i tak słodka była miłość jego i pieszczota!
— Joanko, świetnie wyglądasz, taka uśmiechnięta i ładna, doprawdy ładna dziś rano — powiedział. — Czy to moja blada rusałeczka? Czy to moje ziarnko gorczyczne? To małe słoneczne dziewczątko z dołeczkami na twarzyczce, z różowemi usteczkami, jak atłas gładziuchnym kasztanowatym włosem i promiennemi orzechowemi oczami? (Miałam zielone oczy, czytelniku, ale trzeba mu darować pomyłkę: widocznie dzisiaj przedstawiało mu się niejedno w innych kolorach.)
— To jest Joanna Eyre, mój panie.
— A wkrótce Joanna Rochester — dodał. — Za cztery tygodnie, Joanko; nie później ani o dzień. Czy słyszysz?
Słyszałam i nie mogłam tego zupełnie objąć: kręciło mi się w głowie. Uczucie, wzbudzone we mnie tem oświadczeniem, było czemś silniejszem, niż sama radość — czemś, co wstrząsało i ogłuszało; był to nieledwie strach.
— Zarumieniłaś się, a teraz zbladłaś, Joanko: dlaczego?
— Ponieważ nadał mi pan nowe imię: Joanna Rochester, a to wydaje się tak dziwne.
— Tak, pani Rochester — powtórzył. — Młoda pani Rochester, Fairfaxa Rochestera młoda żona.
— To nigdy stać się nie może, panie; to nie brzmi prawdopodobnie. Zupełne szczęście nigdy nie staje się udziałem ludzi na tym świecie. Czyż miałoby mi być sądzone inne przeznaczenie, niż reszcie mojego rodzaju? Wyobrazić sobie, żeby miał mnie spotkać los taki, to bajka — to sen na jawie.
— Który ja mogę urzeczywistnić i urzeczywistnię, zaczynając zaraz dzisiaj. Napisałem rano do mojego bankiera w Londynie, by wysłał mi pewne klejnoty, które ma w przechowaniu, dziedzictwo dla pań na Thornfield. Za dzień lub dwa — mam nadzieję — będę ci je mógł wysypać na kolana, gdyż każdy przywilej, każdy hołd, którybym złożył u stóp córki para, gdybym się z nią żenił, będzie twoim.
— O panie!... dajmy pokój klejnotom! Nie lubię słuchać, gdy się o nich mówi. Klejnoty dla Joanny Eyre — to brzmi tak nienaturalnie i dziwnie: ja wolę ich nie mieć.
— Sam ci kolję brylantową założę na szyi i diadem nad czołem — gdzie będzie odpowiedni; gdyż natura sama wycisnęła piętno szlachectwa na tem czole, Joanko; i zapnę ci bransolety dokoła tych delikatnych rączek i te drobne paluszki obciążę pierścionkami.
— Nie, panie, nie! Myśl o czem innem i mów o czem innem i w innym tonie. Nie przemawiaj do mnie, jakgdybym była pięknością; jestem tylko skromną kwakierską nauczycielką.
— Jesteś pięknością w moich oczach, a pięknością wedle pragnień mego serca — delikatną i powiewną.
— Nikłą i nic nie znaczącą, chce pan powiedzieć. Pan śni — albo pan szydzi. Na miłość boską, niech się pan nie bawi w ironję!
— Sprawię, że i świat także uzna cię za piękność — ciągnął dalej, podczas gdy mnie istotnie nieswojo było z jego tonem, gdyż czułam, że albo sam się łudzi, albo mnie chce łudzić. — Ubiorę Joankę moją w atłasy i koronki i będzie nosiła róże we włosach; i nakryję ukochaną głowę bezcennym welonem.
— A wtedy mnie pan nie pozna; i nie będę już wtedy twoją Joanną Eyre, lecz małpką w kurtce arlekina. Równie przykro byłoby mi widzieć pana w szychowem aktorskiem przebraniu, jak siebie w dworskiej toalecie; i nie nazywam pana ładnym, choć kocham pana tak serdecznie, o wiele za serdecznie, by panu pochlebiać. Niechaj mi pan nie pochlebia.
On jednakże ciągnął swoje dalej, nie zważając na moje prośby.
— Dziś jeszcze zawiozę cię powozem do Millcote i musisz sobie wybrać kilka sukien. Powiedziałem ci, że pobierzemy się za cztery tygodnie. Ślub odbędzie się cicho w tym oto kościele; a wtedy odrazu cię porwę do miasta. Po krótkim pobycie zawiozę mój skarb w strony bliższe słońca; ku francuskim winnicom, ku włoskim płaszczyznom; i ona zobaczy, co jest sławnego w historji starożytnej i w nowszych dziejach; pokosztuje także życia miast; i nauczy się cenić siebie przez sprawiedliwe porównanie z innymi.
— Będę podróżowała? I z panem?
— Będziesz przebywała w Paryżu, Rzymie i Neapolu; we Florencji, Wenecji i Wiedniu: całą przestrzeń, którą ja przewędrowałem, ty przemierzysz swojemi krokami; gdzie ja wycisnąłem moje kopyto, tam i ty twoją nóżkę sylfa postawisz. Dziesięć lat temu przeleciałem przez Europę nawpół szalony; niesmak, nienawiść i wściekłość miałem za towarzyszy; teraz odwiedzę ją znów, uzdrowiony i oczyszczony, z prawdziwym aniołem za pocieszyciela.
Rozśmiałam się, gdy to powiedział.
— Nie jestem aniołem — oświadczyłam — i nie będę aniołem, póki życia; będę tylko sobą. Panie Rochester, niech się pan po mnie nie spodziewa, ani niech pan ode mnie nie wymaga nic niebiańskiego, gdyż się pan tego nie doczeka, tak jak ja się tego nie doczekam po panu; i wcale się też tego nie spodziewam.
— A czego ty się po mnie spodziewasz?
— Przez bardzo krótki przeciąg czasu będzie pan może takim jak teraz — przez bardzo krótki przeciąg czasu. A potem pan ostygnie; a potem stanie się pan kapryśny; a potem będzie pan poważny i surowy, a ja będę miała dużo kłopotu, chcąc panu dogodzić. Gdy się pan jednak dobrze do mnie przyzwyczai, może mnie pan znów polubi, — polubi, mówię, nie pokocha. Przypuszczam, że miłość pańska wypali się w sześć miesięcy, może prędzej. Czytałam w książkach, pisanych przez mężczyzn, że to najdalszy kres, do jakiego sięga zapał miłosny męża. Jednak pomimo wszystko, jako przyjaciółka i towarzyszka, mam nadzieję, że nigdy nie stanę się niemiłą mojemu drogiemu panu.
— Niemiłą! I polubić cię znowu! Ja myślę, że będę cię lubił, i lubił, i lubił, i będziesz mi musiała przyznać, że nietylko cię lubię, ale kocham — prawdziwie, gorąco, stale.
— Ale czy nie jest pan kapryśnym, panie drogi?
— Względem kobiet, które podobały mi się z twarzy jedynie, potrafię być djabłem wcielonym, gdy odkryję, że nie mają ani serca ani duszy i że czeka mnie z ich strony płaskość, pospolitość, a może głupota, ordynarność i zły humor; w stosunku jednak do kogoś, kto jasne ma oko i wymowny język, gorącą duszę i charakter, który się nagina, ale nie łamie — giętki zarazem i stały — w stosunku do kogoś takiego jestem zawsze tkliwy i wierny.
— Czy spotkał się pan kiedyś z takim charakterem? Czy kochał pan kiedy kogoś takiego?
— Kocham go teraz.
— Ale przede mną: czyż ja rzeczywiście odpowiadam pańskim trudnym wymaganiom?
— Nie spotkałem nigdy nikogo podobnego do ciebie, Joanko, ty mi się podobasz i ty nade mną panujesz — ulegasz napozór, a mnie tak miłe to poczucie twojej ustępliwości; a podczas gdy owijam dokoła palca delikatną nić jedwabną, słodki dreszcz płynie od niej i przenika mi wprost do serca. Jestem pod twoim wpływem — jestem zwyciężony; a wpływ to nad wyraz słodki, a porażka, której ulegam, ma w sobie urok czarowny, któremu nie dorównałby żaden triumf. Dlaczego się uśmiechasz, Joanko? Co znaczy ta niezrozumiała, tajemnicza minka?
— Myślałam, panie (proszę mi darować tę myśl mimowolną), myślałam o Herkulesie i o Samsonie i o ich uwodzicielkach...
— Myślałaś o tem, ty mała...
— Cicho, panie! Niebardzo to mądre było, co pan przed chwilą mówił, tak jak i tamci panowie niemądrze postępowali. Gdyby się jednakże byli pożenili, pewną surowością małżonków byliby wynagrodzili sobie uległość kochanków; i z panem, lękam się, że będzie to samo. Chciałabym wiedzieć, jakby mi pan odpowiedział za rok, gdybym poprosiła o łaskę, którą byłoby panu niedogodnie albo nieprzyjemnie udzielić.
— Poproś mnie o cokolwiek teraz, Joanko — choćby o jaką drobnostkę; pragnąłbym, żebyś mnie poprosiła...
— I owszem, chętnie poproszę; mam już gotową prośbę.
— Mów! Ale jeżeli będziesz patrzeć i uśmiechać się w ten sposób, ja gotów jestem zgóry przysiąc, że cię wysłucham, jak ostatni głupiec.
— Ależ bynajmniej, panie Rochester; ja proszę tylko o to: niech pan nie posyła po te klejnoty, niech pan nie wieńczy mnie różami; mógłby pan równie dobrze złotą koronką obszyć tę oto swoją prostą chustkę do nosa.
— Mógłbym równie dobrze „złocić czyste złoto”. Ja wiem. Prośbę twoją wysłuchano zatem — narazie. Cofnę zlecenie, wysłane mojemu bankierowi. Ale tyś mnie jeszcze o nic nie poprosiła; prosiłaś tylko, bym cofnął dar: proś dalej.
— Dobrze więc, niech pan będzie tak dobry zaspokoić moją ciekawość, bardzo podrażnioną na pewnym punkcie.
— Co? Co? — podchwycił śpiesznie. Wyglądał zaniepokojony. — Ciekawość to rzecz niebezpieczna; dobrze, że nie ślubowałem zgodzić się na każdą prośbę...
— Ależ, panie, tu nic nie grozi, choćby się pan zgodził.
— Powiedz więc, czego sobie życzysz, Joanko; wołałbym jednak, żebyś zamiast dopytywać się może o jaką tajemnicę, zażądała ode mnie połowy mojego majątku.
— Ależ królu Ahaswerusie! Nacóż mi połowa twojego majątku? Czy pan myśli, że ja jestem żyd lichwiarz, szukający dobrej lokaty w ziemi? Wolę posiąść całe pańskie zaufanie. Przecież nie odmówi mi pan zaufania, dawszy mi serce swoje?
— Bierz całe moje zaufanie, które jest warte brania, Joanko; ale na miłość boską nie pragnij niepotrzebnego ciężaru! Nie sięgaj po truciznę — i nie poddawaj mnie zbyt ciężkiej próbie.
— Dlaczego nie, panie drogi? Właśnie mi pan opowiadał, jak bardzo pan lubi być zwyciężonym, jak panu przyjemnie dać się przekonać. A gdybym tak skorzystała z tego wyznania, gdybym tak zaczęła naprzykrzać się i błagać — w razie potrzeby nawet dąsać się i płakać — poprostu dla wypróbowania swojej władzy?
— Spróbuj tylko. Żądaj za wiele, wymagaj, a skończy się zabawa.
— Czy doprawdy? O, jak pan prędko daje za wygraną! Jakże surowo wygląda pan teraz. Grube brwi zbiegły się razem, a na czole zalega coś, co w poezji nazwano „piorunową chmurą“. Czy taka będzie mina pańska po ślubie?
— Jeżeli taka będzie twoja mina po ślubie, to ja, jako chrześcijanin, odrzeknę się przestawania z jakąś taką wodnicą czy chochlikiem. Ale cóżeś to chciała wiedzieć, moje ty stworzonko? No, dalej... gadaj!
— Otóż to, teraz jest pan mniej, niż grzeczny; a ja o wiele wolę szorstkość od pochlebstwa. Wolę być stworzonkiem, aniżeli aniołem. Zapytać zaś chciałam o to: dlaczego tak się pan silił na wmówienie we mnie, że pan pragnie ożenić się z panną Ingram?
— Tylko tyle? Dzięki Bogu, że to nic gorszego! — Rozjaśniła mu się twarz, uśmiechnął się do mnie i pogładził mnie po głowie, jakgdyby rad, że jakieś niebezpieczeństwo zostało uchylone. — Sądzę, że mogę wyznać — mówił dalej — chociaż może trochę cię oburzę, Joanko, a ja widziałem, jakim żarem potrafisz wybuchnąć, gdy się oburzasz. Płonęłaś cała w ową chłodną noc księżycową wczoraj, gdy podniosłaś bunt przeciwko losowi i domagałaś się równości ze mną. Joasiu, ale nawiasem, to ty mi się oświadczyłaś!
— Wiem o tem, to prawda. Ale, jeżeli łaska, do rzeczy, mój panie... panna Ingram?
— No cóż, udawałem, że się staram o pannę Ingram, ponieważ chciałem cię tak szalenie rozkochać w sobie, jak sam się szalenie w tobie kochałem, a wiedziałem, że zazdrość będzie mi najlepszym sprzymierzeńcem w osiągnięciu tego celu.
— Doskonale! A oto jaki pan mały! Przecież to skandal — przecież to wstyd i hańba postępować w ten sposób. I nic się pan nie liczył z uczuciami panny Ingram?
— U niej wszelkie uczucia zastępuje pycha, a tę warto upokorzyć. Czy byłaś zazdrosną, Joanko?
— Mniejsza z tem, panie Rochester: co panu po tej wiadomości? Niech mi pan jeszcze raz szczerze odpowie. Czy pan myśli, że panna Ingram nie będzie cierpiała skutkiem pańskiej nieuczciwej kokieterji? Czy nie będzie się czuła opuszczona i porzucona?
— To niemożliwe!... przecież ci już powiedziałem, że przeciwnie, to ona mnie opuściła; myśl o mojem zadłużeniu ostudziła, a raczej zgasiła sentyment odrazu.
— Ciekawą pan uknuł intrygę. Boję się, że pańskie zasady w niektórych punktach może szwankują.
— Joanko, moje zasady nigdy nie były kształcone; być może, że wykoszlawiły się nieco z braku należytego kierunku.
— Jeszcze raz mówmy serjo. Czy ja mogę cieszyć się tem wielkiem szczęściem, jakie się stało moim udziałem, bez obawy, że ktoś inny cierpi tak gorzko, jak ja cierpiałam niedawno?
— Możesz, możesz, dziewczątko moje dobre; niema na świecie istoty, któraby mnie taką czystą miłością darzyła, jak ty, bo to słodkie przeświadczenie noszę w duszy: wiarę w twoje uczucia, Joanko.
Dotknęłam ustami ręki, która spoczywała na mojem ramieniu. Kochałam go bardzo — więcej, niż słowami odważyłabym się wypowiedzieć, więcej, niżby słowa zdołały wyrazić.
— Zażądaj jeszcze czegoś — rzekł po chwili. — To dla mnie największa przyjemność, gdy mnie prosisz, a ja ci ulegam.
Miałam znów gotową prośbę.
— Niech pan o swoich zamiarach powie pani Fairfax; ona mnie widziała z panem dziś w nocy w hallu i była zgorszona. Niech jej pan wszystko wytłumaczy, zanim się z nią znów zobaczę. Przykro mi, że taka dobra kobieta fałszywie mnie sądzi.
— Idź do swego pokoju i włóż kapelusz — odpowiedział. — Chcę, byś dziś rano towarzyszyła mi do Millcote; a gdy będziesz się przygotowywała do przejażdżki, ja staruszce wszystko wyjaśnię. Co ona sobie wyobraziła, Joanko?
— Myślę, że wyobraziła sobie, iż ja zapomniałam o mojem stanowisku a pan o swojem.
— Stanowisko! Stanowisko! Twoje stanowisko jest w mojem sercu, a biada tym, którzyby chcieli obrazić ciebie teraz czy kiedykolwiek. Idź.
Ubrałam się szybko; skoro zaś tylko usłyszałam, że pan Rochester wychodzi z saloniku pani Fairfax, pośpieszyłam tam czem prędzej. Staruszka czytała właśnie swój ranny ustęp Pisma św., naukę na ten dzień; biblja leżała przed nią otwarta, na niej jej okulary. O tem zajęciu, przerwanem wizytą pana Rochestera, widocznie zapomniała; oczy jej, utkwione w pustą ścianę naprzeciw, wyrażały zdumienie spokojnej duszy, poruszonej niezwykłą wiadomością. Ujrzawszy mnie, obudziła się niejako: usiłowała uśmiechnąć się i nawet zdobyła się na kilka słów powinszowania; jednakże uśmiech zgasł, a zdanie niedokończone przerwała. Odłożyła okulary, zamknęła biblję i odsunęła fotel od stołu.
— Taka jestem zdziwiona — zaczęła — że sama nie wiem, co mam pani, panno Eyre, powiedzieć. Przecież chyba nie śniło mi się... Czyżby? Czasami zdarza mi się, że się zdrzemnę, gdy jestem sama i przywidują mi się rzeczy, które się wcale nie zdarzyły. Zdawało mi się nieraz, gdy się tak zdrzemnęłam, że mój kochany mąż, który umarł piętnaście lat temu, przyszedł i usiadł koło mnie, a nawet, że słyszałam, jak mówił do mnie po imieniu: Alicjo, tak jak za życia. A teraz, czy pani mi może powiedzieć, czy to istotnie prawda, że pan Rochester oświadczył się i chce się z panią żenić? Niech się pani ze mnie nie śmieje. Ale mnie się rzeczywiście zdawało, że on tu wszedł pięć minut temu i powiedział, że za miesiąc będzie pani jego żoną.
— Mnie to samo powiedział — odparłam.
— Naprawdę? I pani mu wierzy? I przyjęła go pani?
— Tak jest.
Spojrzała na mnie oszołomiona.
— Nigdybym tego nie przypuszczała. To dumny człowiek. Wszyscy Rochesterowie byli dumni; a jego ojciec przytem lubił pieniądze. I o nim także zawsze mówiono, że jest wyrachowany. Więc on zamierza ożenić się z panią?
— Tak mnie zapewnia.
Przyjrzała mi się od stóp do głów; wyczytałam z jej oczu, że nie znalazła w postaci mojej dostatecznego uroku na wytłumaczenie tej zagadki.
— To przechodzi moje pojęcie! — ciągnęła dalej. — Ale oczywiście musi być prawdą, skoro pani to mówi. Co z tego wyniknie, nie umiałabym powiedzieć; rzeczywiście nie wiem. Równość stanowiska i majątku bywa pożądana w takich wypadkach, a przytem zachodzi tutaj różnica wieku prawie dwudziestu lat... Pan Rochester mógłby nieledwie być ojcem pani.
— Nie, doprawdy, pani Fairfax! — zawołałam podrażniona — nic podobnego! Pan Rochester wcale na mego ojca nie wygląda! Nikt, ktoby nas razem widział, nie przypuściłby tego na chwilę. Pan Rochester wygląda tak młodo i jest taki młody, jak niejeden mężczyzna dwudziestopięcioletni.
— Czy on rzeczywiście z miłości chce się z panią żenić? — zapytała.
Tak mnie dotknęła swoim chłodem i wątpliwościami, że mi łzy stanęły w oczach.
— Bardzo mi żal, że pani przykrość sprawiam — ciągnęła dalej wdowa. — Ale pani taka młoda i tak mało zna mężczyzn, że chciałabym panią przestrzec. Stare to przysłowie, że „nie wszystko złoto, co się świeci“ — a w tym wypadku boję się, by się coś nie znalazło, co byłoby różne od tego, czego się spodziewamy.
— Dlaczego?... Czy ja taki potwór jestem? — rzekłam. — Czy to niemożliwe, żeby pan Rochester mógł mieć do mnie szczere przywiązanie?
— Nie; pani jest bardzo miła i dużo pani wyładniała w ostatnich czasach, a pan Rochester z pewnością ma dla pani uczucie. Zawsze uważałam, że jest pani jakoś jego ulubienicą. Zdarzało się niekiedy, że dla dobra pani niepokoiły mnie trochę te pani okazywane względy i miałam ochotę przestrzec panią; było mi jednak niemiło nawet o możliwości czegoś złego napomknąć. Wiedziałam, że myśl taka dotknęłaby panią, możeby obraziła; a pani była tak taktowna, tak prawdziwie skromna i rozumna, że sądziłam, iż można pani zaufać, że się pani sama potrafi ochronić. Wczorajszej nocy — nie umiem pani powiedzieć, co przecierpiałam, szukając pani po całym domu i nie mogąc znaleźć, ani pana również; a potem, o dwunastej, widząc panią wracającą z nim razem...
— No, już mniejsza z tem — przerwałam niecierpliwie. — Dosyć, że wszystko jest w porządku.
— Spodziewam się, że wszystko wkońcu będzie w porządku — powiedziała. — Ale proszę mi wierzyć, ostrożność jest tu konieczna. Niech pani się stara trzymać pana Rochestera zdaleka; niech pani sobie, zarówno jak jemu, nie ufa. Panowie z jego sfery nie mają zwyczaju żenić się ze swemi nauczycielkami.
Zaczęło mnie to doprawdy irytować. Na szczęście wbiegła Adelka.
— Takbym chciała, takbym chciała pojechać do Millcote! Pan Rochester nie chce mnie wziąć, chociaż jest tyle miejsca w tym nowym powozie. Niech go pani poprosi, żeby mnie zabrał, mademoiselle!
— Owszem, poproszę, Adelko!
I pobiegłam z nią, rada, że mogę pożegnać moją posępną mentorkę. Powóz był gotów, zajeżdżał właśnie przed front, a pan Rochester przechadzał się tam i zpowrotem po bruku, Pilot za nim.
— Adelka może mi towarzyszyć — nieprawdaż, panie?
— Powiedziałem jej, że nie. Nie potrzeba mi bębnów!... Chcę jechać tylko z panią.
— Niech ją pan zabierze, jeśli pan łaskaw, panie Rochester! Tak będzie lepiej.
— Nie będzie lepiej; będzie krępowała.
Apodyktycznie wyglądał, apodyktyczny był jego głos. Chłód przestróg pani Fairfax i jej wątpliwości czułam jeszcze w sobie; niepewność zaciężyła nad mojemi nadziejami. Opuszczało mnie poczucie władzy nad nim. Już byłam gotowa automatycznie posłuchać, nie upierając się dłużej; on jednak, pomagając mi wsiąść do powozu, spojrzał na moją twarz.
— Co się stało? — zapytał. — Cała słoneczność gdzieś się podziała. Czy rzeczywiście życzysz sobie, żeby ta mała pojechała? Czy sprawi ci to przykrość, jeżeli zostanie w domu?
— Wołałabym, żeby mogła pojechać.
— A więc lećże po kapelusz i wracaj piorunem! — krzyknął na Adelkę.
Mała popędziła, co sił.
— Ostatecznie jeden ranek z przeszkodami tak wiele nie znaczy — zauważył pan Rochester — skoro niebawem mam posiąść ciebie — twoje myśli, rozmowę, towarzystwo — na całe życie.
Adelka, umieszczona w powozie, zaczęła mnie całować, wyrażając w ten sposób wdzięczność za wstawiennictwo: natychmiast została wpakowana w kącik po drugiej stronie pana Rochestera. Wyzierała stamtąd ku mnie; taki srogi sąsiad zbyt był krępujący; do niego gdy był w burzliwym humorze, nie śmiała się odzywać z swemi spostrzeżeniami ani pytać o objaśnienia.
— Niech jej pan pozwoli usiąść koło mnie — prosiłam. — Panu będzie może przeszkadzała, a tu, po tej stronie jest tyle miejsca!
Podał ją jak małego pieska.
— Wkrótce oddam ją do szkoły — rzekł, ale teraz się uśmiechał.
Adelka, słysząc to, zapytała, czy ma iść do szkoły „sans mademoiselle“.
— Tak — odpowiedział. — Absolutnie „sans mademoiselle“, gdyż ja wezmę mademoiselle na księżyc i tam poszukam jaskini w jednej z tych białych dolin pomiędzy szczytami wulkanów, i mademoiselle będzie tam mieszkać ze mną, i tylko ze mną.
— Nie będzie tam miała nic do jedzenia; pan ją zagłodzi — zauważyła Adelka.
— Będę dla niej zbierał mannę rankiem i nocą: równiny i stoki gór na księżycu białe są, Adelko, od manny.
— Będzie się chciała rozgrzać; z czego rozpali ogień?
— Ogień wybucha z gór księżycowych; gdy jej będzie zimno, zaniosę ją na jaki szczyt i położę nad brzegiem krateru.
— O, jak jej tam będzie źle, niewygodnie! A jej suknie przecież się zużyją; skądżeż weźmie nowe?
Pan Rochester udał zakłopotanie.
— Hm... — rzekł — cobyś ty zrobiła, Adelko? Łam sobie głowę i wymyśl. A cobyś powiedziała na suknię z białej i różowej chmurki, jak ci się zdaje? A z tęczy możnaby ładną szarfę wykroić.
— Mademoiselle daleko ładniejsza tak, jak jest — orzekła Adelka po chwili namysłu. — A zresztą znudziłaby się, gdyby miała mieszkać tylko z panem jednym na księżycu. Gdybym ja była na miejscu mademoiselle, nigdybym się nie zgodziła na pojechanie tam z panem.
— Ale ona się zgodziła; dała na to słowo.
— Ależ tam się dostać nie można; niema drogi na księżyc; jest tylko powietrze; a ani pan, ani mademoiselle nie umieją fruwać.
— Adelko, popatrz na to pole.
Byliśmy teraz poza bramami Thornfield, kołysząc się lekko na gładkiej drodze, na której po deszczu nie wznosił się kurz. Po obu jej stronach niskie żywopłoty i wysokie drzewa połyskiwały, zielone i odświeżone.
— Po tem polu, Adelko, przechadzałem się późno jednego wieczora ze dwa tygodnie temu — a był to ten wieczór, kiedyś ty mi pomagała zbierać siano na trawnikach w sadzie; a że byłem zmęczony grabieniem pokosów, siadłem odpocząć na przełazie w płocie; tam wyciągnąłem małą książeczkę i ołówek i zacząłem coś pisać o nieszczęściu, jakie mnie spotkało dawno temu, i o tem, jak pragnę szczęścia w przyszłości: pisałem bardzo prędko, choć już światło dzienne gasło, gdy coś zaczęło zbliżać się ścieżką i stanęło o dwa kroki ode mnie. Popatrzyłem na to zjawisko. Było to maleńkie stworzonko, a miało welon z nitek babiego lata na głowie. Skinąłem, dając mu znak, by się przybliżyło — niebawem stanęło u moich kolan. Nie mówiłem do niego, ani ono do mnie nie mówiło słowami; ale czytałem w jego oczach i ono czytało w moich, i ta nasza rozmowa bez słów znaczyła:
„Że to wróżka i że przybywa z krainy Czarów; że przychodzi, aby mnie uszczęśliwić; że muszę z nią razem opuścić zwyczajny świat i udać się w miejsce samotne — takie jak księżyc, naprzykład — tu skinęła główką ku rogom księżyca wschodzącego nad Hayhill, i powiedziała mi o alabastrowej grocie i srebrnej dolinie, gdzie moglibyśmy zamieszkać. Powiedziałem, że chętniebym się tam udał, ale przypomniałem jej, tak jak i ty, że nie mam skrzydeł do latania. — O, to nic nie znaczy! — odpowiedziała wróżka. — Oto jest talizman, który usunie wszystkie trudności — i wyciągnęła ku mnie ładny złoty pierścionek. — Włóż go — rzekła — na czwarty palec mojej lewej ręki, a będę twoja, a ty będziesz mój; i porzucimy ziemię i swoje własne szczęście znajdziemy tam. — I znowu skinęła ku księżycowi. Ten pierścionek, Adelko, jest w mojej kieszeni pod postacią złotego pieniądza; ale ja zamierzam wkrótce znowu go zamienić na pierścionek.
— Ale co to wszystko ma wspólnego z mademoiselle? Mnie wróżka nic nie obchodzi; pan mówił, że pan chce zabrać mademoiselle na księżyc?
— Mademoiselle — to wróżka — oświadczył tajemniczym szeptem.
Na to ja powiedziałam Adelce, żeby sobie nic nie robiła z jego żartów; ona też wykazała sceptycyzm iście francuski: nazwała pana Rochestera un vrai menteur i zapewniła go, że ani trochę nie wierzy w jego conte de fée; dodała, że przedewszystkiem niema wróżek, a gdyby nawet były, z pewnością jemuby się nie pokazywały, nie ofiarowałyby mu pierścionków, ani nie chciały mieszkać z nim na księżycu.
Godzina, spędzona w Millcote, była dla mnie conieco męcząca. Pan Rochester zaprowadził mnie do sklepu z jedwabiami; tam kazał mi wybierać materjały na pół tuzina sukien. Czułam się w najwyższym stopniu nieswojo, prosiłam, żeby można odłożyć tę sprawę; lecz nie; chciał, by zaraz teraz ją załatwić. Błagając energicznym szeptem, zdołałam wytargować, że zamiast sześciu będą dwie, te jednak postanowił sam wybrać. Z niepokojem widziałam, że oko jego błądzi wśród jaskrawych kolorów; wybrał nareszcie jedwab pięknego ametystowego odcienia i wspaniały różowy atłas. Energicznym szeptem oświadczyłam mu wtedy, że niechże mi odrazu wybierze złotą suknię i srebrny kapelusz; ja i tak nigdy się nie odważę nosić tego, co on wybierze. Z nieskończoną trudnością, gdyż uparty był jak kozioł, wyperswadowałam mu, by tamto zamienił na czarny atłas i perłowo popielaty jedwab.
— Niechżeż będzie narazie — przystał — zczasem i tak zobaczę cię barwną, jak ogród ukwiecony.
Rada byłam, gdy udało mi się wyciągnąć go ze sklepu z jedwabiem, a potem od złotnika. Im więcej dla mnie kupował, tem więcej paliła mnie twarz uczuciem przykrości i poniżenia. Gdy już z powrotem wsiedliśmy do powozu, a ja odetchnęłam, zgorączkowana i znużona, przypomniałam sobie to, o czem w pośpiesznym toku wypadków, smutnych i wesołych, zupełnie zapomniałam: list stryja mojego Jana Eyre do pani Reed i jego zamiar adoptowania mnie i zapisania mi majątku. „To doprawdy byłoby ulgą dla mnie — pomyślałam — posiadać choć maleńki mająteczek; nie potrafiłabym znieść tego, by mnie pan Rochester ubierał jak lalkę, albo żeby, jak na drugą Danae, złoty deszcz sypał się na mnie codziennie. Napiszę do Madery z chwilą, gdy wrócę do domu, doniosę stryjowi, że wychodzę zamąż i za kogo. Gdybym tylko miała nadzieję, że zczasem przysporzę panu Rochesterowi majątku, łatwiej zniosłabym to, że on mnie utrzymywać będzie.“ Pocieszona trochę tą myślą (zamiar swój zresztą spełniłam tegoż dnia), odważyłam się zetknąć znowu z wzrokiem pana mojego i ukochanego, który uporczywie szukał moich oczu, chociaż odwracałam twarz i spojrzenie. Uśmiechnął się i pomyślałam, że jego uśmiech jest taki, jakim mógłby sułtan w chwili miłosnego rozradowania obdarzyć niewolnicę, złotem i klejnotami przezeń obsypaną; ścisnęłam z całej siły rękę jego, szukającą mojej, i odsunęłam ją, zaczerwienioną od tego gwałtownego uścisku.
— Niech pan nie patrzy w ten sposób — rzekłam. — Jeżeli pan nie przestanie, nic innego nie włożę na siebie aż do ostatniej chwili, oprócz starych sukienek z Lowood; do ślubu pójdę w tej lila muślinowej; może pan sobie szlafrok zrobić z tego perłowego jedwabiu, a nieskończoną ilość kamizelek z czarnego atłasu!
Rozśmiał się i zatarł ręce.
— Och, warto ją widzieć i słyszeć! — zawołał. — Czyż nie jest ona oryginalna? Czy nie jest z niej filutka? Nie zamieniłbym tej jednej angielskiej dziewczyneczki za cały seraj sułtana, za wszystkie oczy gazeli, kształty hurysek!
Ta wschodnia aluzja nie podobała mi się znowu.
— Ja panu bynajmniej nie myślę seraju zastępować — powiedziałam. — Nie uważam siebie za coś równoznacznego. Jeżeli się panu zachciewa czegoś w tym rodzaju, dalejże, niech pan co prędzej śpieszy do bazarów w Stambule i tam na zakupno licznych niewolnic zużyje te niepotrzebne pieniądze, których widocznie nie ma pan na co wydać.
— A co tymczasem panna Joanka będzie robiła, podczas gdy ja będę zakupywał tyle a tyle tonn mięsa i tyle a tyle czarnych oczu?
— Będę się przygotowywała na misjonarkę, by głosić wolność niewolnicom, mieszkankom pańskiego haremu między innemi. Każę się tam wpuścić i podniosę bunt; i pana, srogiego baszę, w mig skrępujemy własnemi rękami; a ja nie zgodzę się przeciąć pańskich więzów, dopóki pan nie podpisze ustawy tak liberalnej, jakiej dotąd nie podpisał żaden despota.
— Zgodziłbym się zdać na twoją łaskę, panno Joanko.
— A jabym się wcale nie okazała łaskawą, gdyby mnie pan błagał z takiemi oczyma, jak teraz. Gdyby pan patrzał w ten sposób, byłabym pewna, że cokolwiekby pan podpisał pod przymusem, pierwszym pana czynem po uwolnieniu byłoby pogwałcić podpisane warunki.
— No i czegobyś ty, panno Joanko, chciała? Czuję, że będziesz mi chciała narzucić jakąś prywatną umowę ślubną niezależnie od ceremonji kościelnej. Będziesz chciała zastrzec sobie, jak widzę, jakieś specjalne warunki. Jakież to?
— Chcę tylko mieć poczucie swobody, panie; nie chcę, by mnie przygniatały mnogie zobowiązania. Czy pan pamięta, co mi pan mówił o Celinie Varens? o tych brylantach, kaszmirach, które jej pan dawał? Ja nie chcę być pańską angielską Celiną Varens. Będę w dalszym ciągu nauczycielką Adelki; tym sposobem zarobię na swoje utrzymanie i mieszkanie i na trzydzieści funtów rocznie prócz tego. Z tego będę sobie sprawiała ubranie, a pan mi nic nie będzie dawał, oprócz...
— No dobrze, ale oprócz czego?
— Oprócz uczucia; a jeżeli ja panu swoje dam wzamian, to dług będzie wyrównany.
— Przyznam się, że co do chłodnej arogancji i wrodzonej pychy nic równego nie widziałem — odpowiedział. Dojeżdżaliśmy teraz do Thornfield. — Czy miałabyś ochotę zjeść dziś ze mną obiad? — zapytał, gdy przejeżdżaliśmy bramy.
— Nie, dziękuję panu.
— A dlaczego „nie, dziękuję panu“, jeśli wolno zapytać?
— Nigdy z panem nie jadałam i nie widzę powodu, dlaczegobym miała teraz... dopóki...
— Dopóki co? Lubi panna Joanka niedokończone zdania.
— Dopóki nie będę mogła inaczej.
— Czy przypuszcza pani, że jadam jak smok albo jak dziki człowiek, że lęka się być moją towarzyszką przy stole?
— Żadnych przypuszczeń w tym kierunku nie snułam, panie Rochester, ale pragnę, ażeby wszystko pozostało tak, jak było przez ten miesiąc jeszcze.
— Porzucisz nauczycielską niewolę odrazu.
— Bardzo pana przepraszam, ale nie zrobię tego. Będę dalej uczyła Adelkę, tak, jak dotąd. Będę panu schodziła z drogi przez cały dzień tak, jak się przyzwyczaiłam; może pan po mnie przysłać wieczorem, o ile będzie pan miał ochotę zobaczyć się ze mną, a wtedy ja przyjdę; ale o żadnej innej porze dnia.
— Tak mi się chce zapalić, panno Joanko, albo zażyć niuch tabaki wobec wszystkiego tego, „pour me donner une contenance“, jakby się wyraziła Adelka; ale, na nieszczęście, nie mam przy sobie ani cygarnicy ani tabakierki. Ale słuchaj — mówił szeptem. — Teraz to twój czas, mała tyranko, ale mój nadejdzie niebawem; a gdy raz dobrze cię uchwycę, będę trzymał i — mówiąc obrazowo — przywieszę cię na łańcuszku ot tak — tu dotknął łańcuszka od zegarka. — Tak, ty miłe maleństwo, będę cię nosił na piersiach, aby nie zgubić mojego klejnotu.
Powiedział to, pomagając mi wysiąść z powozu, a podczas gdy wysadzał Adelkę, ja weszłam do domu i pośpieszyłam na górę.
Wieczorem, jak było do przewidzenia, zaprosił mnie do siebie. Ja tymczasem obmyśliłam już zajęcie dla niego, postanowiwszy nie spędzać całego czasu na rozmowie w cztery oczy. Pamiętałam piękny głos jego; wiedziałam, że lubi śpiewać; sama głosu nie miałam, grałam też, wedle wybrednych wymagań jego, nieświetnie, ale nadewszystko lubiłam słuchać dobrej muzyki. Zaledwie też zmrok zajrzał do okna gwiaździstym szafirem, wstałam, otworzyłam fortepian i poprosiłam, żeby mi zaśpiewał jaką piosenkę. Bronił się trochę, ale ja nalegałam.
— Czy lubisz mój głos? — zapytał.
— Bardzo lubię. — Nie lubiłam schlebiać tej jego próżności; ale na ten raz, ze względów oportunistycznych, gotowa nawet byłam ją podniecać.
— W takim razie, Joanko, musisz mi akompanjować.
— Bardzo dobrze, drogi panie, spróbuję.
Istotnie spróbowałam, ale wnet usunął mnie z krzesła, nazywając „małym partaczem“. Zepchnąwszy mnie bez ceremonji na bok, czego właśnie chciałam, zajął moje miejsce i zaczął sam sobie akompanjować, umiał bowiem grać równie dobrze, jak śpiewać. Usunęłam się do zagłębienia pod oknem — i tam, patrząc na ciche drzewa i cieniem objęty ogród, słuchałam słodkiej melodji następujących zwrotek, śpiewanych miękkim, głębokim głosem:

„Najszczersza miłość, co serce
Płomieniem swym rozpaliła,
W krwi mojej każdej kropelce
Gorącem tętnem zabiła.

Każde jej przyjście — nadzieję,
Każde rozstanie — żal budzi;
Jeśli się spóźnia — boleję,
Nie przyjdzie? Lód serce studzi.


O wielkiem szczęściu marzyłem:
Tak być — jak kocham — kochanym!
Do tego celu dążyłem
Z zapałem niepowstrzymanym.

Lecz wielka przestrzeń — bezdroże —
Jej życie i moje dzieli,
Tak niebezpieczna jak morze
Z zieloną głębią topieli...

Dalsze strofki mówiły o przeszkodach zwalczonych, o grozie wyzywanych niebezpieczeństw; końcowe zaś brzmiały:

Najmilsza rączkę mi swoją
W dłoń moją złożyła szczerze,
Przyrzekła, że dolę jej z moją
Małżeńskie zwiąże przymierze.

Przysięgła, pocałowaniem
Stwierdziła przysięgi słowa,
Że ze mną z całem oddaniem
Żyć i umierać gotowa.

Więc nie marzyłem daremnie,
Bogaty plon życia dany —
Gdyż ona kocha wzajemnie:
Jak kocham, jestem kochany!

Skończywszy pieśń, wstał od fortepianu i szedł ku mnie; ujrzałam twarz jego płonącą, błyszczące sokole oczy, namiętną tkliwość w każdym rysie twarzy. Przelękłam się na chwilę, ale wnet nabrałam odwagi. Nie chciałam czułej sceny, nie chciałam demonstracyjnych wylewów uczucia — a przecież mi to groziło; należało przygotować broń jakąś odporną. Wyostrzyłam dowcip. Gdy zbliżył się do mnie, zapytałam cierpkawo:
— Kogoż to pan Rochester zamierza wziąć za żonę?
— To bardzo dziwne pytanie z ust mojej ukochanej Joanki!
— Doprawdy! A ja sądzę, że bardzo naturalne, a nawet konieczne. Mówił pan o swojej przyszłej żonie, jako umierającej z nim razem. Co znaczy taki pogański pomysł? Ja wcale nie mam zamiaru umierać z panem razem — proszę o tem wiedzieć.
— Ach, przecież ja tylko pragnę, ja tylko modlę się o to, byś ty mogła żyć razem ze mną! Śmierć nie dla takich, jak ty!
— Owszem, jest dla takich jak ja; mam równie dobre prawo umrzeć, gdy przyjdzie moja godzina, jak pan je ma; ale ja chcę doczekać swojej pory, nie mam zamiaru umierać, jak indyjska wdowa na stosie!
— Czy przebaczysz mi tę myśl egoistyczną, czy dowiedziesz przebaczenia pocałunkiem na zgodę?
— Nie; przepraszam, ale wolę nie.
Tu usłyszałam, że jestem „stworzonkiem bez serca“ i dowiedziałam się, że „inna kobieta zmiękłaby jak wosk, słysząc takie strofy, wyśpiewane na jej cześć“.
Zapewniłam go, że jestem z natury twarda, bardzo kanciasta i że sam się o tem nieraz przekona; i że przytem postanowiłam odkryć przed nim różne nierówności swojego charakteru, zanim upłyną najbliższe cztery tygodnie: powinien dokładnie wiedzieć, jaki zrobił interes, dopóki jeszcze czas wycofać się z niego.
— Czy uspokoisz się wreszcie, czy zaczniesz rozsądnie gadać?
— Uspokoić się mogę, jeśli pan sobie życzy, ale co do rozsądnego gadania, to pochlebiam sobie, że właśnie to czynię.
Kręcił się, sarkał, mruczał. „Bardzo dobrze — pomyślałam — możesz się dąsać, możesz się niecierpliwić, ile ci się podoba; ale jestem pewna, że to najlepsza droga postępowania z tobą. Jesteś mi miły ponad wszelki wyraz, ale nie chcę wpaść w śmieszny sentymentalizm. A tą szpileczką gotowej odpowiedzi i ciebie powstrzymam nad krawędzią przepaści; dopomoże mi też jej ostrze do zachowania między mną a tobą odległości, dla wspólnego naszego dobra pożądanej“.
Potrosze, potrosze doprowadziłam go do dość silnego rozdrażnienia; wtedy, gdy obrażony, poszedł w drugi koniec pokoju, wstałam i, powiedziawszy moim naturalnym, zwykłym, pełnym szacunku sposobem: „Życzę panu dobrej nocy“ — wysunęłam się bocznemi drzwiami i poszłam do siebie.
Tego systemu, raz go spróbowawszy, trzymałam się odtąd przez cały czas naszego „nowicjatu“. Z najlepszym zresztą rezultatem. Mój pan, to prawda, bywał często kwaśny i chropawy, ale naogół, uważałam, że bynajmniej się nie nudzi i że, gdybym była uległa jak baranek, a czuła jak synogarlica, wzmacniałabym tylko jego despotyzm, ale mniejbym mu się podobała, mniej zadawalała jego rozsądek, a nawet jego smak.
W obecności innych osób byłam zawsze, tak jak dawniej, pełną uszanowania i spokojną; tylko w czasie wieczornych posiedzeń tak mu się sprzeciwiałam i dokuczałam. W dalszym ciągu kazał mnie zawsze prosić z chwilą, gdy zegar wybił siódmą; chociaż, gdy teraz stawałam przed nim, nie miał dla mnie tych miodowych słówek „kochanie moje“, „moja najmilsza“; dostawały mi się zamiast tego takie wyrazy, jak „impertynencka figura“, „złośliwy chochlik“, „odmieniec“ i t. p. Zamiast pieszczot darzył mnie srogiemi minami. Owszem, owszem, narazie stanowczo wołałam szorstkość od tkliwości. Widziałam, że w oczach pani Fairfax mam uznanie; jej obawy o mnie znikły; to mnie utwierdziło w przekonaniu, że postępuję słusznie. Pan Rochester skarżył się, że go zamęczam, i groził straszną zemstą w niedalekim czasie. Śmiałam się w duchu z jego gróźb. „Potrafię trzymać cię w ręku teraz — rozmyślałam — nie wątpię, że potrafię i później; jeżeli zużyje się jeden sposób, trzeba będzie obmyśleć inny“.
Ale ostatecznie zadanie moje nie było łatwe; często byłabym wołała dogodzić mu, niż tak go dręczyć. Przyszły mój mąż stawał się dla mnie całym światem; i więcej, niż światem: nieledwie nadzieją nieba. W owych dniach Boga nie widziałam poza jego stworzeniem, gdyż z niego zrobiłam sobie bożyszcze.

ROZDZIAŁ XXV.

Miesiąc narzeczeństwa upłynął: ostatnie jego godziny mijały. Nie można było powstrzymać dnia, który się zbliżał — dnia ślubu; wszystkie też przygotowania były ukończone. Ja przynajmniej nie miałam już nic do roboty: oto tam, w moim pokoju, stały wzdłuż ściany rzędem kuferki, spakowane, zamknięte, obwiązane; jutro o tej porze daleko już będą w drodze do Londynu; i ja również — albo raczej nie ja, ale pewna Joanna Rochester, osoba, której jeszcze nie znałam. Karty z adresem jeszcze tylko należało przybić; leżały te cztery kwadraciki w szufladzie. Pan Rochester sam wypisał adres: „Pani Rochester, Londyn, Hotel X“ na każdej: nie mogłam się zdecydować na ich przytwierdzenie. Pani Rochester! Taka przecież nie istniała, miała się dopiero narodzić jutro, coś około ósmej rano; chciałam zaczekać, by się upewnić, czy przyszła na świat żywa, zanimbym jej przekazała tę całą własność. Dosyć już, że w owej szafie, naprzeciw mojej toaletki, ubranie, mające być jej ubraniem, wyrugowało już moją starą wełnianą sukienkę i słomiany kapelusz; gdyż nie do mnie przecież należał ten strój ślubny; ta perłowa suknia jedwabna i cienki, zwiewny welon... Zamknęłam szafę, by ukryć ten dziwny strój widmowy, gdyż o tej wieczornej godzinie — była to dziewiąta — w cieniu mojego pokoju błyszczał on istotnie poświatą jakiejś nieziemskiej zjawy, „Pozostawię cię w samotności, ty biały śnie — pomyślałam. — Taka się czuję rozgorączkowana: słyszę, że wiatr wieje; wyjdę, pragnę się odświeżyć jego tchnieniem“.
Nietylko pośpiech z przygotowaniami tak mnie rozgorączkował; nietylko przewidywanie wielkiej zmiany — nowego życia, które się miało jutro rozpocząć: obiedwie te okoliczności miały niewątpliwie udział w wytworzeniu tego niespokojnego, podnieconego nastroju, jaki o tej późnej godzinie wypędzał mnie do ciemnego ogrodu; lecz była i trzecia przyczyna, silniej od tamtych oddziaływająca na mnie.
Trapiła mnie dziwna, niespokojna myśl. Zdarzyło się coś, czego nie mogłam zrozumieć; nikt o tem nie wiedział i nikt tego nie widział, prócz mnie. Zdarzyło się to minionej nocy. Pan Rochester owej nocy był nieobecny w domu; jeszcze i teraz nie wrócił; jakiś interes zawezwał go do małego majątku, złożonego z dwóch czy trzech ferm, który posiadał o trzydzieści mil stąd — interes, który musiał załatwić osobiście przed zamierzonym wyjazdem z Anglji. Czekałam teraz jego powrotu, pragnąc wywnętrzyć się przed nim i znaleźć u niego rozwiązanie dręczącej mnie zagadki. Poszłam do sadu; zapędził mnie w to stosunkowo zaciszne schronienie wiatr, który przez cały dzień dął od południa, nie przynosząc jednak ani kropli deszczu. Zamiast przycichnąć ku nocy, zdawało się, że zwiększa jeszcze pęd i pogłębia szum; drzewa chyliły się stale na jedną stronę, ledwie raz na godzinę prostując na chwilę gałęzie — tak bezustanny był pęd, naginający je ku północy. I chmury gnały od bieguna do bieguna szybko, jedne za drugiemi wielkiemi gromadami; owego lipcowego dnia nie ukazał się ani skrawek błękitu.
Nie bez pewnej dzikiej rozkoszy gnałam, pędzona wiatrem, topiąc troskę mojej duszy w bezmiernym strumieniu powietrznym, grzmiącym skroś przestworów. Przebiegłszy ścieżkę wśród krzewów, stanęłam przed ruiną kasztana; stał tam sczerniały, rozdarty; pień, rozłupany przez środek, świecił straszną raną. Rozłupane połowy nie odłamały się od siebie, gdyż mocna podstawa i silne korzenie spajały je od spodu; jednakże wspólne życie uległo zniszczeniu; soki już krążyć nie mogły; wielkie konary po obu stronach były martwe, a wichury zimowe niewątpliwie zwalą je na ziemię; tymczasem jednak można było powiedzieć, że jeszcze tworzą jedno drzewo — ruinę wprawdzie, ale ruinę całkowitą. Gdym na nie patrzyła, księżyc na jedną chwilę wyjrzał z za chmury. Krąg jego był krwawy, w połowie zamglony; zdawał się ciskać na mnie jakieś złowrogie spojrzenie i zaraz znów zasnuł się głęboką falą chmur. Wiatr ucichł na moment dokoła Thornfield, ale woddali nad lasami, nad wodami zawodził smętnym, ponurym jękiem. Smutno było go słuchać. Ruszyłam dalej.
Tu i tam błądziłam po sadzie; zbierałam jabłka, gęsto opadłe pod drzewami; potem zajęłam się przebieraniem dojrzałych od niedojrzałych, odniosłam je do domu i schowałam do spiżami. Potem poszłam do bibljoteki przekonać się, czy rozpalono ogień, gdyż — chociaż to było lato, wiedziałam, że w taki chmurny dzień pan Rochester rad powita przyjazny kominek. Owszem, ogień już się palił dobrze. Przysunęłam fotel przed kominek, przysunęłam stół, spuściłam storę, kazałam przynieść świece, gotowe do zapalenia. Coraz niespokojniejsza, po ukończeniu tych przygotowań nie mogłam usiedzieć na miejscu, ani nawet pozostać w domu. Mały stojący zegar w pokoju i stary zegar w hallu równocześnie wybiły dziesiątą.
— Jak późno się robi! — westchnęłam. — Pobiegnę ku bramom; księżyc ukazuje się chwilami, stamtąd widać duży kawał drogi. Może on już nadjeżdża; spotkawszy go, oszczędzę sobie kilka minut niespokojnego oczekiwania.
Wiatr szumiał głośno w wielkich drzewach, okalających bramy; ale droga, jak okiem sięgnąć na prawo i na lewo, była cicha i pusta; kiedy księżyc wyzierał, przemykały po niej cienie chmur, poza tem chwilami przedstawiała tylko długą, bladą linję, bez żadnej po niej poruszającej się plamki.
Niemądra łza zaćmiła mi oczy, gdy patrzyłam, łza zawodu i niecierpliwości; wytarłam ją, zawstydzona. Czekałam; księżyc zamknął się szczelnie w swojej komorze, zapuścił gęstą zasłonę chmur. Noc zapadała ciemna, deszcz, przygnany wichurą, zaczynał padać.
— Ach, żeby już przyjechał! Ach, żeby już przyjechał! — zawołałam, zdjęta jakimś nerwowym lękiem. Spodziewałam się przyjazdu jego przed herbatą, a teraz już ciemno; cóż może go zatrzymywać? Czy spotkał go jaki wypadek? Przypomniałam sobie znowu wydarzenie ostatniej nocy. Wytłumaczyłam je sobie jako przestrogę, jako zapowiedź nieszczęścia. Zdjął mnie lęk, że nadzieje moje może są zbyt jasne, by mogły się urzeczywistnić; a tyle szczęścia zaznałam w ostatnich czasach, że pomyślałam, iż szczęście moje już dosięgło zenitu — i odtąd musi go ubywać...
„To trudno, ale ja nie mogę wracać do domu — pomyślałam — nie mogę zasiąść przy kominku, gdy on jest wystawiony na niepogodę; lepiej przemęczyć ciało, niż dręczyć się sercem; wyjdę na drogę.”
Ruszyłam z miejsca; szłam szybko, ale nie uszłam daleko; niebawem posłyszałam tupot kopyt końskich; jeździec się zbliżał w pełnym galopie; pies biegł obok niego. Precz, złe przeczucie! To on — siedzi na swoim Mesrourze, za nim zdąża Pilot. Zobaczył mnie, gdyż księżyc otworzył niebieskie okno wśród chmur i przepływał je jasny; zdjął kapelusz i powiewał nim nad głową. Pobiegłam na jego spotkanie.
— A widzisz! — zawołał, wyciągając rękę i przechylając się z siodła — nie możesz się obejść beze mnie, to widoczne. Stań na końcu mego buta i podaj mi obie ręce. Wsiadaj!
Usłuchałam; radość uczyniła mnie zwinną; wskoczyłam na siodło przed nim. Dostało mi się na powitanie serdeczne ucałowanie i trochę triumfujących przechwałek, które już, trudna rada, przełknęłam. Pohamował się w swem rozradowaniu, pytając:
— Ale czy się co stało, Joanko, żeś wyszła spotkać mnie o takiej godzinie? Czy stało się co złego?
— Nie, ale myślałam, że pan już nigdy nie przyjedzie. Nie mogłam znieść czekania na pana w domu, zwłaszcza przy tym deszczu i wietrze.
— Deszcz i wiatr, doprawdy! Tak, ty ociekasz wodą, jak syrena; zaciągnij mój płaszcz dokoła siebie. Ale mnie się zdaje, że ty masz gorączkę, Joanko: i twarz twoja i ręce pałają. Jeszcze raz cię pytam, czy się co stało?
— Teraz już nic; ani się nie boję, ani nie jestem nieszczęśliwa.
— Ale bałaś się? Ale byłaś nieszczęśliwa?
— Tak, trochę; ale o tem wszystkiem jednak opowiem panu potrosze — i zapewne ostatecznie wyśmieje mnie pan tylko.
— Wyśmieję się z ciebie serdecznie, niech tylko jutro przeminie; do tego czasu nie śmiem; nie mam zupełnej pewności. Tyżeś to, coś przez ten ubiegły miesiąc śliska była jak węgorz, a ciernista jak dzika różyczka? Nie mogłem cię palcem dotknąć, tak kłułaś; a teraz wydaje mi się, że zbłąkane jagniątko tulę w objęciach. Wyszłaś z szopy, żeby odszukać swojego pasterza, czy tak, Joanko?
— Tęskno mi było za panem; ale niech pan nie triumfuje. Otóż jesteśmy w Thornfield; niech mi pan zsiąść pomoże.
Postawił mnie na chodniku. Gdy Jan odebrał konia, a ja weszłam z nim do hallu, kazał mi prędko przebrać się w suche rzeczy i wrócić do niego do bibljoteki. Jeszcze mnie zatrzymał, gdy zmierzałam ku schodom, i wymógł na mnie obietnicę, że niedługo zabawię; to też pośpieszyłam się; w pięć minut byłam zpowrotem. Zastałam go przy kolacji.
— Usiądź, Joanko, i dotrzymuj mi towarzystwa. Da Bóg, będzie to twoja ostatnia wieczerza przed odjazdem stąd na długo.
Usiadłam, ale powiedziałam, że jeść nie mogę.
— Czy dlatego, że cię czeka podróż, Joanko? Czy myśl o tem, że masz jechać do Londynu, tak ci odbiera apetyt?
— Ja dziś wieczorem, drogi panie, nie widzę jasno, co mnie czeka. Zaledwie wiem, jakie myśli mam w głowie. Wszystko w życiu wydaje mi się nierealne.
— Oprócz mnie: ja jestem dosyć realny; dotknij mnie!
— Pan więcej niż wszystko inne wydaje mi się jakąś zjawą: pan jest czystym snem!
Wyciągnął rękę, śmiejąc się.
— Czy to sen? — zapytał, wysuwając ją prosto przed moje oczy. Miał zaokrągloną, muskularną i silną rękę, jako też długie, silne ramię.
— Tak, chociaż jej dotykam, to sen — odpowiedziałam, odsuwając ją. — Czy pan już jeść więcej nie będzie?
— Nie, Joanko, skończyłem.
Zadzwoniłam i kazałam sprzątnąć tacę. Gdy pozostaliśmy znów sami, poprawiłam ogień i zajęłam niski stołeczek u kolan mojego pana.
— Już dochodzi północ — rzekłam.
— Tak; ale pamiętaj, Joanko, żeś mi przyrzekła czuwać ze mną w przeddzień ślubu.
— Tak, i dotrzymam przyrzeczenia; chętnie posiedzę jeszcze co najmniej z godzinę albo ze dwie; wcale nie mam ochoty kłaść się spać.
— Czy wszystkie przygotowania pokończyłaś?
— Wszystkie, panie.
— I ja z mojej strony również — powiedział. — Załatwiłem wszystko — i wyjedziemy z Thornfield jutro, w pół godziny po powrocie z kościoła.
— Bardzo dobrze, drogi panie.
— Z jakim nadzwyczajnym uśmiechem wypowiedziałaś te słowa „bardzo dobrze“, Joanko! Jak ci pałają rumieńce na każdym policzku! i jak dziwnie błyszczą oczy! Czy aby dobrze się czujesz?
— Chyba że tak.
— Chyba że tak! Co ci jest? Powiedz mi, co czujesz.
— Nie mogę, panie; żadne słowa nie potrafiłyby wyrazić mych uczuć. Pragnęłabym, ażeby ta godzina nie miała końca; kto wie, jaki los przynieść może następna.
— To chorobliwe przywidzenia, Joanko! Podnieciłaś się zbytecznie albo przemęczyłaś!
— A pan, czy czuje się spokojny i szczęśliwy?
— Spokojny?... nie, ale szczęśliwy — do głębi serca.
Podniosłam ku niemu wzrok, chcąc wyczytać na jego twarzy oznaki szczęścia; zarumieniona była, pełna ognia.
— Miej ufność we mnie, Joanko — powiedział; — ulżyj duszy, jeżeli ją ciężar jaki przygniata, podzielając go ze mną. Czego się obawiasz?... Czy że nie okażę się dobrym mężem?
— To nawet przez myśl mi nie przeszło.
— Czy może lękasz się tej nowej sfery, w jaką masz wejść?... Albo nowego życia, które cię czeka?
— Nie.
— Stawiasz mnie wobec zagadki, Joanko; twój wygląd i ton smutny, chociaż odważny, niepokoi mnie i przykrość mi sprawia. Pragnę wyjaśnienia.
— Więc niech pan słucha. Nie było pana w domu wczorajszej nocy.
— Tak, wiem; i wspominałaś przed chwilą, że coś się stało podczas mej nieobecności — prawdopodobnie nic ważnego; dość, że cię to zaniepokoiło. Niechże usłyszę, co to takiego. Czy pani Fairfax powiedziała coś może? Albo posłyszałaś jakieś plotki służących?... Może coś uraziło twoje drażliwe poczucie godności.
— Nie, panie.
Zaczęła bić dwunasta; zaczekałam, aż mały zegar wydzwonił ją srebrzyście, a wielki zegar ochrypłym, wibrującym tonem, a potem ciągnęłam dalej:
— Przez cały dzień wczorajszy byłam bardzo zajęta i bardzo szczęśliwa się czułam wśród tej ciągłej krzątaniny; wcale mnie bowiem nie prześladują, jak pan przypuszcza, lęki co do tej przyszłej sfery i t. p. Uważam za wielkie szczęście cieszyć się nadzieją pożycia z panem, ponieważ pana kocham. Nie, panie — niech mnie pan teraz nie pieści. Niech mi pan pozwoli mówić swobodnie. Wczoraj pełna byłam ufności w Opatrzność i wierzyłam, że wypadki układają się zarówno dla dobra pańskiego, jak i mojego. Był to piękny dzień, jeśli pan pamięta — spokojne powietrze, czyste niebo nie nasuwało ani cienia niepokoju o bezpieczeństwo i wygodę pana w podróży. Po herbacie przechadzałam się trochę po chodniku, myśląc o panu. Czułam pana, w myślach, tak blisko siebie, że prawie mi nie brakowało istotnej pańskiej obecności. Myślałam o przyszłości, o twojem życiu, panie, o tyle wszechstronniejszem i ruchliwszem od mojego, jak głąb morza w porównaniu do strumyczka, który w nie wpada, do płytkiego łożyska jego wąskiego koryta. Dziwiłam się, dlaczego filozofowie nazywają ten świat dziką pustynią: dla mnie kwitł on jak róża. O zachodzie słońca oziębiło się, niebo powlokło się chmurami, wróciłam do domu. Sophie zawołała mnie na górę, ażebym obejrzała ślubną suknię, którą właśnie przyniesiono, a pod nią, w pudle, znalazłam dar pański — ten welon, który w swojej książęcej hojności kazał pan przysłać z Londynu, postanowiwszy widocznie, skoro nie chciałam klejnotów, zmusić mnie fortelem do przyjęcia czegoś równie kosztownego. Uśmiechnęłam się, rozwijając go, i układałam w myśli, jak żartować będę z pana, jego arystokratycznych gustów i chęci przebrania plebejskiej narzeczonej za damę wysokiego rodu. Myślałam o tem, że zaniosę nadół do pana welon z gładkiego tiulu, który sama przygotowałam, jako nakrycie mojej nisko urodzonej głowy, i że zapytam, czy to nie wystarcza dla kobiety, która nie może przynieść mężowi w posagu ani majątku, ani piękności, ani stosunków. Widziałam wyraźnie, jaką pan będzie miał minę; słyszałam pańskie gwałtowne republikańskie odpowiedzi i dumne twierdzenie, że nie potrzebuje pan ani majątku zwiększać, ani stanowiska swego podnosić przez ożenek dla pieniędzy albo dla tytułu.
— Jak ty mnie dobrze znasz, ty czarownico mała! — wtrącił pan Rochester. — Ale cóżeś znalazła w tym welonie oprócz haftów? Czy znalazłaś truciznę albo sztylet, że taką żałobną masz teraz minę?
— Nie, nie, mój panie; oprócz subtelności i bogactwa wyrobu znalazłam tam tylko pychę Fairfaxa Rochestera; lecz to mnie nie przestraszyło — już oswoiłam się z tym demonem. Ale panie, ściemniło się, wiatr się zerwał, chociaż nie taki gwałtowny, jak dzisiaj — smutno, ponuro zawodził — daleko niesamowiciej. Zatęskniłam do pana. Weszłam do tego pokoju i widok pustego fotela i kominka bez płonącego ognia wionął ku mnie chłodem. Położyłam się spać, ale czas jakiś nie mogłam zasnąć. Trapił mnie niepokój, nurtowało podniecenie. Wichura wzmagała się, i zdawało mi się, że przygłusza jakiś inny, posępny głos. Czy ten głos płynął z domu, czy z zewnątrz, tego narazie nie mogłam rozróżnić, ale powracał, niewyraźny a jednak żałosny, ilekroć przycichał wiatr; nareszcie wytłumaczyłam sobie, że to gdzieś daleko pies wyje. Rada byłam, gdy wkońcu przestał. Gdy zasnęłam, prześladowała mnie dalej we śnie ciemna, wietrzna noc. W dalszym też ciągu tak pragnęłam być z panem, odczuwałam takie dziwne, żałosne wrażenie, że przegradza nas jakaś zapora. Śniło mi się z początku, że szłam wzdłuż zakrętów jakiejś nieznanej drogi, otaczała mnie ciemność zupełna, deszcz mnie smagał; krępował mnie ciężar, gdyż niosłam małe dziecko: bardzo małe stworzenie, za małe i za słabe, by mogło samo chodzić, a drżało ono w moich zziębniętych rękach i boleśnie kwiliło. Pomyślałam, że jest pan duży kawał drogi przede mną; to też natężałam wszystkie siły, by pana dogonić; czyniłam daremne wysiłki, by wymówić imię pańskie i błagać, by pan się zatrzymał; jednakże skrępowana byłam w ruchach, a głos mój zamierał bez słów; pan tymczasem, czułam to, usuwał się z każdą chwilą coraz dalej, coraz dalej...
— I te sny jeszcze teraz ciężą ci na sercu, Joanko, chociaż jestem tak blisko ciebie? Ty małe, nerwowe stworzenie! Zapomnij o przywidzeniach, myśl tylko o szczęściu, które jest na jawie. Powiadasz, że mnie kochasz, Joanko: tak — ja o tem nie zapomnę i ty temu nie możesz zaprzeczyć. Te słowa nie zamarły, niewypowiedziane, na twoich ustach. Słyszałem je, wyraźne, jasne, może odrobinę zbyt uroczyste, ale jak muzyka słodkie: „Uważam za wielkie szczęście cieszyć się nadzieją pożycia z panem, ponieważ pana kocham”. Więc ty mnie kochasz, Joanko? Powtórz mi to.
— Kocham, panie, kocham całem sercem.
— No tak, to dziwne — powiedział po paru minutach milczenia — ale to zdanie przeniknęło mnie boleśnie. Dlaczego? Chyba dlatego, że wymówiłaś je z taką powagą, z takiem religijnem przejęciem, a wzrok twój, wzniesiony ku mnie, miał najgłębszy wyraz wiary, prawdy i oddania; to trochę tak, jakgdyby duch jakiś stanął przy mnie. Przybierz złośliwą minkę, Joanko, tak jak to ty umiesz; zdobądź się na taki przekorny, wyzywający uśmieszek; powiedz, że mnie niecierpisz, drażnij mnie, dokuczaj; rób, co chcesz, tylko mnie nie wzruszaj: wołałbym, byś mnie rozgniewała, niż nastrajała smutnie.
— Będę pana drażniła, będę panu dokuczała dosyta, niech tylko dokończę swego opowiadania; ale proszę mnie wysłuchać do końca.
— Myślałem, Joanko, żeś mi już wszystko opowiedziała. Myślałem, że źródłem twej melancholji był sen.
Potrząsnęłam głową,
— Jakto? Jest tam coś więcej? Ale ja nie uwierzę, żeby to było coś ważnego. Zgóry przestrzegam cię, że będę niedowiarkiem. Mów dalej.
Zaniepokojona jego mina, trochę lękliwa niecierpliwość tonu zdziwiły mnie; mimo to mówiłam dalej.
— Śniło mi się potem, że Thornfield Hall było straszną ruiną, schroniskiem nietoperzy i sów. Śniło mi się, że z całego okazałego frontu pozostał tylko cienki mur, bardzo wysoki i wyglądający bardzo krucho. Błądziłam w noc księżycową po zarosłem trawą wnętrzu; tu potykałam się o marmurowy kominek, tam o odłamek spadłego gzymsu. Owinięta w szal, wciąż nosiłam to nieznane małe dziecko; nie mogłam go nigdzie położyć, choć bolały mnie ramiona i chociaż ciężar jego opóźniał moje kroki, musiałam je piastować. W odległości, na drodze usłyszałam galop konia; byłam pewna, że to pan, a pan wyjeżdżał na wiele lat i do dalekiego kraju. Wdrapywałam się na cienki mur z szalonym, niebezpiecznym pośpiechem, pragnąc ze szczytu jeszcze dojrzeć pana na chwilę. Kamienie usuwały się z pod moich nóg, gałęzie bluszczu, których się chwytałam, urywały się, dziecko w przerażeniu ściskało mnie za szyję i prawie mnie dusiło; nakoniec wydostałam się na szczyt. Ujrzałam pana, jak plamkę na białej linji drogi, plamkę coraz mniejszą i mniejszą. Wiatr wiał tak silny, że nie mogłam mu się oprzeć; usiadłam na wąskim brzegu; uspokajałam na kolanach przestraszone dziecko; postać pana mignęła na zakręcie drogi; pochyliłam się naprzód, żeby ostatni raz go zobaczyć; mur zaczął się kruszyć; dziecko zsunęło mi się z kolan, straciłam równowagę, spadlam i obudziłam się.
— No, teraz, Joanko, to już chyba koniec.
— Koniec wstępu, panie; opowiadanie dopiero przyjdzie. Przy przebudzeniu błysk światła olśnił mi oczy. Pomyślałam: O, to już dzień! Omyliłam się jednak — było to tylko światło świecy. Przypuszczałam, że to Sophie weszła. Na toaletce stała świeca, a drzwi szafy, w której przed pójściem spać powiesiłam ślubną suknię i welon, były otwarte. Usłyszałam tam szelest i zapytałam: „Co tam Sophie robi?“ Nikt mi nie odpowiedział; ale jakaś postać — wysunęła się z za szafy, wzięła świecę, podniosła ją do góry i oglądała suknię, wiszącą na wieszadle. „Sophie! Sophie!“ zawołałam znowu, i znowu zaległo milczenie. Siadłam na łóżku, pochyliłam się naprzód: najpierw ogarnęło mnie zdziwienie, potem oszołomienie, a wkońcu mróz przeszedł mi po kościach. Panie Rochester, to nie była Sophie, to nie była Lea, ani pani Fairfax; to nie była — nie, byłam tego i jestem dotąd pewna — to nie była nawet ta dziwna kobieta, Gracja Poole!
— Musiała to być jedna z nich — przerwał mój pan.
— Nie, panie, uroczyście pana zapewniam, że nie. Postaci, która teraz stała przede mną, nigdy dotąd nie widziałam w obrębie Thornfield Hall; wzrost, cały zarys, wszystko to było nowe dla mnie.
— Opisz ją, Joanko.
— Była to, panie, kobieta wysoka i tęga, z długiemi, gęstemi, ciemnemi włosami, zwieszającemi jej się na plecy. Nie wiem, jakie miała ubranie na sobie; było to coś białego i prostego, ale czy to była suknia, prześcieradło czy koszula, nie wiem.
— Czy widziałaś jej twarz?
— Z początku nie. Ale po chwili wzięła mój welon z miejsca, gdzie wisiał, podniosła go w górę, patrzyła na niego długo, a potem zarzuciła go sobie na głowę i obróciła się do zwierciadła. W tej chwili zobaczyłam odbicie jej twarzy i jej rysów zupełnie dokładnie w ciemnem podłużnem zwierciedle!
— Jakież one były?
— Straszne i widmowe — o panie, ja nigdy nie widziałam podobnej twarzy! Była to twarz bez koloru... była to twarz dzika. Pragnęłabym zapomnieć o tych toczących się błędnie zaczerwienionych oczach, o tej okropnej sinej obrzmiałości rysów!
— Duchy, Joanko, zazwyczaj bywają blade.
— Ten, panie, był fioletowy; usta miał nabrzmiałe i ciemne; czoło zmarszczkami poryte; czarne brwi wysoko podniesione ponad krwią nabiegłemi oczami. Czy mam panu powiedzieć, jakie podobieństwo nasunęła mi ta twarz?
— Powiedz.
— Niemieckiego djabelskiego widma — upiorzycy.
— Ach!... I cóż ona zrobiła?
— Panie, zdjęła mój welon ze swej strasznej głowy, rozdarła go na dwie połowy, i rzuciwszy go na ziemię, deptała po nim.
— A potem?
— Odsunęła zasłonę okna i wyjrzała; może zobaczyła, że świt już bliski, gdyż, wziąwszy świecę, cofnęła się ku drzwiom. Tuż przy mojem łóżku postać ta stanęła: ogniste oczy wypatrzyły się na mnie, przybliżyła świecę tuż do mojej twarzy i zdmuchnęła ją przed mojemi oczyma. Czułam, że ohydna jej twarz pochyla się nad moją i straciłam przytomność; po raz drugi w mojem życiu, tylko po raz drugi, straciłam przytomność z przerażenia.
— Kto był przy tobie, gdy odzyskałaś zmysły?
— Nikt panie, tylko jasny dzień. Wstałam, oblałam zimną wodą głowę i twarz, napiłam się zimnej wody; czułam, że jakkolwiek osłabiona, nie jestem chora i postanowiłam, że nikomu nie powiem o tem zjawisku, tylko panu jednemu. A teraz proszę, niech mi pan powie, kto jest ta kobieta i co ona za jedna?
— To twór nadmiernie podnieconego mózgu, bądź pewna. Będę się musiał starannie opiekować tobą, mój skarbie: nerwy takie, jak twoje, nie znoszą szorstkiego dotknięcia.
— Panie, proszę mi wierzyć, tu nerwy moje nie zawiniły; to było coś realnego; ten fakt istotnie zaszedł.
— A twoje poprzednie sny czy także były realne? Czy Thornfield Hall jest ruiną? Czy rozłączają nas niezwyciężone przeszkody? Czy ja ciebie opuszczam bez łzy, bez pocałunku, bez słowa?
— Dotychczas jeszcze nie.
— Czy zamierzam to uczynić? Ale już zaczął się dzień, który nierozerwalnie ma nas związać; a gdy raz będziemy złączeni, nie powtórzą się te imaginacyjne strachy, na to ci daję słowo.
— Imaginacyjne strachy, panie! Pragnęłabym uwierzyć, że to tylko to; pragnęłabym tego więcej teraz, niż kiedykolwiek, skoro nawet pan wyjaśnić mi nie może tajemnicy tego okropnego gościa.
— A skoro ja tego uczynić nie mogę, Joanko, więc nie mogła to być rzecz realna.
— Ależ panie, gdy powiedziałam sobie to samo, wstawszy dziś rano, i gdy rozejrzałam się po pokoju, czerpiąc odwagę i pociechę z miłego wyglądu rzeczy znajomych w pełnem świetle dnia, tam — na podłodze ujrzałam to, co wyraźnie zadało kłam mojemu przypuszczeniu — ujrzałam welon, rozdarty od końca do końca na dwie połowy!
Czułam, że pan Rochester drgnął i zatrząsł się; szybko chwycił mnie w objęcia.
— Bogu niech będą dzięki! — zawołał — że jeżeli coś złośliwego zbliżyło się do ciebie wczorajszej nocy, welon tylko na tem ucierpiał. Och, gdy pomyślę, co mogło się było zdarzyć!
Oddychał szybko i tak mnie silnie przyciskał do piersi, że tchu prawie nie mogłam złapać. Po paru minutach milczenia mówił dalej, już pogodnie:
— Ja ci to, Joanko, wszystko wytłumaczę. To był półsen, pół-rzeczywistość. Pewna kobieta, nie wątpię o tem, weszła do twojego pokoju; a tą kobietą była — musiała być — Gracja Poole. Ty sama nazywasz ją dziwną istotą; po tem wszystkiem, co o niej wiesz, masz prawo tak ją nazywać. Co ona mnie zrobiła? co zrobiła Masonowi? W stanie takiego półsnu pół-jawy zauważyłaś jej wejście i jej czynności. Ale tak jak byłaś zgorączkowana, prawie w malignie, przypisałaś jej wygląd djabelskiej zjawy, różny od jej prawdziwego wyglądu. Długie, rozczochrane włosy, obrzękła sina twarz, przesadnie wielki wzrost, to była złuda wyobraźni, to był wynik nocnej zmory; złośliwe podarcie welonu było rzeczywiste i to jest do niej podobne. Pojmuję, że chciałabyś mnie zapytać, dlaczego taką kobietę trzymam w moim domu. W rok po naszym ślubie powiem ci to, ale nie teraz. Czy jesteś zadowolona, Joanko? Czy zgadzasz się na to moje rozwiązanie tajemnicy?
Zastanowiłam się, i rzeczywiście wydało mi się ono jedynem możliwem. Zadowolić mnie ono nie zadowoliło, ale chcąc zrobić przyjemność mojemu panu, udałam, że owszem. Ulgę mi to jednakże przyniosło; to też odpowiedziałam mu zadowolonym uśmiechem. A ponieważ dawno już minęła pierwsza, zaczęłam się zabierać do odejścia.
— Czy Sophie śpi z Adelką w dziecinnym pokoju? — zapytał, gdy zapalałam świecę.
— Tak, panie.
— A w łóżeczku Adelki znajdzie się dość miejsca dla ciebie. Musisz się dzisiaj przespać z nią razem, Joanko; nie dziw, że cię zdenerwował wypadek, o którym mi opowiedziałaś, to też wołałbym, żebyś nie spała dziś sama. Przyrzecz mi, że pójdziesz do dziecinnego pokoju.
— Uczynię to z największą chęcią, panie drogi.
— I zamknij drzwi bezpiecznie ze środka. Obudź Sophie, gdy pójdziesz na górę, pod pozorem, że chcesz ją prosić, by cię jutro wcześnie obudziła, gdyż musisz być ubrana i zjeść śniadanie przed ósmą. A teraz już żadnych ponurych myśli... odpędź smutki i troski, Joasiu moja. Czy słyszysz, jak przycichł wiatr, jak łagodnie szemrze? i deszcz już nie bije w szyby. Spójrz — rzekł, podnosząc storę — jaka piękna noc.
I tak też było. Połowa nieba była zupełnie czysta: chmury, skupiając się teraz przed wiatrem, który zmienił się na zachodni, pomykały ku wschodowi w długich, osrebrzonych zwałach. Spokojnie świecił księżyc.
— No i cóż — powiedział pan Rochester, patrząc mi w oczy pytającem spojrzeniem. — Jakże się teraz czuje moja Joanka?
— Noc pogodna, panie, i ja również.
— I nie będziesz dziś śniła o rozłączeniu i zgryzotach, ale o szczęściu w miłości i radosnem połączeniu!
Ta przepowiednia do połowy się tylko ziściła; nie śniłam istotnie o smutkach, ale też nie o radości; gdyż wogóle nie spałam wcale. Z małą Adelką w objęciach, śledziłam sen dziecka — taki spokojny, beznamiętny, niewinny sen — i czekałam, rychło dzień nadejdzie. Trzeźwa, z pobudzonem w sobie życiem, skoro tylko słońce wstało, wstałam i ja. Pamiętam, że Adelka tuliła się do mnie, gdy ją opuszczałam; pamiętam, że ucałowałam ją, zdejmując rączki jej z mej szyi, i płakałam nad nią z dziwnem wzruszeniem, i uciekłam, lękając się, by łkanie moje nie przerwało zdrowego jej spoczynku. Wydała mi się symbolem minionego życia, a ten, na którego spotkanie miałam się teraz przystroić, ten z lękiem uwielbiany, uosabiał dla mnie nieznaną mi przyszłość.

ROZDZIAŁ XXVI.

Sophie przyszła ubrać mnie o siódmej: bardzo długo spełniała swoje zadanie; tak długo, że aż pan Rochester, zniecierpliwiony widać tem zwlekaniem, przysłał zapytać, dlaczego nie przychodzę. Przypinała mi właśnie broszką do włosów welon (ten prosty tiulowy); jak mogłam najprędzej wymknęłam się z pod jej rąk.
— Niech pani zaczeka! — zawołała po francusku. — Niech się pani przejrzy w lustrze! Ani razu pani nie spojrzała!
Zawróciłam przeto od drzwi: ujrzałam jakąś postać w strojnej sukni i welonie, tak niepodobną do mnie, że wydała mi się niemal obrazem kogoś obcego. „Joanko!“ usłyszałam wołanie i pośpieszyłam nadół. U stóp schodów powitał mnie pan Rochester.
— Marudna! — rzekł — mnie tu pali się w głowie z niecierpliwości, a ty tak zwlekasz!
Zaprowadził mnie do jadalni, obejrzał mnie bystro od stóp do głów, oświadczył, że jestem „jasna jak lilja i nietylko dumą jego życia, ale radością jego oczu“, poczem zapowiedział mi, że daje mi tylko dziesięć minut na zjedzenie śniadania, i zadzwonił. Zjawił się jeden z później donajętej służby, lokaj.
— Czy Jan ma już powóz gotowy?
— Tak, proszę pana.
— A kuferki czy zniesione nadół?
— Właśnie w tej chwili je znoszą.
— Ty idź do kościoła: przekonaj się, czy pan Wood (pleban) i kościelny już tam są; wracaj i powiedz mi.
Kościół, jak czytelnikowi wiadomo, był tuż za bramami; służący niebawem powrócił.
— Pan Wood jest w zakrystji, proszę pana; ubiera się w komżę.
— A powóz?
— Jan zaprzęga konie.
— Nie będziemy go potrzebowali do kościoła, ale musi być gotów z chwilą, gdy powrócimy; wszystkie pudła i kuferki ułożone i przywiązane, a stangret na koźle.
— Słucham.
— Joanko, jesteś gotowa?
Wstałam. Nie było drużbów ani druchen, nie było żadnych krewnych, nikogo, prócz pana Rochestera i mnie. Pani Fairfax stała w hallu, gdyśmy przechodzili. Byłabym chętnie do niej przemówiła, ale ręka moja była w żelaznym uścisku: ciągnął mnie krok, któremu ledwo zdołałam nadążyć, a widząc twarz pana Rochestera, czułam, że nie zniesie pod żadnym pozorem ani sekundy opóźnienia. Nie wiem, czy kiedy inny pan młody wyglądał tak, jak on — taki skupiony w jednym zamiarze, tak groźnie zdecydowany, a przy stanowczości na czole z takiemi płomieniami i błyskami w oczach.
Nie wiem, czy była pogoda czy słota; idąc ścieżką, nie patrzyłam ani na niebo ani na ziemię; serce moje przeszło w oczy, a oczy moje tkwiły w nim. Chciałam ujrzeć tę rzecz niewidzialną, w której zdawał się topić spojrzenie nienawistne i groźne, odgadnąć te myśli, których sile przeciwstawiał wyzwanie i opór.
U furtki cmentarza kościelnego przystanął: spostrzegł, że jestem zupełnie bez tchu.
— O jakiż ja jestem okrutny w miłości! — powiedział. — Zaczekaj chwilkę: oprzyj się o mnie, Joanko!
I teraz już mogę sobie przypomnieć widok starego domu Bożego, wznoszącego się przede mną, jakąś wronę, okrążającą jego wieżę, a w głębi rumiane niebo poranne. Pamiętam też trochę zielone mogiłki i nie zapomniałam o dwóch postaciach ludzi obcych, błądzących wśród tych zielonych wzgóreczków i odczytujących napisy na kilku omszonych kamieniach grobowych. Zauważyłam ich, ponieważ, zobaczywszy nas, poszli poza tylną ścianę kościoła, skąd, byłam pewna, że bocznem wejściem wejdą do kościoła i będą świadkami ceremonji. Pan Rochester ich nie spostrzegł; poważnie wpatrywał się w moją twarz, z której widocznie krew chwilowo uciekła, gdyż czułam pot na czole, chłód ust i policzków. Gdy niebawem przyszłam do siebie, poszedł ze mną zwolna ścieżką ku wejściu.
Weszliśmy do cichej, skromnej świątyni; kapłan czekał w białej komży przy niskim ołtarzu, obok niego kościelny. Cicho było naokół: dwa cienie tylko poruszały się w odległym kącie. Przypuszczenie moje było trafne: dwaj obcy wsunęli się przed nami, i teraz, plecami do nas odwróceni, stali przed grobową niszą Rochesterów i przez barjerkę przyglądali się staremu marmurowemu grobowcowi, gdzie anioł klęczący strzegł szczątków Damera de Rochester, poległego pod Marston Moor w wojnie domowej, i Elżbiety, jego żony.
Uklękliśmy przed ołtarzem. Słysząc ostrożne kroki za sobą, spojrzałam przez ramię: jeden z obcych panów zbliżał się ku ołtarzowi. Zaczął się obrządek ślubny. Kapłan odczytał wytłumaczenie związku małżeńskiego, poczem, postąpiwszy jeszcze krok naprzód, nachylił się lekko ku panu Rochesterowi i ciągnął dalej:
„Żądam tego i kładę na sumienie wam obojgu (tak jak odpowiadać będziecie w dzień straszliwego sądu, gdy tajemnice serc wszelkich będą odkryte), ażebyście, jeżeli które z was wie o przeszkodzie, dla której nie możecie być prawnie małżeństwem związani, teraz to wyznali; gdyż tego bądźcie pewni, że ci, którzy połączyli się inaczej, niż Słowo Boże dozwala, nie są połączeni przez Boga, ani też małżeństwo ich nie jest prawowite.”
Zatrzymał się, wedle zwyczaju. Czyż pauzę po tem zdaniu przerywa kiedykolwiek odpowiedź? Czyż choćby raz na sto lat? To też duchowny, który oczu nie oderwał od książki i zatrzymał się tylko na chwilę, już wyciągał rękę ku panu Rochesterowi, już otwierał usta, by wypowiedzieć pytanie: „Czy masz wolną i nieprzymuszoną wolę pojąć tę kobietę za małżonkę?” — gdy głos wyraźny odezwał się z pobliża:
— Małżeństwo zawarte być nie może: oświadczam, że istnieje przeszkoda.
Kapłan podniósł wzrok na mówiącego i stał niemy; kościelny również; pan Rochester zachwiał się, jakgdyby ziemia zatrzęsła mu się pod stopami; stanąwszy mocniej i nie odwracając głowy ani oczu, powiedział:
— Proszę ciągnąć dalej.
Głębokie milczenie zapadło, gdy wymówił te słowa głębokim, lecz cichym tonem. Po chwili pan Wood przemówił:
— Nie mogę ciągnąć dalej, dopóki pierwej nie zbadam tego oświadczenia i nie przekonam się, czy to prawda, czy fałsz.
— Małżeństwo nie może dojść do skutku — odezwał się głos za nami. — Mam możność udowodnić to, co twierdzę; istnieje tu przeszkoda niepokonalna.
Pan Rochester słyszał, ale nie zważał na to, co słyszy. Stał uparty, sztywny, bez ruchu, rękę tylko moją pochwycił. Ach, jakiż gorący, jakiż silny był to uścisk! jak blade, stanowcze, szerokie czoło jego wyglądało w tej chwili jakby z marmuru wykute! Jak jego oczy błyszczały przytomne i czujne wciąż, a jednak jakby oszalałe w głębi!
Widać było, że pan Wood nie wiedział, co ma począć.
— Jakiegoż rodzaju jest ta przeszkoda? — zapytał. — Może da się ona obejść... może jako wytłumaczyć?
— Wątpię — brzmiała odpowiedź. — Nazwałem ją „niepokonalną“, a mówię na pewnej podstawie.
Mówca wysunął się naprzód i oparł o galeryjkę. Ciągnął dalej, wymawiając każde słowo wyraźnie, spokojnie, dobitnie, chociaż nie głośno:
— Przeszkoda poprostu polega na tem, że zachodzi tu poprzednie małżeństwo. Pan Rochester ma żonę, w danej chwili żyjącą.
Wszystkie nerwy na dźwięk tych cicho wymówionych słów szarpnęły się we mnie, jak nigdy nie szarpnął niemi huk pioruna; mróz ani ogień nigdy tak gwałtownie na bieg krwi mej nie podziałały. Opanowywałam się jednakże; nie groziło mi omdlenie. Spojrzałam na pana Rochestera; wywołałam jego spojrzenie. Cała twarz jego była jak bezbarwna skała; w oczach lśniła iskra i taił się piorun. Nie zaprzeczał niczemu — zdawało się, że wyzywa świat cały. Bez słów, bez uśmiechu, jakgdyby nie rozpoznawał we mnie ludzkiej istoty, objął mnie tylko wpół ramieniem i przykuł do swego boku.
— Kto pan jesteś? — zapytał obcego.
— Nazywam się Briggs, jestem notarjuszem z Londynu.
— I chce mi pan narzucić żonę?
— Chcę panu przypomnieć o istnieniu pańskiej małżonki, którą prawo uznaje, choć pan jej nie uznaje.
— Zechciej mi pan udzielić bliższych szczegółów, jakie jej imię, rodzina, jej miejsce zamieszkania.
— Oczywiście.
Pan Briggs wydobył papier z kieszeni i przeczytał urzędowym, nosowym głosem:

„Twierdzę i mogę przedstawić na to dowody, że 20 października roku — (tu była data o piętnaście lat wcześniejsza) Edward Fairfax Rochester z Thornfield Hall w hrabstwie X i z Ferndean Manor w hrabstwie N. w Anglji pojął za żonę siostrę moją, Bertę Antoninę Mason, córkę Jonasza Mason, kupca, i Antoniny, jego żony, kreolki, w kościele N. w Spanish Town, na Maderze. Akt ślubny wniesiony został do ksiąg kościelnych tegoż kościoła, kopja jego jest obecnie w mojem posiadaniu.
Podpis: Ryszard Mason.

— To — o ile to jest dokument autentyczny — może dowodzić, że byłem ożeniony, ale nie dowodzi, że kobieta, wymieniona tam, jako moja żona, żyje dotychczas.
— Żyła trzy miesiące temu — odpowiedział prawnik.
— Skąd panu o tem wiadomo?
— Mam na to świadka, którego świadectwu nawet pan chyba nie zaprzeczy.
— Proszę, niech go pan przedstawi — albo ruszaj pan do djabła!
— Najpierw go przedstawię — jest tutaj obecny. Panie Mason, bądź pan łaskaw przyjść tu bliżej.
Pan Rochester na dźwięk tego imienia zaciął zęby; przebiegł po nim jakiś konwulsyjny dreszcz; będąc tak blisko, tuż przy nim, odczułam ten wstrząs furji i rozpaczy. Drugi z dwu obcych, który dotychczas pozostawał wtyle, teraz postąpił naprzód; blada twarz wychyliła się z ponad ramienia prawnika — tak, to był on, Mason. Pan Rochester odwrócił się i przeszył go wzrokiem. Oczy jego, jak często wspominałam, były czarne; teraz w ich ponurej ciemni błyskały jakieś światła rdzawe, raczej krwawe. Twarz jego zarumieniła się, jakgdyby śniade policzki i blade czoło rozżarzyło się płomieniem ognia, od serca płynącego. Podniósł silne ramię i byłby uderzył Masona, byłby go rzucił na posadzkę kościoła i zabił może zapamiętałym ciosem, gdyby nie to, że Mason się cofnął, wydając słaby okrzyk: „O wielki Boże!“ Pogarda ostudziła gniew pana Rochestera, pasja jego zamarła, jak pod mrożącym powiewem, zapytał tylko:
— I cóż ty masz do powiedzenia?
Zbielałe wargi Masona wyszeptały jakąś niezrozumiałą odpowiedź.
— Djabli nadali, że też ty nie potrafisz odpowiedzieć wyraźnie. Jeszcze raz pytam, co ty masz do powiedzenia?
— Panie, panie, — przerwał duchowny — niech pan nie zapomina, że jest pan w świątyni! — Poczem, zwracając się do Masona, zapytał łagodnie: — Co panu o tem wiadomo? czy żona tego pana żyje, czy nie żyje?
— Odwagi — nalegał prawnik — niechże pan mówi!
— Żyje i mieszka teraz w Thornfield Hall — wyraźniej już wykrztusił Mason. — Widziałem ją tego roku w kwietniu. Jestem jej bratem.
— W Thornfield Hall! — wykrzyknął kapłan. — Ależ to niemożliwe: jestem starym mieszkańcem tych stron, mój panie, a nigdy nie słyszałem o żadnej pani Rochester w Thornfield Hall!
Widziałam, jaki posępny uśmiech wykrzywił usta pana Rochestera, gdy mruknął:
— Nie, na Boga! Postarałem się o to, by nikt nie słyszał o tem, czy o niej pod tem nazwiskiem.
Zamyślił się, jakgdyby przez kilka minut sam ze sobą się naradzał; poczem powziąwszy postanowienie, wyjawił je:
— Dosyć tego! niech wszystko wystrzela odrazu, jak kula z lufy! Panie Wood, proszę zamknąć książkę i zdjąć komżę; Janie Green — zwrócił się do kościelnego — wyjdźcie z kościoła, nie będzie dzisiaj ślubu.
Kościelny posłusznie wyszedł.
Pan Rochester mówił dalej śmiało, bez ogródek:
— Bigamja to brzydkie słowo... a ja jednak zamierzałem popełnić bigamję; los jednakże mnie przechytrzył, czy też Opatrzność mnie powstrzymała, może to ostatnie. W tej chwili nie o wielem lepszy od djabła; i, jakby mi to mój tu obecny pasterz powiedział, zasługuję niewątpliwie na najsurowszy sąd boży, może na ognie piekielne, na wiekuiste potępienie. Panowie, mój plan zburzony: to, co ten prawnik i klient jego mówią, jest prawdą: jestem żonaty, a kobieta, która została mi zaślubioną, żyje! Mówi pan, panie Wood, że nigdy pan nie słyszał o żadnej pani Rochester tam we dworze, przypuszczam jednak, że nieraz dawał pan posłuch pogłoskom o jakiejś tajemniczej warjatce, trzymanej tam pod kluczem i strażą. Niektórzy szeptali panu, że to moja przyrodnia siostra z nieprawego łoża, inni, że moja porzucona kochanka. Otóż teraz oznajmiam panu, że ona jest moją żoną, poślubioną przeze mnie piętnaście lat temu — Bertą Mason, siostrą tego zucha, który teraz, blady, drżący na całem ciele, pokazuje, jakie odważne serce zdobić może mężczyznę. Nabierz otuchy, Dicku!... nie bój się mnie!... tak, jakbym nie uderzył kobiety, takbym nie uderzył i ciebie. Berta Mason jest obłąkana; a pochodzi z obłąkańczej rodziny; idjoci i warjaci przez trzy pokolenia. Matka jej, kreolka, była nietylko warjatką, ale i pijaczką, o czem się dowiedziałem już po ślubie, gdyż przedtem oni milczeli o tych tajemnicach rodzinnych. Berta, jako posłuszna córka, naśladowała swoją rodzicielkę tak w jednem, jak w drugiem. Uroczą miałem towarzyszkę — czystą, mądrą, skromną: możecie sobie wyobrazić, jaki szczęśliwy był ze mnie człowiek. Jakie sceny bajeczne przeżyłem! Jakie niebiańskie miałem życie, żebyście tylko wiedzieli! Ale ja wam nie potrzebuję dawać bliższych wyjaśnień. Panie Briggs, panie Wood, Ryszardzie — zapraszam was wszystkich, przyjdźcie do mojego domu i odwiedźcie pacjentkę pani Poole, a moją żonę! Zobaczycie, jakiego rodzaju istotę, oszukany, pojąłem w małżeństwo, i osądzicie, czy miałem prawo czy nie miałem zerwać taki związek i szukać współżycia z człowiekiem. To dziewczątko — ciągnął dalej, patrząc na mnie — tyle wiedziało, co i pan, panie Wood, o tej wstrętnej tajemnicy; myślała, że wszystko załatwiam prawnie, że wszystko jest w porządku. Nie śniło się jej, że może być wciągnięta w fikcyjny związek z nieszczęśliwcem, już związanym ze złą, obłąkaną i zbydlęconą istotą! Pójdźcie wszyscy, proszę, pójdźcie za mną!
Wciąż trzymając mnie silnie przy sobie, wyszedł z kościoła: trzej panowie poszli za nami. Przed frontowemi drzwiami dworu stał powóz.
— Zabierz powóz do wozowni, Janie — rozkazał pan Rochester chłodno. — Nie będzie dzisiaj potrzebny.
Gdyśmy weszli, pani Fairfax, Adelka, Sophie i Lea wystąpiły naprzeciw nas z powitaniem i życzeniami.
— Idźcie każda w swoją drogę! — krzyknął pan domu. — Co mi po waszych życzeniach? Komu potrzebne? Nie mnie! O piętnaście lat są spóźnione!
Przeszedł i zaczął wstępować na schody, wciąż trzymając moją rękę i wciąż dając tym panom znaki, by szli za nim, co oni też czynili. Wyszliśmy na pierwsze schody, przeszliśmy wzdłuż korytarza i stamtąd udaliśmy się na trzecie piętro. Niskie czarne drzwi, otworzone kluczem pana Rochestera, wpuściły nas do obwieszonego makatami pokoju z wielkiem łóżkiem i malowniczą szafą.
— Znasz to miejsce, Ryszardzie — zwrócił się pan domu do Masona — ona cię tutaj pogryzła i pchnęła nożem.
Podniósł zasłonę ze ściany, odkrywając drugie drzwi; te drzwi otworzył także. W pokoju bez okna, palił się ogień, osłonięty wysoką i silną kratą, i lampa, zawieszona u sufitu na łańcuchu. Gracja Poole nachylała się nad ogniem, widocznie gotując coś w garnuszku. W głębokim cieniu, w najdalszym końcu pokoju, postać jakaś biegała tam i zpowrotem. Co to było, czy zwierzę, czy ludzka istota, trudno było na pierwszy rzut oka rozpoznać: posuwało się to, zdaje się, na czworakach; parskało i mruczało, jak dziwne jakieś dzikie zwierzę. Jednakże ubrane było porządnie, a obfitość ciemnych, siwiejących włosów, rozczochranych jak grzywa, zakrywała głowę i twarz.
— Dzieńdobry, pani Poole! — przemówił pan Rochester. — Jak się pani miewa? i jak się miewa dzisiaj pani pupilka?
— Mamy się nie najgorzej, dziękuję panu — odpowiedziała Gracja, odstawiając ostrożnie garnuszek. — Trochę oburkliwa, ale nie „szalejąca“.
Dziki krzyk zadał kłam tej korzystnej ocenie. Ubrana hiena podniosła się i stała, wysoka, na tylnych łapach.
— Ach! panie, ona pana widzi! — zawołała Gracja — lepiej niechaj pan odejdzie.
— Tylko kilka chwil, Gracjo, musisz mi pozwolić na kilka chwil tylko.
— A więc niechże pan uważa — Na miłość boską, niechże pan uważa!
Warjatka ryknęła: odgarnęła z twarzy splątane włosy i patrzyła dziko na gości. Poznałam tę fioletową twarz, te obrzękłe rysy. Pani Poole zbliżyła się.
— Usuń się pani z drogi — rzekł pan Rochester, odpychając ją na bok — chyba ona teraz nie ma noża, a ja dobrze uważam.
— Nigdy się nie wie, co ona mieć może, panie; ona taka przebiegła; możność człowieka przechodzi zgłębienie jej chytrości.
— Możebyśmy już poszli — szepnął Mason.
— A idźże do djabła! — ofuknął go szwagier.
— Uważać! — krzyknęła Gracja.
Trzej panowie cofnęli się równocześnie. Pan Rochester rzucił mnie poza siebie; warjatka skoczyła i ze złością chwyciła go za gardło, przykładając zęby do jego policzka: zaczęła się walka, zmaganie. Była to wielka kobieta, wzrostem prawie dorównywająca mężowi, a przytem tęga: okazywała męską siłę w walce, parę razy omal że go nie zadusiła, mimo że on tak atletycznie był mocny. Mógł był uwolnić się od niej jednym dobrze wymierzonym ciosem, ale nie chciał bić; chciał tylko poskromić ją siłą. Nakoniec opanował jej ręce; Gracja Poole podała mu sznur; skrępował ręce szalonej na plecach: z pomocą dłuższego sznura, który był pod ręką, przywiązał ją do krzesła. Wszystko to odbywało się wśród najdzikszych wrzasków i konwulsyjnych rzutów ciała obłąkanej. Pan Rochester, ukończywszy to zadanie, odwrócił się do widzów: popatrzył na nich z uśmiechem gorzkim i zrozpaczonym.
— Taką oto jest moja żona — powiedział. — Takim jest jedyny małżeński uścisk, jaki znać mi wolno... takie pieszczoty mają mnie cieszyć w wolnych chwilach! A tu oto jest to (tu rękę położył na mojem ramieniu), co pragnąłem zdobyć — ta młoda dziewczyna, która tak poważna i spokojna stoi u wrót piekła i przygląda się szatańskim harcom w skupieniu. Upragnioną mi była taka odmiana... Panie Wood, panie Briggs, popatrzcież, jaka różnica! Porównajcież te czyste oczy z tamtemi czerwonemi gałkami — tę twarz z tamtą maszkarą — tę postać z tamtą bezkształtną masą ciała, a potem sądźcie mnie, kapłanie Ewangelji i stróżu prawa, i pamiętajcie, że jak będziecie sądzili, tak będziecie sądzeni! A teraz odejdźcie, proszę! Muszę zamknąć swój skarb.
Usunęliśmy się wszyscy. Pan Rochester pozostał jeszcze na chwilę, by wydać Gracji Poole jakieś polecenie. Adwokat przemówił do mnie, gdy schodziliśmy ze schodów:
— Pani łaskawa — rzekł — wolna jest od wszelkiego zarzutu; wuj pani ucieszy się, gdy się o tem dowie, o ile, naturalnie, jeszcze żyć będzie, gdy pan Mason powróci na Maderę.
— Mój wuj! Co pan wie o nim? Czy go pan zna?
— Pan Mason go zna. Pan Eyre przez kilka lat był korespondentem jego firmy w Funchalu. Gdy wuj pani otrzymał list z wiadomością o zamierzonem małżeństwie pani z panem Rochesterem, pan Mason przypadkiem był właśnie u niego. Pan Eyre wspomniał o tej wiadomości, gdyż wiedział, że mój klient znał pana tego nazwiska. Pan Mason, zdziwiony i zmartwiony, jak pani może sobie wyobrazić, wyjawił istotny stan rzeczy. Wuj pani (przykro mi, że muszę to powiedzieć) jest obłożnie chory. Zważywszy na istotę jego cierpienia — uwiąd starczy już mocno posunięty, trudno się spodziewać, by się mógł jeszcze podźwignąć. Nie mógł zatem sam pośpieszyć do Anglji, by wyplątać panią z sieci, w jaką pani wpadła, ale błagał pana Masona, by nie tracąc czasu, poczynił odpowiednie kroki ku zapobieżeniu nieprawnemu małżeństwu. Odesłał go do mnie po pomoc. Spieszyłem się, jak tylko mogłem, i rad jestem, że się nie spóźniłem, jak i pani niewątpliwie. Gdybym nie był przekonany, że wuj pani umrze, zanimby pani zdążyła dostać się na Maderę, radziłbym pani towarzyszyć panu Masonowi w jego powrotnej drodze; w obecnem jednakże położeniu myślę, że lepiej, by pani pozostała w Anglji, dopóki nie otrzyma dalszych wiadomości albo od pana Eyre, albo o panu Eyre. — Czy czekamy tu jeszcze na co? — zwrócił się do pana Masona.
— Nie... nie, chodźmy już — odpowiedział tamten trwożliwie; i nie czekając na pożegnanie się z panem Rochesterem, wyszli obydwaj przez hall. Duchowny zatrzymał się jeszcze, by parę słów upomnienia czy nagany udzielić swemu dumnemu parafjaninowi; spełniwszy ten obowiązek, i on się pożegnał.
Słyszałam, że odchodzi, stojąc w nawpół otwartych drzwiach mojego pokoju. Wtedy zamknęłam drzwi, zasunęłam rygiel i zaczęłam — nie płakać, nie rozpaczać, na to zbyt jeszcze byłam spokojna, ale automatycznie zdejmować ślubną suknię i na jej miejsce przywdziewać wełnianą, którą myślałam wczoraj, że ostatni raz mam na sobie. A potem usiadłam. Czułam się słaba i zmęczona. Oparłam ramiona o stół i głowa mi na nie opadła. I teraz zaczęłam myśleć: dotychczas tylko słuchałam, patrzyłam, poruszałam się, chodziłam tu i tam, gdzie mnie prowadzono lub ciągnięto, widziałam wypadki następujące po wypadkach, jedno po drugiem wyjaśnienie. Ale teraz zaczęłam myśleć.
Wypadki tego ranka miały przebieg wcale spokojny — z wyjątkiem jednej krótkiej sceny z obłąkaną: przejście w kościele nie było hałaśliwe; nie było wybuchu namiętności, głośnych sporów, kłótni, zuchwałych wyzywań, łez i łkań. Powiedziano kilka słów, zrobiono spokojnie zastrzeżenie ważności ślubu; padło kilka surowych, krótkich zapytań ze strony pana Rochestera, dano odpowiedzi, wyjaśnienia, przedstawiono dowód; mój pan otwarcie uznał prawdę, poczem obejrzano żyjący dowód; ci, co przyszli, poszli sobie, a teraz było po wszystkiem.
Byłam w moim własnym pokoju, jak zwykle — niby ta sama, bez widocznej zmiany. A jednak gdzież była Joanna Eyre wczorajsza?... Gdzie było jej życie?... Gdzie były jej nadzieje?...
Joanna Eyre, wczoraj płonąca, pełna nadziei kobieta — panna młoda — dziś była znowu zziębniętem, samotnem dziewczęciem; życie jej było blade, smutne widoki na przyszłość. Mróz grudniowy przyszedł w pełni lata. Nadzieje moje wszystkie zamarły pod obuchem strasznego wyroku, takiego, jaki padł niegdyś na wszystkich pierworodnych w krainie Egiptu. Spojrzałam na swe najmilsze życzenia: leżały martwe, zimne, sine trupki, które już nigdy odżyć nie mogły. Spojrzałam na miłość moją: na to uczucie, własność mego pana, gdyż on je stworzył; drżało w mojem sercu, jak chore dziecko w zimnej kołysce. Choroba i męka niem wstrząsała; nie mogło szukać objęć pana Rochestera, nie mogło zaczerpnąć ciepła z jego piersi. Ach, nigdy już nie będzie mogło do niego się zwrócić, gdyż wiara zawiodła, zaufanie znikło! Pan Rochester nie był już dla mnie tem, czem był pierwej, gdyż nie był tem, za co go miałam. Nie chciałam przypisywać mu występku; nie chciałam powiedzieć, że mnie oszukał, ale pojęcie nieskazitelnej prawdy już się z wyobrażeniem o nim nie wiązało. Widziałam jasno, że z obecności jego muszę się usunąć. Kiedy — jak — dokąd — tego nie rozróżniałam narazie, ale on sam, nie wątpiłam o tem, będzie mnie śpiesznie chciał wydalić z Thornfield. Rzeczywistego przywiązania, zdaje się, nie mógł czuć dla mnie; był to tylko namiętny kaprys: ten został udaremniony; teraz już nie będzie mnie pragnął... Bałabym się nawet spotkać z nim teraz; mój widok musiałby być mu przykry. O, jakież było moje zaślepienie! Jak niewłaściwie postępowałam!
Oczy miałam zakryte, zamknięte; falująca ciemność zdawała się mnie opływać, a zastanowienie wpadało prądem czarnym, zmąconym. Pozostawiona samej sobie, osłabła, do wysiłku niezdolna, wyobrażałam sobie, że ległam w wyschłem łożysku wielkiej rzeki, że słyszę huczące w dalekich górach wody, że czuję, iż strumień nadpływa: nie miałam dość woli, by wstać, nie miałam siły uciekać. Leżałam bezsilna i pragnąłam umrzeć. Jedna myśl tylko jeszcze kołatała we mnie żywa — pamięć o Bogu. Ona zrodziła niewypowiedzianą słowami modlitwę; te słowa snuły się w ciemnicy mej duszy, jak coś, co powinnam była wyszeptać, choć do wyrażenia brakło mi energji.
„Nie bądź daleki ode mnie, gdyż utrapienie jest bliskie; nie mam nikogo ku pomocy.“
I niebezpieczeństwo było bliskie, a że nie zaniosłam modłów do nieba o odwrócenie go, przyszło; pełną, ciężką falą zalał mnie strumień. Cała świadomość mojego osieroconego życia, straconej miłości, zgaszonej nadziei, śmiertelnie ugodzonej wiary potężnie nade mną zawisła. Gorycz tej ciężkiej godziny nie da się wysłowić: zaiste, „wody wpłynęły do mojej duszy; zagrzęzłam w głębokie błoto: grunt mi się z pod nóg usunął; dostałam się na głębinę; zalały mnie fale“.

ROZDZIAŁ XXVII.

O pewnej godzinie po południu podniosłam głowę, a widząc, że słońce na ścianie zaznacza bliski już zachód, zadałam sobie pytanie: „I co ja teraz pocznę?“
Jednakże odpowiedź, jaką myśl moja dała: „Opuść Thornfield natychmiast“ — była tak nagła, tak straszna, że zatknęłam uszy. „Nie jestem żoną Edwarda Rochestera, ale to jeszcze najmniejszy powód do żalu — mówiłam sobie. — Zbudziłam się wprawdzie z najpiękniejszych snów i przekonałam się, że próżne są i puste i to jest okropne, ale potrafiłabym to znieść i opanować się; natomiast nieznośna jest myśl, że muszę go opuścić stanowczo, niezwłocznie, nieodwołalnie. Tego uczynić nie mogę.“
Ale wtedy głos w mojem wnętrzu powiedział mi, że mogę to uczynić, i przepowiedział, że to uczynię. Walczyłam z własnem postanowieniem: pragnęłam być słabą, by uniknąć nowych cierpień dotkliwych, które widziałam, że mnie czekają...
„A więc niech mnie ktoś stąd wyrwie! — wołałam w duszy, — Niechaj mi kto dopomoże!“
„Nie; sama się stąd oderwiesz, nikt ci nie dopomoże: sama wydrzesz sobie prawe oko, sama odetniesz sobie prawą rękę: serce twoje będzie ofiarą, a ty kapłanem, który ją przebije.“
Wstałam nagle, przerażona samotnością, którą ten srogi sędzia nawiedzał, milczeniem, w jakiem ten okropny głos rozbrzmiewał. Kręciło mi się w głowie, gdy powstałam. Jasne było, że osłabłam z podniecenia i czczości, nic bowiem dotąd w ustach nie miałam, nawet śniadania nie jadłam. I z dziwnie bolesnym skurczem serca pomyślałam teraz, że chociaż tak długo byłam tu zamknięta, nikt się nawet nie zapytał, jak się czuję, nikt mnie nie poprosił, żebym zeszła nadół; nawet mała Adelka nie zapukała do drzwi, nawet pani Fairfax mnie nie odwiedziła. „Przyjaciele zawsze zapominają o tych, których szczęście opuściło“ — szepnęłam, odsuwając rygiel i wychodząc. Potknęłam się o jakąś przeszkodę; w głowie miałam zawrót, wzrok mi się mącił, nogi się pode mną chwiały. Nieprędko mogłam przyjść do siebie. Upadlam — ale nie na podłogę: chwyciło mnie wyciągnięte ramię. Podniosłam oczy — to pan Rochester mnie podtrzymywał, siedząc na krześle pod progiem mojego pokoju.
— Wychodzisz nareszcie — powiedział. — Ja od tak dawna czekam tu na ciebie i słucham: ale żadnego poruszenia nie usłyszałem, ani łkania: jeszcze pięć minut tej śmiertelnej ciszy, a byłbym wyrwał zamek, jak włamywacz. Tak, więc ty mnie unikasz?... Zamykasz się i zamartwiasz się sama?! Wołałbym, byś przyszła i zasypała mnie gwałtownemi wyrzutami. Jesteś porywcza: spodziewałem się jakiejś sceny. Byłem przygotowany na gorący deszcz łez, tylko pragnąłem, byś wypłakała je na mojej piersi, a tymczasem przyjęła je nieczuła podłoga, albo twoja przemoczona chusteczka. Ale ja się mylę... tyś wcale nie płakała! Widzę wybladłą twarzyczkę i zagasłe oko, ale ani śladu łez. Czyżby więc twoje serce krwią płakało, Joanko?
— Joanko, ani słowa wymówki? Żadnego gorzkiego, ostrego słówka? Nic, coby zraniło uczucie, ukłuło dumę, nic? Siedzisz spokojnie, tak jak cię umieściłem, i patrzysz na mnie zmęczonym, biernym wzrokiem.
— Joanko, ja nigdy nie zamierzałem tak ciebie zranić. Gdyby człowiek, mający jedną tylko owieczkę, drogą mu jak własne dziecko, któreby jadło chleb jego, piło z jego czarki i na piersiach jego sypiało, gdyby człowiek ten przez jakąś pomyłkę zabił ją w jatkach — nie mógłby krwawej pomyłki swojej żałować bardziej, niż ja żałuję mojej. Czy ty mi kiedykolwiek przebaczysz?
Ależ tak, ja mu przebaczyłam w tej chwili, ja mu przebaczyłam natychmiast. Taki głęboki żal widniał w jego oczach, taka prawdziwa litość drżała w jego głosie, taka męska energja przebijała w każdem słowie, a przytem taka niezmienna miłość płonęła w wyrazie twarzy i w każdem spojrzeniu, że przebaczyłam mu wszystko: jednakże nie słowami, nie zewnętrznie; tylko w głębi mego serca.
— Ty wiesz, że ze mnie łotr, Joanko? — zapytał po chwili smutno, dziwiąc się, przypuszczam, mojemu milczeniu i mojej bierności, płynącym raczej z osłabienia niż z rozmyślnej woli.
— Tak, panie.
— To powiedz mi to ostro, bez ogródek, nie oszczędzaj mnie!
— Nie mogę; jestem zmęczona i źle się czuję. Prosiłabym o trochę wody.
Zadrżał, westchnął głęboko, i wziąwszy mnie na ręce, zaniósł nadół. Zrazu nie wiedziałam, do którego zaniósł mnie pokoju, wszystko mi mgła zasłaniała przed oczyma. Niebawem jednak poczułam ożywcze ciepło ognia, gdyż choć to lato było, przejął mnie chłód lodowy w mym pokoju. Podał mi do ust wina; przełknęłam je i to mnie ożywiło; następnie zjadłam coś, co mi podał, i wkrótce przyszłam do siebie. Byłam w bibljotece, siedziałam w jego fotelu, on był tuż blisko... „Gdybym mogła skończyć teraz życie bez zbyt ostrego cierpienia, jakby to dobrze dla mnie było! — pomyślałam. — Nie potrzebowałabym zdobywać się na wysiłek zrywania więzów serdecznych, wiążących mnie z nim... Muszę go opuścić, jak się zdaje... Nie chciałabym go opuścić, nie mogę go opuścić.“
— Jak się teraz czujesz, Joanko?
— O wiele lepiej, panie; wkrótce będzie mi zupełnie dobrze.
— Napij się jeszcze wina, Joanko.
Posłuchałam; poczem on odstawił kieliszek na stół, stanął przede mną i popatrzył na mnie uważnie. Nagle obrócił się z bezsłownym okrzykiem jakiegoś namiętnego wzruszenia, poszedł szybkim krokiem na koniec pokoju i powrócił; nachylił się ku mnie, chcąc mnie pocałować; jednakże ja pamiętałam, że pieszczoty już teraz są zakazane. Odwróciłam twarz i twarz jego odsunęłam.
— Co!... Jakto?... — zawołał żywo. — O, już wiem! Nie chcesz pocałować męża Berty Mason? Uważasz, że moje uściski do kogo innego należą?
— W każdym razie ja do nich nie mam prawa, panie.
— Dlaczego, Joanko? Ja ci oszczędzę trudu długiego gadania; odpowiem za ciebie... Ponieważ ja już mam żonę, odpowiedziałabyś... Czy odgadłem?
— W istocie.
— Jeżeli tak myślisz, musisz mieć dziwne o mnie wyobrażenie. Musisz mnie uważać za rozpustnika, intryganta, za podłego niegodziwca, który udawał bezinteresowną miłość, ażeby cię wciągnąć w rozmyślnie nastawioną pułapkę, ażeby obedrzeć cię z honoru i z szacunku dla samej siebie... Co ty mi na to odpowiesz? Widzę, że nie możesz nic powiedzieć, bo najpierw, jesteś tak słaba, że z trudem oddychasz, powtóre, jeszcze nie przyzwyczaiłaś się obwiniać mnie i oczerniać, a przytem źródła łez są otwarte i gotowe wytrysnąć, gdybyś coś więcej mówiła. Ty zaś nie masz ochoty czynić wymówek i wyrzutów, robić scen. Myślisz nad tem, jak działaćmówienie uważasz za rzecz niepotrzebną. Ja ciebie znam, Joanko... to też mam się na baczności.
— Panie, ja nie chcę działać przeciwko panu... — odpowiedziałam, ale niepewny głos ostrzegł mnie, że należy przerwać zdanie.
— Nie w twojem rozumieniu słowa, ale w mojem, układasz plany na moją zgubę. Przecież powiedziałaś, że jestem człowiek żonaty — jako żonatego człowieka będziesz mnie unikała, trzymała się zdala ode mnie: oto przed chwilą odmówiłaś mi pocałunku. Zamierzasz stać się dla mnie zupełnie obcą: żyć pod tym dachem jako nauczycielka Adelki, słowem, jeżeli przyjacielskie uczucie pociągnie cię kiedy do mnie, powiesz sobie: „Ten człowiek o mało nie zrobił ze mnie swojej kochanki: muszę być względem niego zimna jak lód, jak skała“. I zimną i twardą jak lód, jak skała, staniesz się dla mnie.
Odchrząknęłam, starałam się opanować głos i odpowiedziałam:
— Wszystko się dla mnie zmieniło, panie — i ja muszę się zmienić, to niewątpliwe; a na to, by uniknąć ciągłych buntów uczucia i ciągłych walk z wspomnieniami jest tylko jedyna droga: Adelka, panie, musi dostać inną nauczycielkę.
— Ach, Adelka pójdzie do szkoły, to już postanowiłem; ani też nie myślę dręczyć cię ohydnemi wyobrażeniami i wspomnieniami Thornfield Hallu, tego przeklętego miejsca, tego ciasnego kamiennego piekła z tym żywym djabłem, gorszym od legjona złych duchów, które sobie wyobrażamy. Joanko, ty tutaj nie pozostaniesz, ani ja również. Źle zrobiłem, że cię wogóle sprowadziłem do Thornfield Hallu, wiedząc, co tu pokutuje. Domownikom zaleciłem ukrywać przed tobą, zanim cię jeszcze poznałem, wszelką wiadomość, jakie przekleństwo ciąży nad tą miejscowością, poprostu dlatego, że obawiałem się, iż Adelka nigdy nie będzie mogła mieć nauczycielki, któż bowiem chciałby podzielać dach z taką mieszkanką? Moje plany nie pozwalały mi usunąć warjatki gdzie indziej, chociaż posiadam stary dom — Ferndean Manor — jeszcze ustronniejszy, jeszcze bardziej ukryty niż ten, gdzie mogłem był ją bezpiecznie umieścić. Powstrzymał mnie jednak skrupuł sumienia, że to miejscowość niezdrowo położona, w głębi lasów. Prawdopodobnie tamte wilgotne mury prędkoby mnie uwolniły od ciężaru jej istnienia; jednakże każdy niegodziwiec ma swój rodzaj niegodziwości, w moim nie leży skłonność do powolnego mordowania nawet tego, czego najbardziej nienawidzę.
Ukrywając jednakże przed tobą sąsiedztwo warjatki, postąpiłem, jak ktoś, kto nakrywszy dziecko płaszczem, położyłby je w cieniu trującego drzewa upas: pobliże tego szatana jest zatrute i zawsze było zatrute. Ale ja zamknę Thornfield Hall: zabiję gwoździami frontowe drzwi, deskami dolne okna, dam Gracji Poole dwieście funtów rocznie, żeby mieszkała tu z „moją żoną”, jak ty tę okropną nazywasz czarownicę; Gracja wiele zrobi dla pieniędzy, a będzie miała syna swego, który jest dozorcą w Zakładzie w Grimsby, dla towarzystwa i ku pomocy w razie ataków, gdy „mojej żonie“ zachce się podpalać ludzi nocą w łóżkach, wbijać w nich noże, albo ciało im odgryzać od kości i t. p....
— Panie — przerwałam mu — jest pan niemiłosierny dla tej nieszczęsnej kobiety: mówi pan o niej z nienawiścią — z mściwością i wstrętem. To okrutnie — przecież ona temu nie jest winna, że jest obłąkaną.
— Joanko, moje maleństwo kochane (tak cię będę nazywał, gdyż tem jesteś), ty sama nie wiesz, co mówisz; ty znowu mnie fałszywie sądzisz: ja nie dlatego jej nienawidzę, że jest obłąkaną. Gdybyś ty była obłąkaną, czy myślisz, że jabym ciebie nienawidził?
— Myślę, że tak, panie.
— Więc mylisz się, nie znasz mnie wcale, nie wiesz, do jakiego rodzaju miłości jestem zdolny. Każdy atom twego ciała jest mi tak drogi, jak mój własny: w cierpieniu, w chorobie, zawsze byłby mi drogi. Umysł twój jest moim skarbem, a gdyby się zaćmił, skarbem moimby zawsze pozostał. Gdybyś szalała, krępowałyby cię moje ramiona, nie kaftan bezpieczeństwa, gdybyś rzuciła się na mnie tak dziko, jak owa kobieta dziś rano, przyjąłbym cię uściskiem przynajmniej równie miłującym, jak ubezwładniającym. Nie cofałbym się przed tobą ze wstrętem, jak przed tamtą; w twoich spokojnych chwilach niktby nad tobą nie czuwał, niktby ciebie nie pielęgnował prócz mnie, a otaczałbym cię niewyczerpaną tkliwością, choćbyś mi się najlżejszym nie odpłacała uśmiechem. Nigdybym w twoje oczy wpatrywać się nie przestawał, choćby mnie oczy te przestały poznawać... Ale czemuż tym torem myśli moje idą? Mówiłem o usunięciu ciebie z Thornfieldu. Wszystko, jak wiesz, przygotowane jest do natychmiastowego wyjazdu: jutro pojedziesz. Proszę cię tylko o zniesienie jednej jeszcze nocy pod tym dachem, Joanko; a potem pożegnamy nędze jego i strachy na zawsze! Mam miejsce, dokąd możemy się udać, a które będzie bezpiecznem zaciszem, schronieniem przed znienawidzonemi wspomnieniami, niepożądanem najściem ludzi, nawet przed fałszem i obmową.
— I niech pan zabierze Adelkę ze sobą — przerwałam — będzie pan miał z niej towarzyszkę.
— Co ty mówisz, Joanko? Powiedziałem ci, że poślę Adelkę do szkoły; i naco mi dziecko potrzebne do towarzystwa, i to nie moje własne dziecko, lecz tej francuskiej baletnicy? Dlaczego chcesz mi ją narzucić? Pytam, dlaczego przeznaczasz mi Adelkę za towarzyszkę?
— Mówił pan o usunięciu się w zacisze; a zacisze i samotność są nudne, za nudne dla pana.
— Samotność! samotność! — powtórzył zirytowany. — Widzę, że musi tu dojść do wyjaśnienia. Nie wiem, w jaki sfinksowy wyraz układa się twarz twoja. Ty masz podzielać moją samotność. Rozumiesz?
Potrząsnęłam głową: trzeba było pewnej odwagi, widząc go tak podnieconym, zdobyć się choćby na ten niemy znak przeczenia. Tak jak chodził szybko po pokoju, tak stanął nagle, jak w ziemię wrośnięty. Popatrzył na mnie długo i wnikliwie; ja odwracałam oczy i starałam się wyglądać spokojnie i naturalnie.
— A ot i węzełek w Joanki charakterze — powiedział wkońcu spokojniej, niż się, z wyglądu jego sądząc, spodziewałam. — Nić jedwabna nawijała się dotąd dość gładko; ale ja zawsze wiedziałem, że przyjdzie supełek, a wtedy łam sobie głowę! A otóż i jest. Teraz tylko utrapienie, irytacja, przykrości bez końca! Bóg widzi! mam ochotę użyć cząsteczki siły Samsona i zerwać tę plątaninę jak sznur!
Zaczął znowu chodzić, ale wkrótce przystanął, tym razem wprost przede mną.
— Joanko, czy posłuchasz rozsądnego słowa? — nachylił się nade mną i mówił mi wprost do ucha. — Bo jeżeli nie, będę musiał uciec się do przemocy!
Głos jego był ochrypły; wyglądał, jak człowiek, gotowy zerwać nieznośne więzy i rzucić się naoślep w nieobliczalność nadużycia. Widziałam, że jeszcze chwila, jeszcze jeden poryw uniesienia, a stracę nad nim władzę. Tylko ta chwila, ten jeden moment czasu pozostawał mi na opanowanie go i powstrzymanie: jeden ruch odpychający, ucieczka, strach — byłyby przypieczętowały moją i jego zgubę... Ale ja się nie bałam, nie bałam się ani trochę; miałam poczucie wewnętrznej mocy, możności wpływu i to mnie podtrzymywało. Ujęłam jego zaciśniętą pięść, rozprostowałam skurczone palce i przemówiłam łagodnie, uspokajająco:
— Niech pan usiądzie; będę z panem rozmawiała, dopóki pan zechce; wysłucham wszystkiego, co pan ma mi powiedzieć, bez względu, czy słowa pańskie będą rozsądne lub nierozsądne.
Usiadł; nie odrazu jednakże mógł mówić. Walczyłam ze łzami już dosyć długo; z wielkim trudem dotąd je powstrzymywałam, ponieważ wiedziałam, że przykrość mu sprawią. Teraz dałam im folgę, jeżeli go zabolą, to tem lepiej... — Rozpłakałam się serdecznie.
Niebawem zaczął mnie poważnie prosić, bym się uspokoiła. Odpowiedziałam, że nie mogę, skoro jego taka pasja ponosi.
— Ależ ja się nie gniewam, Joanko, ja tylko kocham cię tak bardzo... a ty bladą twarzyczkę uzbroiłaś w taki stanowczy, lodowaty wyraz, że nie mogłem znieść tego. No, cicho już, cicho... i obetrzyj oczy.
Złagodzony głos jego dowodził, że się uspokoił; więc i ja stałam się spokojniejsza. Teraz usiłował oprzeć głowę na mojem ramieniu, ale ja na to nie pozwoliłam. Wtedy chciał mnie przyciągnąć do siebie, i temu się sprzeciwiłam.
— Joanko, Joanko! — powiedział z akcentem tak gorzkiego smutku, że dreszcz przebiegł wszystkie moje nerwy — więc ty mnie nie kochasz, Joanko? Więc ty ceniłaś tylko moje stanowisko i stanowisko mojej żony? A teraz, kiedy uważasz, że mężem twoim zostać nie mogę, cofasz się przed mojem dotknięciem, jakgdybym był małpą albo ropuchą!
Zabolały mnie te słowa, ale co mogłam zrobić, co mogłam powiedzieć? Powinnam była zapewne nic nie robić i nic nie mówić; dręczył mnie jednak wyrzut, że ranię jego uczucia, to też nie mogłam opanować pragnienia złagodzenia rany.
— Owszem, kocham pana — powiedziałam — kocham więcej, niż kiedykolwiek: ale nie mogę okazywać uczucia, nie mogę mu ulegać, i teraz po raz ostatni daję mu wyraz.
— Po raz ostatni, Joanko? Jakto? czy myślisz, że potrafisz żyć ze mną, widywać mnie codzień, a jednak, jeżeli mnie nie przestaniesz kochać, być zawsze zimną i daleką?
— Nie, panie: jestem pewna, że tegobym nie potrafiła; i dlatego widzę, że jest jedna tylko droga: ale pan wpadnie w gniew, gdy ją wymienię.
— Ach, wymień ją! Jeżeli ja wpadam w pasję, ty zato umiesz płakać.
— Panie Rochester, ja muszę pana opuścić.
— Na jak długo, Joanko? Czy na pięć minut, żeby przyczesać włosy trochę potargane i obmyć twarz rozgorączkowaną?
— Muszę opuścić Adelkę i Thornfield. Muszę się z panem rozłączyć na całe życie: muszę rozpocząć nowe istnienie wśród obcych twarzy i w nowych warunkach.
— Naturalnie: powiedziałem ci, że musisz. Pomijam to szaleństwo o rozłączeniu się ze mną. Masz na myśli zapewne, że musisz stać się cząstką mnie. Co do nowego istnienia, to wszystko jest w porządku; będziesz jeszcze moją żoną: ja nie jestem żonaty. Będziesz panią Rochester — i w rzeczywistości i z imienia. Do ciebie jednej będę należał póki twego i mego życia. Zamieszkasz w miejscowości, którą posiadam na południu Francji; jest to biała willa nad brzegiem morza Śródziemnego. Tam będziesz wiodła życie szczęśliwe, bezpieczne i tak bardzo niewinne. Nie lękaj się, nie chcę cię otumanić, nie chcę cię uczynić swoją kochanką. Dlaczego potrząsasz głową? Joanko, bądźże rozsądna, gdyż doprawdy burza się we mnie zrywa!
Drżał mu głos, drżała mu ręka, rozszerzały się nozdrza, ogniem błyszczały oczy; pomimo to odważyłam się powiedzieć:
— Panie, żona pańska żyje; jest to fakt, który pan sam uznał dziś rano. Gdybym żyła z panem, tak jak pan tego pragnie, byłabym pańską kochanką; nazywać to inaczej, to wykręt i fałsz.
— Joanko, ja nie jestem człowiek spokojny — zapomniałaś o tem: nie jestem cierpliwy; nie jestem chłodny i beznamiętny. Przez litość nade mną i nad samą sobą dotknij mojego pulsu, przekonaj się, jak bije, i strzeż się!
Wyciągnął do mnie rękę; krew odpłynęła z twarzy jego i warg: powlekała je siność. Mnie rozpacz ogarnęła. Okrucieństwem było poruszać go tak do głębi oporem, którego nie znosił, a jednak niepodobna było ustąpić. W tej ostateczności instynktownie westchnęłam o pomoc do Boga. „Panie Boże, dopomóż mi!“ — szepnęłam mimowoli.
— Głupiec ze mnie! — zawołał nagle pan Rochester. — Mówię jej, że nie jestem żonaty, a nie tłumaczę, dlaczego. Zapominam, że ona nic nie wie o charakterze tej kobiety ani o okolicznościach, wśród jakich zawarłem ten przeklęty związek. O, jestem pewien, że Joanka zgodzi się ze mną w zdaniu, skoro się dowie o wszystkiem, co ja wiem! Złóż tylko rączkę twoją w moją dłoń, Joanko, ażebym czuł, tak jak widzę, że jesteś przy mnie, a w kilku słowach przedstawię ci rzeczywisty stan rzeczy. Czy możesz mnie posłuchać?
— O tak, panie; jeśli pan zechce, mogę słuchać godzinami.
— Ja tylko cię proszę o minuty. Joanko, czyś ty kiedy słyszała, że ja nie byłem najstarszym synem w rodzinie? że miałem brata, starszego od siebie?
— Przypominam sobie, że pani Fairfax mówiła mi to kiedyś.
— A czy ty kiedyś słyszałaś, że ojciec mój był skąpym i chciwym człowiekiem?
— Coś podobnego słyszałam także.
— Otóż, Joanko, ojciec mój postanowił utrzymać majątek w całości. Nie mógł znieść myśli podziału i dania mi części dóbr swoich; wszystko wedle jego woli miał dostać brat mój Rowland. Ale również nie mógł znieść myśli, żeby drugi syn jego był człowiekiem biednym. Trzeba było znaleźć dla mnie bogatą partję. Zawczasu oglądał się dla mnie za żoną. Pan Mason, plantator i kupiec z Indyj Zachodnich, był starym jego znajomym. Ojciec wiedział, że posiadłości ma wielkie, że to człowiek bogaty: zasięgał wiadomości. Dowiedział się, że pan Mason miał syna i córkę, dowiedział się od niego, że zamierza dać córce trzydzieści tysięcy funtów posagu; to wystarczyło. Gdy skończyłem szkoły, posłano mnie na Jamajkę, ażebym tam poślubił żonę, o którą się już dla mnie starano. Mój ojciec nic mi nie wspominał o jej pieniądzach, powiedział tylko, że w Spanish Town słynie z piękności; i to nie było kłamstwem. Gdy ją poznałem, była to piękna kobieta w stylu Blanki Ingram: brunetka wysoka i majestatyczna. Pokazywano mi ją na zebraniach towarzyskich, wspaniale ubraną. Rzadko widywałem ją samą, bardzo mało na osobności z nią rozmawiałem. Pochlebiała mi, i dla mojej przyjemności hojnie roztaczała przede mną wdzięki swe i talenta. Wszyscy mężczyźni w jej otoczeniu zdawali się podziwiać ją, a mnie zazdrościć. Byłem olśniony, podniecony i pobudzony zmysłowo; a że byłem młody, naiwny i niedoświadczony, wyobraziłem sobie, że ją kocham. Jakiegoż szaleństwa nie popełni mężczyzna, gdy go pobudzi idjotyczna rywalizacja towarzyska, próżność, a zaślepi niedoświadczenie młodości! Krewni jej zachęcali mnie, współzawodnicy podniecali, ona mnie pociągała: małżeństwo zostało zawarte, zanim się obejrzałem. Och, nie mam dla siebie szacunku, gdy myślę o tym kroku!... męka wewnętrznej pogardy opanowywa mnie dziś jeszcze. Nie kochałem jej wcale, nie szanowałem jej wcale, nawet jej nie znałem. Nie wiedziałem, czy istnieje bodaj jedna zaleta w jej naturze: nie zauważyłem w niej ani skromności, ani dobroci, ani szczerości, ani subtelności duszy i obejścia — i ożeniłem się z nią — marna, ślepa zakuta głowa... bo tem byłem! Mniej byłbym zgrzeszył, gdybym był... ale niechaj nie zapominam, do kogo mówię...
Matki mojej żony nigdy nie widziałem; sądziłem, że nie żyje. Gdy upłynął miesiąc miodowy, dowiedziałem się prawdy. Ona żyła, lecz była warjatką, zamkniętą w domu obłąkanych. Był tam także młodszy brat, kompletny idjota, niemowa. Starszego, którego widziałaś (a którego nie mogę objąć tą nienawiścią, jaką ogarniam całą tę rodzinę, gdyż w słabej swej duszy ma on pewne zadatki uczuciowe, interesując się stale nieszczęsną siostrą, a i do mnie przywiązany był jak pies) — starszego prawdopodobnie czeka ten sam los. Ojciec mój i mój brat Rowland wiedzieli o tem wszystkiem, ale myśleli tylko o tych trzydziestu tysiącach funtów i przyłączyli się do spisku przeciw mnie.
Były to brzydkie odkrycia; jednakże z wyjątkiem oszukańczego zatajenia nie byłbym o nie robił wyrzutów mojej żonie, nawet gdy się przekonałem, że natura jej obcą jest mojej zupełnie, że jej gusta są dla mnie rażące, jej umysł pospolity, niski, ciasny, dziwnie nie nadający się do podniesienia wyżej, rozwinięcia nieco szerzej. Nawet gdy się przekonałem, że nie mogę z nią mile przepędzić jednego wieczora, jednej godziny dnia, że przyjacielska rozmowa nie może istnieć między nami, gdyż jakikolwiek przeze mnie poruszony temat ona natychmiast podejmowała w sposób ordynarny i pusty, przewrotny i głupi; nawet gdy przekonałem się, że nigdy nie będę posiadał spokojnego, dobrze prowadzonego domu, gdyż żadna służąca nie mogła znieść ciągłych jej gwałtownych a nierozsądnych wybuchów albo dokuczliwości jej bezsensowych a sprzecznych wymagań i rozkazów; nawet wtedy jeszcze powstrzymywałem się. Unikałem nagan, wyrzutów, sporów; starałem się żal mój przetrawiać w tajemnicy; opanowywałem głęboko odczuwaną antypatję.
Joanko, nie będę cię zaprzątał wstrętnemi szczegółami. W kilku słowach wypowiem ci, co mam do powiedzenia. Cztery lata przeżyłem z tą kobietą; przed upływem tego czasu ciężko dała mi się we znaki; charakter jej dojrzewał i rozwijał się z przerażającą szybkością; wstrętne nałogi rosły, a tak były silne, że tylko okrutną surowością można je było powstrzymać, a ja się do tego uciekać nie chciałem. Jak nikły był jej umysł, a jak olbrzymie złe skłonności! Jak straszne dla mnie następstwa tych skłonności! Berta Mason, nieodrodna córka niecnej matki, ściągnęła na mnie wszystkie ohydne i poniżające męki, jakim podlegać musi mężczyzna, związany z żoną zarazem niewstrzemięźliwą i nieczystą.
Brat mój w tym czasie umarł, a przy końcu czwartego roku umarł i mój ojciec także. Dość teraz byłem bogaty, a jednak, jak strasznie ubogi: istota najordynarniejsza, nieczysta, do dna zdeprawowana, związana była ze mną, a prawo i społeczeństwo uważało ją ze mną za jedno. A nie mogłem się od niej uwolnić żadnym prawnym sposobem, gdyż doktorzy odkryli teraz, że moja żona jest obłąkaną, jej nadużycia rozwinęły przedwcześnie zadatki choroby. Joanko, widzę, że ci przykrość sprawia moje opowiadanie; mienisz się na twarzy, czy mam odłożyć resztę do innego dnia?
— Nie, panie, niech pan kończy; mnie pana żal — mnie pana szczerze żal!...
— Litość, Joanko, to ze strony niektórych ludzi niepożądany i obraźliwy haracz, który ma się prawo odrzucić. Mówię o litości, właściwej sercom twardym i samolubnym, złożonej z egoistycznej przykrości na widok cierpienia i pogardy dla cierpiących. Ale nie taka jest twoja litość, Joanko; nie to uczucie maluje się w tej chwili na twojej twarzy, jaśnieje w oczach twoich, nie takiem uczuciem bije serce twoje, drży ręka twoja w mojej. Twoja litość, kochanie moje, jest cierpiącą matką miłości... Przyjmuję ją, Joanko, niech i jej córa swobodnie przybywa, wyciągam ku niej ramiona.
— A teraz proszę, niech pan mówi dalej, co pan uczynił, gdy pan się dowiedział, że ona jest obłąkaną?
— Joanko, dochodziłem do ostatecznej rozpaczy. W oczach świata honor mój przez nią niewątpliwie był splamiony; jednakże postanowiłem być czystym we własnych oczach; zerwałem wszelką łączność z jej zbrodniczem postępowaniem, wszelką styczność z upośledzoną jej umysłowością. Pomimo to ludzie wiązali jej nazwisko i osobę z mojem nazwiskiem i osobą. Widywałem ją i słyszałem codziennie, a przytem pamiętałem, że byłem niegdyś jej mężem, to wspomnienie było wtedy i jest dotąd niewypowiedzianie wstrętne dla mnie; przytem wiedziałem, że dopóki ona żyje, nie mogę poślubić innej, lepszej żony; a chociaż starsza ode mnie o pięć lat (jej rodzina i na punkcie jej wieku okłamała mnie także) — mogła żyć prawdopodobnie równie długo jak ja, będąc tak silną na ciele, jak była chorą na umyśle. W ten sposób, mając lat dwadzieścia sześć, byłem pozbawiony wszelkiej nadziei.
Pewnej nocy obudziły mnie jej krzyki (od czasu, gdy lekarz uznał ją za obłąkaną, była oczywiście pod zamknięciem). Była to ogniem dysząca noc — jedna z takich, jakie zwykły poprzedzać huragan w owym klimacie. Nie mogąc spać, wstałem i otworzyłem okno. Powietrze było jak opary siarki, nie mogłem nigdzie znaleźć odświeżenia. Moskity wpadały, brzęcząc, do pokoju. Morze, które stamtąd mogłem słyszeć, grzmiało głucho, jak trzęsienia ziemi, czarne chmury toczyły się nad niem; zachodzący księżyc zapadał w fale, wielki, czerwony, jak rozpalona kula armatnia — ostatnie krwawe spojrzenia rzucał na świat, drgający fermentem burzy. Byłem fizycznie pod wpływem atmosfery i widoku, a do uszu moich lały się przekleństwa, które warjatka wciąż wykrzykiwała; do przekleństw mieszała moje imię tonem takiej szatańskiej nienawiści, takim językiem!... żadna ulicznica nie miała nigdy wstrętniejszego słownika... Z odległości dwóch pokoi słyszałem każde słowo, cienkie ściany tamtejszego domu mało hamowały jej nieludzkie ryki.
„To życie — powiedziałem wkońcu — jest piekłem: piekielne jest to powietrze, piekielne te djabelskie głosy! Mam przecież prawo uwolnić się od tego. Cierpienia tego śmiertelnego istnienia opuszczą mnie wraz z tem ciałem, co obciąża moją duszę. Nie lękam się wiekuistego ognia; nie może być w przyszłości nic gorszego od mojej obecnej doli, wyrwę się, pójdę, powrócę do Boga!“
Mówiąc to, klęczałem i otwierałem walizkę, w której miałem parę nabitych pistoletów: zamierzałem się zastrzelić. Zamiar ten jednakże trwał tylko przez chwilę; byłem zdrów na umyśle, więc natężenie niewymownego bólu i rozpaczy, powodującej to życzenie i ten zamiar, przesiliło się, ustąpiło miejsca rozwadze.
Świeży wiatr, płynący od strony Europy, przewiał nad oceanem i wpadł przez otwarte okno: wybuchła burza, deszcz lał, grzmiało, błyskało się. Po burzy odświeżyło się powietrze. Wtedy powziąłem postanowienie. Chodząc pod kapiącemi pomarańczowemi drzewami mego wilgotnego ogrodu, pośród zmoczonych granatów i ananasów, podczas gdy świt krajów tropikalnych zapalał się dokoła mnie, rozumowałem w ten sposób. Ale teraz słuchaj, Joanko, gdyż to prawdziwa Mądrość pocieszyła mnie w tej godzinie i wskazała właściwą drogę.
Łagodny wiatr od strony Europy wciąż jeszcze szemrał wśród odświeżonych liści, a Atlantyk grzmiał, wolny, swobodny. Serce moje wyschłe, spieczone oddawna, rozszerzało się przy tym odgłosie, nabiegało żywą krwią, istota moja zatęskniła za odnowieniem, dusza zapragnęła źródła żywej wody. Odżywała we mnie nadzieja; czułem, że odrodzenie jest możliwe. Z pod kwiecistej arkady na końcu mojego ogrodu patrzyłem na morze, bardziej niebieskie od samego nieba: stary świat był tam, poza niem, a jasne widoki tak się przedstawiały:
„Idź, mówiła nadzieja — żyj znowu w Europie; tam nikt nie wie, jakie splamione nosisz imię, jakie brudne brzemię dźwigasz na sobie. Możesz zabrać warjatkę ze sobą do Anglji; zamknij ją z odpowiednią opieką i ostrożnością w Thornfield, a potem podróżuj sam, dokąd zechcesz, i zawrzyj dowolnie nowe związki. Ta kobieta, która tak nadużyła twojej cierpliwości, tak skalała twoje imię, tak splamiła twój honor, tak ci młodość zatruła, nie jest twoją żoną, ani ty nie jesteś jej mężem. Dbaj o to, ażeby się nią opiekowano starannie, tak jak tego jej stan wymaga, a uczynisz wszystko, czego Bóg i ludzkość mogą od ciebie wymagać. Kim ona jest, jaki jej stosunek do ciebie, niechaj to zapadnie w otchłani niepamięci; nie masz obowiązku wyjawiać tego żywej duszy. Umieść ją w bezpieczeństwie i wygodzie; osłoń upadek jej tajemnicą i opuść ją.“
Wedle tego postąpiłem. Ojciec mój i brat nie uwiadomili znajomych o mojem małżeństwie; ja bowiem w najpierwszym liście, gdzie im donosiłem o jego spełnieniu, zaczynając już odczuwać przykre jego następstwa i z stosunków rodzinnych wnosić, jaka mnie ohydna czeka przyszłość — nagląco prosiłem, by utrzymali je w tajemnicy. Bardzo też prędko ojciec mój zawstydziłby się niecnem postępowaniem tej, którą mi wybrał, i nie uznał jej za synową. Nie pragnął więc rozgłaszać ożenku, równie gorliwie jak ja zapragnął go ukryć.
Do Anglji zatem ją zawiozłem; straszna była ta podróż z takim potworem na okręcie. Rad byłem, gdy nareszcie dostawiłem ją do Thornfield i bezpiecznie umieściłem w owym pokoju na trzeciem piętrze, z którego tajnej przyległej komory uczyniła jaskinię dzikiego zwierza — celę szatana. Pewną trudność sprawiło mi wyszukanie dla niej dozorczyni, gdyż trzeba było znaleźć osobę pewną i zaufaną. Jej szaleństwa bowiem mogły zdradzić moją tajemnicę; miewała przytem okresy przytomności, trwające dni, niekiedy tygodnie całe, które wypełniała wygadywaniem i pomstowaniem na mnie. Nareszcie umówiłem Grację Poole z zakładu w Grimsby. Ona i doktor Carter (ten, który owej nocy opatrywał rany Masona), to jedyne dwie osoby, którym zwierzyłem tajemnicę. Pani Fairfax, być może, coś podejrzewała, ale dokładnej znajomości faktów mieć nie mogła. Gracja, ogółem biorąc, okazała się dobrą dozorczynią, jakkolwiek z winy poczęści jej nałogu, z którego, zdaje się, nic wyleczyć jej nie może, a który wypływa z jej męczącego zawodu, czujność jej nieraz zawiodła. Obłąkana jest zarazem chytra i złośliwa; nigdy nie omieszkała skorzystać z chwilowych uchybień dozorczyni. Raz, wykradając nóż, którym zraniła brata, a dwa razy wykradając klucz od swojej celi i wychodząc z niej nocą. Za pierwszym razem dokonała próby spalenia mnie w łóżku; za drugim nastąpiły te okropne odwiedziny u ciebie. Błogosławię Opatrzność, która czuwała nad tobą, tak że szalona furję wylała na twój strój ślubny, który jej może nasunął niejasne wspomnienia własnego dnia ślubu, ale o tem, co mogło się było zdarzyć, ja nie mogę myśleć spokojnie. Gdy pomyślę, że ten potwór, który dziś rano rzucił mi się do gardła, siną i purpurową twarzą zawisł nad gniazdkiem mojej gołąbki, krew mi się w żyłach ścina...
— A co pan zrobił, gdy ją pan tam umieścił? — zapytałam, gdy przerwał. — Dokąd się pan udał?
— Co zrobiłem, Joanko? Zamieniłem się w błędny ognik. Dokąd się udałem? Na niespokojne wędrówki. Błądziłem po kontynencie, po wszystkich krajach Europy. Miałem stałe pragnienie wyszukać i znaleźć kobietę dobrą i inteligentną, przeciwieństwo tej furji, pozostawionej w Thornfield...
— Ależ pan się nie mógł ożenić.
— Postanowiłem i byłem przekonany, że mogę i że powinienem. Nie miałem pierwotnie zamiaru oszukiwać, tak jak oszukałem ciebie. Zamierzałem opowiedzieć dzieje moje poprostu i szczerze postawić moją propozycję. Wydawało mi się to tak zupełnie słuszne, że wolno mi kochać i być kochanym, że ani wątpiłem, iż znajdzie się kobieta, chcąca i umiejąca zrozumieć moje położenie i przyjąć mnie, mimo ciążącego nade mną przekleństwa.
— No i cóż, panie?
— Gdy ty się dopytujesz, Joanko, ja zawsze muszę się uśmiechnąć. Otwierasz oczy szeroko, jak ciekawy ptaszek i przytem od czasu do czasu poruszasz się niespokojnie, jakgdyby odpowiedzi niedość prędko płynęły i jakbyś komuś chciała zajrzeć do dna serca. Zanim jednak będę mówił dalej, wytłumacz mi, co znaczy to twoje „no i cóż, panie?“ To małe zdanie często jest na twoich ustach i nieraz wyciągnęło mnie na nieskończone gadanie, sam dobrze nie wiem, dlaczego.
— Rozumiem przez to: I co dalej? Jak pan postąpił? Co z tego wynikło?
— A właśnie! a cobyś teraz chciała wiedzieć?
— Czy pan znalazł kogoś, kto się panu podobał? czy pan ją poprosił, żeby za pana wyszła? I co ona odpowiedziała?
— Mogę ci powiedzieć, że znalazłem kogoś, co mi się podobał, i że prosiłem ją, by za mnie wyszła. Ale co mi odpowiedziała, to dopiero będzie zapisane w księdze Losu. Przez dziesięć długich lat błądziłem po świecie, mieszkając to w jednej stolicy, to w drugiej; niekiedy w Petersburgu, częściej w Paryżu, czasami w Rzymie, Neapolu i Florencji. Mając dużo pieniędzy i stare nazwisko, mogłem sobie dobierać towarzystwo, żadne koła nie były przede mną zamknięte. Szukałem mojego ideału kobiety pośród dam angielskich, francuskich hrabianek, włoskich signorin i niemieckich baronówien. Nie mogłem go znaleźć. Niekiedy, przelotną chwilę mniemałem, że chwytam spojrzenie, słyszę ton, widzę kształt, który mi zapowiada ziszczenie marzenia, ale rozczarowywałem się prędko. Nie wyobrażaj sobie, że poszukiwałem doskonałości. Pragnąłem tylko czegoś, coby mi odpowiadało — pragnąłem przeciwieństwa kreolki, a pragnienie moje było daremne. Pomiędzy niemi wszystkiemi nie znalazłem ani jednej, którą, gdybym był nawet najzupełniej wolny, znając ryzyko, okropność, cierpienia niedobranych związków, byłbym poprosił o rękę. Zawód mnie rozzuchwalił; próbowałem oszołomić się rozrywkami, nigdy jednak rozpustą. Rozpusty niecierpiałem i niecierpię. To była właściwość mojej Mesaliny: zakorzeniony wstręt do niej powstrzymywał mnie, nawet w przyjemnościach. Wszelkie używanie życia, któreby graniczyło z rozpasaniem, wydawało mi się zbliżeniem do niej i jej nałogów, to też go unikałem.
Nie mogłem jednak żyć sam; to też spróbowałem towarzystwa kochanek. Pierwsza, którą wybrałem, była Celina Varens — znowuż taki krok, za który we wspomnieniu człowiek sam sobą pogardza. Wiesz już, czem była i jak się mój stosunek z nią zakończył. Miała następczynie. Ale, Joanko, widzę po twojej twarzy, że wyrabiasz sobie o mnie w tej chwili wcale niekorzystne wyobrażenie. Uważasz mnie za łotrzyka bez serca i zasad — nieprawdaż?
— W istocie nie podoba mi się pan tak, jak kiedy indziej bywało. Czy nie wydawało się panu co najmniej rzeczą niesłuszną żyć w ten sposób najpierw z jedną kochanką, potem znów z drugą? Mówi pan o tem, jak o najzwyklejszej rzeczy.
— Bo tak się na to zapatrywałem. Ale to mi nie odpowiadało. Poniżający to był sposób życia, nigdybym do niego nie chciał wrócić. Najmować kochankę, to niewiele lepiej, niż kupować niewolnicę; obiedwie są często z natury, a zawsze z położenia swego niższe: a żyć poufale z niższymi poniża człowieka. Nie lubię teraz wspominać o czasach, które przeżyłem z Celiną i innemi.
Czułam prawdę tych słów i wysnułam wniosek, że gdybym kiedykolwiek mogła się tak dalece zapomnieć, i zapomnieć o tych naukach, jakie zawsze we mnie wpajano, by pod jakimkolwiek pozorem na mocy jakiegokolwiek usprawiedliwienia, pod wpływem jakiej bądź pokusy — stać się następczynią tych biednych dziewcząt, on kiedyś patrzyłby na mnie z tem samem uczuciem, jakie teraz w myśli jego hańbiło ich pamięć. Nie wypowiedziałam tego przekonania, wystarczało mi, że je odczułam.
— Joanko, dlaczego nie mówisz teraz: „No i cóż, panie?“ Ja jeszcze nie skończyłem. Wyglądasz poważnie. Czytam naganę w twej twarzy... Ale niechże przejdę do rzeczy. W styczniu tego roku, wolny od wszelkich kochanek, w szorstkiem, zgorzkniałem usposobieniu, wytworzonem przez to bezużyteczne, wędrowne, samotne życie, zgryziony zawodem, skwaszony w stosunku do wszystkich ludzi, a zwłaszcza do kobiet (gdyż zacząłem uważać istnienie inteligentnej, wiernej, kochającej kobiety za puste marzenie), przyzwany interesami powróciłem do Anglji.
W mroźne zimowe popołudnie dojeżdżałem do Thornfield Hall. Znienawidzona miejscowość! Nie spodziewałem się tam spokoju ani przyjemności. Na przełazie w Hay Lane ujrzałem cichą małą figurkę, siedzącą tam samotnie. Minąłem ją tak niedbale, jak obciętą wierzbę naprzeciw niej. Nie miałem przeczucia, czem ona dla mnie się stanie, nic mi nie powiedziało, że to pani życia mojego, że to mój dobry duch czeka tam w skromnem przebraniu. Nie wiedziałem tego nawet wtedy, gdy, wobec upadku Mesroura, zbliżyła się i poważnie ofiarowała mi pomoc. Dziecinne, drobne stworzonko! To tak, jakgdyby sikorka przyskoczyła mi do nogi z propozycją, że poniesie mnie na swem maleńkiem skrzydełku. Byłem kwaśny; ale to stworzenie nie chciało odejść: stało przy mnie dziwnie wytrwale, a patrzyło i mówiło z jakąś władczą powagą. Muszę przyjąć pomoc i to z tej ręki: i pomoc mi dano.
Gdy raz dotknąłem tego wątłego ramienia, wstąpiło we mnie coś nowego, jakgdyby świeży sok żywotny wpłynął w moje żyły. Dobrze mi było, że się dowiedziałem, iż ta istotka musi wrócić do mnie, że należy do tego mojego domu tam w dole, gdyż czułem szczególniejszy żal, że mi z pod ręki uchodzi i niknie za płotem. Słyszałem, jak wracałaś do domu tego wieczora, Joanko, choć ty zapewne nie domyśliłaś się, że ja myślę o tobie i wyglądam ciebie. Nazajutrz obserwowałem cię — sam niewidziany — przez pół godziny, kiedy bawiłaś się z Adelka na galerji. Była dnia tego śnieżyca, przypominam sobie, i wy nie mogłyście wyjść na spacer. Ja znajdowałem się w swoim pokoju; drzwi były otwarte; mogłem widzieć i mogłem słyszeć, co się działo. Adelka czegoś od ciebie chciała, lecz wydawało mi się, że myśli twoje zajęte są czem innem. A jednak byłaś bardzo cierpliwa dla niej, Joanko; mówiłaś do niej i zabawiałaś ją czas dłuższy. Gdy mała nareszcie odeszła, zapadłaś odrazu w głęboką zadumę; zaczęłaś się powoli przechadzać po galerji. Raz po raz, mijając któreś z okien, przystawałaś i patrzyłaś na śnieg prószący; przysłuchiwałaś się jękom wiatru i znowu zaczynałaś cicho stąpać i marzyć. Nie musiały to być ponure dumania, gdyż raz po raz zjawiał się w twoich oczach błysk wesela, twarz jaśniała łagodnem podnieceniem, nie świadczącem bynajmniej o gorzkich, pesymistycznych rozmyślaniach. Wyraz twój raczej mówił o słodkich marzeniach młodości, na chętnych skrzydłach szlakiem nadziei wzlatującej ku idealnemu niebu. Głos pani Fairfax, która w tej chwili w hallu wołała na służącą, zbudził cię, i jak ciekawie sama do siebie uśmiechnęłaś się, Joanko! Mądry to był uśmieszek, bardzo bystry, zdawało się, że żartował z własnego zamyślenia. Jakby mówił: „Moje wizje to rzecz bardzo piękna, ale nie wolno mi zapominać, że są zupełnie nierzeczywiste. Mam zaróżowione niebo i zielony, kwietny raj w głowie, ale doskonale widzę, że przede mną leży uciążliwa do przebycia droga i że dokoła mnie gromadzą się ciemne chmury, grożące nawałą“. Zbiegłaś nadół i poprosiłaś panią Fairfax o jakieś zajęcie; zdaje się, że chodziło o tygodniowe rachunki gospodarskie, czy coś podobnego. Rozgniewałem się na ciebie, że mi z oczu schodzisz.
Niecierpliwie oczekiwałem wieczora, by móc cię nadół zaprosić. Podejrzewałem, że jest w tobie niezwykły jak dla mnie, zupełnie nowy charakter: pragnąłem zgłębić go i poznać lepiej. Weszłaś do pokoju z wyrazem nieśmiałości i niezależności równocześnie; skromniutko byłaś ubrana — podobnie, jak teraz. Wyciągnąłem cię na rozmowę; wkrótce przekonałem się, że pełna jesteś dziwnych przeciwieństw. Ubranie twoje i zachowanie się twoje krępowała jakaś reguła przepisowa; chwilami uderzała w tobie niepewność, a przy wrodzonej dystynkcji zupełne nieobycie towarzyskie. Widać było, że bardzo się boisz przedstawić niekorzystnie, popełniając jakiś błąd, jakąś pomyłkę. Gdy się jednak zwracałem do ciebie, podnosiłaś ku mej twarzy oczy bystre, odważne, pełne ognia. Przenikliwość i moc była w każdem twem spojrzeniu; naciskana pytaniami, znajdowałaś zawsze gotowe, trafne odpowiedzi. Bardzo prędko oswoiłaś się ze mną: ja myślę, że odczuwałaś łącznik sympatji pomiędzy sobą a swoim surowym i chmurnym zwierzchnikiem, Joanko, gdyż zadziwiająco prędko jakaś miła swoboda nadała spokój twemu zachowaniu. Mogłem sarkać, ile mi się podobało, nie okazywałaś wobec mego złego humoru ani zdziwienia, ani zalęknienia, ani urazy, ani przykrości. Przyglądałaś mi się i niekiedy uśmiechałaś do mnie z tym pełnym prostoty i mądrości wdziękiem, jakiego nie umiem opisać. To, co widziałem, zadowalało mnie i zarazem dodawało mi bodźca. Podobały mi się zalety poznane w tobie, zapragnąłem poznać ich więcej. Jednakże dłuższy czas trzymałem cię zdaleka, rzadko szukałem twego towarzystwa. Byłem epikurejczykiem intelektualnym, pragnąłem przedłużyć przyjemność zawierania tej nowej, interesującej znajomości. Przytem czas jakiś prześladowała mnie obawa, że jeżeli kwiat ten będę dotykał swobodnie, zwiędnie mi on przedwcześnie — słodki wdzięk świeżości utraci. Nie wiedziałem wtedy, że to nie kwiat przemijający, ale raczej promienna jego podobizna, wyrzeźbiona w trwałym klejnocie. Poza tem chciałem się przekonać, czy ty mnie szukać będziesz, jeżeli ja cię będę unikał, lecz nie, nie szukałaś mnie. Siedziałaś cicho w pokoju szkolnym, a jeżeli trafem mnie spotkałaś, przemykałaś się szybko, z lekkim ukłonem w dowód uszanowania. Zwykłym twoim wyrazem w owe czasy, Joanko, był wyraz zamyślenia; nie smutku, ale też i nie wesołości, gdyż miałaś mało nadziei i żadna cię nie spotykała przyjemność. Byłem ciekaw, co myślisz o mnie i czy wogóle myślisz o mnie, i postanowiłem to zbadać.
Zacząłem znowu zwracać na ciebie uwagę. Było coś radosnego w twojem spojrzeniu, coś pogodnego w twojem zachowaniu, gdy rozmawiałaś. Przekonałem się, że masz usposobienie towarzyskie; to ten milczący pokój szkolny, to nuda twojego życia tak cię przygniatały. Pozwoliłem sobie na rozkosz okazania ci dobroci i uprzejmości; dobroć niebawem obudziła wzruszenie. Twarz twoja nabrała wyrazu słodyczy, głos łagodności; lubiłem słyszeć imię swoje, wymawiane z akcentem radosnej wdzięczności. Cieszyłem się w owym czasie, Joanko, gdy ciebie spotkałem przypadkiem. Ciekawe było zawahanie się w twem obejściu: rzucałaś mi spojrzenie lekko zakłopotane, niepewne, trochę zaciekawione. Nie wiedziałaś, w jakim jestem humorze, czy będę odgrywał rolę zwierzchnika i będę surowy, czy też przyjaciela i będę dobrotliwy. Zanadto już wtedy byłaś mi drogą, bym często mógł odgrywać rolę zwierzchnika, gdy zaś wyciągałem rękę serdecznie, taki słoneczny rumieniec szczęścia oblewał twoją twarzyczkę, że z trudem powstrzymywałem się od przyciśnięcia cię odrazu do serca.
— Niech pan już nie wspomina o tych czasach, panie — przerwałam, chyłkiem strącając kilka łez z oczu. Mowa jego była dla mnie męką; wiedziałam, co muszę uczynić — co muszę uczynić wprędce, a wszystkie te wspomnienia i wyjawiania uczuć utrudniały mi tylko zadanie na przyszłość.
— Przerwę je, Joanko — odpowiedział. — Czyż potrzeba zastanawiać się nad przeszłością, gdy teraźniejszość o tyle pewniejsza, a przyszłość o tyle jaśniejsza?
Zadrżałam, słysząc to zaślepiające twierdzenie.
— Widzisz teraz, nieprawdaż, jak stoi sprawa? — ciągnął dalej. — Spędziwszy młodość i wiek męski poczęści w niewypowiedzianej niedoli, a poczęści w ponurej samotności, po raz pierwszy znalazłem przedmiot prawdziwej miłości — znalazłem ciebie. Ty jesteś mojem lepszem „ja“, ty jesteś moim dobrym aniołem. Silne uczucie przywiązuje mnie do ciebie. Uważam cię za dobrą, inteligentną, uroczą; gorące, poważne uczucie zrodziło się w mojem sercu. Ku tobie ono dąży, ciebie wciąga w głąb i w źródło mego życia. Istnienie moje wije się wkoło ciebie i, płonąc czystym, potężnym płomieniem, stapia ciebie i mnie w jedno.
Czując to i wiedząc, postanowiłem pojąć cię za żonę. Mówić mi, że już mam żonę, to puste drwiny: ty wiesz teraz, że miałem tylko ohydnego demona. Źle zrobiłem, że próbowałem cię oszukać; ale lękałem się pewnego uporu, który masz w charakterze. Lękałem się uprzedzeń wpojonych od dzieciństwa; chciałem cię posiąść bezpiecznie, zanimbym zaryzykował zwierzenia. To było z mej strony tchórzostwem, powinienem był odwołać się do twej szlachetności i wspaniałomyślności odrazu, tak jak to czynię teraz, powinienem był odsłonić przed tobą wyraźnie życie moje, pełne męki, opisać ci głód i pragnienie wyższego, godniejszego istnienia, wykazać ci nie moje postanowienia, (to za słabe słowo), ale nieodpartą we mnie konieczność kochania wiernie i dobrze, jeżeli będę nawzajem wiernie i dobrze kochany. Wtedy powinienem był prosić cię o przyjęcie mojego zobowiązania i o danie mi twojego. Joanko, daj mi je teraz!
Milczałam.
— Dlaczego milczysz, Joanko?
Szarpała mną męka nadludzka: jakgdyby kleszcze z rozpalonego żelaza ściskały we mnie wnętrzności. Straszna chwila: pełna walki, czarna jak noc! Nigdy żadna żyjąca istota nie mogła pragnąć lepiej być kochaną, niż ja kochaną byłam, a tego, który mnie w ten sposób kochał, ja poprostu ubóstwiałam. I oto muszę wyrzec się miłości i bożyszcza. Jedno straszne słowo obejmowało mój twardy obowiązek: „Uchodź!“
— Joanko, czy rozumiesz, czego ja chcę od ciebie? Tylko tej obietnicy; „Będę twoją, panie Rochester“.
— Panie Rochester, ja nie będę twoją.
Znowu długie milczenie.
— Joanko! — zaczął znowu tak łagodnie, że załamałam się w sobie pod uciskiem żalu, ale i lęku, gdyż cichy ten głos był jak dyszenie lwa, zrywającego się do skoku. — Joanko, czy zamierzasz iść w świat jedną drogą, a mnie każesz iść inną?
— Tak, panie.
— Joanko — mówił nachylając się ku mnie i obejmując mnie — czy i teraz tak myślisz?
— Tak, panie.
— A teraz? — łagodnie całując czoło moje i policzek.
— I teraz, panie — odpowiedziałam, wyzwalając się z uścisku szybko i zdecydowanie.
— O, Joanko, to boli! To... to jest niepoczciwie! Nie byłoby w tem nic złego, gdybyś mnie kochała!
— Ale postąpiłabym źle, słuchając pana.
Wyraz uniesienia przebiegł po jego twarzy; podniósł brwi, powstał, ale hamował się jeszcze. Zadrżałam, lęk mnie ogarnął, mimo to trwałam w postanowieniu.
— Jedną chwilę, Joanko! Spojrzyj na mój okropny los, gdy mnie opuścisz. Wszelkie szczęście opuści mnie wraz z tobą. Co mam uczynić? Dokąd się zwrócić po odrobinę nadziei?
— Niech pan uczyni to, co i ja; niech pan zaufa Bogu i samemu sobie. Niech pan uwierzy w niebo. Niech pan ma nadzieję, że tam się spotkamy.
— Więc nie chcesz ustąpić?
— Nie.
— Więc skazujesz mnie na życie w upodleniu i na śmierć przeklętego? — mówił coraz głośniej.
— Radzę panu żyć bezgrzesznie i życzę panu umierać spokojnie.
— Więc wydzierasz mi miłość, wydzierasz mi niewinność? Rzucasz mnie na pastwę niskich namiętności?
— Panie Rochester, ja tego losu nie przeznaczam panu, tak, jak sama po niego nie sięgam. Urodziliśmy się na walkę i cierpienie, tak pan, jak i ja: to niech pan czyni. Zapomni pan o mnie, zanim ja zapomnę o panu.
— Kłamcę ze mnie czynisz, mówiąc tak, kalasz mój honor. Oświadczyłem, że nie mogę się zmienić, a ty w oczy mi mówisz, że się zmienię, i to wkrótce. A jakiej wykrętności sądu, jakiej przewrotności pojęć dowodzi twoje postępowanie! Czy lepiej doprowadzić bliźniego do rozpaczy, czy przekroczyć marne ludzkie prawo, gdy nikomu się tem krzywdy nie czyni? Bo przecież ty nie masz krewnych ani znajomych, którychbyś obraziła, żyjąc ze mną?
To była prawda; gdy to mówił, własne moje sumienie, własny mój rozum zdradziły mnie, chcąc przełamać opór jemu stawiany. Głośno przemawiały, prawie tak głośno, jak samo uczucie; a to uczucie krzyczało rozpacznie: „Wysłuchaj go! Pomyśl, jak on cierpi, pomyśl, jakie mu grozi niebezpieczeństwo — pomyśl, czem będzie jego życie, gdy zostanie sam; zważ, jak jest gwałtowny z natury, jakie nieobliczalne skutki pociąga rozpacz za sobą! Ach, pociesz go, ocal, ukochaj; powiedz mu, że go kochasz, że będziesz należeć do niego. Kto na całym świecie dba o ciebie? Komu krzywdę wyrządzisz tem, co uczynisz?“
A jednak niezwalczona brzmiała odpowiedź: „Ja sama dbam o siebie. Im samotniejsza jestem, im mniej będę miała przyjaciół i oparcia, tem bardziej strzec będę własnej godności. Trzymać się będę prawa, nadanego przez Boga, uznanego przez ludzi. Trzymać się będę zasad, przyjętych przeze mnie, gdym była zdrowa, a nie szalona, jak oto w tej chwili. Prawa i zasady nie są stworzone na okresy wolne od pokus, ale na takie właśnie chwile, jak obecna, gdy ciało i dusza wznoszą się buntem przeciw ich surowości; są one surowe, lecz pogwałcone nie będą. Gdybym dla osobistych względów mogła je złamać, jakaż byłaby ich wartość? Mają wartość — zawsze w to wierzyłam. A jeżeli nie mogę uwierzyć w to teraz, to dlatego, że jestem chora, zupełnie chora: w żyłach moich płynie ogień, serce moje bije tak szybko, że nie zliczę jego uderzeń. Dawno powzięte przekonania, postanowienia, to jedyne, przy czem w tej godzinie stać mogę: na nich się opieram.“
Tak myślałam, a pan Rochester z twarzy wyczytał myśli moje. Furja jego doszła do szczytu; zawładnęła nim na chwilę; przeszedł przez pokój, chwycił moją rękę i opasał mnie ramieniem. Pochłaniał mnie płonącym wzrokiem: fizycznie czułam się w tej chwili tak bezsilną, jak źdźbło słomy, wichrem porwane, ale duszę w sobie czułam niezachwianą, i to mi dawało pewność bezpieczeństwa. Dusza, na szczęście, ma swego tłumacza — często bezwiednego, ale zawsze wiernego — jest nim oko. Podniosłam oczy ku jego oczom; a kiedy patrzyłam w jego twarz rozpłomienioną, westchnęłam mimowoli: uścisk jego był bolesny, a nadmiernie wyczerpane siły już mnie opuszczały.
— Nie widział świat — odezwał się, zgrzytnąwszy zębami — nie widział świat czegoś wątlejszego, a bardziej niepodległego. Wiotką trzciną wydaje mi się w ręku! (tu potrząsnął mną). Mógłbym ją zgiąć dwoma palcami: i cóż mi z tego, gdybym ją zgiął, złamał i skruszył? Z jej oka wyziera śmiała, mężna, wolna istota i stawia mi czoło nietylko odważnie, ale z surowym triumfem. Zdobyć dom mógłbym, ale mieszkanka uciekłaby do nieba, zanimbym posiadł jej siedzibę. A ciebie przecież, duchu wolny, ciebie, coś obdarzony wolą, energją i cnotą i czystością, ciebie ja pragnę: nietylko twej kruchej powłoki. Sam, gdybyś zechciał, mógłbyś zlecieć ku mnie i do serca się mego przytulić; chwytany wbrew twojej woli — unikniesz dotknięcia, jak zapach lotny, zanim wchłonę woń twoją. O, przyjdź, Joanko, przyjdź!
Mówiąc to, uwolnił mnie z żelaznego ujęcia i tylko patrzył na mnie. O wiele trudniej było oprzeć się temu spojrzeniu niż gwałtowności uścisku, a jednak przecież nie mogłam ulec. Obroniłam się przed jego pasją, muszę uciekać przed jego bólem; postąpiłam ku drzwiom.
— Odchodzisz, Joanko?
— Odchodzę, panie.
— Opuszczasz mnie?
— Tak.
— Nie chcesz przyjść? Nie chcesz być moją pocieszycielką, moją odkupicielką? Moja głęboka miłość, mój żal serdeczny, moje gorące błaganie, to wszystko niczem jest dla ciebie?
O, cóż za niewypowiedziany ból drżał w jego głosie! Jak ciężko było powtórzyć stanowczo: „Odchodzę“.
— Joanko!
— Panie Rochester!
— Odejdź zatem, zgadzam się; ale pamiętaj, że zostawiasz mnie tutaj w męce. Idź do twego pokoju, zastanów się nad wszystkiem, co ci powiedziałem, i rzuć okiem, Joanko, na moje cierpienia, miej wzgląd na mnie.
Odwrócił się; padł twarzą na kanapę. „O, Joanko! nadziejo moja! — miłości moja — moje życie!“ — w męce padały te słowa z ust jego. A potem usłyszałam głęboki, silny szloch.
Już byłam przy drzwiach; powróciłam jednak, powróciłam równie stanowczo, jak odchodziłam. Uklękłam przy nim; odwróciłam twarz jego od poduszki ku sobie; ucałowałam ją; ręką przygładziłam mu włosy.
— Niech cię Bóg błogosławi, drogi mój panie! — powiedziałam. — Niech Bóg cię chroni od nieszczęścia i od złego, niech cię prowadzi, pociesza, nagrodzi za twoją dobroć dla mnie!
— Joanki miłość byłaby mi najlepszą nagrodą — odpowiedział — bez niej serce moje pęka. Ale Joanka da mi swoją miłość; tak, da mi ją — szlachetnie, wspaniałomyślnie!
Krew uderzyła mu do twarzy; ogniem błysnęły oczy; zerwał się jednym skokiem; wyciągnął ramiona, ale ja uniknęłam uścisku i odrazu wyszłam z pokoju.
„Bywaj zdrów!“ krzyczało we mnie serce, gdy go porzucałam. A rozpacz dodawała: „Żegnaj na zawsze!“

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie przypuszczałam, że tej nocy spać będę. Jednakże zasnęłam, zaledwie głowę przyłożyłam do poduszki. Sen przeniósł mnie w lata mojego dzieciństwa: śniło mi się, że leżę w czerwonym pokoju w Gateshead; noc była ciemna, dziwny lęk ciężył mi na duszy. Światło, które niegdyś przyprawiło mnie o atak, teraz zdawało się posuwać wgórę po ścianie i, drżące, zatrzymało się w pośrodku ciemnego sufitu. Podniosłam głowę, żeby na nie patrzeć; dach rozwiał się, zamieniając się w chmury dalekie i mgliste; światełko było takie, jakiem księżyc mający za chwilę wypłynąć prześwieca przez mgłę. Czekałam, rychło wypłynie, czekałam z dziwnem przeczuciem, jakgdybym jakieś słowa wyroczne miała wyczytać, wypisane na jego tarczy. Ukazał się wreszcie, ale nigdy jeszcze księżyc w ten sposób nie wydzierał się z za chmury. Najpierw ręka czyjaś przedarła się i odgarnęła ciemną zasłonę obłoków; potem nie księżyc, ale biała postać ludzka zajaśniała na błękicie, chyląc ku ziemi świetlane oblicze. Patrzyła, patrzyła na mnie. Przemawiała do mojego ducha: z niezmiernej dali płynął głos, lecz tak blisko szeptał w mojem sercu:
„Moja córko, uciekaj przed pokusą.“
„Matko, uczynię to“ — odpowiedziałam.
Tak też powiedziałam, obudziwszy się z tego snu — widzenia. Noc jeszcze była, ale noce lipcowe są krótkie; zaraz po północy zaczyna świtać. „Nigdy nie dość wcześnie na zaczęcie tego, co mam dokonać“ — pomyślałam. Wstałam; byłam ubrana, gdyż nie rozbierałam się wcale, zdjęłam była tylko trzewiki. Wiedziałam, gdzie znaleźć w szufladach trochę bielizny, bransoletkę, pierścionek. Szukając tych rzeczy, natrafiłam na naszyjnik z pereł, który, zmuszona, przyjęłam od pana Rochestera kilka dni temu. Nie zabrałam tego, nie było to moją własnością; należało do tej urojonej panny młodej, która rozwiała się w powietrzu jak mgła. Resztę rzeczy zawinęłam w paczkę; sakiewkę, zawierającą dwadzieścia szylingów (więcej nie posiadałam), włożyłam do kieszeni; zawiązałam słomiany kapelusz, zapięłam szal i wykradłam się cicho z pokoju.
— Bywaj zdrowa, dobra pani Fairfax! — szepnęłam, przemykając pod jej drzwiami. — Bywaj zdrowa, Adelko, moje kochanie! — rzekłam, patrząc na drzwi od dziecinnego pokoju. Nie mogłam nawet pomyśleć o wstąpieniu i uściskaniu małej. Musiałam wywieść w pole bystre ucho, bo czyż wiedziałam, czy nie nasłuchuje?
Byłabym przeszła bez zatrzymywania się obok drzwi pana Rochestera, ale serce moje nagle przestało bić przed tym progiem, tak, że musiałam przystanąć. Nie panował tam sen; słyszałam niespokojne kroki krążącego po pokoju i raz po raz powtarzające się jego westchnienia. Niebo tam było — chwilowe niebo dla mnie, gdybym tylko zechciała; trzeba mi tylko było wejść i powiedzieć:
„Panie Rochester, będę pana kochała i żyła z panem przez życie całe, aż do śmierci” — i kielich szczęścia dotknąłby ust moich. Pomyślałam o tem.
Ten dobry pan mój, który spać teraz nie może, niecierpliwie wyczekuje dnia. Przyśle po mnie rano, lecz mnie już nie będzie. Każe mnie szukać — napróżno, Poczuje, że jest opuszczony; że miłość jego odrzucona; będzie cierpiał; może w ostateczną wpadnie rozpacz... I o tem pomyślałam. Ręka moja sięgnęła ku klamce; cofnęłam ją i posunęłam się dalej.
Strapiona do głębi schodziłam: wiedziałam, co mam czynić, i spełniałam to automatycznie. Poszukałam klucza od drzwi bocznych w kuchni; poszukałam buteleczki z oliwą i piórka; nasmarowałam klucz i zamek. Wzięłam trochę wody, trochę chleba, gdyż może będę musiała iść daleko; a źleby było, gdyby mnie siły, mocno szarpnięte w ostatnich czasach, zawiodły. Wszystkiego dokonywałam jak najciszej. Otworzyłam drzwi, wyszłam, zamknęłam je za sobą. Mroczny świt zalegał podwórze. Wielkie bramy były na klucz zamknięte; ale furtka w jednej z nich była tylko zamknięta na klamkę. Tamtędy się wysunęłam; i teraz byłam poza obrębem Thornfieldu.
W odległości mili, poza polami, ciągnęła się droga w kierunku przeciwnym do Millcote; droga nieznana, o której nie wiedziałam, dokąd prowadzi, i tam ruszyłam. Ani jednej myśli nie mogłam teraz poświęcić przeszłości ani przyszłości; przeszłość była tak niebiańsko słodka, tak śmiertelnie smutna, że wspominanie jej podcinałoby we mnie odwagę, łamało energję. Przyszłość była to straszna pustka — coś, niby świat po potopie.
Mijałam pola, płoty i drogi do wschodu słońca i po wschodzie słońca. Zdaje mi się, że był to piękny letni poranek, w każdym razie wiem, że trzewiki moje wkrótce zwilgotniały od rosy. Nie patrzyłam jednak ani na wschodzące słońce, ani na uśmiechnięte niebo, ani na budzącą się naturę. Skazaniec, prowadzony na rusztowanie, nie myśli o kwiatach, które widzi po drodze, przed oczyma ma swój koniec i czekający go grób. A ja myślałam o tej tajemnej ucieczce, o bezdomnem tułaniu się i — och! z najwyższą męką myślałam o tem, co porzuciłam. Nie mogłam się myślom tym oprzeć. Widziałam go teraz — w jego pokoju — czekającego na wschód słońca i pełnego nadziei, że ja wkrótce przyjdę i powiem, że pozostanę z nim, że należeć będę do niego. Pragnęłam doń należeć; dyszałam chęcią powrotu: jeszcze nie było za późno; mogłam mu jeszcze oszczędzić gorzkiego bólu opuszczenia. Jeszcze dotąd ucieczki mojej, byłam tego pewna, nikt nie zauważył. Mogłam powrócić i stać się jego pocieszycielką, jego dumą; mogłam ochronić go od nieszczęścia, a może od zguby. Och, ta obawa że on teraz, opuszczony przeze mnie, zejść może z dobrej drogi, jakżeż mnie ona dręczyła!... Ptaki zaczynały śpiewać w kępach drzew i krzakach: ptaki wierne są towarzyszom swoim; ptaki są symbolem miłości. A czemże ja jestem? W tym serdecznym bólu, wśród tych gwałtownych wysiłków o zwycięstwo zasady, nienawidziłam samej siebie. Nie pocieszało mnie własne uznanie, ani nawet poczucie własnej godności. Skrzywdziłam, zraniłam, opuściłam pana mojego. We własnych oczach byłam sobie wstrętną.
A jednak nie mogłam zawrócić, krokiem jednym nie mogłam się cofnąć. Chyba sam Bóg mnie prowadził. Własną moją wolę, własne sumienie, namiętny żal podeptał i ubezwładnił. Płakałam rozpaczliwie, idąc w samotną drogę, szybko, szybko, jak w gorączce. Ogarnęła mnie słabość, upadłam: leżałam przez kilka minut na ziemi, przyciskając twarz do wilgotnej trwawy. Trochę się lękałam, trochę miałam nadziei, że może tam umrę. Niebawem jednak podniosłam się. Zrazu posuwałam się naprzód na czworakach, wkrótce jednak wstałam, z gorączkowem, jak pierwej, postanowieniem dotarcia do drogi.
Gdy się tam wkońcu dostałam, zmuszona byłam usiąść pod płotem, ażeby wypocząć; siedząc tam, usłyszałam turkot kół i ujrzałam nadjeżdżający powóz. Wstałam i podniosłam rękę; powóz stanął. Zapytałam, dokąd jedzie; woźnica nazwał mi odległą miejscowość, gdzie byłam pewną, że pan Rochester nie ma znajomych. Spytałam, za jaką kwotę mógłby mnie tam zawieźć; powiedział mi, że za trzydzieści szylingów; odparłam, że mam tylko dwadzieścia; no dobrze, niech będzie, niechże to wystarczy. Pozwolił mi wejść do środka, gdyż wehikuł był pusty: wsiadłam, drzwiczki się zatrzasnęły i powóz się potoczył.

ROZDZIAŁ XXVIII.

Dwa dni minęły. Jest letni wieczór. Woźnica wysadził mnie w miejscu, zwanem Whiteross; nie mógł zawieźć mnie dalej za pieniądze, które mu dałam, a ja już nie miałam ani szylinga. Powóz już tymczasem odjechał; jestem sama. W tej chwili spostrzegam, że zapomniałam paczki w powozie; trudno — jest tam i musi pozostać, tylko że teraz zostaję ogołocona ze wszystkiego.
Whiteross to nie miasto, nawet nie osada; jest to tylko kamienny słup, osadzony w miejscu, gdzie schodzą się cztery drogi; jest pobielony, zapewne, by był widoczny zdaleka i w ciemnościach. Cztery drogowskazy sterczą z jego szczytu; dobrze znane nazwy miast, na nich wypisane, wskazują mi, w jakiem hrabstwie się znalazłam. Jest to jedno z północno-środkowych, faliste, przecięte górami. Widzę to. Wielkie przestrzenie wrzosem zarosłych pagórków są za mną i po obu moich bokach, faliste wzgórza wznoszą się daleko poza tą głęboką doliną leżącą u stóp moich. Zaludnienie musi tu być rzadkie; nie widzę też przechodniów na drogach. Te drogi ciągną się na wschód, zachód, północ i południe — białe, szerokie, puste. Wszystkie prowadzą przez wrzosowisko, a wrzosy, gęste i bujne, sięgają po same ich brzegi. Drogi są puste, jednak jakiś przypadkowy podróżny mógłby przechodzić tędy, a ja pragnę, by mnie żadne ludzkie oko nie widziało. Obcy mogliby się dziwić, co ja tu robię pod tym drogowskazem, stojąc widocznie bez celu, jak ktoś zbłąkany. Możeby mnie wypytywano, a to, cobym mogła odpowiedzieć, wydałoby się niewiarogodnem i podejrzanem. Nic mnie nie łączy ze społeczeństwem ludzkiem, nikt o mnie dbać nie może, nikt mi życzliwości nie okaże. Pozostaje mi tylko wspólna matka-natura; na jej łonie poszukam wypoczynku...
Puściłam się prosto w gęstwinę wrzosów; po kolana brodziłam w zaroślach. Udałam się do kotliny, gdzie mchem porosły złom granitu stanowił pewną ochronę; usiadłam; złom granitu osłaniał mi głowę; nade mną roztaczało się niebo.
Pewien czas minął, zanim się i tutaj nawet uczułam spokojną. Lękałam się, że może wpobliżu pasie się bydło, — albo że jaki myśliwy albo kłusownik może mnie tu odkryć. Widząc jednak, że obawy moje były płonne, uspokojona głęboką ciszą chylącego się ku nocy wieczora, nabrałam otuchy. Odzyskałam zdolność myślenia.
Co ja mam począć? Dokąd się udać? Daleką drogę musiałyby przemierzyć znużone, drżące nogi moje, nimbym dotarła do zabudowań ludzkich; zimnego miłosierdzia musiałabym się dopraszać, zanimbym uzyskała dach nad głową: czy wysłucha kto, choć niechętnie, mojego opowiadania, czy nie oddali od progu, nie zaspokoiwszy moich potrzeb?
Dotknęłam ręką wrzosów: suche były i jeszcze ciepłe od upału dnia letniego; na czystem niebie migotała dobrotliwie gwiazda. Natura wydała mi się dobrą, życzliwą; jak dziecko do matki garnęłam się do niej serdecznie: ona mi na dzisiaj udzieli przytułku... Miałam jeszcze kawałeczek chleba, resztę z kromki, którą, przejeżdżając przez jakieś miasto w południe, kupiłam za pozostałego mi pensa, ostatnią monetę. Widziałam dojrzałe jagody, błyszczące jak czarne perły tu i owdzie wśród wrzosów; zebrałam ich garstkę i zjadłam z chlebem. Zaspokoiłam narazie głód dokuczliwy, chociaż się nie nasyciłam tą ucztą pustelnika. Skończywszy, zmówiłam wieczorne pacierze i ułożyłam się do snu.
Pod granitowym złomem wrzosy były bujne i wysokie, zatonęłam w nich prawie w zupełności, a nakryta złożonym szalem, nie odczuwałam chłodu. Byłabym odpoczęła wygodnie i dobrze, gdyby ciężki smutek serca nie bronił mi zasnąć. A smutek ten skarżył się otwartą raną, wewnętrznie krwawiącą; drżał lękiem o pana Rochestera i o jego los; obżałowywał go żałosną litością; pragnął go nieustanną tęsknotą, a bezsilny, jak ptak o obu skrzydłach złamanych, trzepotał niemi w daremnych wysiłkach lecenia ku niemu.
Udręczona tą męką, uklękłam. Noc nadeszła, wzeszły gwiazdy. Wiemy, że Bóg jest wszędzie, ale z pewnością nigdy tak nie czujemy Jego obecności, jak, gdy patrząc na niebo, gdzie w milczącym biegu toczą się Jego światy, widzimy jasno Jego nieskończoność, wszechmoc, wszędyobecność. Klękłam, by pomodlić się za pana Rochestera. Pewna byłam, że Bóg, gdy zechce, ocali swe stworzenie. Źródło Życia to zarazem Zbawiciel dusz. Pan Rochester był bezpieczny, gdyż był w ręku Boga... Uspokojona przytuliłam się znowu do łona ziemi i niebawem we śnie zapomniałam o zgryzotach.
Ale nazajutrz rzeczywistość odsłoniła przede mną nagie oblicze. Już dawno ptaszki wyleciały z gniazdek, już dawno pszczoły uwijały się, zbierając miód z wrzosów, zanim rosa obeschnie, gdy wstałam i rozejrzałam się dokoła.
Co za cichy, gorący, wspaniały dzień! Co za złotą pustynię tworzyło pagórkowate wrzosowisko! Wszędzie jaśniał blask słoneczny! Zobaczyłam jaszczurkę, przebiegającą po kamieniu; zobaczyłam pszczołę, kręcącą się wśród słodkich jagód. Ach, jakbym pragnęła stać się pszczołą lub jaszczurką i znaleźć odpowiednie pożywienie i stałe schronienie tutaj! Ludzką istotą byłam jednakże, ludzkie miałam potrzeby: nie mogę zatrzymywać się tutaj, gdzie nic nie znajdę dla ich zaspokojenia. Wstałam, obejrzałam się raz jeszcze na miejsce mojego nocnego spoczynku i ruszyłam zpowrotem.
Wróciwszy do Whiteross, poszłam drogą, idącą w przeciwnym kierunku do biegu słońca, dopiekającego i stojącego już teraz wysoko. Szłam czas dłuższy, aż, gdy już myślałam, że narazie dosyć, że mam już prawo odpocząć po szalonem zmęczeniu, usłyszałam dźwięk kościelnego dzwonu.
Spojrzałam w stronę dolatującego głosu, i wśród wzgórz romantycznych, na których malowniczość już od godziny przestałam uważać, ujrzałam wioseczkę i wieżę kościelną. Cała dolina po mojej prawej ręce pełna była pastwisk, łanów zbożowych i lasków; błyszczący strumień płynął kręto wśród rozmaitych odcieni zieleni. Usłyszawszy turkot kół na drodze przed sobą, ujrzałam ładowny wóz, toczący się ciężko pod górę, a niedaleko człowiek jakiś pędził dwie krowy. Ludzkie życie, ludzka praca były wpobliżu. Trzeba mi naprzód iść, walczyć o życie i podejmować trudy podobnie, jak czynią to inni.
Około drugiej po południu dotarłam do wioski. Na końcu uliczki znajdował się sklepik, gdzie w oknie wystawiono parę bochenków chleba. Zapragnęłam bocheneczka chleba. Posilona nim, kto wie, mogłabym odzyskać nieco energji; bez tego trudno będzie iść dalej. Pragnienie odzyskania trochę sił wróciło mi, skoro tylko znalazłam się wśród ludzi. Wstydziłabym się zemdleć z głodu. Czy nie miałam przy sobie czego, cobym mogła ofiarować wzamian za jedną z tych bułek? Zastanowiłam się. Miałam małą jedwabną chusteczkę, zawiązaną dokoła szyi, i miałam rękawiczki. Niebardzo wiedziałam, jak postępują ludzie, naciśnięci ostateczną potrzebą. Nie wiedziałam, czy który z tych przemiotów może być przyjęty; prawdopodobnie nie — ale trzeba spróbować.
Weszłam do sklepiku; była tam kobieta. Widząc przyzwoicie ubraną osobę grzecznie wysunęła się naprzód. „Czem można mi służyć?“ Wstyd mnie ogarnął; nie śmiałam wymówić słów przygotowanych; nie śmiałam proponować przenoszonych rękawiczek, zgniecionej chusteczki i zresztą czułam, że to będzie niedorzecznie. Poprosiłam ją więc tylko, by mi pozwoliła usiąść na chwilę, gdyż jestem zmęczona. Zawiedziona w oczekiwaniu znalezienia we mnie klientki, chłodno zgodziła się na moją prośbę. Wskazała mi krzesło; opadłam na nie. Strasznie chciało mi się rozpłakać; czując jednak, jak bardzo byłoby to nie w porę, gwałtem powstrzymałam łzy. Po chwili zapytałam jej, czy jest we wsi krawcowa.
— O tak, są dwie czy trzy. Tyle właśnie, ile potrzeba.
Zastanowiłam się. Bez żadnych środków, bez grosza — coś muszę zrobić. Ale co? Starać się o jaką robotę? Ale gdzie?
— Czy pani nie wie o jakiem miejscu w sąsiedztwie, gdzieby potrzebowano służącej?
— Nie, nie wiem o żadnem.
— Czem się tu ludzie głównie zajmują? Co tu większość ludzi robi?
— Niektórzy pracują na roli; wielu pracuje w fabryce igieł i w odlewni pana Olivera.
— Czy pan Oliver zatrudnia także kobiety?
— Nie; to jest robota wyłącznie dla mężczyzn.
— A co tu robią kobiety?
— Nie wiem — odpowiedziała. — Jak się zdarzy; jedne to, drugie tamto. Biedni ludzie muszą sobie radzić, jak mogą.
Wydawała się znudzona mojemi pytaniami. Przyszły jakieś sąsiadki, moje krzesło było widocznie potrzebne. Pożegnałam się.
Poszłam wzdłuż ulicy, przyglądając się po drodze wszystkim domom na prawo i na lewo, nie mogłam jednak wymyślić jakiegoś pozoru, by wejść do którego z nich. Błądziłam po wiosce, to idąc, to wracając, z dobrą godzinę. Mocno wyczerpana i już teraz zgłodniała wielce, zeszłam na jakąś boczną drogę i siadłam pod płotem. Nim jednak upłynęło kilka minut, znowu byłam na nogach, i znowu czegoś szukałam — pomocy gdzieś, a choćby objaśnienia. Ładny mały domeczek stał na końcu drogi, w bardzo miłym, ślicznie kwitnącym ogródku. Przybliżyłam się i zapukałam. Łagodnie wyglądająca, czysto ubrana kobieta otworzyła drzwi. Takim głosem, na jaki zdobyć się mogło beznadziejne serce i omdlewające ciało — głosem cichym i drżącym — zapytałam, czy tu nie potrzeba służącej?
— Nie — odpowiedziała — my nie trzymamy służącej.
— Czy nie może mi pani powiedzieć, gdziebym tu mogła znaleźć zajęcie jakiegokolwiek rodzaju? — mówiłam dalej. — Jestem tu obca, nikogo nie znam. Potrzebuję roboty — wszystko jedno jakiej.
Nie było przecież jej rzeczą myśleć za mnie, albo szukać dla mnie miejsca: przytem, w jej oczach, jakże wątpliwą musiała się wydawać moja rola, osoba i opowieść. Potrząsnęła głową, mówiąc, że „przykro jej, że nie może mnie objaśnić“ i bardzo delikatnie i grzecznie zamknęły się białe drzwi, ale zamknęły się przede mną. Gdyby trochę dłużej były otwarte, przypuszczam, że byłabym poprosiła o kawałek chleba; bo już do tej ostateczności dochodziłam.
Nie mogłam znieść powrotu do brudnej wioski, gdzie zresztą nie widziałam nadziei pomocy. Wołałabym była zboczyć do lasu nieopodal, i tam poszukać schronienia. Taka jednakże byłam słaba, strudzona, udręczona głodem, że sam instynkt kazał mi błąkać się dokoła siedzib ludzkich, gdzie jednak mogłabym znaleźć pożywienie. Zawsze jednakże odpędzała mnie od progu świadomość, że nie mam prawa wymagać, by ktoś się interesował moim losem. Tymczasem, gdy tak się błąkałam, jak bezpański, głodny pies, upływały godziny popołudniowe. Przechodząc przez jakieś pole, ujrzałam przed sobą wieżę kościelną: śpiesznie ku niej podążyłam. Blisko cmentarza, wpośrodku ogrodu stał dobrze zbudowany mały domek, niewątpliwie mieszkanie proboszcza. Przypomniałam, że obcy przybysze w miejscu, gdzie nie mają znajomych, a szukają zajęcia, zwracają się niekiedy do miejscowego duchownego po polecenie i pomoc. Przecież kapłan ma zadanie pomagać, przynajmniej radą tym, którzy pragną sami sobie pomóc. Zebrawszy odwagę i siły, dotarłam do tego domu i zapukałam do drzwi kuchennych. Otworzyła mi stara kobieta; zapytałam, czy to plebanja.
— Tak jest.
— Czy pleban w domu?
— Niema go.
— Czy wróci prędko?
— Nie, wyjechał z domu.
— Czy daleko?
— Niebardzo — może będą ze trzy mile stąd. Wezwano go, bo ojciec jego umarł nagle; jest obecnie w Marsh End i prawdopodobnie zostanie tam jeszcze ze dwa tygodnie.
— Czy jest pani jaka w domu?
— Nie; ja tylko jestem; a ja jestem gospodyni. Jeszcze raz zdjęłam z szyi chusteczkę — jeszcze raz pomyślałam o bocheneczkach chleba w sklepiku... Powróciłam do wioski, odnalazłam sklepik i weszłam; a chociaż i inni byli tam obecni, odważyłam się zapytać:
— Czy zechce mi pani dać bocheneczek chleba za tę chusteczkę?
Spojrzała na mnie z wyraźną podejrzliwością.
— Nie, ja nigdy nie sprzedaję towarów w ten sposób.
Już prawie zrozpaczona poprosiłam chociaż o pół bocheneczka; odmówiła znowu:
— Jakże ja mogę wiedzieć, skąd pani wzięła tę chusteczkę? — rzekła.
— A przyjęłaby pani moje rękawiczki?
— Nie! co mi po nich?
Pod wieczór przechodziłam obok domu farmera; przed otwartemi drzwiami siedział gospodarz i spożywał kolację, złożoną z chleba i sera. Przystanęłam i powiedziałam:
— Czy nie dałby mi pan kawałka chleba, gdyż jestem bardzo głodna.
Spojrzał na mnie zdziwiony, ale nie odpowiadając, odkrajał grubą kromkę z bochenka i podał mi ją. Przypuszczam, że nie wziął mnie za żebraczkę, tylko za jakąś ekscentryczną osobę, której się uśmiechnął czarny jego chleb. Oddaliwszy się tak, żeby mnie nie mógł widzieć, usiadłam i zjadłam dar jego.
Nie mając nadziei znalezienia noclegu pod dachem, poszukałam go w lesie, o którym przedtem wspomniałam. Nędzną jednak noc spędziłam; spoczynek mój był przerywany; ziemia była wilgotna, powietrze zimne; przytem kilka razy przechodzili tamtędy ludzie, więc ja raz po raz szukałam innego miejsca; nie miałam zupełnie poczucia bezpieczeństwa i spokoju. Ku ranu deszcz się rozpadał; cały następny dzień był dżdżysty. Szukałam pracy i głodowałam jak poprzedniego dnia; raz tylko jeden nieco pożywienia dostałam do ust. Przed drzwiami jednej chaty ujrzałam małą dziewczynkę, mającą właśnie wyrzucić porcję zimnej owsianki do koryta świni.
— Czy nie dałabyś mi tego? — zapytałam.
Wytrzeszczyła na mnie oczy.
— Matko! — zawołała — tu jest kobieta, która prosi, żebym jej dała tę kaszę.
— Daj jej, jeżeli to żebraczka — odpowiedział głos z izby. — Wieprz tego nie potrzebuje.
Dziewczynka wytrząsnęła mi na rękę zgęstniałą masę, a ja pochłonęłam ją chciwie.
Dżdżysty mrok zapadał, gdy zatrzymałam się na samotnej ścieżce, wzdłuż której szłam już od godziny.
— Braknie mi już sił — mówiłam do siebie. — Czuję, że już nie zajdę daleko. Czyż znowu mam być wyrzutkiem bez dachu tej nocy? Chociaż taki deszcz pada, czyż będę zmuszona położyć się na zimnej, przemokłej ziemi? Cóż mi innego pozostaje; bo któżby mnie przyjął? Ale to straszne będzie z tem uczuciem głodu, osłabienia, chłodu i z tą zupełną beznadziejnością. Najprawdopodobniej umrę, nim ranek nadejdzie. Dlaczegóż jednak nie mogę się pogodzić z tą myślą o śmierci? Czemu walczę o podtrzymanie tego życia bez wszelkiej wartości? Dlatego, że wiem, a przynajmniej sądzę, że pan Rochester żyje... a przytem umierać z głodu i zimna to los, przed którym wzdryga się natura. O Boże! podtrzymaj mnie! O Boże, prowadź mnie!
Błądziłam wzrokiem po ciemnym, zamglonym krajobrazie. Oddaliłam się już znacznie od wioski. Różne mi przejściami i ścieżynami dotarłam znowu do drogi, przerzynającej przestrzeń pagórkowatą.
„Tam raczej wolę umrzeć — pomyślałam — niż na ulicy lub na uczęszczanej drodze!“ I zszedłszy z drogi na torfiastą łąkę, zaczęłam upatrywać jakiego zagłębienia, gdziebym się mogła ukryć spokojnie.
Jeszcze błądziło moje oko po odkrytej przestrzeni tego dzikiego widoku, gdy nagle w pewnym ciemnym punkcie, daleko wśród torfowisk i wzgórz zabłysło światełko. „To błędny ognik”, pomyślałam w pierwszej chwili i czekałam, rychło zniknie. Paliło się jednak zupełnie spokojnie, nie posuwając się ani naprzód ani wtył. „Czy to może świeżo rozpalone ognisko?” — zadałam sobie pytanie. Czekałam, czy się nie powiększy, ale nie, ani się nie zwiększało ani nie zmniejszało. „To może być światło świecy w jakimś domu — domyślałam się — ale jeżeli tak, to ja nigdy do niego nie dotrę. Jest zbyt daleko; a nawet gdyby tuż było, co mi z tego przyjdzie? Zapukałabym do drzwi poto, by je przede mną zamknięto”.
I upadłam tam, gdzie stałam, i przyległam twarzą do ziemi. Leżałam czas jakiś: nocny wiatr szumiał nad wzgórzami i nade mną i zamierał, jęcząc w oddali; deszcz rozpadał się na nowo, przenikając mnie do żywego ciała. Zziębnięta, drżałam. Podniosłam się niebawem.
Światełko świeciło ciągle, niejasno, ale stale, wskroś deszczu. Starałam się iść znowu: powoli, wyczerpana wlokłam się ku niemu naprzełaj przez wielkie trzęsawisko, które zimą byłoby nie do przebycia, a i teraz, w pełni lata uginało się mokre pod stopami. Tutaj dwukrotnie upadłam; podnosiłam się jednak za każdym razem i zbierałam siły. Światełko było moją ostateczną nadzieją; ku niemu dążyłam.
Przeszedłszy łąkę torfiastą, natrafiłam na biały ślad drogi czy ścieżki; prowadziła prosto do światełka, które teraz świeciło z poza kępy drzew, świerków, zdaje się, o ile mogłam w ciemności rozeznać. Moja gwiazda przewodnia znikła, gdy się przybliżyłam, jakaś przeszkoda musiała mi ją zasłonić. Wyciągniętą ręką namacałam kamienie niskiego muru, na którym wznosiła się niby palisada; od wewnątrz był wysoki, kłujący żywopłot. Szukałam dalej; coś białego zabłysło przed mną; była to brama, a raczej furtka; gdy jej dotknęłam, poruszyła się na zawiasach, z każdej jej strony stał czarny krzak — ostrokrzew czy też cis.
Minąwszy furtkę i krzaki, ujrzałam przed sobą sylwetkę domu, czarną, niską, długawą, ale moje przewodnie światło nie świeciło nigdzie. Ciemność panowała wszędzie. Czyżby już mieszkańcy poszli na spoczynek? Szukając drzwi zawróciłam koło węgła — i oto zabłysło znowu przyjazne światełko z za szyby bardzo małego, zakratowanego okienka, nisko osadzonego nad ziemią. Bluszcz czy inny pnącz gęsto liśćmi osłaniał tę część muru, gdzie ono widniało. Otwór był tak osłonięty i wąski, że uważano za zbyteczne dać tu zasłonę lub okiennicę. To też nachyliwszy się i odgarnąwszy gałązki pnączy, mogłam zobaczyć dobrze całe wnętrze. Zobaczyłam izbę o czysto wyszorowanej, piaskiem posypanej podłodze, półkę orzechową z rzędem cynowych talerzy, odbijających blask i czerwień płonącego torfu. Zobaczyłam zegar, biały stół sosnowy, kilka krzeseł. Świeca, której płomień był mojem światłem przewodniem, paliła się na stole; przy jej świetle starsza kobieta, o wyglądzie trochę pospolitym, ale niezmiernie czysta, robiła na drutach pończochę.
Zauważyłam to wszystko tylko pobieżnie, nie było w tem nic nadzwyczajnego. Więcej zajmującą grupę ujrzałam przed kominem, siedzącą w różowym blasku i cieple ogniska. Były to dwie młode, pełne wdzięku kobiety; jedna siedziała na niskim bujającym fotelu, druga niżej na stołeczku; obiedwie były w grubej żałobie, a czarny ten strój dziwnie podkreślał białość ich szyi i twarzy; stary wyżeł potężną głowę opierał na kolanach jednej z dziewcząt, druga piastowała kota.
Dziwne wrażenie sprawiały takie dwie osoby w skromnej kuchni! Kim one były? Nie mogły to być córki tej starszej kobiety przy stole, wyglądała bowiem na wieśniaczkę, a młode panie cechowała wytworność i elegancja. Nigdzie nie widziałam takich twarzy, a jednak, gdy się im przyglądałam, odnosiłam wrażenie, że w każdym rysie są mi znajome. Nie mogę ich nazwać ładnemi — zbyt były blade i poważne, by je tak nazwać można — a gdy się schylały nad książkami, miały wyraz tak zamyślony i skupiony, że nieledwie surowy. Na stoliczku ustawionym pomiędzy niemi stała druga świeca i dwa grube tomy, do których zaglądały raz po raz, jak ktoś, kto tłumacząc, zagląda do słownika. Cisza tam panowała taka, jakgdyby wszystkie te postacie były cieniami, a izba, ogniem oświecona, malowanym obrazem; w tej ciszy słyszałam trzask ognia, tykanie zegara gdzieś w ciemnym kącie, a nawet zdawało mi się, że słyszę, jak druty starej kobiety trącają o siebie. To też gdy głos przerwał to dziwne milczenie, usłyszałam go odrazu.
— Posłuchaj, Diano — odezwała się jedna z studjujących panien. — Franciszek i Daniel są razem nocą i Franciszek opowiada sen, który go przeraził — posłuchaj!
I cichym głosem przeczytała coś, z czego nie zrozumiałam ani słowa; był to bowiem język wtedy mi nieznany: ani francuski ani łaciński. Czy to było po grecku czy po niemiecku — tego nie wiedziałam.
— To silne jest — rzekła, skończywszy. — Podoba mi się!
Druga panienka, która podniosła głowę, by słuchać, powtórzyła patrząc w ogień, jeden wiersz z książki:
„Ich wäge die Gedanken in der Schale meines Zornes und die Werke mit dem Gewichte meines Grimmes“ Wspaniałe! Ten jeden wiersz wart stu stronnic nadętej frazeologji.
Obiedwie znowu zamilkły.
— Czy jest gdzie taki kraj, gdzie gadają w ten sposób? — zapytała stara kobieta podnosząc oczy z nad swojej pończochy.
— Jest, Hanno — o wiele większy kraj, niż Anglja gdzie tylko tak mówią.
— Doprawdy, ja nie wiem, jak oni tam jedni drugich mogą zrozumieć; a gdyby która z was tam pojechała z pewnością rozumiałaby, co oni mówią?
— Zapewne rozumiałybyśmy trochę, ale nie wszystko, gdyż nie jesteśmy tak uczone, jak wy myślicie, Hanno. Nie umiemy mówić po niemiecku i nie umiemy czytać bez pomocy słownika.
— I naco wam się to przyda?
— Chcemy uczyć kiedyś tego języka, a przynajmniej jego początków, wtedy zapłacą nam lepiej, niż teraz.
— Z pewnością. Ale już dajcie pokój nauce; dosyć zrobiłyście jak na dziś wieczór.
— I ja tak myślę, bo jestem już zmęczona. A ty, Marjo?
— Śmiertelnie; ostatecznie ciężka to praca obkuwać się jakimś językiem bez nauczyciela, tylko ze słownikiem.
— Prawda, zwłaszcza tak trudnym językiem jak niemiecki. Ciekawa jestem, kiedy January powróci.
— Z pewnością już niezadługo; jest właśnie dziesiąta. Taki deszcz pada! Hanna będzie tak dobra zajrzeć do bawialnego i przekonać się, czy dobrze się tam pali.
Kobieta wstała, otworzyła drzwi, przez które niejasno dojrzałam korytarz: wkrótce usłyszałam poprawianie ognia w dalszym pokoju; zaraz też wróciła.
— Ach, dzieci! — powiedziała — teraz to mi tak ciężko wchodzić do tamtego pokoju; tak tam smutno z tym pustym fotelem, odstawionym do kąta!
Otarła oczy fartuchem; panienki, przedtem poważne, teraz posmutniały.
— Ale pan jest tam, gdzie mu lepiej — mówiła dalej Hanna — nie powinniśmy żałować, że go tu niema. A potem, nikomu nie można życzyć lepszej, spokojniejszej śmierci.
— Powiadacie, że nawet o nas nie wspomniał? — zapytała jedna z panien.
— Nie miał czasu, dziecko; w minutę skończył życie. Trochę niedomagał dzień pierwej, ale to nie było nic wielkiego; a gdy go pan January zapytał, czy nie chciałby, żeby po którą z was posłać, wyśmiał go poprostu. Na drugi dzień, a to właśnie dwa tygodnie temu, skarżył się, że mu znowu trochę cięży głowa, i poszedł spać — i już się więcej nie obudził; prawie sztywny już był, kiedy wasz brat wszedł do pokoju i tak go zastał. Ach, dzieci! to ostatni z tego starego rodu, bo wy i pan January jesteście innego rodzaju, niż tamci, którzy już odeszli. Wasza matka była do was podobna i też taka w książkach uczona. Ty, Marjo, jesteś jej żywy obraz, Diana podobniejsza jest do ojca.
Mnie one wydały się tak podobne, że nie rozumiałam, w czem stara służąca widziała różnicę. Obie miały jasną cerę i smukłe figury, obie miały twarze inteligentne i dystyngowane. Jedna, coprawda, miała włosy ciemniejsze i różnie się też czesały; Marja swoje jaśniejsze włosy dzieliła na środku i czesała gładko; ciemne włosy Diany opadały na kark gęstemi kędziorami. Zegar wybił dziesiątą.
— Czas na wieczerzę, nieprawdaż? — zauważyła Hanna — czas dla was i dla pana Januarego, jak przyjdzie.
I zabrała się do przygotowania wieczerzy. Panny wstały; widocznie zamierzały przejść do bawialnego. Ja do tej chwili tak pilnie im się przyglądałam, tak żywo zainteresował mnie ich wygląd i rozmowa, że przez pół zapomniałam o własnem nieszczęsnem położeniu, teraz objawiło mi się znowu, jeszcze rozpaczliwsze przez porównanie. Jaką niemożliwością wydało mi się wzruszenie mieszkanek tego domu moją niedolą, wzbudzenie w nich wiary w prawdę moich potrzeb i cierpień, skłonienie ich do udzielenia mi przytułku po długiej wędrówce! Szukając w ciemnościach drzwi i pukając do nich nieśmiało, nie miałam prawie żadnej nadziei. Hanna mi otworzyła.
— Czego tam potrzeba? — zapytała zdziwionym głosem, oglądając mnie przy świetle świecy, trzymanej w ręku.
— Czy mogłabym zobaczyć się z waszemi paniami? — zapytałam.
— Lepiej mnie powiedzieć, co jest do powiedzenia. Skąd to droga prowadzi?
— Jestem tutaj obca.
— Cóż za interes można mieć tu o tej godzinie?
— Pragnę noclegu w jakiej szopie albo gdziekolwiek i kawałka chleba do zjedzenia...
Podejrzliwość, to, czego się najwięcej obawiałam, odmalowała się na twarzy Hanny.
— Dam kawałek chleba — powiedziała po chwili — ale nie możemy przyjmować włóczęgów na nocleg.
— Proszę mi pozwolić pomówić z paniami!
— Nie; ani myślę. A cóż one dla was mogą zrobić? Nie powinniście się włóczyć o tej godzinie. To wygląda bardzo podejrzanie.
— Lecz dokąd ja pójdę, gdy mnie odpędzicie? Co zrobię ze sobą?
— Oo, głowę daję, że dobrze wiecie, dokąd pójść i co zrobić ze sobą. Bylebyście tylko nic złego nie robili, w tem rzecz. Tu macie pensa; a teraz idźcie sobie.
— Pens mnie nie nakarmi, a ja nie mam siły iść dalej. Nie zamykajcie drzwi, proszę was... o, nie zamykajcie, na miłość boską!
— Muszę, deszcz zacina do sieni...
— Powiedzcie waszym paniom. Pozwólcie mi się z niemi zobaczyć!
— Ani myślę. Nie jesteście tem, czem powinniście być, inaczej takbyście nie krzyczeli. Ruszajcie stąd.
— Ależ ja umrę, jeżeli mnie wypędzicie.
— Niema strachu. Wy tam musicie mieć jakieś złe zamiary, kiedy kręcicie się dokoła mieszkań ludzkich tak późno po nocy. Ale jeżeli macie tu gdzie blisko jakich kamratów, włamywaczy lub coś podobnego — możecie im powiedzieć, że nie jesteśmy tu w domu same kobiety; mamy pana, psy i strzelby.
Tu uczciwa, ale niewzruszona służąca zatrzasnęła drzwi i zasunęła rygiel.
To już był szczyt. Straszny ból, wybuch prawdziwej rozpaczy, rozdarł mi serce. Padłam na mokre schodki przed drzwiami; jęczałam, załamywałam — ręce, płakałam w ostatecznej męce. Och, to widmo śmierci! Och, ta ostatnia godzina, zbliżająca się z taką grozą! To osamotnienie — to wygnanie ze społeczeństwa bliźnich! Nietylko nadzieja mnie opuściła, ale i męstwo. Jednak usiłowałam odzyskać równowagę wewnętrzną.
— Mogę jedynie umrzeć — powiedziałam — ale wierzę w Boga. Będę się starała w milczeniu poddać Jego woli.
Te słowa nietylko pomyślałam, ale wymówiłam szeptem, i postanowiłam do ostatka cierpieć w milczeniu.
— Wszyscy musimy umrzeć — odezwał się jakiś głos tuż przy mnie — ale nie wszyscy są skazani na powolny i przedwczesny koniec, jakiby panią spotkał, gdybyś tu zmarniała z głodu.
— Kto... czy co to mówi? — zapytałam, przerażona, niespodziewanym głosem, a niezdolna już wykrzesać nadziei pomocy.
Postać jakaś stała blisko, w ciemnościach nocy nie mogłam rozróżnić, co to za postać. Nowoprzybyły głośno i długo zapukał do drzwi.
— Czy to pan, panie January? — zawołała Hanna.
— Tak... tak! Otwierajcie prędko!
— Ależ pan musi być zmoczony i zziębnięty w taką szkaradną pogodę! Niech pan wchodzi, siostry się tam o pana niepokoją, a mnie się zdaje, że tu jacyś źli ludzie się kręcą. Była tu żebraczka... ależ doprawdy! Ona jeszcze nie poszła!... tutaj się oto położyła. Wstawajcie! Nie wstyd wam? Wynoście się, mówię wam!
— Cicho, Hanno, cicho! Ja mam coś do powiedzenia, tej kobiecie. Wyście spełnili swój obowiązek, nie wpuszczając jej do domu, teraz pozwólcie mi spełnić mój i wpuścić ją. Byłem blisko i słyszałem, coście obie mówiły. Zdaje mi się, że to szczególniejszy wypadek, w każdym razie muszę to zbadać. Wstań, młoda kobieto, i wejdź, proszę, do domu.
Posłuchałam go z trudem. Za chwilę stałam w tej jasnej, czystej kuchni — przed kominem, trzęsąca się, omdlała prawie, zdając sobie sprawę, że muszę wyglądać jak widmo. Obiedwie panny, brat ich, pan January, i stara służąca, wszyscy mi się przyglądali.
— January, kto to? — usłyszałam pytanie.
— Nie wiem: zastałem ją przed progiem — brzmiała odpowiedź.
— Taka bardzo blada — zauważyła Hanna.
— Tak, blada jak śmierć — ktoś odpowiedział. — Gotowa upaść... trzeba, żeby usiadła.
Istotnie, kręciło mi się w głowie: zachwiałam się i padłam, ale padłam na podsunięte krzesło. Byłam jeszcze przytomna, chociaż właśnie narazie mówić nie mogłam wcale.
— Możeby ją trochę wody orzeźwiło? Hanno, dajcie trochę wody. Ależ biedaczka wychudzona jest doszczętu! Jaka szczupła i jaka bezkrwista!
— Poprostu cień... widmo!
— Czy ona jest chora czy tylko zagłodzona?
— Zdaje mi się, że tylko zagłodzona. Hanno, czy to mleko? Podajcie mi je i kawałek chleba.
Diana — poznałam ją po długich kędziorach, opadąjących na plecy, gdy się nade mną schyliła — ułamała kawałek chleba, umaczała w mleku i podała mi do ust. Twarz jej była blisko mojej; czytałam litość na tej twarzy, współczucie w przyśpieszonym jej oddechu. Ta sama słodka litość brzmiała w jej prostych słowach, gdy powiedziała:
— Niech pani spróbuje zjeść to!
— Tak... niech pani spróbuje — powtórzyła za nią Marja łagodnie i ręka jej usunęła mój przemoczony kapelusz i podtrzymała mi głowę. Skosztowałam tego, co mi podawały; zrazu słabo, ale po chwili z chciwością jadłam.
— Nie za dużo na początek... nie pozwólcie — rzekł brat. — Chwilowo będzie miała dosyć.
I usunął kubek z mlekiem i talerz z chlebem.
— Jeszcze trochę, January... patrz, jaki wyraz chciwości mają jej oczy.
— Dosyć tymczasem, siostro. Przekonaj się, czy może mówić teraz — zapytaj ją, jak się nazywa.
Czułam, że już teraz mogę zdobyć się na słowa, więc też odpowiedziałam:
— Nazywam się Joanna Elliot. — W obawie przed odkryciem już przedtem postanowiłam przybrać obce imię.
— A gdzie pani mieszka? Gdzie ma pani przyjaciół, znajomych?
Milczałam.
— Czy możemy posłać po kogoś, pani znajomego?
Potrząsnęłam głową.
— Co nam pani może o sobie opowiedzieć?
Jakoś odrazu, z chwilą gdy przestąpiłam próg tego domu i zetknęłam się z jego mieszkańcami, przestałam czuć się wyrzutkiem, włóczęgą przez cały świat wzgardzoną. Przestałam czuć się żebraczką, poczułam się znowu sobą. Na pytanie zaś pana Januarego, zbyt słaba, by móc na dłuższe opowiadanie się zdobyć, odpowiedziałam po krótkiej chwili:
— Panie, nie mogę panu dzisiaj bliższych szczegółów udzielić.
— Ależ w takim razie — odparł — czego się pani spodziewa? co ja dla pani mogę uczynić?
— Nic — odparłam. Siły moje starczyły tylko na krótkie odpowiedzi. Teraz Diana przemówiła:
— Czy pani przez to rozumie, że już daliśmy pani wszelką pomoc, jakiej pani potrzebuje? I że możemy wyprawić panią na pole w tę dżdżystą noc?
Spojrzałam na nią. Twarz jej była wyrazista, pełna charakteru i dobroci. Wstąpiła we mnie nagła odwaga. Odpowiadając uśmiechem na jej pełne współczucia spojrzenie, powiedziałam:
— Ja państwu ufam. Gdybym była bezpańskim, zbłąkanym psem, wiem, żebyście mnie nie odpędzili od ogniska dzisiejszej nocy; a tak jak jest, nie lękam się w istocie. Zróbcie ze mną i dla mnie, co chcecie; tylko nie żądajcie ode mnie, ażebym wiele mówiła... tchu mi brak... i skurcz mnie chwyta, gdy mówię.
Wszyscy troje popatrzeli na mnie i wszyscy troje milczeli.
— Hanno — przemówił wkońcu pan January — niech pani tutaj tymczasem siedzi i o nic jej nie pytajcie; za dziesięć minut dajcie jej resztę tego mleka i chleba. Marjo, Diano, przejdźmy do bawialnego, tam omówimy tę sprawę.
Wyszli. Wkrótce jedna z panien powróciła, nie wiem, która. Rodzaj miłego otumanienia ogarniał mnie, gdym tak siedziała w błogiem cieple ognia. Dała półgłosem kilka wskazówek Hannie. Niezadługo, z pomocą służącej, zdołałam wejść na schody; ociekające wodą ubranie zdjęto ze mnie — niebawem znalazłam się w ciepłem, suchem łóżku. Dziękowałam Bogu — w niewypowiedzianem wyczerpaniu odczuwając przypływ wdzięcznej radości — i zasnęłam.

ROZDZIAŁ XXIX.

Mglista tylko pozostała mi pamięć o jakichś trzech dniach i nocach następnych. Przypominam sobie niektóre odczucia i wrażenia, myśleć jednakże logicznie nie mogłam, a do jakiegokolwiek czynu byłam wprost niezdolna. Wiedziałam, że jestem w małym pokoiku i że leżę w wąskiem łóżeczku. Do tego łóżka byłam jakby przyrośnięta, — leżałam na niem bez ruchu, jak kamień. Nie zważałam na bieg czasu, na przejścia od ranka do południa, od południa do wieczora. Spostrzegałam, gdy ktoś wchodził do pokoju albo gdy wychodził; wiedziałam nawet, kto to taki; rozumiałam, co mówili, o ile mówiący stał blisko mnie; odpowiadać jednakże nie mogłam; otworzyć usta albo poruszyć się było dla mnie również niemożliwe. Hanna, służąca, była najczęstszym u mnie gościem. Jej przyjście zawsze niemile mnie dotykało. Miałam wrażenie, że jest mi nierada, że nie rozumie mnie ani moich warunków, że jest niechętnie do mnie uprzedzona. Diana i Marja zjawiały się u mnie w pokoju raz, czasem dwa razy dziennie. Szeptały niekiedy do siebie tego rodzaju zdania: — Jak to jednak dobrze, że wzięłyśmy ją do siebie.
— Tak; z pewnością znalezionoby ją nieżywą przed drzwiami, gdyby była tam całą noc pozostała. Ciekawa jestem, jakie przeszła koleje?
— Jakieś dziwnie ciężkie, wyobrażam sobie, biedna, wymizerowana, blada wędrowniczka!
— To nie jest, zdaje mi się, po jej sposobie mówienia sądząc, osoba bez wykształcenia; akcent ma zupełnie czysty; a i ubranie, które zdjęła, chociaż zabłocone i mokre, mało znoszone i z dobrego materjału.
— Szczególniejszą ma twarz; taka wychudzona i mizerna, a jednak raczej mi się podoba, przy zdrowiu zaś i ożywieniu, wyobrażam sobie, że fizjonomja jej musi być miła.
Nigdy w rozmowach ich nie usłyszałam ani słowa żalu, że mnie przyjęły tak gościnnie, ani słowa podejrzliwości, ani niechęci ku mnie. To mnie pocieszało.
Pan January zaszedł raz jeden; popatrzył na mnie i powiedział, że mój stan bezwładu wynika z reakcji po nadmiemem i długotrwałem przemęczeniu. Oświadczył, że nie potrzeba posyłać po doktora, że z pewnością sama natura najlepiej sobie poradzi. Powiedział, że każdy nerw został jakimś sposobem silnie nadwerężony i że cały system potrzebuje czas jakiś we śnie odpoczywać; choroby niema tu żadnej; wyobraża sobie, że szybko przyjdę do siebie, skoro tylko wejdę na drogę poprawy. Ten sąd wypowiedział spokojnym, cichym głosem, i dodał po chwili tonem człowieka, nieprzywykłego do obszernych objaśnień:
— Raczej niezwykła fizjonomja; niewątpliwie nie zdradza ani pospolitości, ani upadku.
— Wręcz przeciwnie — odpowiedziała Diana. — Prawdę powiedziawszy, January, serce mnie ciągnie do tego biedactwa. Ach, jakbym chciała, żebyśmy mogli na stałe nią się zająć!
— To mało prawdopodobne — odpowiedział. — Przekonasz się, że to panienka, która poróżniła się ze swoją rodziną i lekkomyślnie ją opuściła. Może nam się uda powrócić ją rodzinie, o ile nie jest uparta. Jednakże widzę na jej twarzy linje siły, które każą mi wątpić, czy jest do prowadzenia łatwą. — Stał, przyglądając mi się przez kilka minut, poczem dodał: — Wydaje się rozumną, ale ładna bynajmniej nie jest.
— Ona taka chora, January!
— Chora czy zdrowa zawsze będzie nieładna. Wdzięku i harmonji piękności zupełnie braknie tym rysom.
Trzeciego dnia poczułam się lepiej; czwartego mogłam już mówić, poruszać się, usiąść, obracać się na łóżku. Hanna przyniosła mi zupę z kaszki i trochę grzanek około godziny obiadowej, jak mi się wydało. Zjadłam z przyjemnością; jedzenie było dobre, nie miało gorączkowego smaku, jaki zatruwał mi wszystko, co dotąd przełykałam. Po odejściu Hanny poczułam się stosunkowo silną; wstępowało we mnie życie; dosyć miałam spoczynku, budziła się we mnie chęć ruchu i czynu. Zapragnęłam wstać; ale cóż mogłam włożyć na siebie? Wilgotne, zabłocone ubranie, w którem sypiałam na ziemi i upadałam w błoto? Wstyd mi było ukazać się moim dobrodziejom w takim stroju. Oszczędzono mi tego upokorzenia.
Na krześle przy łóżku leżały wszystkie moje rzeczy czyste i suche. Czarna jedwabna sukienka wisiała na ścianie, oczyszczona z błota, odprasowana, wyglądała zupełnie przyzwoicie. Nawet trzewiki i pończochy były wyczyszczone, możliwe do użycia. Była w pokoju woda i miednica, leżała szczotka i grzebień do włosów. Mimo osłabienia, odpoczywając co pięć minut, jako tako mogłam się ubrać. Ubranie wisiało na mnie luźno, gdyż mocno schudłam; zakryłam jednakże niedobory szalem, i teraz, czysta i wyglądająca przyzwoicie, bez plamy brudu, bez śladu nieporządku, którego tak nie znosiłam i który zdawał się tak mnie poniżać, zeszłam powoli po kamiennych schodach, przy pomocy poręczy, na niski korytarz, skąd odrazu trafiłam do kuchni.
Kuchnia pełna była zapachu świeżego pieczywa i ciepła dobrego ognia. Hanna piekła chleb. Uprzedzenia, wiadomo, najtrudniej jest z serca wykorzenić. Hanna w istocie była zimna i sztywna z początku, później zaczęła trochę łagodnieć; a gdy ujrzała mnie wchodzącą, czystą i dobrze ubraną, uśmiechnęła się nawet.
— Co to, wstała pani? — rzekła. — Więc widać pani zdrowsza. Niech pani usiądzie na mojem krześle przy kominie, jeśli pani ma ochotę.
Wskazała mi bujające krzesło; usiadłam. Krzątała się, przyglądając mi się od czasu do czasu badawczo z pod oka. Wyjmując kilka bochenków z pieca, zwróciła się nagle ku mnie i zapytała bez ogródki:
— Czy pani kiedy już chodziła po żebraninie, zanim pani tutaj przyszła?
Oburzyłam się w pierwszej chwili; ale przypomniawszy sobie, że doprawdy nie można się tu gniewać i że ja jej istotnie przedstawiłam się jako żebraczka, odpowiedziałam spokojnie, z pewnym naciskiem jednakże:
— Mylicie się, biorąc mnie za żebraczkę. Ja nie jestem żebraczką; tak jak ani wy ani wasze panienki żebraczkami nie jesteście.
— Ja tam nie rozumiem tego dobrze — powiedziała po chwili. — Pani to pewnie nie ma ani domu ani pieniędzy?
— Chociaż kto nie ma domu ani pieniędzy, to jeszcze niekoniecznie jest żebrakiem, tak jak wy to rozumiecie.
— Czy pani jest uczona na książkach? — zapytała niebawem.
— O tak, i bardzo.
— Ale pani nie była na pensji, w szkole?
— Owszem, byłam przez ośm lat.
Otworzyła oczy szeroko.
— A więc dlaczego się pani sama utrzymać nie może?
— Utrzymywałam się sama i mam nadzieję, że i nadal utrzymywać się będę. A co to macie robić z tym agrestem? — zapytałam, gdy wydobyła koszyczek z owocem.
— Ciastka z tem będą.
— Dajcie mi to; ja wam oczyszczę.
— Nie; ja nie chcę, żeby się pani męczyła.
— Ale ja muszę coś robić; proszę was, dajcie mi to!
Zgodziła się, a nawet przyniosła mi czysty ręcznik, ażebym go rozpostarła na sukni, by jej, jak powiedziała, „nie powalać“.
— Pani nie była przyzwyczajona do roboty służących, ja to widzę po rękach pani — zauważyła. — Może pani była krawczynią?
— Nie, mylicie się. Ale teraz mniejsza z tem, czem ja byłam: nie łamcie sobie więcej głowy nade mną i lepiej powiedzcie mi, jak się nazywa ten dom, w którym jesteśmy.
— Niektórzy nazywają go Marsh End, a niektórzy Moor House.
— A ten pan, który tu mieszka, nazywa się January?
— Nie, pan January tutaj nie mieszka: jest tu tylko chwilowo. Mieszka we własnej parafji w Morton.
— W tej wiosce o parę mil stąd?
— Tak jest.
— A czem jest pan January?
— Jest duchownym.
Przypomniałam sobie odpowiedź starej gospodyni na plebanji, gdy chciałam się widzieć z proboszczem.
— Więc to tutaj mieszkał jego ojciec?
— Tak; starszy pan Rivers tu mieszkał; a także jego ojciec i dziadek i nawet pradziadek przed nim.
— Więc ten pan nazywa się January Rivers?
— Tak; January to jego chrzestne imię.
— A siostry jego to panny Diana i Marja Rivers?
— Tak jest.
— Ojciec ich nie żyje?
— Umarł trzy tygodnie temu na apopleksję.
— Matki nie mają?
— Pani już wiele lat temu umarła.
— A wy u tej rodziny jesteście już dawno?
— Jestem u nich od lat trzydziestu. Wyniańczyłam ich wszystko troje.
— To dowodzi, że musieliście być uczciwą i wierną służącą. Mówię wam to, chociaż byliście tak niegrzeczni, że nazwaliście mnie żebraczką.
Znowu popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
— Zdaje mi się — powiedziała — że mi się zupełnie w myślach pomieszało co do pani: ale tyle się oszustów kręci, że musi mi pani przebaczyć.
— I chociaż — mówiłam dalej nieco surowo — chcieliście odpędzić mnie od drzwi w noc taką, że psa nie bylibyście odpędzili.
— No tak, to było niepoczciwie: ale co człowiek może wiedzieć? Ja więcej myślałam o dzieciach niż o sobie. Biedaki! Toż przecie nie mają nikogo, ktoby o nie dbał, prócz mnie. Muszę czasami ostro się stawić.
Przez kilka minut milczałam poważnie.
— Nie musi pani za bardzo źle o mnie myśleć — zauważyła znowu.
— Ale ja myślę źle o was — powiedziałam. — I powiem wam, dlaczego: nietyle dlatego, że nie chcieliście mnie przygarnąć, albo że uważaliście mnie za oszustkę, ile dlatego, że przed chwilą zrobiliście mi rodzaj zarzutu z tego, że nie mam pieniędzy ani domu. Najlepsi ludzie nieraz bywali tak biedni, jak ja teraz; a jeżeli jesteście chrześcijanką, nie powinniście uważać biedy za zbrodnię.
— To prawda, że nie powinnam — powiedziała. — I pan January mi to mówi; ja widzę, że zawiniłam... ale bo też zupełnie inne mam teraz pojęcie o pani, niż przedtem. Pani wygląda na osobę do gruntu porządną i przyzwoitą.
— No dobrze, już się na was nie gniewam. Podajcie mi rękę.
Złożyła swoją umączoną twardą rękę w mojej dłoni; serdeczny uśmiech rozjaśnił jej twarz i od tej chwili nastała między nami przyjaźń.
Hanna oczywiście lubiła gawędzić. Podczas gdy ja przebierałam owoce, a ona zarabiała ciasto, opowiadała mi w dalszym ciągu rozmaite szczegóły o nieboszczyku panu, o pani i o „dzieciach”, jak nazywała troje młodych.
Stary pan Rivers, mówiła, był dosyć prostym człowiekiem, chociaż prawdziwym panem z bardzo starego rodu. Marsh End należało do Riversów, odkąd dom ten istniał, a ten dom liczył sobie, twierdziła, przeszło dwieście lat, chociaż wydawał się taki mały i skromny — ani go porównać z wspaniałym domem pana Olivera w Morton Vale. A jednak pamiętała ojca Billa Olivera, robotnika w fabryce igieł, podczas kiedy Riversowie byli szlachtą już za dawnych czasów Henryków, o czem się każdy może przekonać, jeżeli zechce zajrzeć do rejestrów w zakrystji kościoła w Morton. Przyznawała jednak, że stary pan był taki, jak inni ludzie, niewiele różny od innych, przepadał za polowaniem, gospodarką na roli i innemi wiejskiemi zajęciami. Pani bo była inna. Bardzo wiele czytała, bardzo dużo pracowała w książkach; a „dzieci“ wdały się w matkę. Nikogo podobnego do nich niema w tych stronach, ani nigdy nie było; lubiło się to uczyć, wszystko troje, prawie zaledwie mówić zaczynało. Pan January, jak tylko podrósł, chciał iść do szkół i zostać kapłanem; a dziewczęta, jak tylko pokończyły szkoły, wzięły posady jako nauczycielki. Powiedziały jej bowiem, że ojciec ich przed kilku laty stracił dużo pieniędzy przez człowieka, któremu zaufał, a który zbankrutował, a ponieważ teraz nie jest tak bogatym, by dać im majątek, one muszą pracować na siebie. Już oddawna niewiele przebywały w domu, a teraz przybyły tylko na parę tygodni z powodu śmierci ojca. Ale one tak lubią Marsh End i Morton i wszystkie te wrzosowiska i pagórki dokoła! Były w Londynie i w wielu innych wielkich miastach, ale zawsze mówią, że niema jak dom. A tacy zawsze byli grzeczni jedni dla drugich, nigdy się między sobą nie gniewali i nie kłócili. Hanna nie widziała nigdy tak zgodnej rodziny.
Skończywszy przebierać agrest, zapytałam, gdzie są w tej chwili obie panie i ich brat.
— Poszli do Morton na spacer; ale za pół godziny wrócą na herbatę.
W oznaczonym czasie wrócili rzeczywiście; weszli przez drzwi kuchenne. Pan January, zobaczywszy mnie, ukłonił się tylko i przeszedł; obiedwie panny zatrzymały się. Marja w kilku słowach życzliwie i spokojnie wyraziła mi, jaką jej to sprawia przyjemność, że widzi mnie już tak silną, iż mogłam zejść nadół; Diana ujęła moją rękę, potrząsając głową.
— Należało poczekać, aż ja pani zejść pozwolę — rzekła. — Jeszcze pani bardzo blada — i taka szczupła! Biedne dziecko... Biedne dziewczątko!
Diana miała głos, brzmiący w moich uszach jak gruchanie gołębicy, oczy, których spojrzenie sprawiało mi najwyższą przyjemność. Cała jej twarz miała dla mnie wdzięk nieporównany. Marja miała fizjonomję równie inteligentną, rysy równie ładne; jednakże wyraz jej był powściągliwszy, a obejście, chociaż miłe, ale chłodniejsze. Diana patrzyła i przemawiała z pewną stanowczością, widać było, że to osoba, mająca zdecydowaną wolę. W mojej naturze leżało ulegać z przyjemnością wyższości, zaznaczanej w ten sposób, jak ona to czyniła, i uginać się, gdzie mi sumienie i poczucie własnej godności pozwalało, przed wolą czynniejszą.
— A przytem, co pani ma tu do roboty? — mówiła dalej. — To nie miejsce dla pani. My z Marją lubimy niekiedy siadywać w kuchni, ponieważ lubimy w domu swobodę i nie krępujemy się, ale pani jest gościem i miejsce pani w bawialnym pokoju.
— Mnie tutaj bardzo dobrze.
— Wcale nie; Hanna kręci się i osypuje panią mąką.
— A przytem tu ogień za gorący dla pani — wtrąciła Marja.
— Ależ tak — dorzuciła siostra. — No, dalej, proszę być posłuszną.
I wciąż trzymając mnie za rękę, przymusiła mnie do wstania i zaprowadziła do pokoju.
— Tu niech pani siedzi — rzekła, umieściwszy mnie na kanapie — podczas gdy my się rozbierzemy i przygotujemy herbatę. To także przywilej, z którego korzystamy w naszym domeczku pod wzgórzami, że same przyrządzamy jedzenie, gdy mamy na to ochotę, albo gdy Hanna piecze, porządkuje, pierze czy prasuje.
Zamknęła drzwi, pozostawiając mnie sam na sam z panem Januarym, siedzącym naprzeciw z książką czy gazetą w ręku. Przyjrzałam się najpierw bawialni, a potem jemu.
Bawialnia był to niewielki pokój, bardzo skromnie umeblowany, jednakże miły, gdyż czysty i schludny. Staroświeckie krzesła lśniły, a stół orzechowy błyszczał jak zwierciadło. Kilka dziwnych, starych portretów mężczyzn i kobiet dawnych czasów zdobiło ściany malowane; szafa o drzwiach oszklonych zawierała trochę książek i garnitur staroświeckiej porcelany. Nie było żadnych zbytecznych ozdób w tym pokoju, nie było ani jednego modnego mebla, oprócz dwóch szkatułek do roboty i damskiego sekretarzyka z różanego drzewa, stojącego na bocznym stoliku; wszystko tu — nie wyłączając dywanu i firanek — dowodziło, że jest staroświeckie, lecz i porządnie utrzymane.
Panu Januaremu, siedzącemu nieruchomo, nie odrywającemu oczu od kartek czytanej książki, nie otwierającemu ust zaciśniętych — nietrudno się było przypatrzeć. Gdyby był posągiem, a nie człowiekiem, nie mogłoby być łatwiej. Był młody — mógł mieć lat dwadzieścia ośm, do trzydziestu, wysoki, szczupły. Twarz jego przykuwała oko; była to twarz greckiego posągu, niezmiernie czysta w rysunku: zupełnie prosty, klasyczny nos, usta i broda Ateńczyka. Rzadko istotnie twarz Anglika tak bardzo się zbliża do antycznego modelu. Nie dziw, że go raziła nieregularność moich rysów, skoro sam miał tak harmonijne. Oczy jego były wielkie, niebieskie, o ciemnych rzęsach; wysokie czoło, blade jak kość słoniowa, przysłaniały częściowo niedbale opadające pukle jasnych włosów.
A jednak ten, którego opisuję, wcale nie sprawiał wrażenia człowieka miłego, ustępliwego, wrażliwego, a choćby równego z natury. Chociaż siedział teraz w spokoju, było coś w zarysach jego nozdrzy, ust, czoła, co, o ile sądzić mogłam, świadczyło o niepokoju, czy twardości, czy też nadmiernej gorliwości w jego charakterze. Nie przemówił do mnie ani słowa, nawet nie spojrzał na mnie, dopóki nie powróciły jego siostry. Diana wchodząc i wychodząc w trakcie przygotowywania herbaty, przyniosła mi ciastko.
— Niech pani to zje teraz — rzekła. — Musi pani być głodna. Hanna mówi, że od śniadania nic pani nie jadła, tylko trochę kaszki.
Nie odmówiłam, gdyż obudził się we mnie silny apetyt. Pan Rivers zamknął teraz książkę, zbliżył się do stołu i, usiadłszy, utkwił pełne spojrzenie niebieskich oczu swoich we mnie. Patrzył teraz bezceremonjalnie, prosto, otwarcie, badawczo, co dowodziło, że nie przez nieśmiałość, ale rozmyślnie odwracał dotąd wzrok swój od gościa.
— Bardzo pani jest głodna — rzekł.
— To prawda, panie.
Miałam zawsze w zwyczaju krótko i prosto odpowiadać na krótkie powiedzenie i zapytanie.
— To dobrze dla pani, że mała gorączka przymuszała ją do wstrzemięźliwości przez trzy dni ostatnie; byłoby niebezpiecznie, gdyby pani była ulegała zaraz od początku nadmiernemu apetytowi. Teraz już może pani jeść, chociaż zawsze jeszcze z pewnem umiarkowaniem.
— Mam nadzieję, że nie będę długo jadła na koszt pański — odpowiedziałam niezręcznie i niegrzecznie.
— Zapewne — odpowiedział chłodno — skoro nam pani tylko wskaże, gdzie mieszka pani rodzina, będziemy mogli napisać do niej, a pani będzie mogła powrócić do domu.
— Tego, muszę panu otwarcie powiedzieć, nie będę mogła uczynić, gdyż absolutnie nie mam ani domu ani rodziny.
Wszyscy troje popatrzyli na mnie, ale bez nieufności; odczułam, że niema podejrzliwości w ich spojrzeniach, było w nich raczej zaciekawienie. Mówię to zwłaszcza o obu panienkach. Oczy Januarego, choć napozór takie jasne, były zagadkowe. Używał ich raczej za narzędzie do badania myśli drugich, niż za drogę do objawiania swoich własnych; to połączenie przenikliwości i skrytości raczej wprawiało w zakłopotanie, niż dodawało odwagi.
— Czy pani przez to rozumie — zapytał — że pani z ludźmi nie ma żadnych stosunków?
— Tak jest. Żaden węzeł nie łączy mnie z nikim w świecie; nie mam prawa żądać, by mnie jakikolwiek dom w Anglji przyjął pod swój dach.
— Bardzo dziwne położenie w pani wieku.
Tu spostrzegłam, że spojrzał na moje ręce, złożone na stole przede mną. Zdziwiłam się, czego tam szuka; słowa jego wyjaśniły mi to niebawem.
— Nie jest pani zamężna? Jest pani panną?
Diana rozśmiała się.
— Ależ, January, pani nie może mieć więcej niż siedmnaście, ośmnaście lat! — rzekła.
— Mam prawie dziewiętnaście — ale nie jestem zamężna. Nie.
Uczułam, że palący rumieniec występuje mi na twarz, gdyż wzmianka o małżeństwie obudziła gorzkie, niepokojące wspomnienia. Diana i Marja odwróciły wzrok od mojej zarumienionej twarzy, ale chłodniejszy i surowszy brat ich patrzył w dalszym ciągu, aż ból, który obudził, wycisnął mi łzy z oczu.
— Gdzie pani ostatnio mieszkała? — spytał teraz.
— Za wiele się pytasz, January — szepnęła Marja cicho.
Ale on przechylił się przez stół i domagał się odpowiedzi stanowczym i przeszywającym wzrokiem.
— Nazwa miejscowości, w której mieszkałam, i osób, z któremi przebywałam, jest moją tajemnicą — odpowiedziałam zwięźle.
— Którą, mojem zdaniem, ma pani prawo utrzymać, tak przed Januarym, jak przed kimkolwiek — zauważyła Diana.
— Jeżeli jednakże nic o pani nie będę wiedział, nie będę mógł pani dopomóc — powiedział. — A pani przecież potrzebuje pomocy, nieprawdaż?
— Potrzebuję jej i pragnę, by ktoś poczciwy wskazał mi sposób uzyskania pracy, jaką umiałabym spełniać, a za którą wynagrodzenie dałoby mi chociaż najskromniejsze utrzymanie.
— Nie wiem, czy jestem takim kimś poczciwym, ale chętnie, o ile tylko będę mógł, dopomogę pani do osiągnięcia tak uczciwego celu. Przedewszystkiem więc niech mi pani powie, co pani dotąd czyniła i co pani potrafi.
Wypiłam już teraz herbatę. Wielce mnie pokrzepił ten napój; dodał nowego bodźca nerwom, tak że mogłam już teraz spokojnie przemawiać do tego przenikliwego, młodego sędziego.
— Panie Rivers — zaczęłam, zwracając się ku niemu i patrząc na niego, tak jak on na mnie, otwarcie i bez nieśmiałości — pan i siostry pańskie wyświadczyliście mi wielkie dobrodziejstwo, największe, jakie człowiek może wyświadczyć bliźniemu; wyratowaliście mnie od śmierci. To dobrodziejstwo daje wam nieograniczone prawo do mojej wdzięczności i, w pewnym stopniu, do mojego zaufania. Opowiem wam tyle, ile mogę, z dziejów przygarniętej przez was przybłędy... tyle, ile mogę opowiedzieć bez narażania własnego spokoju, własnego bezpieczeństwa moralnego i fizycznego, oraz bezpieczeństwa drugich.
Jestem sierotą, córką duchownego. Rodzice moi odumarli mnie maleńką. Wychowano mnie z łaski, kształcono w zakładzie dobroczynnym. Mogę nawet powiedzieć państwu nazwę tego zakładu, gdzie spędziłam sześć lat, jako uczennica, dwa jako nauczycielka: było to schronisko dla sierot w Lowood — może pan o niem słyszał, panie Rivers? Wielebny Robert Brocklehurst jest jego skarbnikiem.
— O panu Brocklehurst słyszałem, a szkołę widziałem.
— Opuściłam Lowood prawie rok temu, ażeby zostać nauczycielką prywatną. Otrzymałam dobrą posadę i czułam się szczęśliwą. Miejscowość tę musiałam opuścić na cztery dni przed przybyciem tutaj. Powodu nie mogę i nie powinnam tłumaczyć; byłoby to niepotrzebne, niebezpieczne i brzmiałoby niewiarogodnie. Zarzut żaden na mnie nie spoczywa: jestem tak wolna od wszelkiej winy, jak którekolwiek z was trojga. Nieszczęśliwa jestem i nieszczęśliwą nie odrazu być przestanę, gdyż katastrofa, która wygnała mnie z domu, będącego dla mnie rajem, była szczególniejszej i strasznej natury. Układając ucieczkę, dbałam tylko o dwie rzeczy — o pośpiech i o tajemnicę; to też musiałam pozostawić wszystko, co posiadałam, z wyjątkiem małej paczki; tę w pośpiechu i strapieniu zapomniałam wyjąć z powozu, który dowiózł mnie do Whiteross. W te strony więc przybyłam, ogołocona ze wszystkiego. Dwie noce spałam pod gołem niebem i błąkałam się około dwóch dni, nie przestępując ludzkiego progu: dwa razy tylko przez cały ten czas miałam cośkolwiek w ustach. A gdy z głodu, wyczerpania, rozpaczy już ostatnim prawie tchem goniłam, pan, panie Rivers, nie dał mi zginąć z głodu u drzwi swoich i dał mi ochronę pod swym dachem. Wiem o wszystkiem, co pańskie siostry odtąd uczyniły dla mnie, gdyż nie byłam nieprzytomna mimo pozornego bezwładu, i winnam ich samorzutnemu, szczeremu, serdecznemu współczuciu dług równie wielki, jak pańskiemu ewangelicznemu miłosierdziu.
— Nie daj jej więcej mówić, January — powiedziała Diana, gdy umilkłam. — Przecież to widać, że ją takie podniecenie kosztuje. Niech pani przejdzie na kanapę, panno Elliott, i niech pani wygodnie usiądzie.
Mimowoli drgnęłam, usłyszawszy swoje przybrane nazwisko, zapomniałam o niem. Pan Rivers, którego wadze nic widocznie ujść nie mogło, spostrzegł to odrazu.
— Pani powiedziała, że nazywa się Joanna Elliott? — zauważył.
— Tak powiedziałam; nazwisko to uważałam za właściwe przybrać chwilowo; ale nie jest ono mojem prawdziwem, i dlatego, gdy je słyszę, brzmi ono dla mnie dziwnie.
— Prawdziwego nazwiska swego nie chce pani podać?
— Nie; odkrycia obawiam się przedewszystkiem i unikam wszystkiego, coby do niego mogło doprowadzić.
— I ma pani słuszność, jestem tego pewna — wtrąciła Diana. — A teraz, bracie, zostaw ją chwilę w spokoju.
Jednakże January, pomyślawszy trochę, rozpoczął na nowo, spokojnie i dociekliwie, jak pierwej:
— Pani nie chciałaby zależeć długo od naszej gościnności — pani pragnęłaby, ja to rozumiem, obejść się jak najprędzej bez współczucia moich sióstr i, przedewszystkiem, bez mojego miłosierdzia (zupełnie rozumiem tę różnicę i nie mam jej za złe — jest słuszna): pani pragnęłaby uniezależnić się od nas?
— Tak, panie; to już powiedziałam. Niech mi pan wskaże, jak mam pracować albo jak mam szukać pracy: o to tylko teraz proszę; a wtedy niech mi pan pozwoli pójść do najskromniejszej choćby chaty; do tego czasu jednak niechaj mi pan pozwoli tutaj pozostać; boję się jeszcze jednej okropnej próby bezdomności i głodu.
— Ale naturalnie zostanie pani tutaj — rzekła Diana, kładąc białą dłoń na mojej głowie.
Zostanie pani — powtórzyła Marja właściwym sobie tonem prostej szczerości.
— Moje siostry, jak pani widzi, znajdują przyjemność w zatrzymywaniu pani — powiedział pan January — tak jak znajdowałyby przyjemność w zatrzymaniu i pielęgnowaniu nawpół zmarzłego ptaka, któregoby im wiatr zimowy przywiał do okna. Ja zaś skłonniejszy jestem dać pani możność samodzielnego utrzymywania się i o to będę się starał; jednakże, niech pani zauważy, obracam się w ciasnym zakresie. Jestem tylko plebanem biednej parafji wiejskiej: pomoc moja może być bardzo skromna. A gdyby pani miała pogardzać szczupłem polem pracy, niech pani poszuka skuteczniejszej pomocy niż ta, którą ja ofiarować mogę.
— Przecież ona już powiedziała, że gotowa jest wziąć się do wszelkiej uczciwej roboty, jaką tylko spełniać potrafi — odpowiedziała Diana za mnie. — A ty wiesz, January, że co do pomocników, to tutaj niema wyboru; zmuszona jest poprzestać na tak nieznośnym człowieku jak ty.
— Będę krawcową, robotnicą, służącą, piastunką, jeżeli nie mogę być czemś lepszem.
— Dobrze — odpowiedział pan January zupełnie chłodno. — Jeżeli tak pani myśli, przyrzekam, że pani dopomogę w swoim czasie i na swój sposób.
Zabrał się teraz zpowrotem do książki, którą czytał przed herbatą. Ja zaś usunęłam się wkrótce, gdyż mówiłam tak dużo i byłam na nogach tak długo, jak tylko obecne moje siły pozwalały.

ROZDZIAŁ XXX.

Im lepiej poznawałam mieszkanki Moor House, tem bardziej je lubiłam. Po kilku dniach dotyla odzyskałam zdrowie, że już nie potrzebowałam się pokładać, a nawet przejść się mogłam niekiedy. Mogłam z Dianą i Marją brać udział we wszystkich ich zajęciach, rozmawiać z niemi, ile zapragnęły, i pomagać im, w czem mi pozwoliły. Znajdowałam ożywczą przyjemność w tym stosunku — przyjemność pierwszy raz w życiu poznaną, a polegającą na zgodzie pokrewnych upodobań, uczuć i zasad.
Lubiłam czytać to, co i one; co je cieszyło, sprawiało mi radość; co one uznawały, i ja szanowałam. Kochały wielce swój ustronny domek. I dla mnie mocny i stały urok posiadał ten szary, mały, staroświecki budynek o niskim dachu, zakratowanych oknach, omszałych ścianach, z aleją starych świerków, krzywo wyrosłych pod naporem górskich wiatrów — z ogrodem, ciemnym od cisów i ostrokrzewów.
Lgnęły do purpurowych pagórków dokoła swego mieszkania, do głębokiej doliny, dokąd prowadziła od ich bramy kamienista ścieżka, wijąca się zrazu wśród paprocią zarosłych brzegów, a dalej wśród dzikich pastwisk, otoczonych polami wrzosowisk, gdzie pasły się stada szarych górskich owiec z jagniętami o omszonych pyszczkach. Do tych widoków lgnęły z gorącem przywiązaniem. Umiałam zrozumieć to uczucie i umiałam siłę jego i prawdę podzielać. Odczuwałam pociągający urok tej miejscowości — świąteczny nastrój jej osamotnienia: oczy moje rozkoszowały się linją wzniesień i zboczy, urozmaiconem zabarwieniem, jakie wzgórzom i wklęsłościom terenu nadawały mchy, dzikie dzwonki, ukwiecone łączki, jaskrawe wrzosy i łagodne tony skał granitowych. Te szczegóły były dla mnie tem samem, czem dla nich — czystemi i słodkiemi źródłami przyjemności. Silny wicher i łagodny wietrzyk, posępny lub pogodny dzień, wschód i zachód słońca, światło księżycowe i chmurne noce — wszystko to miało dla mnie taki sam powab, jak i dla nich, takim samym napajało mnie czarem.
W domu zgadzałyśmy się równie dobrze. One obiedwie więcej miały wiadomości i więcej czytały ode mnie; ja jednakże gorliwie podążałam ścieżką wiedzy, którą one już przeszły przede mną. Pochłaniałam książki, które mi pożyczały, wieczorem zaś rozkoszą było przedyskutować z niemi to, co w ciągu dnia przeczytałam. Myśl trafiała do myśli, zdanie przystosowywało się do zdania, słowem, zgadzałyśmy się doskonale.
Przewodniczącą naszej dobranej trójki była Diana. Fizycznie przewyższała mnie o wiele; była ładna i silna. W swej werwie życiowej miała taką pełnię nieprzerwanego rozpędu, że budziło to mój podziw i przechodziło pojęcie. Ja mogłam mówić przez chwilę, gdy zapadał wieczór, ale skoro pierwszy wylew uczuć żywych u mnie przemijał, siadałam najchętniej na stołeczku u nóg Diany, kładłam głowę na jej kolanach i słuchałam kolejno jej i Marji, podczas gdy zgłębiały do gruntu przedmiot, którego ja ledwo dotknęłam. Diana ofiarowała się uczyć mnie niemieckiego. Lubiłam uczyć się z nią; widziałam, że rola nauczycielki dogadza jej i odpowiada, jak mnie rola uczennicy. Natury nasze uzupełniały się: wzajemne przywiązanie, bardzo silne, było tego wynikiem. Siostry odkryły, że umiem rysować; natychmiast ołówki swe i pudła z farbami oddały mi do usług. Umiejętność moja, na tym jednym punkcie większa od ich umiejętności, zadziwiała je i zachwycała. Marja godzinami siadywała i przypatrywała mi się, a potem zapragnęła brać lekcje ode mnie; posłuszna, inteligentna, pilna była z niej uczennica. Przy takich zajęciach i miłym wzajemnym stosunku dnie mijały jak godziny, a tygodnie jak dni.
Zażyłość, która wytworzyła się tak naturalnie i prędko pomiędzy mną a Marją i Dianą, nie rozciągała się na ich brata. Jedną z przyczyn dalekiego stosunku między nami był dość rzadki pobyt jego w domu: wielką część czasu poświęcał, zdaje się, odwiedzaniu chorych i biednych wśród rozrzuconej ludności swojej parafji.
Nic nie mogło go powstrzymać od tych wycieczek duszpasterskich; w deszcz czy w pogodę, skoro tylko minęły godziny rannej jego pracy, brał kapelusz i w towarzystwie starego ojcowskiego wyżła Carla wyruszał spełniać tę misję miłości czy obowiązku, sama nie wiem, jak się na to zapatrywał. Niekiedy, w razie niepogody siostry starały się go zatrzymać. Odpowiadał wtedy z szczególniejszym uśmiechem, raczej uroczystym niż pogodnym:
— Gdyby trochę wiatru albo deszczu miało mnie od tych łatwych obowiązków powstrzymać, jakiemże przygotowaniem byłoby takie lenistwo do mej przyszłości?
A wtedy Diana i Marja wzdychały tylko i zapadały w smutną zadumę.
Jednakże oprócz częstych nieobecności inna jeszcze przeszkoda stała na drodze do zaprzyjaźnienia się mojego z nim; pan January wydawał mi się zamkniętym, żyjącym w oderwaniu, pochmurnie zamyślonym z usposobienia. Gorliwy w kapłańskich obowiązkach, nieskazitelny w życiu i obyczajach, nie cieszył się, zdawało się, tą duchową pogodą, tem wewnętrznem zadowoleniem, jakie powinno być nagrodą każdego szczerego chrześcijańskiego działacza. Często z wieczora, siedząc przy oknie, z sekretarzykiem swoim i papierami przed sobą, przestawał czytać albo pisać i z brodą, opartą na ręku, zapadał w jakieś głębokie zamyślenie; myśli te były wzburzone i niespokojne, a poznać to było można po częstych błyskach i zmiennej grze świateł w oczach.
Zdaje mi się przytem, że przyroda nie była dlań tym skarbcem rozkoszy, jakim była dla sióstr jego. Raz jeden dał wyraz, raz jeden w mojej obecności, silnemu poczuciu surowego uroku wzgórz i wrodzonemu przywiązaniu do ciemnego dachu i siwych murów, które nazywał rodzinnym domem. Było jednakże więcej posępnego smutku niż przyjemności w tonie, jakim uczucie to wyraził. Nigdy też nie błąkał się po wzgórzach, nigdy jej tam nie szukał, nigdy nie poił się u źródła tych tysiąca spokojnych radości, których one dostarczyć mogły.
Tak był zamknięty w sobie i małomówny, że sporo czasu upłynęło, zanim zdarzyła mi się sposobność zajrzenia mu do duszy. Pierwszy raz nabrałam pojęcia o głębinach jego ducha, gdy usłyszałam kazanie jego w kościele w Morton. Pragnęłabym opisać to kazanie, ale to przechodzi moje siły. Nie potrafię nawet oddać wiernie wrażenia, jakie na mnie sprawiło.
Zaczęło się spokojnie — i istotnie, o ile chodzi o wypowiedzenie i o skalę głosu, spokojne było ono do końca: poważnie odczuta, lecz ściśle powstrzymywana żarliwość tchnęła w wyraźnych akcentach, w nerwowym toku mowy. Ta rosła w siłę — zwięzła, ścisła, opanowana. Serce przejmowała, umysł zdumiewała potęga kaznodziei: ani na serce, ani na umysł jednakże nie działała łagodząco. Wszystko przenikała tam dziwna gorycz, brak pocieszającej dobrotliwości; surowe aluzje do doktryn kalwinistycznych — wybrani, predestynacja, potępieni — były częste: a każda wzmianka o tych kwestjach brzmiała jak wyrok potępienia. Gdy skończył, zamiast czuć się lepszą, spokojniejszą, kazaniem jego oświeconą, odczułam tylko niewypowiedziany smutek. Zdawało mi się bowiem, nie wiem, czy i innym zarówno, że ten strumień wymowy wypływał z głębiny, gdzie leżał na dnie mętny osad zawodu, gdzie kłębiły się niepokojące impulsy nienasyconych pragnień i burzliwych aspiracyj. Byłam pewna, że January Rivers, człowiek czystego życia, sumienny, gorliwy, nie znalazł jeszcze tego bożego spokoju, wyższego nad wszelkie pojęcie, tak samo on go nie znalazł, pomyślałam, jak ja przy swoich ukrytych a dręczących żalach za rozbitem bożyszczem i straconym rajem — żalach, o których nie chciałam wspominać.
Tymczasem upłynął miesiąc. Diana i Marja miały niebawem opuścić Moor House i wrócić do nowego życia i otoczenia. Były nauczycielkami w wielkiem, modnem mieście południowej Anglji. Obie miały tam posady w rodzinach, których dumni członkowie widzieli w nich tylko skromne pracownice, i nie bacząc na wysoką ich wrodzoną wartość, cenili tylko nabyte ich umiejętności, tak jak cenili sztukę swego kucharza albo dobry smak panny służącej. Pan January nic mi dotąd nie powiedział o przyobiecanem zajęciu; naglącą jednakże stawała się dla mnie potrzeba znalezienia jakiegoś zawodu. Pewnego ranka, zostawszy na chwilę z nim sama w pokoju, przybliżyłam się do okna, gdzie pracował, i zamierzałam przemówić. Sama dobrze nie wiedziałam, w jakie słowa ubrać pytanie, gdyż zawsze trudno jest przełamać lód, który opancerza tego rodzaju natury, gdy on sam wyprowadził mnie z kłopotu, pierwszy rozpoczynając rozmowę.
— Chce mnie pani o coś zapytać? — zagadnął, podnosząc oczy.
— Tak; pragnęłabym się dowiedzieć, czy pan słyszał o jakiem zajęciu, któregobym ja się mogła podjąć?
— Znalazłem, a raczej obmyśliłem coś dla pani już trzy tygodnie temu; ale ponieważ widziałem, iż pani jest użyteczną i zadowoloną tutaj, a siostry moje widocznie przywiązały się do pani i towarzystwo pani sprawia im niezwykłą przyjemność, uważałem za niewłaściwe płoszyć wzajemne wasze zadowolenie, dopóki bliski odjazd sióstr z Marsh End pani pobyt tutaj uniemożliwi.
— A siostry pańskie mają za trzy dni wyjechać?
— Tak; gdy one wyjadą, ja powrócę do plebanji w Morton: Hanna będzie mi towarzyszyła, a ten stary dom zamkniemy.
Czekałam chwilę w nadziei, że będzie mówił dalej. Zdawało się jednak, że w innym kierunku poszła jego uwaga; z spojrzenia jego poznałam, że już nie myśli o mnie ani o mojej sprawie. Musiałam przywołać go zpowrotem do tematu, który tak ważnym był dla mnie.
— Jakie jest to zajęcie, które pan ma na widoku dla mnie, panie Rivers? Mam nadzieję, że ta zwłoka nie zwiększyła trudności otrzymania go?
— Ach, nie; ponieważ jest to zajęcie, którego danie zależy jedynie ode mnie, a przyjęcie od pani.
Zatrzymał się znowu: wydało mi się, że nie ma ochoty mówić dalej. Zniecierpliwiłam się; jakieś niespokojne poruszenie, jakieś nieco natarczywe spojrzenie, utkwione w jego twarzy, dały mu to poczuć równie skutecznie jak słowa, a mniej kłopotliwie.
— Tak pani pilno usłyszeć! — rzekł. — Ale ja szczerze pani powiem, że nic korzystnego do zaproponowania pani nie mam. Przypominam pani swe wyraźne zastrzeżenie, iż jeżeli dopomogę pani, to potrosze tak jak ten ślepy, co wiódł kulawego. Jestem niezamożny; gdyż po zapłaceniu długów mego ojca całym pozostającym mi spadkiem będzie to podrujnowane domostwo, rząd krzywych świerków za domem i kawałek torfiastego gruntu z cisami i krzewami ostrokrzewiu z frontu. Jestem nieznany: Riversowie to stary ród, ale z trojga ostatnich jego potomków dwie wśród obcych na stanowiskach zależnych zarabiają na kawałek chleba, a trzeci uważa się za obcego w kraju rodzinnym, obcego nietylko za życia, ale i po śmierci. Tak jest — i los swój uważa za zaszczytny i wzdycha do dnia, gdy przyjdzie mu dźwignąć krzyż rozstania, krzyż rozerwania wszelkich węzłów cielesnych, gdy Głowa tego kościoła wojującego, do którego najpokorniejszych członków się zalicza, wyda mu rozkaz: „Wstań i pójdź za mną“.
January wypowiedział te słowa tak, jak wygłaszał kazania: głosem spokojnym, głębokim, bez rumieńca na twarzy, z błyszczącemi oczyma. Mówił dalej:
— Jako biedny i nieznany mogę pani ofiarować tylko stanowisko skromne, graniczące z biedą. Pani będzie je może uważała za poniżające, gdyż widzę teraz, że przywykła pani do wytworniejszego życia, do towarzystwa ludzi wykształconych; ja jednakże uważam, że nie poniża człowieka żadna praca, zmierzająca do doskonalenia naszych bliźnich. Uważam, że im twardszy, im nieurodzajniejszy zagon, który chrześcijański oracz ma uprawiać, im szczuplejsza zapłata za jego trud, tem większy honor i zasługa. W tego rodzaju okolicznościach przypada mu rola pioniera, a pierwszymi pionierami ewangelji byli apostołowie, zaś wodzem ich Jezus, Odkupiciel, On sam.
— A więc — rzekłam, gdy znowu zamilkł — niech pan mówi, proszę.
Popatrzył na mnie, zanim znowu zaczął. Istotnie, zdawało się, że uważnie czyta w mojej twarzy, jakgdyby rysy i linje były literami na stronnicy. Wnioski, wysnute z tego badania, wyraził częściowo w następujących uwagach.
— Sądzę, że pani przyjmie posadę, którą pani ofiaruję — rzekł — i zatrzyma ją pani przez czas jakiś; nie na stałe jednakże, tak jak i ja nie mógłbym na stałe zatrzymać ciasnego i zacieśniającego — spokojnego na uboczu stanowiska — angielskiego wiejskiego proboszcza. W pani naturze bowiem jest przymieszka równie szkodliwa dla spokoju, jak w mojej, jakkolwiek jest ona innego rodzaju.
— Niech pan to wytłumaczy! — nalegałam, gdy znowu przerwał.
— Dobrze; i przekona się pani, jaka to marna propozycja, pospolita i krępująca. Ja długo w Morton nie pozostanę, teraz, skoro ojciec mój nie żyje, jestem panem siebie. Opuszczę te strony prawdopodobnie w ciągu roku. Dopóki jednak tu jestem, zrobię, co tylko w mojej mocy dla podniesienia tej okolicy. Morton, gdy tutaj dwa lata temu przybyłem, nie miało szkoły; dzieci biedaków pozbawione były wszelkiej nauki. Założyłem szkołę dla chłopców, teraz zamierzam otworzyć drugą szkołę dla dziewcząt. Nająłem budynek na ten cel z chatką dwupokojową dla nauczycielki. Pensja jej wynosiłaby trzydzieściu funtów rocznie. Mieszkanie jest już umeblowane, bardzo skromnie, ale dostatecznie, dzięki dobroci pewnej damy, panny Oliver, jedynej córki jedynego bogatego człowieka w mojej parafji, pana Olivera, właściciela fabryki igieł i odlewni żelaza w dolinie. Ta sama osoba płaci za naukę i ubranie sieroty z domu pracy z warunkiem, że ta dziewczynka będzie pomagała nauczycielce w tych zajęciach około domu i szkoły, których nauczycielka ucząc, nie będzie miała czasu dokonać sama. Czy chce pani być tą nauczycielką?
Zadał to pytanie pośpiesznie; widocznie spodziewał się przez pół, że z oburzeniem, a przynajmniej ze wzgardą odrzucę tę propozycję; nie znając wszystkich moich myśli i uczuć, chociaż odgadywał niektóre, nie wiedział, jak mi się wyda taki los. Istotnie, skromnie on się przedstawiał, ale dawał zaciszne, bezpieczne schronienie, a tego potrzebowałam. Wymagał twardej pracy, ale w porównaniu ze stanowiskiem nauczycielki w domu bogatych ludzi, dawał niezależność; tak się lękałam zależności u obcych, a tu nie groziło mi ani poniżenie, ani upokorzenie. Zdecydowałam się.
— Dziękuję panu za tę propozycję i przyjmuję ją z całą ochotą.
— Ale pani mnie rozumie? — powiedział. — To wiejska szkoła: pani uczennicami będą tylko biedne dziewczęta, dzieci chałupników, co najwyżej córki farmerów. Robienie na drutach, szycie, czytanie, pisanie, rachunki — oto wszystko, czego je pani będzie uczyła. Co pani zrobi ze swemi umiejętnościami? Co z całą dziedziną swojej duszy — uczuciami, upodobaniami?
— Schowam je, dopóki mi nie będą potrzebne. Zaczekają.
— A więc pani rozumie, czego się pani chce podjąć?
— Rozumiem.
Uśmiechał się teraz, i to nie gorzko ani nie smutno, ale pogodnie i z prawdziwem zadowoleniem.
— I kiedyż zamierza pani przystąpić do pracy?
— Przeniosę się tam jutro; a szkołę, jeśli pan sobie życzy, mogę otworzyć w przyszłym tygodniu.
— Bardzo dobrze; niech tak będzie.
Wstał i przeszedł przez pokój. Stanąwszy, popatrzył znów na mnie. Potrząsnął głową.
— Co się panu we mnie nie podoba, panie Rivers? — zapytałam.
— Pani nie zostanie długo w Morton: nie, nie!
— Dlaczego? Na jakiej podstawie pan to mówi?
— Czytam to w pani oczach; nie zapowiadają one utrzymania równej linji w życiu.
— Nie jestem ambitna.
Drgnął, usłyszawszy to słowo. Powtórzył:
— Nie. Co panią naprowadziło na myśl o ambicji? Kto jest ambitny? Ja wiem, że ja jestem ambitny; ale jakim sposobem pani to odkryła?
— Ja tylko o sobie mówiłam.
— No więc, jeżeli pani nie jest ambitna, jest pani... — przerwał.
— Jestem jaka?
— Chciałem powiedzieć namiętna, ale możeby pani źle zrozumiała to słowo i możeby panią dotknęło. Ja przez to rozumiem, że ludzkie uczucia i sympatje potężną nad panią mają władzę. Jestem pewien, że pani nie potrafiłaby być długo zadowoloną, spędzając wolne godziny w samotności, a godziny pracy na jednostajnem zajęciu, zupełnie bez podniety. Tak jak ja nie mogę być zadowolonym — dodał z naciskiem — żyjąc tu, zagrzebany w bagnach, zduszony górami — wbrew naturze mojej, od Boga mi danej — przy zdolnościach, jakiemi mnie niebo obdarzyło, bezpożytecznie skrępowanych. Słyszy pani teraz, jak ja sam sobie przeczę. Ja, który zalecałem zadowolenie ze skromnego losu i pochwalałem nawet zawód rębaczów drzewa i woziwodów w służbie bożej, ja, wyświęcony kapłan boży, szaleję prawie w niepokoju. Trudno — skłonności i zasady trzeba jakimś sposobem pogodzić.
Wyszedł z pokoju. W tej jednej godzinie dowiedziałam się o nim więcej, niż przez cały miesiąc poprzedni, a jednak wciąż jeszcze był dla mnie zagadką.
Diana i Marja Rivers smutniały i cichły w miarę zbliżania się chwili pożegnania brata i domu. Starały się nie dać tego poznać po sobie, jednakże smutek, który zwalczały, był taki, że nie dał się ukryć ani przezwyciężyć. Diana mi powiedziała, że będzie to inne rozstanie, niż wszystkie dotychczasowe. Prawdopodobnie, co się tyczy Januarego, będzie to rozstanie na lata, a może na życie całe.
— On poświęci wszystko dla dawno powziętego postanowienia — powiedziała — nawet rodzinne przywiązanie i silniejsze jeszcze uczucia. January wydaje się spokojny, Joasiu, ale on gorączkę kryje w sobie. Sądziłabyś, że jest łagodny, jednakże w niektórych sprawach nieubłagany jest jak śmierć; a najgorsze to, że sumienie nie pozwala mi odradzać mu tej surowej jego decyzji; rzeczywiście, ja ani na chwilę zarzutu mu z tego robić nie mogę. To jest słuszne, szlachetne, godne chrześcijanina, ale serce mi od tego pęka!
I z pięknych jej oczu polały się łzy. Marja pochyliła nisko głowę nad robotą.
— Nie mamy już ojca — szepnęła. — Wkrótce zabraknie nam i domu, i brata.
W tej chwili zaszedł wypadek, którym los jakby chciał stwierdzić powiedzenie, że „nieszczęście nigdy samo nie przychodzi“, i do zmartwienia ich dodać drażniącą przykrość zawiedzionej nadziei. January przechodził pod oknem, czytając list jakiś. Wszedł.
— Wuj Jan umarł — powiedział.
Znać było, że obie siostry tę wiadomość odczuły silnie, ale raczej jako bardzo ważną, niż zasmucającą.
— Umarł? — powtórzyła Diana.
— Tak, umarł.
Badawczy wzrok utkwiła w twarzy brata.
— No i co? — zapytała głosem cichym.
— No i co, Dianko? — odpowiedział nie tracąc marmurowego spokoju twarzy. — No i co? No i nic... Czytaj.
Rzucił jej list na kolana. Przejrzała go i podała Marji. Marja przeczytała go i oddała bratu. Wszyscy troje zamienili spojrzenia i wszyscy troje uśmiechnęli się niewesołym, zamyślonym uśmiechem.
— Amen! Jakoś mimo to przeżyjemy! — rzekła wkońcu Diana.
— W każdym razie nie będzie nam przez to gorzej, niż było dotychczas — zauważyła Marja.
— Tylko że silnie narzuca się myśli obraz tego, coby mogło być — rzekł pan Rivers — w trochę zbyt silnem przeciwieństwie do tego, co jest.
Złożył list, zamknął go w sekretarzyku i znowu wyszedł.
Przez kilka minut nikt nic nie mówił. Wkońcu Diana zwróciła się do mnie:
— Joasiu, dziwisz się nam zapewne i naszym tajemnicom — rzekła — i myślisz, że jesteśmy istotami bez serca, skoro nas tak mało wzrusza śmierć naszego wuja; ale myśmy go nigdy nie widzieli ani nie znali. Był to brat naszej matki. Ojciec nasz pokłócił się z nim dawno temu. Za jego to poradą ojciec zaryzykował większą część majątku w spekulacji, która go zrujnowała. Czynili sobie wzajemnie wyrzuty: rozeszli się w gniewie i nie pogodzili się nigdy. Wuj nasz zaangażował się potem w szczęśliwsze interesy i, jak się pokazuje, zebrał fortunę dwudziestu tysięcy funtów. Nie był nigdy żonaty i nie miał innych bliskich krewnych oprócz nas i jeszcze jednej osoby, w tym samym stopniu spokrewnionej, co i my. Ojciec mój zawsze miał nadzieję, że wuj wynagrodzi nam krzywdę, mimowolnym błędem wyrządzoną, i że zostawi nam majątek. Ten list uwiadamia nas, że zapisał wszystko co do grosza tej innej krewnej, z wyjątkiem trzydziestu gwinei „do podziału między Januarego, Dianę i Marję Rivers na zakupno trzech żałobnych pierścionków“. Miał prawo, naturalnie, zrobić, jak mu się podobało; jednakże przygnębia na chwilę taka wiadomość. Marja i ja uważałyśmy się za bogate, posiadające po tysiąc funtów każda, a dla Januarego taka suma byłaby cenną, dając mu możność spełnienia wiele dobrego!
Po tem wyjaśnieniu nikt już o liście nie wspomniał. Nazajutrz opuściłam Marsh End i przeniosłam się do Morton. Następnego dnia Diana i Marja wyjechały, a po tygodniu pan Rivers i Hanna przenieśli się na plebanję. I tak stary dom opustoszał.

ROZDZIAŁ XXXI.

Mój dom zatem — gdy nareszcie znalazłam się u siebie w domu — jest to chata; mały pokoik, kuchnia o bielonych ścianach i piaskiem wysypanej podłodze, zawierający skromne umeblowanie: cztery malowane krzesła, stół, zegar, mały kredens z paru talerzami i półmiskami i fajansowym serwisem do herbaty. Na górze pokój o tych samych rozmiarach co kuchnia, z białem sosnowem łóżkiem i komodą małą, a jednak za wielką, bym ją wypełnić mogła szczupłą garderobą, chociaż dobroć moich miłych i zacnych przyjaciółek powiększyła jej zapas tem, co potrzebne.
Nadszedł wieczór. Odprawiłam sierotkę, która służy mi za pomocnicę, zapłaciwszy jej pomarańczą. Siedzę sama przy kominku. Dziś rano szkółka wiejska została otwarta. Miałam dwadzieścia uczennic. Tylko trzy umieją czytać, żadna nie umie pisać ani rachować. Niektóre umieją robić na drutach, a kilka z nich trochę szyje. Mówią szerokim akcentem miejscowym. Narazie mamy wzajemną trudność w rozumieniu się wobec tych odrębności naszego języka. Niektóre z dziewcząt są źle wychowane, surowe, trudne do prowadzenia i ciemne. Ale inne są posłuszne, chętne do nauki i miłe. Nie wolno mi zapomnieć, że te prosto ubrane wieśniaczki są z krwi i ciała równie dobre, jak potomkowie rodowej szlachty, i że zarodki wrodzonej doskonałości, kultury, inteligencji, delikatnych uczuć mogą równie dobrze istnieć w ich sercach jak w sercach wysoko urodzonych. Mam obowiązek rozwijać te zarodki, z pewnością da mi zadowolenie spełnianie tego zadania. Wiele uciechy nie obiecuję sobie z życia, które się przede mną otwiera; niewątpliwie jednak, gdy doprowadzę do ładu swoje myśli, gdy czynnie natężę wszystkie władze tak, jak powinnam, będę miała tyle radości, ile potrzeba, by żyć z dnia na dzień.
Czy bardzo byłam uradowana, zadowolona podczas godzin; które spędziłam w tamtym pustym, skromnym szkolnym pokoju dziś rano i po południu? Nie chcąc samej siebie oszukiwać, muszę odpowiedzieć, że — nie. Było mi ciężko. Czułam się... idjotka ze mnie!... czułam się poniżoną. Zadawałam sobie pytanie, czy nie uczyniłam kroku, który mnie obniżał, zamiast mnie podnieść w skali społecznej sfery. Przerażałam się małodusznie niewiadomością, ubóstwem i prostactwem. Ale nie będę się zbytecznie potępiała za te uczucia. Wiem, że są godne nagany, a to już wielki krok naprzód; będę się starała je przezwyciężyć. Do jutra, mam nadzieję, zwalczę je częściowo; a za parę tygodni może zduszę je w sobie zupełnie. Za parę miesięcy, być może, widok postępów, zmiana moich uczennic na lepsze zamieni w radość mój dzisiejszy niesmak.
Tymczasem zadam sobie jedno jeszcze pytanie: Co lepiej? Czy gdybym była poddała się pokusie, uległa namiętności, bez wysiłków bolesnych, bez walki, gdybym się była uplątała w jedwabną sieć — zasnęła na kwiatach, zakrywających pułapkę, by obudzić się w południowym klimacie, wśród zbytków rozkosznej willi, jako kochanka pana Rochestera, upojona jego miłością, gdyż onby mnie kochał, o tak... onby mnie bardzo kochał przez pewien czas. Kochał mnie — nikt mnie już nigdy tak kochać nie będzie. Nigdy już nie zaznam słodkiego hołdu, świadczonego piękności, młodości, wdziękom, gdyż nikt inny ich we mnie nie dopatrzy. On mnie kochał i dumnym był ze mnie — nikt inny takiem uczuciem mnie nie obdarzy... Ale gdzież to ja się błąkam, co mówię, a przedewszystkiem, co czuję?... Zapytywałam siebie, czy lepiejby mi było być niewolnicą w raju lenistwa w Marsylji — rozgorączkowaną złudną szczęśliwością w jednej godzinie, a dławiącą się gorzkiemi łzami żalu i wstydu w następnej, czy też być wiejską nauczycielką, wolną i uczciwą, w zdrowym zakątku górskim w samem sercu Anglji?
Tak, czuję teraz, że miałam słuszność, trwając przy zasadach i przy prawie, a odpychając, hamując podszepty chwilowego szału. Bóg mną pokierował, że dobrze wybrałam; opatrzności Jego dziękuję za pomoc i za opiekę.
Doszedłszy w dumaniach do tego punktu, wstałam, otworzyłam drzwi i wyjrzałam. Słońce zachodziło. Ptaki śpiewały ostatnie piosenki, „powietrze było łagodne, rosa, niby balsam, opadała...“
Patrzyłam przed siebie i myślałam, że jestem szczęśliwa, ale oto ze zdziwieniem spostrzegłam niebawem, że płaczę... I co mi te łzy wyciskało? Ten los okrutny, który mnie od mojego pana oderwał; myśl o nim, że go już nigdy nie miałam zobaczyć; myśl o jego rozpaczy, o furji gniewu z powodu mojej ucieczki... może go to teraz ściąga z uczciwej drogi zbyt daleko, by ostateczny powrót był dlań możliwy... Na myśl o tem odwróciłam się od widoku cudnego wieczornego nieba, zakryłam oczy i oparłam głowę o kamienne obramienie drzwi; wkrótce jednak spojrzałam, gdyż posłyszałam ruch jakiś około furtki, zamykającej od strony łączki mały ogródek. To pies — stary Carlo, wyżeł pana Riversa, popychał furtkę nosem, a sam January opierał się o nią łokciami; brwi miał ściągnięte, spojrzenie jego poważne, nieledwie surowe, tkwiło we mnie. Poprosiłam go, by zechciał wejść.
— Nie, nie mogę się zatrzymywać; przyniosłem pani tylko małą paczkę, którą moje siostry pozostawiły dla pani. Zdaje mi się, że jest w niej pudło z farbami, ołówki i papier.
Zbliżyłam się, by paczkę odebrać; jakiż pożądany był to dar! January badawczo przyglądał mi się — wydało mi się, że okiem surowem; ślady łez niewątpliwie były widoczne.
— Czy pierwszy dzień pracy wydał się pani cięższym, niż się pani spodziewała? — zapytał.
— O nie! Przeciwnie, myślę, że zczasem bardzo dobrze dam sobie radę z uczennicami.
— Ale może urządzenie pani — pani chatka — pani umeblowanie, może to zawiodło pani oczekiwania? Wszystkiego tego, coprawda, jest niewiele, ale...
Przerwałam mu:
— Moja chatka jest czysta i zaciszna; moje umeblowanie dostateczne i wygodne. Wszystko, co widziałam, napełnia mnie wdzięcznością, nie smutkiem. Nie jestem wcale taka niemądra, żeby żałować braku dywanu, kanapy albo srebrnych nakryć; a zresztą pięć tygodni temu nie miałam nic — byłam wyrzutkiem, żebraczką, włóczęgą; teraz mam znajomych, mam dom i zajęcie. Podziwiam dobroć Boga, szlachetność moich przyjaciół, szczęśliwość mojego losu. Nie smucę się i nie żałuję.
— Ale odczuwa pani osamotnienie i ciężko pani? Ten mały domek, przed którym pani stoi, ciemny jest i pusty.
— Zaledwie dotąd czas miałam zaznać poczucia spokoju, tem bardziej nie zdążyłam niecierpliwić się w poczuciu osamotnienia.
— Bardzo dobrze; mam nadzieję, że pani istotnie czuje to zadowolenie, o którem pani mówi; w każdym razie własny pani rozsądek pani powie, że jeszcze za wcześnie poddawać się chwiejnym lękom żony Lota. Co pani poza sobą zostawiła, zanim panią poznałem, tego oczywiście nie wiem. Ale radziłbym pani opierać się wszelkim pokusom oglądania się wstecz. Niech pani wytrwale pracuje w obecnym zawodzie przynajmniej kilka miesięcy.
— To też ja to właśnie zamierzam — odrzekłam.
January mówił dalej:
— Ciężkie to zadanie opanowywać skłonności i odwracać prąd natury; ale wiem z doświadczenia, że można to osiągnąć. Bóg dał nam, w pewnej mierze, możność kształtowania naszego własnego losu; a gdy energja nasza zdaje się żądać pokarmu, którego otrzymać nie może — gdy wola nasza wytęża się ku ścieżce, którą nam iść nie dozwolono, nie potrzebujemy ani umierać z głodu, ani stać w miejscu z rozpaczą. Musimy tylko poszukać innego pokarmu dla ducha, równie silnego, jak ten zakazany, a może czystszego; i wyrąbać dla odważnej stopy drogę równie prostą i szeroką, jak ta, którą los nam zatamował, chociaż może nie tak gładką.
Rok temu ja sam byłem wielce nieszczęśliwy. Sądziłem bowiem, że popełniłem pomyłkę, obierając zawód kapłana; jednostajne obowiązki tego zawodu nużyły mnie śmiertelnie. Rwałem się ku czynniejszemu życiu świata, ku bardziej podniecającym trudom karjery literackiej, ku zawodowi artysty, pisarza, mówcy... tak jest, serce polityka, żołnierza, czciciela chwały, miłośnika sławy, żądnego władzy biło pod moją komżą wikarego. Zastanawiałem się, czułem się tak nieszczęśliwy, że pozostawało mi zmienić drogę życia lub umrzeć. Po okresie ciemności i walki padło światło, przyszła ulga; dla skrępowanego istnienia mojego otworzył się nagle widnokrąg nieogarniony — władze duszy mej otrzymały nakaz z nieba, że mają powstać, zebrać wszystkie siły, rozwinąć skrzydła i wstępować wzwyż. Bóg posłannictwo mi zlecił. By zanieść je daleko, by wypełnić je dobrze, wszystkiego potrzeba: zręczności i siły, odwagi i wymowy, najlepszych zalet żołnierza, statysty i mówcy, gdyż wszystko to się jednoczy w dobrym misjonarzu.
Postanowiłem zostać misjonarzem. Od tej chwili stan ducha mojego się odmienił; więzy rozluźniły się i opadły ze mnie, wyzwoliły mnie, pozostawiając tylko obolałość, którą czas jedynie uleczy. Ojciec mój coprawda sprzeciwiał się postanowieniu mojemu, jednakże od jego śmierci nie potrzebuję zwalczać oporu; jeszcze parę interesów załatwić, jeszcze znaleźć następcę na probostwo w Morton, jeszcze niektóre uczuciowe węzły zerwać albo przeciąć, jeszcze ostatnią walkę stoczyć ze słabością ludzką, walkę, w której wiem, że zwyciężę, gdyż ślubowałem sobie, że chcę zwyciężyć, a opuszczam Europę i zdążam na Wschód.
Powiedział to właściwym sobie przyciszonym, ale dobitnym głosem. A gdy skończył, spojrzał na zachodzące słońce, na które i ja patrzyłam. Oboje odwróceni byliśmy plecami ku ścieżce, prowadzącej przez pole ku furtce. Nie słyszeliśmy żadnych kroków na zarosłej trawą ścieżce i szmer wody, płynącej w dolinie, był jedynym odgłosem w tem miejscu i o tej godzinie; to też nie dziw, że drgnęliśmy, gdy wesoły głos, dźwięczny jak srebrny dzwoneczek, zawołał:
— Dobrywieczór, panie Rivers. I dobrywieczór tobie, stary Carlo! Pański pies prędzej poznaje przyjaciół niż pan, łaskawy panie; nastawił uszy i kręcił ogonem, gdy jeszcze byłam na końcu pola, a pan jeszcze teraz stoi plecami do mnie odwrócony.
I prawda. Chociaż pan Rivers drgnął przy pierwszym dźwięku tego muzykalnego głosu, jakgdyby piorun rozdarł chmurę nad jego głową, stał wciąż jeszcze w tej samej pozycji, w jakiej go mówiąca zastała, z łokciem, opartym o furtkę, z twarzą, skierowaną ku zachodowi. Odwrócił się nakoniec, nie spiesząc się. A mnie się wydało, że zjawisko jakieś nieziemskie stanęło obok niego. O trzy kroki od niego ujrzałam postać, biało ubraną, młodzieńczą, wdzięczną postać, pełną, ale piękną w linji; a gdy schylona dla popieszczenia Carla, podniosła głowę i odrzuciła długi welon, ukazała twarz doskonałej piękności. Doskonała piękność to silne słowo, a jednak go nie cofam, ani go nie zmieniam: tak delikatne rysy, jak je umiarkowany klimat Albjonu wytworzyć zdoła, tak czyste barwy róż i lilij, jak wilgotne jego wiatry i mgliste nieba wyhodować potrafią, usprawiedliwiały w tym wypadku to określenie. To młode dziewczę miało rysy regularne i delikatne, oczy wielkie, ciemne, ocienione długiemi rzęsami, brew, jak malowaną, białe, gładkie czoło, usta świeże, rumiane, ślicznie zarysowane, dołeczek na brodzie i piękne, bujne włosy; słowem, posiadała wszystkie uroki, które połączone tworzą ideał piękności. Z zachwytem patrzyłam na to śliczne stworzenie; podziwiałam ją z całego serca.
I cóż January Rivers myślał o tym ziemskim aniele? Zupełnie naturalnie zadałam sobie to pytanie, widząc, że zwraca się i patrzy na nią, i równie naturalnie poszukałam odpowiedzi na jego twarzy. On jednakże cofnął już wzrok od jej twarzy i patrzył na skromny krzaczek stokrotek, rosnących przy bramce.
— Śliczny wieczór, ale że też pani tak późno sama wyszła — powiedział, gniotąc nogą śnieżne główki zwiniętych kwiatów.
— Ach, ja dopiero dziś po południu wróciłam z S. (tu wymieniła nazwę dużego miasta, odległego o jakieś dwadzieścia mil); Papa mi mówił, że pan już otworzył szkołę i że nowa nauczycielka już przybyła. To też po herbacie włożyłam kapelusz i przebiegłam przez dolinę, chcąc ją poznać. Czy to pani?
— Tak — odpowiedział January.
— Czy pani myśli, że będzie się pani podobało w Morton? — zapytała mnie z szczerą i naiwną prostotą tonu, miłą, choć dziecinną.
— Sądzę, że tak. Mam do tego wiele powodów.
— Czy uczennice są tak uważne, jak się pani spodziewała?
— Najzupełniej.
— Czy podoba się pani domek pani?
— Bardzo.
— Czy ładnie go umeblowałam?
— Doprawdy, bardzo ładnie.
— A czy dobrą pomocnicę wyszukałam dla pani, wybierając Alicję Wood?
— Dobrze pani wybrała. Jest pojętna i zręczna.
„To więc — pomyślałam — jest panna Oliver, bogata dziedziczka, uposażona, jak widać, zarówno od natury, jak i materjalnie! Co za szczęśliwa konstelacja planet świeciła nad jej kołyską!“
— Przybiegnę tu niekiedy i dopomogę pani uczyć — dodała. — Odwiedziny raz po raz będą dla mnie miłem urozmaiceniem; a ja tak lubię rozmaitość. Panie Rivers, tak się wesoło bawiłam podczas pobytu w S. Ubiegłej nocy, a raczej dziś rano, tańczyłam do drugiej — opowiadała, śmiejąc się. — Od czasu rozruchów zakwaterowano tam pułk wojska, a oficerowie, to najmilsi w świecie ludzie; niech się schowają wobec nich nasi młodzi nożownicy i kupcy nożyczek.
Wydało mi się, że po ustach Januarego przebiegł przykry grymas i że usta te mocno się zacisnęły, gdy w dolnej części twarzy osiadła jakaś surowa zaciętość. Oderwał oczy od stokrotek i zwrócił je na nią. Poważne, badawcze, znaczące było to spojrzenie. Odpowiedziała na nie znowu śmiechem, a śmiech tak się dobrze stosował do jej młodości, jej dołeczków i oczu błyszczących!
Podczas gdy January stał milczący i poważny, ona znowu zaczęła pieścić Carla.
— Biedny Carlo mnie kocha — powiedziała. — On nie jest surowy, on nie jest zimny dla przyjaciół; a gdyby umiał mówić, nie milczałby z pewnością.
Gdy głaszcząc głowę psa, chyliła się z wrodzonym wdziękiem przed młodym i surowym jego panem, ujrzałam, że płomień zalewa twarz Januarego. Uroczysta powaga jego oczu roztopiła się w nagłym ogniu, oczy błysnęły przemożnem wzruszeniem. Tak zarumieniony i wzruszony dorównywał nieledwie jej urodzie prawdziwie męską pięknością. Pierś jego podniosła się jednem głębokiem westchnieniem, jakgdyby wielkie jego serce, znużone despotycznym uciskiem, odprężyło się wbrew woli i jednem potężnem uderzeniem zabiło ku swobodzie. Ale on je poskromił, zdaje mi się, tak jak śmiały jeździec poskromiłby ponoszącego rumaka. Nie odpowiedział ani słowem ani ruchem na mile robione sobie przymówki.
— Papa powiada, że pan nigdy teraz do nas nie zagląda — ciągnęła panienka. — W Vale Hall stał się pan zupełnie obcym. Papa jest sam dziś wieczorem i nieco słaby. Może mnie pan odprowadzi i odwiedzi papę?
— To nie jest odpowiednia godzina do składania wizyt panu Oliverowi — odpowiedział January,
— Nieodpowiednia godzina! Twierdzę, że przeciwnie. To właśnie godzina, kiedy papa najwięcej potrzebuje towarzystwa, bo fabryka staje, a on nie ma nic do roboty. No, panie Rivers, niechże pan przyjdzie! Dlaczego pan taki dziki i tak zachmurzony?
Milczenie jego po tem zapytaniu wypełniła własną odpowiedzią.
— Zapomniałam! — zawołała, potrząsając piękną główką, jakgdyby sama sobą zgorszona. — Taka jestem nieuważna i roztargniona! Niech mi pan wybaczy. Wyszło mi z pamięci, że to bardzo naturalne, iż pan nie ma ochoty do gawędzenia ze mną. Diana i Marja odjechały. Moor House jest zamknięty i pan taki osamotniony! Doprawdy, żal mi pana. Niech pan przyjdzie, niech pan odwiedzi papę!
— Nie dziś wieczór, panno Rozamundo, nie dziś wieczór.
Pan January mówił prawie jak automat; on sam tylko wiedział, co go kosztuje ta odmowa.
— Trudno, skoro pan taki uparty, będę musiała pana pożegnać, gdyż nie śmiem pozostać dłużej; rosa zaczyna padać. Dobranoc!
Wyciągnęła rękę. Zaledwie jej dotknął.
— Dobranoc! — powtórzył głosem cichym i dalekim jak echo.
Poszła, ale wnet powróciła.
— Czy pan zdrów? — zapytała.
Mogła śmiało zadać to pytanie, gdyż twarz jego była blada jak jej sukienka.
— Najzupełniej — odpowiedział — i ukłoniwszy się, zawrócił od furtki.
Ona poszła w jedną stronę, on w drugą. Obejrzała się za nim dwa razy, lekko jak wróżka sunąc przez pole; on, idąc krokiem pewnym naprzełaj, nie odwrócił się ani razu.
Ten widok cudzego cierpienia i ofiary oderwał myśli moje od wyłącznego rozmyślania o własnym bólu. Diana Rivers, określając brata, nazwała go „nieubłaganym jak śmierć“. I nie przesadziła.

ROZDZIAŁ XXXII.

Pracowałam w wiejskiej szkółce tak pilnie i wiernie, jak tylko mogłam. Była to naprawdę ciężka z początku robota. Jakiś czas upłynął, zanim, mimo wszelkich wysiłków, zrozumieć mogłam uczennice moje i ich natury. Zupełnie nie uczone, z nierozwiniętemi zdolnościami, wydawały mi się beznadziejnie tępe. Na pierwsze wrażenie wszystkie wydawały mi się jednakowo tępe. Wkrótce jednak przekonałam się, że się mylę. Gdyśmy się raz zapoznały, gdy raz przestały mi się dziwić — mnie, mojemu językowi, moim przepisom i moim sposobom — znalazłam, że niejedna z tych ociężałych, gapiących się prostaczek to wcale bystra dziewczyna. Okazało się, że wiele jest uprzejmych i miłych, a niektóre odznaczały się taką wrodzoną grzecznością, godnością i wybitnemi zdolnościami, że zjednywały moją dobrą wolę i podziw. Te niebawem zaczęły znajdować przyjemność w pracy, w pilnowaniu porządku, w regularnem uczeniu się i w zdobywaniu spokojnego i przyzwoitego ułożenia. Szybkość ich postępu w niektórych wypadkach była zadziwiająca, co mnie napełniało prawdziwą i radosną dumą. Przytem zaczęłam osobiście lubić niektóre z najlepszych dziewcząt, i one mnie polubiły. Miałam pomiędzy uczennicami kilka córek farmerów, dziewcząt wyrośniętych, prawie dorosłych. Te już umiały czytać, pisać, szyć i rachować; uczyłam je początków gramatyki, geografji, historji i delikatniejszych robót igłą. Pomiędzy niemi znalazłam wartościowe charaktery, kulturalne, spragnione wiedzy jednostki, z niemi niejeden miły wieczór spędziłam w ich własnych domostwach. Rodzice ich otaczali mnie względami. Czułam się dobrze w atmosferze ich prostej i szczerej życzliwości, którą odpłacałam uznaniem i szacunkiem.
Czułam, że staję się ulubienicą sąsiedztwa. Ile razy wyszłam, słyszałam ze wszystkich stron serdeczne pozdrowienia, witano mnie z przyjaznym uśmiechem. Żyć wpośród ogólnego uznania, choćby tylko ludzi prostych, to tyle, co „siedzieć w słońcu, słodko i spokojnie“; pogodne uczucia zakwitają w duszy pod temi promieniami. W tym okresie życia serce moje znacznie częęściej wzbierało dziękczynieniem, niż upadało w zgnębieniu. A jednak, żeby wyznać całą prawdę, wśród tego spokoju i tej użytecznej działalności — po dniu, spędzonym na uczciwej pracy z uczennicami i wieczorze na rysowaniu lub samotnem czytaniu — dziwnych snów doświadczałam nocą. Były to sny różnobarwne, niespokojne, pełne wzlotów idealnych, podniecające, burzliwe sny, gdzie wśród scen niezwykłych, pełnych przygód, ryzykownych i romantycznych, wciąż spotykałam pana Rochestera, zawsze w jakimś przełomowym momencie; a wtedy poczucie, że jestem w jego objęciach, że słyszę jego głos, że oczami tonę w jego oczach, że dotykam ręki jego i twarzy, kochając go, kochana przez niego — poczucie, że spędzę życie całe przy jego boku, odżywało z całą pierwotną siłą i pierwotnym ogniem. Wtedy budziłam się. Wracała mi pamięć, gdzie jestem i jaki mój los. Wtedy podnosiłam się na łóżku, drżąc i dygocąc, i wtedy cicha, ciemna noc była świadkiem spazmów rozpaczy i wybuchów żalu. Nazajutrz, punktualnie o dziewiątej rano otwierałam szkołę — spokojna, opanowana, gotowa podjąć wytrwale obowiązki dzienne.
Rozamunda Oliver dotrzymała słowa; przychodziła mnie odwiedzać. Wstępowała do szkoły najczęściej w trakcie swej rannej przejażdżki. Podjeżdżała kłusem przed drzwi na kucyku, za nią konno służący w liberji. Trudno sobie wyobrazić coś wdzięczniejszego, niż postać jej w purpurowej amazonce, w aksamitnej czarnej czapeczce, z pod której wymykały się długie kędziory. Wchodziła do wiejskiej izby i przesuwała się wśród zachwyconych rzędów wiejskich dzieci. Zazwyczaj przybywała w tej godzinie, kiedy pan Rivers wykładał katechizm. Spojrzenie odwiedzającej raniło zapewne głęboko serce młodego pastora. Rodzaj instynktu ostrzegał go o jej wejściu, choć jej nie widział; a mimo, że wcale na drzwi nie patrzył, gdy ona się w nich ukazywała, na twarz jego wypływał rumieniec, a marmurowe napozór rysy, chociaż nie łagodniały, zmieniały się nie do poznania i samym spokojem silniej wyrażały powściągany żar, niżby go zdradzić mogła gra muskułów twarzy i wymowa spojrzenia.
Oczywiście, młoda dziewczyna znała władzę swą nad nim; on istotnie nie ukrywał, bo ukryć nie mógł, co się z nim dzieje. Mimo zaparcia się chrześcijańskiego, gdy zbliżała się i przemawiała i uśmiechała się doń wesoło, zachęcająco, nawet miłośnie, ręka mu drżała, oczy płonęły. W smutnem i zdecydowanem spojrzeniu można było wyczytać te słowa: „Kocham cię i wiem, że mam łaskę w oczach twoich. To nie powątpiewanie o powodzeniu zamyka mi usta. Gdybym ci ofiarował serce, sądzę, że przyjęłabyś je. Ale to serce jest już złożone na świętym ołtarzu: ogień dokoła niego już rozłożony. Niebawem będzie ono już tylko ofiarą całopalną.“
A wtedy ona przybierała minkę zawiedzionego dziecka; chmurka zamyślenia gasiła promienną jej żywość; wycofywała prędko rękę z jego dłoni i odwracała się w przelotnym gniewie od jego widoku, tak bohaterskiego i tak męczeńskiego. January, niewątpliwie, byłby świat oddał, by pójść za nią, odwołać, zatrzymać ją, gdy w ten sposób odchodziła; ale nie chciał poświęcić dla niej nieba, ani dla raju jej miłości wyrzec się jedynej nadziei, prawdziwego, wiekuistego Raju. Poza tem nie mógł zamknąć wszystkiego, co miał w swej naturze z wędrowca, marzyciela, poety, kapłana — w obrębie jednej jedynej pasji. Nie mógł i nie chciał wyrzec się rozległego pola walki misyjnej dla salonów i spokoju w Yale Hall. Dowiedziałam się o tem od niego samego, gdy kiedyś, pomimo powściągliwości, odważyłam się wtargnąć w jego zaufanie.
Panna Oliver odwiedzała mnie często w moim domku. Poznałam cały jej charakter, w którym nie było tajemnic ani udawania; była zalotna, ale nie bez serca; wymagająca, ale nie bezdusznie samolubna. Rozpieszczano ją od dzieciństwa, ale nie była tem doszczętnie popsuta. Była popędliwa, lecz pogodnego usposobienia, próżna (czyż to jej wina, skoro każde spojrzenie w zwierciadło ukazywało jej taki uroczy obrazek?), ale bez afektacji. Była szczodrobliwa, wolna od pychy bogactwa; szczera i naturalna; wystarczająco inteligentna; wesoła, pełna życia i niewiele myśląca. Słowem, była nader urocza, nawet w oczach chłodnego obserwatora jej własnej płci, takiego jak ja; jednakże głębiej nie interesowała, ani nie miała zalet wybitnych. Zupełnie różny rodzaj duszy od sióstr Januarego. Pomimo to lubiłam ją prawie tak, jak lubiłam Adelkę; z tym wyjątkiem, że w stosunku do dziecka, którego pilnujemy i uczymy, wywiązuje się bliższe przywiązanie, niż w stosunku do równie pociągającej osoby dorosłej.
Rozamunda Oliver upodobała mnie sobie. Powiedziała mi, że jestem podobna do pana Rivers, z tą jednakże różnicą, że „ani w dziesiątej części nie taka ładna, choć miła i wcale niebrzydka osóbka, a on to już poprostu anioł...“ Powiedziała mi, że jestem dobra, mądra, spokojna i stanowcza, tak jak i on; że jestem cudem natury jako wiejska nauczycielka, i że z pewnością, gdyby kto znał moją przeszłość, przekonałby się, że to musiał być jeden prześliczny romans.
Pewnego wieczora, gdy ze zwykłą swoją dziecinną ruchliwością i niewinną ciekawością gospodarowała w kredensie i w szufladzie stołowej mojej kuchenki, znalazła najpierw dwie francuskie książki, tom Szyllera, gramatykę i słownik niemiecki, a potem moje materjały rysunkowe i kilka szkiców, w tem ołówkiem rysowaną główkę mojej uczenniczki i różne widoczki z natury z doliny Morton i otaczających wzgórz. Zrazu zdumiała, potem przejął ją zachwyt.
— To pani rysowała? To pani umie po francusku i po niemiecku? O, jaka złota, jaka cudowna osóbka! Pani lepiej rysuje niż mój nauczyciel we wzorowej szkole w S. Czy nie chciałaby pani naszkicować mojego portretu, żebym go mogła pokazać papie?
— Z przyjemnością — odpowiedziałam, czując dreszcz artystycznej radości na myśl rysowania z tak doskonałej modelki.
Miała wtedy na sobie ciemnoszafirową jedwabną suknię; ramiona jej i szyja były odsłonięte; jedyną ozdobą były kasztanowate włosy, wijące się na ramionach z całym swobodnym wdziękiem naturalnych kędziorów. Wzięłam kartkę pięknego papieru i narysowałam starannie kontury. Obiecywałam sobie przyjemność wykończenia portreciku kolorami, a ponieważ już późno się robiło, powiedziałam jej, że musi przyjść pozować mi innego dnia.
Panna Rozamunda tak mnie opisała przed ojcem, że pan Oliver sami przyszedł z nią razem następnego wieczora. Był to, wysoki, w średnim wieku mężczyzna o grubych rysach, siwy; przy jego boku śliczna córka wyglądała, jak jasny kwiat obok omszałej wieżycy. Była to małomówna i może dumna osobistość, bardzo jednakże był dla mnie uprzejmy. Szkic portretu Rozamundy bardzo mu się podobał; powiedział mi, że muszę zrobić z tego skończony portret kolorami. Usilnie prosił, ażebym przyszła nazajutrz spędzić wieczór w Vale Hall.
Poszłam tam. Jak się przekonałam, była to obszerna, ładna rezydencja, świadcząca dowodnie o bogactwie właściciela. Rozamunda radowała się i cieszyła przez cały czas mojej bytności. Ojciec jej był uprzejmy i grzeczny, a gdy wdał się w rozmowę ze mną po herbacie, wyraził mi żywe uznanie za to, co zrobiłam dla szkoły w Morton; dodał jednak, że się lęka, sądząc po tem, co widzi i słyszy, że posada ta nie jest dość dobra dla mnie i że niebawem porzucę ją dla odpowiedniejszej.
— To prawda — zawołała Rozamunda — ona jest taka mądra, że mogłaby być nauczycielką w najlepszych rodzinach, papo.
Pomyślałam, że wolę być tu, gdzie jestem, niż w której z najpierwszych rodzin kraju. Pan Oliver wyrażał się o panu Rivers, o rodzinie Riversów — z wielkim szacunkiem. Mówił, że to bardzo stare nazwisko w tej okolicy; że przodkowie tego rodu byli bogaci; że całe Morton niegdyś należało do nich; że nawet teraz uważał, iż przedstawiciel tego rodu mógłby, gdyby chciał, zrobić świetną partję. Żałował szczerze, iż taki wzorowy i utalentowany młodzieniec postanowił opuścić kraj i udać się na misje, marnując cenne życie. Okazywało się przeto, że ojciec Rozamundy nie stawiałby przeszkód połączeniu jej z Januarym. Pan Oliver widocznie uważał, że dobre urodzenie, stare nazwisko i świątobliwy zawód młodego pastora wynagradzają niezamożność.
Było to piątego listopada, na ten dzień przypadało święto. Moja mała służąca, dopomógłszy mi do uporządkowania domu, poszła sobie, zadowolona z pensa, którego jej za tę pomoc ofiarowałam. Wszystko dokoła mnie jaśniało czystością — wyszorowana podłoga, świecąca krata przy kominku, dobrze wytarte krzesła. I ja się nieco przystroiłam i teraz miałam przed sobą wolne całe poobiedzie, które spędzić mogłam, jak chciałam.
Tłumaczenie kilku stron z niemieckiego zajęło mi godzinę czasu, następnie wyciągnęłam paletę i pendzle i zabrałam się do milszego, bo łatwiejszego zajęcia, do wykończania minjatury Rozamundy Oliver. Głowa była już ukończona: pozostawało jeszcze tło i draperja do wycieniowania — podkreślenie odrobiną karminu pełnych warg, dodanie tu i owdzie połysku puklom włosów, wzmocnienie rzęs cienistych pod niebieskawą powieką. Zatopiłam się w wykonywaniu tych subtelnych szczegółów, gdy usłyszałam naprzód silne stuknięcie, a potem drzwi otworzyły się i wszedł January Rivers.
— Wstąpiłem, aby się przekonać, jak pani spędza wolny dzień — przemówił. — Mam nadzieję, że nie na rozmyślaniu? Nie — to dobrze: rysując, nie będzie pani czuła samotności. Jak pani widzi, niedowierzam pani jeszcze, choć, jak dotychczas, dzielnie się pani sprawia. Przyniosłem pani na pociechę książkę.
Tu położył na stole dzieło świeżo wydane, poemat: jeden z tych genjalnych utworów, któremi tak często obdarzana bywała szczęśliwa publiczność owych czasów — czasów złotego wieku naszej literatury.
A gdy ja chciwie przeglądałam świetne karty Marmiona[1], January nachylił się, by się przypatrzeć mojemu rysunkowi. Nagle drgnął i prostując się, odskoczył. Nie powiedział ani słówka. Spojrzałam nań: unikał mego wzroku. Dobrze znałam jego myśli, umiałam czytać w jego sercu; w tej chwili czułam się spokojniejsza i chłodniejsza od niego, czułam, że chwilowo góruję nad nim. Przyszła mi chęć przyniesienia mu trochę ulgi, o ile to byłoby możebne.
„Mimo mocy duchowej i panowania nad sobą — pomyślałam — on zbyt wiele bierze na siebie; zamyka w sobie każde uczucie, każdy odruch bolesny — nic nie wypowiada, niczego nie wyznaje, niczem się nie dzieli. Jestem pewna, że uspokoiłby się, gdyby pomówił trochę o tej ślicznej Rozamundzie, z którą, sądzi, że nie powinien się żenić: wyciągnę go na pogawędkę.“
— Niech pan weźmie krzesło i usiądzie — zaczęłam.
Ale on, jak zwykle, odpowiedział, że nie może zostać dłużej. „Bardzo dobrze — odpowiedziałam w myśli — stój, jeśli wolisz; ale ja cię jeszcze teraz nie puszczę, stanowczo nie puszczę: samotność jest co najmniej równie niedobra dla ciebie, jak dla mnie. Poszukam, czy nie odnajdę tajnej sprężynki twego zaufania i jakiejś szczeliny w tej twojej marmurowej piersi, szczeliny, przez którą mogłabym wpuścić kropelkę balsamu współczucia.“
— Czy ten portrecik podobny? — zapytałam wprost.
— Podobny? Do kogo podobny? Nie przypatrzyłem się dokładnie.
— Owszem, przypatrzył się pan.
Drgnął, gdy mu tak nagle i śmiało zaprzeczyłam; spojrzał na mnie zdziwiony.
„O, to jeszcze nic — pomyślałam. — Nie dam się zbić z tropu trochą sztywności twojej; gotowa jestem pójść jeszcze dalej.“
— Przypatrzył się pan dobrze i dokładnie — ciągnęłam dalej — ale nie mam nic przeciw temu, żeby pan się jeszcze raz przypatrzył.
Tu wstałam i wsunęłam mu portrecik do ręki.
— Bardzo dobrze wykonany obrazek — rzekł — bardzo łagodne, jasne tony; bardzo wdzięczny i czysty rysunek.
— Tak, tak, ja to wiem. Ale co mi pan powie o podobieństwie? Kogo to ma przedstawiać?
Opanowując pewne wahanie, odpowiedział:
— Pannę Oliver, zdaje mi się.
— Naturalnie. A teraz, żeby pana wynagrodzić za trafne odgadnięcie, obiecuję panu wymalować staranną i wierną kopję tego obrazka, o ile pan ją zechce przyjąć. Nie chciałabym bowiem tracić czasu i trudu na prezent, któryby w oczach pana był bez wartości.
Patrzył w dalszym ciągu na obrazek; im dłużej mu się przyglądał, tem silniej trzymał go w ręku, tem mocniej zdawał się go pragnąć.
— Jest podobieństwo! — szepnął — oko jest dobrze uchwycone; kolor, światło, wyraz są doskonałe. Uśmiecha się poprostu.
— Czyby to pana pocieszało czy raniło posiadać podobny obrazeczek? Niech mi pan to powie. Gdy pan będzie na Madagaskarze, albo w Kaplandji, albo w Indjach, czy byłoby to pociechą posiadać taką pamiątkę? A może jej widok przywodziłby wspomnienia, któreby tylko denerwowały i bolały?
Teraz ukradkiem podniósł oczy; spojrzał na mnie niezdecydowany, zmieszany; znowu zaczął patrzeć na obrazek.
— Chciałbym go posiadać, to pewna; inna rzecz, czyby to było słuszne i rozumne.
Odkąd się upewniłam, że Rozamunda rzeczywiście mu sprzyja, i że ojciec jej prawdopodobnie nie sprzeciwiałby się ich małżeństwu, mniej egzaltowana w moich poglądach od Januarego, silną w sercu czułam ochotę do popierania ich związku. Zdawało mi się, że jeżeliby January został właścicielem wielkiej fortuny pana Olivera, mógłby przy jej pomocy zdziałać nie mniej dobrego, niż skazując siły swoje i wielkie zdolności na zmarnowanie pod słońcem tropikalnego klimatu. W tem przekonaniu odpowiedziałam teraz:
— O ile sądzić mogę, byłoby słuszniej i rozumniej, gdyby pan odrazu sięgnął po sam oryginał.
On tymczasem już zdążył usiąść: położył obrazek na stole przed sobą i, oparłszy czoło na obu rękach, wpatrywał się w niego z miłością. Przekonywałam się, że nie był ani gniewny ani dotknięty moją śmiałością. Uważałam nawet, że to szczere poruszenie przedmiotu, który uważał za nietykalny, swobodne jego traktowanie — zaczynało sprawiać mu nową przyjemność, przynosić niespodziewaną ulgę. Ludzie zamknięci często istotnie więcej potrzebują szczerego omówienia swoich uczuć i smutków, niż ludzie wylani. Najsurowszy napozór stoik jest ostatecznie człowiekiem; i wdzierając się śmiało i z dobrą wolą w milczącą taką duszę, wyrządza się jej niekiedy pierwszorzędną przysługę.
— Panna Rozamunda panu sprzyja, jestem tego pewna — powiedziałam, stojąc za jego krzesłem — a jej ojciec szanuje pana. Przytem jest to przemiłe dziewczątko — może trochę bezmyślne; ale pan miałby dość myśli za dwoje. Powinien pan się z nią ożenić.
— Czy sprzyja mi naprawdę? — zapytał.
— Z pewnością; nikogo tak nie lubi, jak pana. Mówi o panu ciągle: niema tematu, któryby wołała, albo któregoby dotykała tak często.
— Bardzo mi miło słyszeć to, co pani mówi — rzekł — bardzo. Proszę, niechże pani jeszcze mówi przez kwadrans... słucham panią.
I rzeczywiście wydobył zegarek i położył na stole, by wymierzać czas.
— Ale nacóż ja mam mówić — odpowiedziałam — kiedy pan zapewne przygotowuje jakiś ciężki cios zaprzeczenia, albo kuje nowy łańcuch dla ujarzmienia swego serca?
— Niech pani sobie takich przykrych rzeczy nie wyobraża. Niech pani sobie raczej wyobrazi, tak jak ja sam to sobie wyobrażam, że ulegam, że opór we mnie topnieje, a miłość ziemska wzbiera w mej duszy jak świeżo otwarte źródło i zalewa błogą powodzią całe to pole, które tak starannie i z takim mozołem uprawiłem i pracowicie obsiałem ziarnami dobrych intencyj i pełnych umartwień zamiarów. A teraz zatopiła je słodka fala, młode kiełki zalane, rozkoszna trucizna je pożera; teraz widzę siebie w salonie w Vale Hall u stóp mojej młodej żony Rozamundy. Ona przemawia do mnie słodkim głosem, patrzy na mnie oczami, które zręczna ręka pani tak dobrze odtworzyła, uśmiecha się do mnie temi karminowemi wargami... Jest moją, jam jest jej — to obecne życie, ten przemijający świat mi wystarcza. Cicho... niech pani nic nie mówi... serce moje pełne jest rozkoszy... zmysły moje toną w zachwyceniu — niech czas oznaczony minie spokojnie...
Usłuchałam go. Zegarek tykał; on oddychał cicho i prędko; stałam milcząc. W ciszy upłynął kwadrans; January schował zegarek, położył obrazek na stole, wstał i stanął przed kominkiem.
— Otóż ten krótki okres czasu poświęciłem gorączkowej złudzie — powiedział. — Oparłem skroń o łono pokusy, kark mój dobrowolnie poddałem pod jej jarzmo, uwite z kwiatów; dotknąłem ustami jej kielicha. Skroń moją parzył żar niezdrowy, wąż jadowity skrył się pod kwiatami, wino gorzki miało posmak; jej obietnice są czcze — jej nadzieje fałszywe; rozumiem i wiem, że tak jest.
Patrzyłam na niego zdziwiona.
— To szczególne — mówił dalej — że chociaż kocham Rozamundę Oliver tak gorąco, całą siłą pierwszej miłości, równocześnie mam spokojną niezachwianą świadomość, że nie byłaby ona dobrą żoną dla mnie; że nie byłaby dobraną towarzyszką. Odkryłbym to po rocznem z nią pożyciu; po dwunastu miesiącach zachwytu i uniesienia nastąpiłoby całe życie rozczarowania i żalu. To wiem dobrze.
— Jakie to dziwne! — wtrąciłam mimo woli.
— Choć jest coś we mnie niezmiernie wrażliwego na jej urok — ciągnął dalej — niemniej głęboko odczuwam jej wady: są one tego rodzaju, że nie potrafiłaby brać serdecznego udziału w żadnych moich dążeniach i w niczem ze mną współpracować. Rozamunda, umiejąca cierpieć? Rozamunda pracownicą, kobietą-apostołem? Rozamunda żoną misjonarza? Nigdy!
— Ależ pan nie potrzebuje zostać misjonarzem. Mógłby pan porzucić ten zamiar.
— Porzucić! Jakto? miałbym porzucić powołanie? Moje wielkie dzieło! Mój fundament, założony na ziemi pod dom niebieski! Moje nadzieje, że będę zaliczony do grona tych, którzy wszystkie swoje ambicje zamknęli w tej jedynej chwalebnej, że pracować będą nad poprawą bliźnich, niosąc światło w krainy ciemnoty, zastępując wojnę pokojem, niewolę wolnością, zabobon religją? Ja to miałbym porzucić? Ależ to mi jest droższe od własnej krwi w żyłach. Ku temu jedynie zmierzam, dla tego jedynie żyję.
Po dość długiej przerwie odezwałam się:
— A panna Oliver? Czy nic pana nie obchodzi jej zawód i cierpienie?
— Pannę Oliver stale otaczają konkurenci i pochlebcy: nie upłynie miesiąc, a obraz mój zatrze się w jej sercu. Zapomni o mnie i wyjdzie zamąż, prawdopodobnie za kogoś, kto ją o wiele lepiej uszczęśliwi, niżbym to ja uczynił.
— Chłodne to słowa; ale walka kosztuje pana. Mizernieje pan i chudnie.
— Nie. Jeżeli trochę chudnę, to z niepokoju o swoje widoki, dotąd nieustalone, o wyjazd stale opóźniany. Właśnie dziś rano otrzymałem wiadomość, że mój następca, którego przybycia już tak dawno oczekuję, nie może być gotów prędzej niż za trzy miesiące — a może się to przeciągnąć do sześciu.
— Pan drży i rumieni się, ile razy panna Oliver wchodzi do izby szkolnej.
Znowu wyraz zdziwienia przebiegł mu po twarzy. Nie wyobrażał sobie, żeby kobieta mogła w ten sposób mówić do mężczyzny.
— Pani jest oryginalna — powiedział — niekonwencjonalna i śmiała. Ma pani spojrzenie przenikliwe; niech mi jednak będzie wolno zapewnić panią, że pani poczęści źle tłumaczy moje wzruszenia. Pani uważa je za głębsze i potężniejsze, niż są w istocie. Obdarza mnie pani większem współczuciem, niż na to zasługuję. Gdy się rumienię, gdy drżę w obecności panny Oliver, wtedy ja sam nie lituję się nad sobą. Pogardzam własną słabością. Wiem, że jest niskiego poziomu: prosta gorączka zmysłów, nie żaden wstrząs duszy. Dusza moja niewzruszona jest, jak skała, silnie osadzona na dnie niespokojnego morza. Niech mnie pani zna takim, jakim jestem — zimnym, twardym człowiekiem.
Uśmiechnęłam się niedowierzająco.
— Zdobyła pani szturmem moje zaufanie — mówił dalej — teraz niech ono pani służy. Jestem poprostu, z pierwotnej mojej natury, gdy ją obnażyć z tej krwią okupionej szaty, jaką chrześcijaństwo osłania kalectwo człowieka, zimnym, twardym, ambitnym człowiekiem. Rodzinne przywiązanie tylko, jedyne ze wszystkich uczuć, ma nade mną stałą władzę. Rozum, nie serce, jest moim przewodnikiem; ambicja u mnie jest bezgraniczna: pragnienie wstępowania coraz wyżej, dokonywania więcej, niż inni, jest nienasycone. Szanuję wytrzymałość, pracowitość, talent, gdyż temi środkami ludzie osiągają wielkie cele i wstępują na wyniosłe wyżyny. Śledzę rozwój pani życia z zainteresowaniem, ponieważ widzę w pani okaz pilnej, porządnej, energicznej kobiety — nie dlatego, iżbym głęboko współczuł z tem, co pani przeszła, albo litował się nad tem, że pani cierpi jeszcze.
— Kreśli pan w swojej osobie poprostu wizerunek pogańskiego filozofa — rzekłam.
— Nie. Jest różnica pomiędzy mną a deistami: ja wierzę w Ewangelję. Chybiła pani w określeniu. Ja jestem nie pogańskim, lecz chrześcijańskim filozofem, wyznawcą wiary Chrystusa. Jako uczeń Jego, przyjmuję Jego czystą, miłosierną, dobroczynną naukę. Jestem jej obrońcą; zaprzysiągłem jej szerzenie. Tyle dla mnie uczyniła religja; przyrodzone pierwiastki obróciła ku najlepszym celom, oczyszczając i kształcąc naturę. Lecz wykorzenić natury nie mogła; jakoż i nie będzie ona wykorzeniona, „dopóki ten śmiertelny nieśmiertelności nie przyoblecze“.
Powiedziawszy to, wziął kapelusz, leżący obok mojej palety. Jeszcze raz popatrzył na portrecik.
— Ona jest śliczna! — szepnął. — Słusznie ją „różą świata“ nazwano, doprawdy!
— I cóż? czy mam namalować drugi taki portrecik dla pana?
Cui bono? Nie potrzeba.
Zaciągnął na portrecik ćwiartkę cienkiego papieru, na którym zwykła byłam opierać rękę przy malowaniu, ażeby kartonu nie zbrudzić. Co on nagle zobaczył na tym pustym papierze, niepodobna mi było odgadnąć; ale coś uderzyło jego oczy. Porwał raptownie ćwiartkę papieru, popatrzył na jej brzeg, potem rzucił na mnie spojrzenie, niewypowiedzianie dziwne i zupełnie niezrozumiałe; spojrzenie, ogarniające bystro mnie całą, postać moją, twarz, ubranie; spojrzenie to przebiegło po mnie jak piorun szybkie i jasne. Otworzył usta, jakgdyby chciał mówić, ale powstrzymał niewymówione słowa.
— Co się stało? — zapytałam.
— Nic takiego — odpowiedział. A gdy kładł papier na swoje miejsce, widziałam, że oddarł zręcznie wąski paseczek od brzegu. Znikło to w jego rękawiczce a wtedy, pośpiesznie skinąwszy mi głową, rzucił mi „do widzenia!“ i wyszedł.
— No proszę! to doprawdy przechodzi pojęcie! — zawołałam.
Teraz zkolei ja obejrzałam papier; nic jednakże nie znalazłam, prócz kilku plam kolorowych, tam gdzie próbowałam farby na pendzelku. Zastanawiałam się przez chwilę nad tą zagadką, ale widząc, że jej nie rozwiążę, pewna zresztą, że nie ma większego znaczenia, wygnałam ją z myśli i niebawem o niej zapomniałam.

ROZDZIAŁ XXXIII.

Po odejściu Januarego śnieg zaczął padać; zamieć trwała całą noc. Nazajutrz ostry wiatr sprowadził nowe opady, o zmroku dolina była zawiana i prawie niemożliwa do przebycia. Zamknęłam okiennicę, założyłam chodniczek przed drzwiami, by śnieg nie mógł się pod niemi wciskać, poprawiłam ogień i, posłuchawszy z godzinę zduszonej furji wichru, zapaliłam świecę, wyciągnęłam Marmiona i zaczęłam czytać:

Dzień oświecił Norhamu wzgórek z zamkiem na szczycie,
Rzekę Tweed, co głęboki nurt swój toczy obficie
I gór Cheviot wyżynę skalistą.
Grube mury zamkowe i wieżyca obronna
I dokoła zamczyska wstęga wałów ochronna
Zajaśniały poświatą złocistą.

Tonąc w muzyce wiersza, zapomniałam wkrótce o burzy.
Usłyszałam jakiś hałas: to wiatr, pomyślałam, tak szarpie drzwiami. Ale nie; to January Rivers, nacisnąwszy klamkę, wyłaniał się z mroźnego huraganu, z wyjącej ciemnicy — i stał przede mną, wysoki, w zaśnieżonym płaszczu, biały jak góra lodowa. Zatrwożyłam się nieco, tak mało spodziewałam się tego wieczora jakiegoś gościa z zawianej doliny.
— Czy może jakie złe wiadomości? — zapytałam. — Czy się co stało?
— Nie. Jak bardzo łatwo pani się przestrasza — odpowiedział, zdejmując płaszcz i wieszając go przy drzwiach, ku którym zpowrotem nogą podsunął chodniczek. Tupiąc otrząsał śnieg z butów.
— Zabrudzę pani czystą podłogę — rzekł — lecz tym razem musi mi pani wybaczyć. — Przysunął się do ognia. — Ciężką miałem przeprawę, aby się tu dostać, mogę panią zapewnić — mówił, grzejąc ręce nad płomieniem. — W jednem miejscu zapadłem do pasa; na szczęście śnieg jest jeszcze całkiem miękki.
— Ale dlaczego pan przyszedł? — nie mogłam powstrzymać pytania.
— Niebardzo gościnne pytanie zadaje pani gościowi. Ale skoro pani pyta, odpowiem poprostu, że chciałem trochę z panią porozmawiać; zmęczyły mnie nieme książki i puste pokoje. Przytem od wczoraj doświadczam zaciekawienia osoby, która wysłuchawszy opowieści do połowy, niecierpliwie czeka dalszego ciągu.
Usiadł. Przypomniałam sobie dziwne jego zachowanie się wczorajsze i naprawdę zaczęłam się lękać, czy może umysł jego nie jest w zupełnym porządku. Jeżeli jednak był obłąkany, to był to obłęd wielce chłodny i spokojny. Nigdy nie widziałam takiego podobieństwa jego pięknej twarzy do rzeźby z marmuru, jak właśnie w tej chwili, gdy odgarniał zwilżone włosy, a blask płomienia igrał swobodnie po bladem jego czole i równie bladem i stroskanem obliczu. Czekałam, spodziewając się, że powie coś, cobym mogła zrozumieć; on tymczasem podparł brodę ręką, a palcami zakrył usta: namyślał się. Uderzyło mnie to, że ręka jego była równie wychudzona jak twarz. Fala litości może nieproszona napłynęła mi do serca; pod jej wpływem powiedziałam:
— Chciałabym, ażeby Diana albo Marja mogła przyjechać i zamieszkać z panem. To źle, że pan jest tak zupełnie sam, a przytem pan się tak naraża i nie dba o swoje zdrowie.
— Wcale nie — odpowiedział. — Dbam o siebie w miarę. Jestem zdrów teraz. Co się pani we mnie nie podoba?
Powiedział to niedbale, z roztargnieniem i obojętnie, co mi dowiodło, że troskliwość moja, przynajmniej jego zdaniem, jest zbyteczna. Zamknęło mi to usta.
On tymczasem wciąż przesuwał palcem po górnej wardze, a wzrok jego sennie spoczywał na rozpalonem ognisku. Uważając, że należy coś powiedzieć, zapytałam, czy nie wieje na niego od drzwi za jego plecami.
— Nie, nie! — odpowiedział krótko i nieco sucho.
„Dobrze — pomyślałam — jeżeli nie chcesz mówić, to możesz milczeć; zostawię cię w spokoju, wrócę do swej lektury.“
Niebawem January poruszył się; śledziłam jego ruchy. On jednak wyciągnął tylko portfel, dobył list jakiś, odczytał go w milczeniu, złożył, schował zpowrotem, i znowu popadł w zadumę. Niepodobna mi było czytać, mając taki żywy mebel przed sobą. Zniecierpliwiona nie mogłam usiedzieć spokojnie; choćbym się miała narazić na szorstką odprawę, muszę mówić.
— Czy Diana albo Marja pisały w ostatnich czasach?
— Nie, nie pisały od czasu tego listu, który pani pokazywałem tydzień temu.
— A czy nie zaszły jakie zmiany w zamiarach pańskich? Czy nie dostanie pan wezwania do opuszczenia Anglji wcześniej, niż się pan spodziewał?
— Niestety nie; taki szczęśliwy los nie stanie się moim udziałem.
Nic nie wskórawszy, zmieniłam temat. Postanowiłam mówić o szkole i o uczennicach.
— Matka Marysi Garret jest zdrowsza, Marysia przyszła do szkoły dziś rano; będę też miała od przyszłego tygodnia cztery nowe uczennice z odlewni, byłyby przyszły dzisiaj, gdyby nie ta śnieżyca.
— Doprawdy!
— Pan Oliver płaci za dwie.
— Płaci?
— Pan Oliver zamierza na Boże Narodzenie wyprawić dla całej szkoły poczęstunek.
— Wiem o tem.
— Czy to pan mu tę myśl podsunął?
— Nie.
— A więc kto?
— Przypuszczam, że jego córka.
— To na nią patrzy, ona taka poczciwa.
— To prawda.
Znowu nastąpiła pauza; zegar wybił ósmą. To jakby go obudziło; siadł prosto i zwrócił się do mnie.
— Niech pani odłoży na chwilę książkę, niech się pani przysunie trochę bliżej do ognia — rzekł.
Niezmiernie zdziwiona usłuchałam.
— Pół godziny temu — ciągnął dalej — mówiłem, że niecierpliwie czekam dalszego ciągu pewnej opowieści; po namyśle doszedłem do wniosku, że lepiej będzie, jeżeli ja będę opowiadał, a pani będzie słuchaczką. Zanim zacznę, muszę panią uprzedzić, że opowieść ta wyda się pani może potrosze znajomą; ale mniejsza z tem, znajoma czy nowa dla pani, w każdym razie jest krótka.
Dwadzieścia lat temu ubogi wikary, nie chodzi w tej chwili o jego nazwisko, zakochał się w córce bogacza. Ona, rozmiłowana w nim, poślubiła go wbrew woli rodziny, która skutkiem tego wyrzekła jej się natychmiast po ślubie. Zanim minęły dwa lata, młodzi małżonkowie zmarli oboje. Pochowano ich razem pod jednym grobowym kamieniem. (Widziałem ten grób na wielkim cmentarzu, okalającym ponurą, czarną od sadzy, starą katedrę przeludnionego przemysłowego miasta w hrabstwie X.) Pozostawili córkę. Dziecko to, zaraz po urodzeniu, Dobroczynność przygarnęła do swojego łona — zimnego, jak te zaspy śnieżne, w których omal że nie zagrzązłem dziś wieczór. Dobroczynność zaniosła sierotę do domu jej bogatych krewnych ze strony matki; wychowywała ją wujenka, nazwiskiem (przechodzę teraz do nazwisk) Reed z Gateshead. Pani drgnęła, czy pani usłyszała jaki hałas? To może tylko szczur skrobie pod podłogą w sąsiedniej szkole: była to stodoła, zanim ją kazałem przerobić na szkołę, a w stodołach szczury lubią się trzymać... Pani Reed przez lat dziesięć chowała sierotę u siebie. Czy dziecku było tam dobrze czy źle, nie wiem, bo mi tego nie powiedziano, ale po upływie tego czasu przeniosła ją wujenka do miejscowości, dobrze pani znanej, gdyż mówię tu o szkole w Lowood, gdzie pani sama przebywała tak długo. Zdaje się, że tam sprawowała się bardzo chwalebnie; z uczennicy została nauczycielką, tak samo zresztą, jak pani... istotnie, uderza mnie to, że tyle jest podobieństwa w jej dziejach z dziejami pani... Opuściła Lowood, żeby przyjąć miejsce nauczycielki; otóż tu znowu podobne wasze losy: podjęła się wychowania pupilki niejakiego pana Rochestera.
— Panie Rivers!...
— Mogę odgadnąć pani uczucia — rzekł — ale niech je pani na chwilę opanuje; zaraz skończę; niech pani cierpliwie posłucha do końca. O charakterze pana Rochestera nic nie wiem, wiem tylko ten jeden fakt: udał, iż ofiaruje uczciwe małżeństwo tej młodej dziewczynie, a ona dopiero przy ołtarzu odkryła, że on ma żonę żyjącą, chociaż warjatkę. Jak się następnie zachował, co mógł proponować, tu już tylko można snuć domysły. Gdy jednakże zaszedł wypadek, który z konieczności wywołał poszukiwanie nauczycielki, okazało się, że uciekła, a nikt nie umiał powiedzieć, kiedy, dokąd i jak. Opuściła Thornfield Hall nocą; wszelkie poszukiwania jej były nadaremne; okolicę przetrząśnięto na szerokiej przestrzeni; na żaden ślad wiadomości o niej nie można było natrafić. Tymczasem odnalezienie jej stało się ważnem i pilnem: podano ogłoszenia w pismach; ja sam otrzymałem list od niejakiego pana Briggsa, notarjusza, list, podający mi te szczegóły, które właśnie opowiedziałem. Czy to nie dziwna opowieść?
— Jedno tylko niech mi pan powie — rzekłam — a skoro pan wie tyle, będzie pan z pewnością mógł mi to powiedzieć... co wiadomo o panu Rochesterze? Gdzie on jest? Co robi? Czy zdrów?
— Nie wiem nic o panu Rochesterze; w liście tyle tylko o nim wspomniano, że opowiada o swym oszukańczym i bezprawnym zamiarze ożenku. Niech pani raczej zapyta, jak się nazywa ta nauczycielka i jaki to ważny wypadek wymaga jej odszukania.
— Więc nikt się nie udawał do Thornfield Hall? Nikt się nie widział z panem Rochesterem?
— Przypuszczam, że nikt.
— Ale pisano do niego?
— Naturalnie.
— I co on odpisał? Kto ma jego listy?
— Pan Briggs mi donosi, że odpowiedź na swoje zapytania otrzymał nie od pana Rochestera, ale od pewnej pani; list był podpisany: Alicja Fairfax.
Przejął mnie chłód, żal serce ścisnął; najgorsze moje obawy widocznie się sprawdzały: pan Rochester najprawdopodobniej opuścił Anglję i w rozpaczy przeniósł się gdzieś na kontynent. I czem zagłusza ciężkie cierpienia, jakiegoż upustu szuka tam dla silnych namiętności? Na to pytanie nie śmiałam sobie odpowiedzieć. O, mój biedny pan, niegdyś już prawie mój mąż, mój drogi Edward, tak go przecież często nazywałam!
— To musiał być niedobry człowiek — zauważył pan Rivers.
— Nie zna go pan, niech pan nie wypowiada sądu o nim — uniosłam się gorąco.
— Zgoda — odpowiedział spokojnie. — Coprawda, co innego mnie obchodzi, a nie ten pan; muszę opowieść dokończyć. Skoro pani nie chce zapytać, jak się ta nauczycielka nazywa, muszę to pani sam powiedzieć. Niech pani zaczeka! mam tutaj to imię — zawsze najlepiej mieć ważne rzeczy wypisane czarno na białem.
I znowu zwolna wyciągnął portfel, otworzył go, przeszukał; z jednej przedziałki wyciągnął skrawek papieru, pośpiesznie oddarty: poznałam po plamach ultramaryny i karminu brzeżek arkusika, nakrywającego portret. Pan Rivers wstał, podsunął mi skrawek papieru przed oczy i wtedy wyczytałam, wypisane widocznie w jakiejś chwili roztargnienia mojem własnem pismem słowa „Joanna Eyre“.
— Briggs pisał do mnie o Joannie Eyre, ogłoszenia poszukują Joanny Eyre; ja znałem Joannę Elliott. Przyznaję, że miałem podejrzenia, ale dopiero wczoraj po obiedzie zamieniły się one w pewność. Pani przyznaje się do tego nazwiska i porzuca pani przybrane?
— Tak... tak; ale gdzie jest pan Briggs? Może on o panu Rochesterze wie coś więcej od pana!
— Briggs jest w Londynie. Wątpię, czy on wogóle wie cośkolwiek o panu Rochesterze; on się panem Rochesterem nie interesuje. A pani tymczasem zapomina o punktach ważnych, uganiając się za drobiazgami: pani nie pyta, dlaczego pan Briggs pani poszukuje, jaki mieć może interes do pani.
— No dobrze, czegóż on chce ode mnie?
— Chce panią tylko uwiadomić, że umarł stryj pani, pan Eyre z Madery; zostawił pani cały majątek i że pani jest teraz bogata; tylko tyle — nic więcej.
— Ja!... bogata?
— Tak jest... pani, bogata — prawdziwa dziedziczka.
Nastąpiło milczenie.
— Musi pani, oczywiście, dowieść swojej tożsamości — mówił po chwili dalej January. — Jest to krok, który nie przedstawia trudności, poczem może pani wejść w natychmiastowe posiadanie. Majątek pani umieszczony jest w papierach angielskich; Briggs ma testament i potrzebne dokumenty.
Otóż odwracała się nowa karta! Piękna to rzecz być przeniesioną jednym rzutem z nizin biedy na wyżyny bogactwa — ale nie odrazu człowiek to pojmuje i nie odrazu z tego korzysta.
A przytem słowa „zapis“, „spadek“ idą zawsze w parze ze słowami „śmierć“, „pogrzeb“... Stryj mój umarł, usłyszałam — jedyny mój krewny. Od chwili, gdy dowiedziałam się o jego istnieniu, stale cieszyłam się nadzieją, że kiedyś go zobaczę; teraz ta nadzieja rozwiała się zupełnie. A pieniądze jego mnie się tylko dostawały; nie mnie i jakiejś radującej się rodzinie, lecz tylko mnie samej. Niewątpliwie był to hojny dar losu, a niezależność będzie rzeczą cudowną. Tak, to czułam, na tę myśl rosło mi serce.
— No, nareszcie rozchmurza się pani — powiedział pan Rivers. — Myślałem, że Meduza spojrzała na panią i zamieniła ją w kamień. A może teraz zapyta mnie pani, ile pani właściwie posiada?
— No, ileż właściwie posiadam?
— Ach, bagatelkę! Nie warto o tem wspominać... piszą, zdaje mi się, że dwadzieścia tysięcy funtów... ale cóż to jest?
— Dwadzieścia tysięcy funtów?
Oto nowy fakt zdumiewający, rachowałam na jakieś cztery, pięć tysięcy... Ta wiadomość, dosłownie, zatamowała mi oddech na chwilę: pan January (a nigdy nie słyszałam go śmiejącego się) śmiał się teraz.
— Doprawdy — rzekł — gdyby pani popełniła morderstwo, a jabym pani powiedział, że zbrodnia jej została odkryta, nie mogłaby pani mieć bardziej przerażonej miny.
— To wielka suma; czy pan nie sądzi, że zaszła tam jaka pomyłka?
— Niema żadnej pomyłki.
— Może pan źle cyfrę odczytał?
— Napisane jest literami, nie cyframi — dwadzieścia tysięcy.
Znowu uczułam się, jak ta osoba o przeciętnym apetycie, siadająca sama do uczty przy stole, zastawionym potrawami na sto osób. Pan Rivers wstał i włożył płaszcz.
— Gdyby nie taka okropna noc, przysłałbym tu Hannę, by pani dotrzymała towarzystwa. Wygląda pani tak nieszczęśliwie, że aż żal zostawiać panią samą. Ale Hanna, biedaczka! nie dałaby rady zaspom, tak jak ja: za krótkie ma nogi. A ja już muszę panią opuścić wraz z jej smutkami. Dobranoc!
Nacisnął klamkę: nagła myśl mnie uderzyła.
— Proszę, niech się pan jeszcze zatrzyma! — zawołałam.
— Bo co?
— Chciałabym wiedzieć, dlaczego pan Briggs pisał o mnie do pana właśnie. Chciałabym wiedzieć, skąd on pana zna i skąd mógł przypuścić, że pan, mieszkając w tak ustronnej miejscowości, może dopomóc w odszukaniu mnie?
— Ach, jestem duchownym — odpowiedział — a duchowni często bywają pytani o takie rzeczy.
Znowu brał za klamkę.
— Nie; to mnie nie przekonywa! — zawołałam; i rzeczywiście, w pośpiesznej i niczego nie wyjaśniającej odpowiedzi było coś, co zamiast zaspokoić moją ciekawość, jeszcze ją bardziej podniecało.
— To jakaś bardzo dziwna sprawa — dodałam — muszę się o tem czegoś więcej dowiedzieć.
— Kiedy indziej.
— Nie — dziś!... dziś!...
I gdy odwrócił się do drzwi, zagrodziłam mu drogę. Wydawał się trochę zakłopotany.
— Ja pana stąd nie wypuszczę, dopóki mi pan wszystkiego nie powie — rzekłam.
— Wołałbym nie mówić o tem narazie.
— Powie pan wszystko! Musi pan mówić!
— Wołałbym, żeby to powiedziały pani Diana i Marja.
Oczywiście to wymawianie się doprowadziło zaciekawienie moje do szczytu. Musiałam usłyszeć całą prawdę i to niezwłocznie; powiedziałam mu to.
— Ależ ja pani mówiłem, że jestem człowiekiem twardym — wymawiał się. — Mnie niełatwo przekonać.
— A ja jestem twardą kobietą, mnie się niepodobna oprzeć.
— A przytem jestem zimny; żaden zapał mnie się nie ima.
— Zato ja jestem gorąca, a ogień rozpuszcza lód. Ten oto płomień stopił śnieg na pańskim płaszczu, tem samem woda spłynęta na podłogę, tak że ta podłoga wygląda teraz jak zadeptana ulica. Jeżeli pan chce, żebym panu wybaczyła zbrodnię zabrudzenia czystej podłogi mojej kuchenki, niech mi pan powie to, co pragnę wiedzieć.
— No, dobrze więc, ulegam — powiedział — ulegam pani wytrwałości: tak jak kamień ulega ciężarowi kropel wciąż kapiącej wody. Zresztą i tak kiedyś się pani dowie — więc ostatecznie wszystko jedno, teraz czy później. Pani imię i nazwisko jest Joanna Eyre?
— Oczywiście; to jest ustalone.
— Może pani nie wie, że ja jestem pani imiennikiem?... że przy chrzcie otrzymałem imiona January Eyre Rivers?
— Nie, w istocie! Teraz sobie przypominam, że widziałam literę E przy pana nazwisku na książkach, mi pożyczonych, ale nigdy nie pytałam, jakie imię ona oznacza. Cóż stąd? Przecież...
Urwałam; nie śmiałam dać wiary, a tem mniej wypowiedzieć myśli, która mi się nagle zjawiła, ucieleśniła — iw jednej sekundzie stanęła, jako silne prawdopodobieństwo. Okoliczności się zbiegały, składały i porządkowały; łańcuch dotychczas nagromadzonych luźnych ogniw teraz wiązał się i prostował, każde ogniwo doskonałe, związek zupełny. Wiedziałam instynktowo, jak sprawa stoi, zanim January przemówił:
— Moja matka była z domu Eyre; miała dwóch braci; jednego duchownego, który ożenił się z panną Joanną Reed z Gateshead, a drugiego Jana Eyre, kupca, zamieszkałego w Funchal na Maderze. Pan Briggs, notarjusz pana Eyre, napisał do nas w sierpniu, donosząc nam o śmierci wuja i o tem, że wuj pozostawił swój majątek córce po bracie z pominięciem nas, z powodu nigdy niewybaczonego sporu pomiędzy nim a moim ojcem. A parę tygodni temu, donosząc, że sukcesorka zaginęła, zapytywał, czy czego o niej nie wiemy. Imię, napisane przypadkowo na skrawku papieru, dało mi możność odnalezienia jej. Resztę pani wie.
Znowu zabierał się do odejścia, ale ja plecami zastawiłam drzwi.
— Niech mi pan pozwoli mówić — rzekłam. — Niech przez chwilę odetchnę i zastanowię się.
Przerwałam — on stał przede mną z kapeluszem w ręku, dosyć spokojny. Zaczęłam znowu:
— Więc matka pańska była siostrą mojego ojca?
— Tak jest.
— Była zatem moją ciotką?
Skłonił się.
— Mój stryj Jan był pańskim wujem Janem? Pan, Diana i Marja jesteście dziećmi jego siostry, tak jak ja jestem dzieckiem jego brata?
— Niezaprzeczenie.
— Wy troje zatem jesteście mojem ciotecznem rodzeństwem; połowa krwi naszej płynie z jednego źródła?
— Jesteśmy krewni; tak jest.
Przypatrzyłam mu się. Tak więc, zdawało się, odnalazłam brata; brata, z którego mogłam być dumna, brata, którego mogłam kochać; i dwie siostry, których zalety były takie, że nawet, gdy poznałam je jako zupełnie obce, powzięłam dla nich szczere przywiązanie i podziw. O, jakież cudowne odkrycie dla biednej samotnicy! To naprawdę było bogactwo, bogactwo dla serca, kopalnia szczerych, czystych uczuć! To był błogosławiony dar niebios, jasny, żywy, uszczęśliwiający; niepodobny do ciężkiego daru złota — obfitego i pożądanego w swoim rodzaju, ale trzeźwiącego samym ciężarem. Klasnęłam w ręce z nagłej radości, pulsa we mnie zabiły silnie, drżałam cała.
— O, jakże się cieszę!... jak się cieszę! — zawołałam.
January uśmiechnął się.
— Czy nie mówiłem, że pani zaniedbuje rzeczy ważne, by uganiać się za drobnostkami? — zapytał. — Była pani spokojna, gdy pani oznajmiałem, że otrzymała pani majątek; a teraz rzecz bez znaczenia tak panią podnieca.
— Co też pan mówi! Może to nie mieć żadnego znaczenia dla pana. Pan ma siostry i nie dba o kuzynkę; ale ja nie miałam nikogo; a teraz troje krewnych, albo dwie kuzynki, jeśli pan nie chce dać się zaliczyć, przyszły mi nagle na świat, dorosłe. Jeszcze raz powtarzam: jak ja się cieszę!
Chodziłam szybko po pokoju. Nagle przystanęłam; tłoczyły się w mej głowie myśli, nabiegające prędzej, niż mogłam je objąć, zrozumieć i uładzić: myśli o tem, co może, co powinno być i będzie — i to niezadługo. Tym, którzy mi ocalili życie, których dotychczas tylko kochałam, mogłam teraz wyświadczyć dobrodziejstwo. Dźwigali jarzmo, mogłam ich uwolnić; byli rozłączeni, mogłam ich połączyć: niezależność, dostatek, który mnie przypadł w udziale, mógł się stać także ich niezależnością, ich dostatkiem. Czyż nie było nas czworo? Dwadzieścia tysięcy funtów równo podzielonych, dawało po pięć tysięcy aż nadto dla każdego; sprawiedliwości stałoby się zadość, wzajemne szczęście byłoby zapewnione. Teraz mi to bogactwo przestawało ciężyć; teraz nie był to już spadek pieniężny jedynie — ale legat życia, nadziei, radości.
Jak wyglądałam, podczas gdy mnie te myśli brały szturmem w posiadanie, sama nie wiem. Zauważyłam jednak, że pan Rivers postawił za mną krzesełko i starał się delikatnie nakłonić mnie, bym usiadła. Prosił mnie także, bym się uspokoiła; odsunęłam jego rękę i chodziłam dalej.
— Niech pan napisze jutro do sióstr — rzekłam — i niech pan im powie, żeby natychmiast wracały do domu. Diana mówiła, że obie uważałyby się za bogate, mając każda po tysiąc funtów, to też mając po pięć tysięcy każda, będą doprawdy miały się dobrze.
— Niech mi pani powie, gdzie mogę dla pani zdobyć szklankę wody — powiedział January. — Pani musi doprawdy opanować się i uspokoić.
— Co tam! a jaki skutek wywrze ten spadek na panu? Czy zatrzyma to pana w Anglji i skłoni pana do ożenienia się z panną Oliver i czy osiądzie pan na miejscu, jak zwykły śmiertelnik?
— Pani mówi od rzeczy; w głowie się pani miesza. Ja zbyt nagle powiedziałem pani to wszystko; to panią wzruszyło i podnieciło ponad siły.
— Panie Rivers! ja już tracę cierpliwość. Mówię zupełnie rozumnie, to pan mnie nie rozumie, albo raczej udaje, że mnie nie rozumie!
— Może gdyby pani jaśniej rzecz wytłumaczyła, i ja lepiejbym zrozumiał.
— Wytłumaczyła! Co tu jest do tłumaczenia? Przecież pan musi rozumieć, że dwadzieścia tysięcy funtów, podzielonych równo pomiędzy siostrzeńca i trzy siostrzenice waszego wuja a mojego stryja, daje po pięć tysięcy każdemu? Czego ja zaś chcę, to żeby pan napisał do sióstr i doniósł im, jaki na nie spadł majątek.
— Na panią, chce pani powiedzieć.
— Ja już swój pogląd na rzecz wyjawiłam; nie potrafię go zmienić. Nie jestem brutalnie samolubna, ślepo niesprawiedliwa, ani szatańsko niewdzięczna. Przytem chcę mieć dom rodzinny i rodzinne związki. Lubię Moor House i będę mieszkała w Moor House; kocham Dianę i Marję i chcę się z niemi połączyć na życie. Uśmiecha mi się posiadanie pięciu tysięcy funtów, będzie dla mnie dobrodziejstwem mieć taką sumę. Natomiast dręczyłoby mnie i ciężyłoby mi posiadanie dwudziestu tysięcy, które zresztą nigdy nie byłyby mojemi po sprawiedliwości, chociaż mogłyby być prawnie. Oddaję wam tedy to, co dla mnie jest absolutnie zbyteczne. Proszę mi się nie sprzeciwiać, proszę już o tem nie dyskutować; zgódźmy się pomiędzy sobą i zdecydujmy tę sprawę odrazu.
— Byłoby to działaniem pod pierwszem wrażeniem; pani potrzebuje dni całych, żeby rozważyć taką sprawę, zanim słowo pani będzie można uważać za wiążące.
— Ach! jeżeli pan tylko powątpiewa o mojej szczerości, to nie boli mnie o to głowa, ale pan uznaje słuszność mojego zapatrywania?
— Pewną słuszność uznaję; ale jest to przeciwne wszelkim zwyczajom. Zresztą cała ta fortuna jest prawnie pani własnością: wuj mój zdobył ją własną pracą, wolno mu było pozostawić ją, komu chciał; pozostawił ją pani. Ostatecznie słuszność pozwala pani ją zatrzymać; może pani z czystem sumieniem uważać ją za bezspornie swoją.
— Dla mnie — odpowiedziałam — jest to sprawa zarówno uczucia, jak sumienia: ja muszę zaspokoić swoje uczucia; tak rzadko miałam po temu sposobność! Gdyby pan dowodził, sprzeciwiał się, męczył mnie przez rok, nie mogłabym wyrzec się cudownej przyjemności, która mi się uśmiechnęła, przyjemności odpłacenia wielkiego długu i pozyskania sobie przyjaciół na całe życie.
— Tak pani teraz myśli — odparł January — ponieważ pani nie wie jeszcze, co to znaczy posiadać, a więc i korzystać z bogactwa. Pani sobie nie wyobraża, jakie znaczenie nada pani posiadanie dwudziestu tysięcy, jakie miejsce w towarzystwie pozwoli to pani zająć, jakie widoki to przed panią otworzy; pani nie może...
— A pan — przerwałam — pan nie może sobie wcale wyobrazić, jak ja tęskniłam za siostrzaną i braterską miłością. Ja nigdy nie miałam rodzinnego domu, nigdy nie miałam sióstr, ani braci. Muszę ich mieć, chcę ich mieć teraz: czy pan nie ma ochoty dopuścić ranie do tego, przyznać się do mnie?
— Joanno, będę twoim bratem, siostry moje będą ci siostrami, nie licząc na tę ofiarę z twych słusznych praw.
— Bratem? Tak; na odległość tysięcy mil! Siostrami? Tak; wysługującemi się obcym! Ja, bogata, dławiąca się złotem, na które nie zapracowałam, na które nie zasłużyłam! Wy, bez grosza! Znakomita równość i braterstwo! Ścisła łączność! Serdeczne przywiązanie!
— Ależ, Joanno, tęsknotę za węzłami rodzinnemi i szczęściem domowem możesz zaspokoić w inny sposób, niż w ten, który przewidujesz: możesz wyjść zamąż.
— To nonsens! Wyjść zamąż! Ja wcale nie pragnę wyjść zamąż! Ja nigdy nie wyjdę zamąż!
— Za wiele powiedziałaś; takie ryzykowne twierdzenie dowodzi, jak bardzo w tej chwili jestęś podniecona.
— Wcale za wiele nie powiedziałam; wiem, co czuję, i jak wstrętną jest dla mnie myśl o małżeństwie. Niktby się ze mną nie ożenił z miłości, a nie chcę być tylko przedmiotem pieniężnego targu. Zresztą nie nęcą mnie ludzie obcy, nie sympatyzujący ze mną, dalecy, różni mi naturą; potrzeba mi bliskich sobie i pokrewnych; takich, z którymi łączy mnie podobieństwo uczuć. Niech pan jeszcze raz powie, że chce mi być bratem. Gdy pan wymówił te słowa, czułam się zadowolona, szczęśliwa; niech pan je powtórzy, jeśli pan może, niech pan je powtórzy szczerze!
— Sądzę, że mogę. Wiem, że zawsze kochałem siostry, i wiem, na czem polega przywiązanie moje do nich — na uznaniu ich wartości i podziwie talentów. I ty masz zasady i duszę bogatą; w upodobaniach i przyzwyczajeniach podobna jesteś do Diany i do Marji; obecność twoja miła jest mi zawsze; w rozmowie z tobą już od pewnego czasu znalazłem zbawienną pociechę. Czuję, że łatwo i naturalnie mogę w sercu znaleźć miejsce dla ciebie, jako dla mojej trzeciej i najmłodszej siostry.
— Dziękuję: to mnie na dziś zadowala. A teraz lepiej, żebyś już poszedł, gdyż pozostając dłużej, możebyś mnie na nowo rozdrażnił nieufnym skrupułem.
— A szkoła, panno Eyre? Zapewne teraz trzeba będzie ją zamknąć?
— Nie. Zostanę tutaj, dopóki nie znajdzie się następczyni.
Uśmiechnął się z uznaniem: podaliśmy sobie ręce i pożegnał się.
Nie potrzebuję szczegółowo opowiadać, jakie jeszcze walki przyszło mi stoczyć, jakich argumentów musiałam używać, by sprawę spadku przeprowadzić tak, jak chciałam. Zadanie moje było bardzo trudne; ponieważ jednak postanowienie moje było niewzruszone, i krewni moi zrozumieli wkońcu, że ja nieodwołalnie chcę równego podziału, przeto wkońcu ustąpili o tyle, że zgodzili się całą sprawę poddać arbitrażowi. Na sędziów obraliśmy pana Olivera i zdolnego prawnika; obaj zgodzili się na moje zdanie: wykonałam swoje plany, akta przewłaszczenia zostały spisane: January, Diana, Marja i ja, każde z nas posiadało teraz własność.

ROZDZIAŁ XXXIV.

Tymczasem zbliżało się Boże Narodzenie: nadchodził okres ogólnych wakacyj. Zamknęłam szkołę w Morton, pamiętając, by nie zamykać jej pustą ręką. Powodzenie cudownie otwiera rękę, zarówno jak serce; a dać cośkolwiek, gdy się samemu otrzymało wiele, jest tylko dawaniem upustu niezwykłemu nagromadzeniu wrażeń. Oddawna z przyjemnością odczuwałam, że wiele wiejskich uczennic mnie lubi; przy rozstaniu potwierdziło się to moje wrażenie, okazywały bowiem przywiązanie wyraźnie i silnie. Sprawiło mi to głębokie zadowolenie, że rzeczywiście znalazłam miejsce w prostych ich sercach: przyrzekłam, że w przyszłości będę je co tydzień odwiedzała i dawała im w szkole co tydzień godzinę lekcji.
Pan Rivers nadszedł w chwili, gdy wypuściwszy dziewczęta — było ich obecnie sześćdziesiąt — i zamknąwszy drzwi, stałam, zamieniając kilka słów specjalnego pożegnania z kilkoma najlepszemi uczennicami. Były to tak przyzwoite, uczciwe, skromne i dorzeczne dziewczęta, jakie tylko u brytyjskiego wiejskiego ludu można znaleźć. Bo też brytyjski wieśniak jest najlepiej wychowany, ułożony, najbardziej szanujący się z pośród równych sobie w Europie; widziałam później francuskie paysannes, niemieckie Bäuerinnen; najlepsze z nich wydały mi się ciemne, ordynarne i głupie w porównaniu z mojemi dziewczętami z Morton.
— Czy uważasz, że otrzymałaś nagrodę za okres pracy? — zapytał January, gdy dziewczęta odeszły. — Czy poczucie, że spełniłaś coś istotnie dobrego w życiu twem i pokoleniu, sprawia ci przyjemność?
— Niewątpliwie.
— A trudziłaś się tylko kilka miesięcy! Czyż życie, poświęcone zadaniu uszlachetniania ludzkości nie byłoby dobrze spędzonem?
— Tak — odpowiedziałam — ale nie mogłabym zawsze w ten sposób ciągnąć dalej; potrzebuję rozwijać własne zdolności i cieszyć się niemi, a nietylko kształcić je u innych. Chcę się niemi teraz nacieszyć; nie odwołuj ani duszy mojej ani ciała do szkoły; skończyłam z nią i jestem w pełnym nastroju wakacyjnym.
Miał minę poważną.
— Co takiego? Jakaż to nowa gorliwość cię przejmuje? Co zamierzasz robić?
— Chcę być czynną; tak czynną, jak tylko można. A przedewszystkiem muszę cię prosić, byś uwolnił Hannę i wyszukał sobie jaką inną służącą.
— Czy jej potrzebujesz?
— Tak, chcę, żeby się ze mną do Morton House przeniosła. Diana i Marja za tydzień będą w domu, a ja chcę, ażeby na ich przybycie wszystko było uporządkowane.
— Rozumiem. Myślałem, że zamierzasz wyfrunąć na jakąś wycieczkę. Tak będzie lepiej: Hanna przyjdzie do ciebie.
— A więc powiedz jej, żeby była gotowa na jutro; tu oto jest klucz od szkoły; jutro rano oddam ci klucz od mojego domku.
Odebrał ode mnie klucz.
— Z wielką radością mi go oddajesz — rzekł. — Nie rozumiem dobrze, dlaczego ci tak lekko na sercu, ponieważ nie wiem, czem się teraz zamierzasz zająć. Jaki cel, jaką ambicję życiową masz przed sobą obecnie?
— Moim pierwszym celem będzie zabrać się do wielkich porządków (zechciej zrozumieć pełną siłę tego wyrażenia) — do wielkich porządków w Moor House od strychu do piwnic; moim następnym, przy pomocy wosku, terpentyny i rozmaitego sukna urządzić czyszczenie i tarcie, aż wszystko błyszczeć będzie; trzecim — ustawić, jak należy, każde krzesło, stół, łóżko, ułożyć każdy dywan z matematyczną dokładnością; następnie chcę cię prawie zrujnować na węgiel i torf, ażeby dobrze opalić wszystkie pokoje; a wkońcu dwa dni ostatnie przed przyjazdem twych sióstr poświęcimy z Hanną takiemu biciu jaj, wybieraniu rodzynków, tarciu korzeni, fabrykowaniu ciast świątecznych, przygotowywaniu materjałów na marcepany i innym kulinarnym rytuałom, o jakich słowa tylko słabe dać mogą pojęcie komuś takiemu, jak ty, niewtajemniczonemu. Słowem, wszystko ma być arcygotowe na przyjazd Diany i Marji przed czwartkiem; a moją ambicją jest przygotować im idealne wprost powitanie, gdy przybędą.
January uśmiechnął się lekko: mimo to był niezadowolony.
— Wszystko to bardzo dobre, jak na teraz — rzekł — ale na serjo, ufam, że gdy przeminie pierwszy pęd ożywienia, spojrzysz trochę wyżej ponad rodzinne czułości i gospodarskie uciechy.
— Najlepsze rzeczy w świecie! — przerwałam.
— Nie, Joanno, nie; ten świat nie jest miejscem używania; nie zapatruj się nań w ten sposób; ani też nie jest miejscem spoczynku; nie wpadaj w lenistwo.
— Przeciwnie, zamierzam być bardzo pracowitą.
— Joanno, wybaczam ci, jak na teraz: daję ci całe dwa miesiące na nieograniczone radowanie się swojem nowem stanowiskiem i na rozkoszowanie się urokiem tego późno odnalezionego pokrewieństwa. Ale potem mam nadzieję, że zaczniesz wyżej patrzeć, ponad Moor House i Morton i siostrzane towarzystwo i samolubny spokój i zmysłową wygodę kulturalnego dostatku. Mam nadzieję, że siła własnej energji zbudzi się znów w tobie i nie da ci spokoju.
Spojrzałam na niego zdziwiona.
— January — rzekłam — mnie się zdaje, że ty jesteś trochę niepoczciwy, mówiąc w ten sposób. Mam ochotę czuć się szczęśliwa, jak królowa, a ty starasz się obudzić we mnie niepokój! I w jakim celu?
— Ażeby obrócić na pożytek talenty, powierzone od Boga twojej pieczy, z których z pewnością kiedyś zażąda ścisłego rachunku. Joanno, będę czuwał nad tobą bacznie i trwożnie — ostrzegam cię. Staraj się powściągać niepomierny zapał, z jakim rzucasz się w pospolite przyjemności życia domowego. Nie czepiaj się tak uporczywie związków krwi; zachowaj wytrwałość i gorliwość dla okazyj odpowiedniejszych; nie trwoń ich na poziome, przemijające cele. Czy słyszysz?
— Owszem; tak zupełnie, jakgdybyś mówił po grecku. Czuję, że mam odpowiednią przyczynę, by być szczęśliwą, i będę szczęśliwa. Dowidzenia!
Jakoż byłam szczęśliwa w Moor House i ciężko pracowałam z Hanną. Hanna była zachwycona, widząc, jak umiem żartować wśród zamieszania w domu, przewróconym do góry nogami — jak umiem szczotkować, okurzać, czyścić i gotować. I rzeczywiście, po jakichś dwóch dniach najgorszego zamętu, miło było stopniowo wyprowadzać porządek z chaosu, który stworzyłyśmy same. Już poprzednio odbyłam podróż do S. po zakupno niektórych nowych mebli, mając od kuzynek carte blanche na zaprowadzenie zmian w domu. Zwyczajną bawialnię i pokoje sypialne pozostawiłam prawie tak, jak były, wiedząc, że Dianie i Marji więcej sprawi przyjemności, gdy zobaczą znowu stare, skromne stoły, krzesła i łóżka, niż jakieś eleganckie nowości. Coś nowego jednak było potrzeba, by powrót ich uświetnić. Ciemne ładne dywany i firanki, ustawienie pewnych, starannie wybranych sztuk starej porcelany i bronzów, nowe pokrycia mebli, lustra i toaletki na gotowalniach odpowiedziały temu celowi; pokoje wyglądały świeżo, lecz bez jaskrawości. Pewien nieużywany salonik i pokój sypialny umeblowałam całkiem na nowo, starym mahoniem z ponsowem obiciem: chodniki położyłam na korytarzach, dywaniki na schodach. Gdy wszystko było gotowe, pomyślałam, że Moor House jest tak doskonałym wzorem wesołej, skromnej elegancji nawewnątrz, jak był w tej porze szczytem zimowego ogołocenia i opustoszałej, smutnej pustki nazewnątrz.
Oczekiwany czwartek nadszedł nareszcie. Spodziewaliśmy się gości pod wieczór, i zanim mrok zapadł, napaliliśmy na górze i na dole; kuchnia była w największym porządku, Hanna ubrana, ja również — wszystko było gotowe.
January przyszedł pierwszy. Prosiłam go, żeby się nie pokazywał w domu, dopóki wszystko nie będzie urządzone. I w istocie, sama myśl o zamęcie niemiłym a pospolitym wypłoszyła go skutecznie. Teraz zastał mnie w kuchni, pilnującej piekących się ciastek do herbaty. Zbliżywszy się do ogniska, zapytał, czy mam nareszcie dosyć tej roboty pokojówki? Na to poprosiłam, by mi towarzyszył i obejrzał ogólny rezultat mojej pracy. Z pewnym trudem nakłoniłam go do obejścia domu. Tyle że zaglądał w drzwi, gdy je otwierałam; a gdy przeprowadziłam go po całym domu, na piętrze i na dole, powiedział, że musiałam sobie zadać dużo kłopotu i trudu, by tak wielkie zmiany poczynić w tak krótkim czasie; nie dodał jednakże ani słowa świadczącego, iż korzystna zmiana wyglądu jego domu sprawia mu przyjemność.
To milczenie uraziło mnie. Pomyślałam, że może poczynione zmiany zatarły pewne wspomnienia, które sobie cenił. Zapytałam, czy tak jest istotnie, — a niewątpliwie zadałam to pytanie głosem nieco zniechęconym.
— Bynajmniej; uważałem przeciwnie, że dbałaś skrupulatnie o to, ażeby nic dawniejszego nie zmieniać; może nawet poświęciłaś na to więcej myśli, aniżeli było warto. Ile minut, naprzykład, zajęło ci zastanowienie się nad urządzeniem chociażby tego pokoju?... Ale... ale... czy nie możesz mi powiedzieć, gdzie jest...
Tu nazwał mi tytuł książki poszukiwanej; pokazałam mu tom ten na półce; wziął go, i cofnąwszy się do kąta pod oknem, zagłębił się w czytaniu.
Otóż przyznaję, że to mi się nie podobało. January był dobrym człowiekiem; zaczęłam jednak odczuwać, że powiedział prawdę, mówiąc, że jest twardym i zimnym. Ludzkie, miłe strony życia nie pociągały go wcale, spokojna radość dnia powszedniego nie miała dla niego powabu. Żył dosłownie tylko aspiracjami do spraw wielkich to prawda, ale nigdy, pomyślałam, nie zazna spokoju, nigdy nie pochwali go u otoczenia. Patrząc na jego wysokie czoło, gładkie i blade, jak z białego kamienia, na jego piękne rysy, skupione przy czytaniu, zrozumiałam nagle, że dobrym mężem onby nie był, że ciężką byłaby dola jego żony. Zrozumiałam, jakgdyby w natchnieniu, istotę jego miłości do panny Oliver; przyznałam mu słuszność, że była to tylko miłość zmysłowa. Zrozumiałam, jak musi pogardzać sobą za wpływ, jaki ta miłość podniecająca nań wywiera; jak musi pragnąć zduszenia jej i zgaszenia; jak musi wątpić, czy ta miłość prowadzi do stałego jej szczęścia lub jego. Pojęłam, że był on z tego materjału, z którego natura wykuwa bohaterów — swoich prawodawców, statystów i zdobywców. Tacy bohaterowie są jak silny fundament, na którym opierać się mogą wielkie sprawy, ale przy domowem ognisku aż nazbyt często bywają zimną, zawadzającą kolumną, chmurną i nie na swojem miejscu.
„Ten pokój bawialny to nie jego sfera — rozmyślałam. — Himalaje, gąszcze krainy Kafrów, nawet zarażone bagniska na wybrzeżu Gujany odpowiadałyby mu lepiej. Nie dziw, że unika spokoju życia domowego, bo to nie jego żywioł: w niem siły jego i talenty drzemią, nie mogą się rozwinąć i wykazać wartości. W walce i niebezpieczeństwie — tam gdzie trzeba odwagi, energji, męstwa — tam będzie przemawiał, tam będzie działał, jako przewodnik i zwierzchnik. Przy tem ognisku mniej on waży, niż dziecko. Ma słuszność, że wybrał karjerę misjonarza, teraz go rozumiem.“
— Jadą! jadą! — zawołała Hanna, otwierając drzwi bawialni. W tej samej chwili stary Carlo zaszczekał radośnie. Wybiegłam. Ciemno już było, ale słychać było turkot kół. Hanna nadeszła z latarnią. Powóz stanął przed furtką; naprzód jedna znajoma postać wysiadła, potem druga. W jednej chwili twarz wciskałam pod ich kapelusze, napotykając najpierw gładki policzek Marji, potem rozwiane loki Diany. One śmiały się, całowały mnie, całowały Hannę, pieściły Carla, który szalał z radości, dopytywały, czy wszystko dobrze, a gdy je zapewniłam, że jak najlepiej, pośpiesznie weszły do domu.
Zesztywniały od jazdy z Whiteross i zziębły na mroźnem nocnem powietrzu; jednakże miłe ich twarzyczki rozpromieniły się w błogiem świetle ognia. I gdy woźnica z Hanną wnosili kuferki, zapytały o Januarego. W tej chwili wyszedł z bawialni. Odrazu obie zarzuciły mu ręce na szyję. Złożył na twarzy każdej z nich po jednym spokojnym pocałunku, wypowiedział cicho parę słów powitania, stał przez chwilę, podczas gdy do niego mówiły, a potem, zauważywszy, że zapewne wkrótce przyjdą do bawialnego, cofnął się tam, niby do bezpiecznego schronienia.
Zaprowadziłam kuzynki na górę. Zachwycone były odnowieniem i przyozdobieniem swoich pokoi — nową portjerą, świeżemi dywanami, pięknemi porcelanowemi wazonami; nie skąpiły wyrazów zadowolenia i zachwytu. A mnie było przyjemnie czuć, że to, co urządziłam, odpowiadało dokładnie ich życzeniom i dodawało uroku radosnemu ich powrotowi do domu.
Miły był ten wieczór. Moje kuzynki, rozweselone, były tak rozmowne, tyle opowiadały, tyle robiły uwag, ze ich ożywienie pokrywało małomówność Januarego. January szczerze był rad siostrom; ale ich radosnego zapału nie umiał podzielać. W chwili, kiedy zabawialiśmy się w najlepsze, było to może w godzinę po herbacie, rozległo się stukanie do drzwi. Hanna weszła, oznajmiając, że przyszedł biedny chłopak i prosi, żeby pan Rivers odwiedził jego matkę, „której się już niewiele należy”.
— Gdzie ona mieszka, Hanno?
— Prosto pod Whiteross Brow, prawie cztery mile stąd, przez całą drogę idzie się torfowiskami.
— Powiedzcie mu, że pójdę.
— Z przeproszeniem, proszę pana, lepiejby pan nie szedł. To najgorsza droga, tak po nocy; niema tam żadnej ścieżki przez trzęsawisko. A potem, to taka zimna noc, wiatr taki ostry. Lepiejby pan powiedział, że pójdzie jutro rano.
January tymczasem był już na korytarzu i nakładał płaszcz; nie wymawiając się, nie szemrząc, wyruszył w drogę. Była wtedy godzina dziewiąta; wrócił dopiero o północy. Wygłodzony, zmęczony był porządnie; ale minę miał pogodniejszą, niż gdy wychodził z domu. Spełnił obowiązek; dokonał wysiłku; poczuł własną siłę w czynie i w poskramianiu siebie i bardziej był sam ze sobą w zgodzie.
Zdaje mi się, że cały następny tydzień cierpliwość jego mocno wystawiał na próbę. Był to tydzień świąteczny; nie przedsiębrałyśmy żadnej stałej roboty, lecz spędzałyśmy czas na wesołem próżniactwie. Powietrze wzgórz rodzinnych, swoboda własnego domu, poczucie dostatniego losu, wszystko to oddziaływało na humor Diany i Marji, jak kordjał, ożywczy; były wesołe od rana do południa i od południa do wieczora. Rozmawiały ustawicznie; a ich rozmowa dowcipna, treściwa, oryginalna miała dla mnie taki urok, że wołałam jej słuchać i brać w niej udział, niż robić cośkolwiek innego. January nie wymawiał nam ożywienia, ale stronił od nas. Rzadko bywał w domu; parafja jego była rozległa, ludność rozproszona, zawsze znajdował więc zajęcie, odwiedzając chorych i biednych.
Pewnego ranka przy śniadaniu Diana, która czas jakiś siedziała zamyślona, zapytała brata, czy zamiary jego czasem nie uległy zmianie.
— Nie uległy i nie mogą ulec — odparł. I powiadomił nas, że wyjazd jego z Anglji był już teraz stanowczo oznaczony na rok następny.
— A Rozamunda Oliver? — zapytała Marja.
Słowa te widać wymknęły jej się mimowoli, gdyż zaledwie je wyrzekła, uczyniła gest, jakby je chciała odwołać. January trzymał książkę w ręku — miał ten nieładny zwyczaj czytania przy jedzeniu — zamknął ją i podniósł oczy.
— Rozamunda Oliver — powiedział — wyjdzie wkrótce zamąż za pana Granby, jednego z najlepiej ustosunkowanych i szanowanych mieszkańców miasta S., wnuka i spadkobiercę sir Fryderyka Granby: wczoraj oznajmił mi to jej ojciec.
Siostry popatrzyły na siebie i na mnie; wszystkie trzy spojrzałyśmy na niego: opanowany był i pogodny zupełnie.
— To małżeństwo musiało być pośpiesznie sklejone — zauważyła Diana. — Nie mogli się znać długo.
— Tylko dwa miesiące; poznali się w październiku, na balu w S. Gdzie jednak niema żadnych przeszkód, jak w tym wypadku, gdzie związek jest zewszechmiar pożądany, zwłoka jest niepotrzebna. Pobiorą się, gdy tylko dom w majątku, który im dziadek oddaje, na ich przyjęcie będzie odświeżony.
Gdy po raz pierwszy po tej wiadomości znalazłam się sam na sam z Januarym, miałam ochotę zapytać go, czy to wydarzenie sprawiło mu przykrość. Zdawało się jednak, że on mało potrzebuje współczucia, dlatego daleka od zaofiarowania mu go teraz, odczułam wstyd na wspomnienie tego, co kiedyś zaryzykowałam. Przytem wyszłam z wprawy w rozmawianiu z Januarym: zamarzł znów pod powłoką powściągliwości, a wobec tego i moja szczerość zamarzła. Nie dotrzymał przyrzeczenia, że będzie mnie traktował narówni z siostrami; stale zaznaczał drobne, ochładzające różnice między nami, co także nie przyczyniało się do większej serdeczności, słowem, teraz, kiedy byłam uznaną jego krewniaczką i żyłam z nim pod jednym dachem, czułam, że o wiele dalsi sobie jesteśmy, niż gdy widział we mnie tylko nauczycielkę wiejską. Gdy sobie przypominałam, jakiem dawniej obdarzał mnie zaufaniem, pojąć nie mogłam obecnego jego lodowatego chłodu.
To też niemało się zdziwiłam, gdy podniósłszy nagle głowę z ponad książki, przemówił do mnie:
— Jak widzisz, Joanno, walkę stoczyłem i odniosłem zwycięstwo.
Zaskoczona tem odezwaniem się, dopiero po chwili odparłam:
— Czy tylko jesteś pewien, że nie jesteś w położeniu tych zwycięzców, których triumfy kosztowały ich zbyt wiele? Czy drugie takie zwycięstwo nie zgubiłoby ciebie?
— Myślę, że nie; a gdyby nawet, nie miałoby to wielkiego znaczenia. Zresztą nigdy już nie będę potrzebował walczyć po raz drugi. Wynik starcia jest rozstrzygający; droga przede mną wolna; dziękuję za to Bogu!
Rzekłszy to, powrócił do swoich papierów i pogrążył się w milczeniu.
Skoro stopniowo zadowolenie nasze wzajemne (t. j. Diany, Marji i moje) przeszło w spokojniejszy nastrój i gdy powróciłyśmy do dawnych zwyczajów i zajęć, January zaczął więcej przesiadywać w domu: siadywał w tym samym z nami pokoju, niekiedy całemi godzinami. Marja rysowała, Diana zatapiała się w czytaniu poważnych ksiąg (ku zdumieniu mojemu i przerażeniu), a ja kułam niemiecczyznę, on zaś zagłębiał się w jakieś tajemnicze studjum; uczył się jakiegoś wschodniego języka, który miał się okazać potrzebny na misjach.
Tak zajęty w swoim kąciku, wydawał się dosyć spokojny i pochłonięty pracą; jednakże te niebieskie oczy miały zwyczaj uciekać od cudzoziemskiej gramatyki i pomykać ku nam, a niekiedy przenikać nas z dziwnie wnikliwą obserwacją: schwytane, cofały się natychmiast, poczem od czasu do czasu powracały znowu badawcze. Dziwiłam się, nie rozumiejąc, co to znaczy; dziwiłam się też temu zadowoleniu, jakiego nigdy nie omieszkiwał okazać przy drobnej zresztą sposobności, mianowicie ilekroć wybierałam się na cotygodniowe odwiedziny szkoły w Morton. A jeszcze więcej zastanawiało mnie to, że gdy dzień był słotny, gdy śnieg padał albo deszcz, albo gdy dął silny wiatr, a siostry jego nalegały, bym nie wychodziła, żartował lekko z ich troskliwości i zachęcał mnie do spełnienia zadania bez względu na niepogodę.
— Joanna nie jest takim słabeuszem, jakiego wybyście z niej chciały zrobić — mawiał wtedy. — Zniesie wiatr górski, zniesie trochę deszczu, parę płatków śniegu, tak jak każde z nas. Ma organizm zdrowy i odporniejszy na zmiany klimatu niż niejeden napozór silniejszy.
Gdy zaś wracałam, niekiedy bardzo zmęczona, zbita wiatrem, przemoczona, nigdy nie śmiałam się uskarżać, gdyż wiedziałam, że utyskiwanie go drażni; zawsze i wszędzie pochwalał męstwo i wytrzymałość, a słabość i miękkość potępiał.
Raz po obiedzie pozwolono mi jednakże zostać w domu, gdyż istotnie byłam zakatarzona. Siostry Januarego w mojem zastępstwie poszły do Morton, ja siedziałam i czytałam Szyllera; January mozolił się nad wschodniemi manuskryptami. Przechodząc od tłumaczenia do wypracowania, przypadkiem rzuciłam okiem w jego stronę: i oto znalazłam się w promieniu spojrzenia tych wiecznie badawczych niebieskich oczu. Od jak dawna przenikał mnie niemi nawylot, tego nie wiem: spojrzenie było tak bystre, a jednak tak zimne, że przez chwilę uczułam lęk zabobonny, jakgdybym siedziała w pokoju z czemś niesamowitem.
— Joanno, co ty robisz?
— Uczę się niemieckiego.
— Wołałbym, żebyś porzuciła niemieckie, a uczyła się hindustańskiego.
— Czy serjo to mówisz?
— Tak dalece serjo, że musisz mnie posłuchać; powiem ci, dlaczego.
Tu zaczął mi tłumaczyć, że sam obecnie uczy się języka hindustańskiego; lecz boi się, że w miarę postępów gotów zapomnieć początków. Otóż bardzoby mu było na rękę mieć uczennicę, z którą mógłby powtarzać początki i tym sposobem wbić je sobie dobrze w pamięć. Wahał się pewien czas w wyborze pomiędzy mną a siostrami; wkońcu wybrał mnie, ponieważ widział, że ja z nas trzech najdłużej przysiedzieć potrafię nad jakiemś zadaniem. Czy zrobię mu tę łaskę? — pytał. Może to poświęcenie nie będzie długo trwało, gdyż teraz już tylko trzy miesiące pozostają do jego odjazdu...
January należał do ludzi, którym trudno odmówić. Czułam, że każdą przyjemność czy przykrość jemu wyrządzoną głęboko i trwale zapisuje w pamięci. Zgodziłam się przeto. Diana dowiedziawszy się, że uczennica jej przeszła do jej brata, śmiała się — i obie z Marją przyznały, że January nigdyby ich do podobnego kroku nie zdołał nakłonić.
— Wiedziałem o tem zgóry — odpowiedział spokojnie.
Znalazłam w Januarym bardzo cierpliwego, względnego, ale wymagającego nauczyciela: wiele się po mnie spodziewał. Gdy zaś spełniłam jego oczekiwania, on na swój sposób nie szczędził mi wyrazów uznania. Stopniowo uzyskał pewien wpływ na mnie, pozbawiający mnie swobody ducha: jego pochwała i wyróżnienie krępowały silniej niż jego obojętność. Nie mogłam już teraz rozmawiać i śmiać się swobodnie w jego obecności, ponieważ jakieś nieznośne, narzucające się poczucie przypominało mi, że January nie lubi ożywienia (przynajmniej we mnie). Byłam tego tak świadoma, że on pochwala tylko nastrój poważny i zajęcia poważne, że nie potrafiłam, chociaż nawet chciałam, gdy on był obecny, zachować się inaczej; byłam jak urzeczona pod mrożącym jakimś urokiem. Gdy powiedział „idź“, odchodziłam, „przyjdź“, przychodziłam, „rób to“, robiłam natychmiast. Ale nie kochałam tej niewoli; nieraz wzdychałam, żałując, że stałam się przedmiotem jego uwagi.
Pewnego wieczora przy rozejściu się stałyśmy dokoła niego, mówiąc mu dobranoc. Pocałował każdą z sióstr, jak to miał w zwyczaju, i również, jak to miał w zwyczaju, podał mi rękę. Diana, będąc w owej chwili w żartobliwym nastroju, zawołała nagle:
— January! Nazwałeś Joasię swoją trzecią siostrą, ale nie traktujesz jej po bratersku: powinieneś i ją całować!
I popchnęła mnie ku niemu. Pomyślałam, że Diana jest nieznośna, i zażenowałam się; January tymczasem pochylił głowę, grecka twarz jego znalazła się na poziomie mojej, oczy jego przenikliwie zapytały moich oczu — i pocałował mnie. Niema na świecie pocałunków marmurowych ani lodowatych, inaczej takbym określiła pocałunek mojego kuzyna, duchownego; ale mogą być pocałunki próbne, a jego pocałunek był takim pocałunkiem próbnym. Pocałowawszy, popatrzył na mnie, ciekawy wrażenia. Wrażenie było niewielkie: jestem pewna, że wcale się nie zarumieniłam; może raczej pobladłam, gdyż w pocałunku tym odczułam niby pieczęć, przyłożoną do moich więzów. Odtąd January nigdy nie pomijał tej ceremonji, a powaga i spokój, z jakim ją przyjmowałam, zdawały się mieć pewien urok w jego oczach.
Ja zaś z dniem każdym coraz bardziej pragnęłam mu dogodzić. Ale też czułam coraz więcej, że dla tego celu muszę się zaprzeć połowy swej natury, zdusić połowę władz duszy, upodobania oderwać od pierwotnych skłonności i zmusić się do dążeń i zajęć, do których nie miałam wrodzonego powołania. January chciał mnie podciągnąć na wyżyny, niedosiężne dla mnie; męką było dla mnie podążanie do mety, którą mi wskazywał. Osiągnięcie jej było dla mnie takiem niepodobieństwem, jak przekształcenie moich nieregularnych rysów na wzór jego klasycznych, albo nadanie moim zielonym oczom błękitnej barwy morza i uroczystego spojrzenia jego własnych.
Jednakże nietylko wpływ Januarego dręczył mnie obecnie. W ostatnich czasach nie było mi trudno być smutną: robak zalągł się w sercu i wysysał u źródła wszelką mą radość; tym robakiem był niepokój i oczekiwanie.
Może kto pomyśli, że wpośród tych zmian miejsca i losu zapomniałam o panu Rochesterze? Ani na chwilę. Myśl o nim towarzyszyła mi stale, gdyż nie była to mgła, którą słońce mogło rozproszyć, ani rysunek na piasku, który burza zwiać mogła, ale imię, wyryte na trwałym marmurze. Gorące pragnienie dowiedzenia się, co się z nim stało, szło wślad za mną wszędzie; w Morton co wieczór ze szkoły wracałam do domku, ażeby o tem rozmyślać; a teraz w Moor House co wieczór zdążałam do sypialni, ażeby pogrążać się w smutnych rozważaniach.
W toku mojej korespondencji z panem Briggsem zapytywałam, czy nie wie, gdzie obecnie pan Rochester może przebywać i czy jest zdrów; ale jak słusznie January przypuszczał, on o niczem, co dotyczyło pana Rochestera, nie wiedział. Wtedy napisałam do pani Fairfax, błagając ją o wiadomości. Byłam pewna szybkiej odpowiedzi; zdziwiłam się, gdy minęły dwa tygodnie bez odpowiedzi, ale po upływie dwu miesięcy, gdy poczta codzienna nie przynosiła nic dla mnie, ogarnął mnie najżywszy niepokój.
Napisałam powtórnie, przypuszczając, że może pierwszy mój list zaginął. Znowu odżyła nadzieja i znowu się zawiodłam; nie doszedł mnie ani jeden wiersz, ani jedno słowo. Po półrocznem daremnem wyczekiwaniu nadzieja moja zagasła i poczułam, że ogarniają mnie ciemności.
Piękna wiosna jaśniała dokoła mnie, ale ja się nią cieszyć nie mogłam. Zbliżało się lato; Diana starała się mnie rozweselić. Twierdziła, że źle wyglądam, i pragnęła zawieźć mnie nad morze. Temu sprzeciwiał się January; twierdził, że nie potrzebuję rozrywki, ale zajęcia, gdyż obecne moje życie zbyt jest bezcelowe, a mnie właśnie celu w życiu potrzeba. Przypuszczam, że chcąc ten brak zapełnić, przedłużył lekcje hindustańskiego i jeszcze usilniej wymagał gruntownego przygotowania, ja zaś, niemądra, ani nie pomyślałam o sprzeciwieniu się, poprostu nie mogłam mu się sprzeciwić!
Pewnego dnia przyszłam na naukę bardziej niż zwykle przygnębiona z powodu głęboko odczutego zawodu. Hanna powiedziała mi rano, że jest list dla mnie, jednakże gdy zeszłam nadół, by go odebrać, prawie pewna, że to dawno oczekiwana wiadomość nadchodzi nareszcie, okazało się, że to tylko mało znaczący list w interesie od pana Briggsa. Gorzki zawód wycisnął mi kilka łez; a teraz, gdym siedziała nad niewyraźnem, pełnem zakrętasów pismem hinduskiego pisarza, oczy moje znowu wezbrały łzami.
January wezwał mnie ku sobie i kazał mi czytać; starałam się posłuchać, ale głos mnie zawiódł: słowa moje przeszły w łkanie. January i ja byliśmy sami tylko w bawialni. Diana ćwiczyła się w muzyce w saloniku. Marja pracowała w ogródku, gdyż dzień był piękny, majowy, jasny, słoneczny, lekko wietrzny. Towarzysz mój nie okazał zdziwienia na widok mojego wzruszenia, ani też nie zapytał mnie o powód; powiedział tylko:
— Poczekam kilka minut, Joanno, aż się uspokoisz.
Gdy ja jak najspieszniej opanowywałam ten szloch, on siedział cicho i cierpliwie, oparty o stół, i patrzył na mnie jak lekarz, obserwujący okiem uczonego spodziewany i zupełnie zrozumiały przejaw choroby pacjenta. Zdusiwszy łkanie, otarłszy oczy i bąknąwszy coś o tem, że niezupełnie dobrze czuję się dziś rano, powróciłam do czytania. Udało mi się je dokończyć. January odłożył moje książki i swoje, zamknął sekretarzyk i powiedział:
— A teraz, Joanno, pójdziesz na przechadzkę, i to ze mną.
— Zawołam Dianę i Marję.
— Nie; mnie dziś rano tylko jednej towarzyszki potrzeba, a mianowicie ciebie. Ubierz się, wyjdź kuchennemi drzwiami, idź wgórę przez dolinę: ja ciebie za chwilę dogonię.
Nie znam nic pośredniego; nigdy w życiu nie znałam pośredniej drogi w stosunkach ze stanowczemi, twardemi charakterami, przeciwnemi mojemu, — pomiędzy absolutną uległością a zdecydowanym buntem. Zawsze wiernie pilnowałam drogi uległości, dopóki z wulkaniczną nieledwie gwałtownością nie przerzucałam się w drugą ostateczność. Ponieważ w tych okolicznościach i w obecnym nastroju nic mnie nie skłaniało do buntu, więc zastosowałam się posłusznie do wskazówek Januarego i w dziesięć minut później kroczyłam obok niego dziką ścieżką wijącą się wśród doliny.
Wietrzyk powiewał z zachodu; płynął od wzgórz, niosąc słodką woń kwietnych łąk; niebo było jasne, błękitne; potok wzdłuż wąwozu, zasilony wiosennemi deszczami, płynął obfity i czysty, zapożyczając złotych połysków od słońca, szafirowych barw od nieba. W miarę jak posuwaliśmy się i opuszczali ścieżkę, zaczęliśmy stąpać po miękkiej murawie, delikatnej i szmaragdowo zielonej, usianej drobnym, białym kwiatkiem i tu i ówdzie gwiaździstym żółtym; wzgórza tymczasem zupełnie nas otoczyły, gdyż wąwóz w górnej części skręcał w sam ich środek.
— Odpocznijmy tutaj — odezwał się January, gdy dotarliśmy do pierwszych skał, stojących na straży u przejścia, poza którem potok spadał kaskadą.
Usiadłam; January stał obok mnie. Wodził wzrokiem wzwyż wąwozu i wdół po dolinie; spojrzenie jego błądziło za biegiem strumienia i wracało, obejmując bezchmurne niebo, które ten strumień barwiło: zdjął kapelusz, pozwolił wietrzykowi zburzyć sobie włosy i musnąć czoło. Zdawało się, że się jednoczy z duchem tego ustronia: oczyma coś żegnał.
— Ujrzę to znowu — rzekł głośno — w snach, gdy spać będę nad brzegiem Gangesu; i jeszcze znowu w odleglejszej godzinie, gdy inny sen nachodzić mnie będzie — nad brzegiem ciemniejszej rzeki!
Dziwne słowa, dziwna miłość! Surowego patrjoty namiętna miłość ojczyzny! Siadł; przez pół godziny nie rozmawialiśmy wcale; poczem January znów zaczął:
— Joanno, za sześć tygodni wyruszam; zakupiłem miejsce na okręcie, odchodzącym do Indyj Wschodnich 20 czerwca.
— Bóg się będzie opiekował tobą — odpowiedziałam — gdyż Jego dzieło podejmujesz.
— Tak — odparł — w tem moja chwała i radość. Jestem sługą nieomylnego Pana. Nie wychodzę pod kierownictwem ludzkiem, podległy niedoskonałym prawom i błądzącym rządom moich ułomnych bliźnich; moim królem, moim prawodawcą moim wodzem jest Najdoskonalszy. Mnie się dziwnem wydaje, że otoczenie nie goreje pragnieniem zaciągnięcia się pod ten sam sztandar, uczestniczenia w tem samem przedsięwzięciu.
— Nie wszyscy mają twe siły, a byłoby szaleństwem, gdyby słabi chcieli maszerować w jednym rzędzie z silnymi.
— Ja nie mówię do słabych, ani też o nich nie myślę; przemawiam jedynie do tych, którzy są godni dzieła i zdołają je wykonać.
— Takich liczebnie jest niewielu, a odkryć ich niełatwo.
— Prawdę mówisz; ale gdy się ich odnajdzie, należy ich budzić — skłaniać i wzywać do wysiłku — wytłumaczyć im, czem są dary, które posiadają, i dlaczego zostały im dane. Należy uszom ich wieścić wezwanie niebieskie, ofiarowywać im z Bożego zlecenia miejsce w zastępie Jego wybranych.
— Jeżeli są istotnie powołani do tego zadania, czyż własne serca nie powiedzą im najpierw o tem?
— A co twoje serce ci mówi? — zapytał.
— Moje serce milczy, moje serce milczy — odpowiedziałam zaskoczona i drżąca.
— Więc ja muszę za nie przemówić — ciągnął dalej głos nieubłagany. — Joanno, udaj się ze mną do Indyj; udaj się ze mną, jako pomocnica moja i współpracowniczka.
Wąwóz i niebo zawirowały mi przed oczami; zachwiały się góry! Było mi, jakgdybym posłyszała wezwanie z nieba, jakgdyby jawił się poseł, jak ów w Macedonji, i wygłosił: „Przejdź do nas i dopomagaj mam!“ Ale ja nie byłam apostołem, nie mogłam ujrzeć zesłańca, nie mogłam przyjąć jego wezwania.
— O, January! — zawołałam — miejże choć trochę litości!
Jednakże zwracałam się do człowieka, który, pełniąc to, co uważał za swą powinność, nie znał ani litości ani wyrzutu sumienia.
— Bóg i natura — ciągnął dalej — przeznaczyli ciebie na żonę misjonarza. Nie powierzchownych, fizycznych, ale duchowych udzielono ci darów. Jesteś stworzona do pracy, nie do miłości. Żoną misjonarza musisz być — i będziesz. Będziesz moją: ja ciebie biorę nie dla swej przyjemności, ale dla służby mojego Pana.
— Nie jestem do tego zdolna; nie mam powołania — odparłam.
Nie rozdrażniły go te pierwsze zarzuty, gdyż je przewidział. Istotnie, oparty plecami o głaz, z rękoma skrzyżowanemi na piersiach, twarzą spokojną, był przygotowany na długi i męczący opór i uzbroił się w cierpliwość, mającą mu służyć do końca. Widziałam jednak, że postanowił walczyć aż do zwycięstwa.
— Pokora, Joanno — mówił — to podstawa cnót chrześcijańskich. Słusznie mówisz, że nie jesteś zdolna do spełniania tego dzieła. Któż bo jest do tego zdolny? Albo kto, kiedykolwiek, prawdziwie powołany, uważał, że godny jest wezwania? Ja, naprzykład, jestem tylko prochem i popiołem. Wraz z świętym Pawłem uważam się za największego z grzeszników; temu poczuciu własnej marności nie daję się jednak pognębić. Znam Wodza: wiem, że jest równie sprawiedliwy jak potężny; a skoro wybrał słabe narzędzie do spełnienia wielkiego zadania, z nieograniczonych bogactw swojej opatrzności zasili skąpość środków do tego celu. Myśl tak jak ja, Joanno, ufaj, tak jak ja. Oprzyj się o Przedwieczną Skałę; nie wątpij, że udźwignie ona ciężar ludzkiej słabości.
— Ja nie rozumiem życia misjonarza; nigdy się nie zastanawiałam nad pracą misyjną.
— W tem z całą pokorą mogę ci dać potrzebną pomoc; mogę kierować twoją pracą każdej godziny; stać obok ciebie stale; pomagać ci w każdej chwili. To mógłbym czynić na początek; wkrótce (gdyż wiem, co ty potrafisz), byłabyś równie silną i umiejętną, jak ja sam, i nie potrzebowałabyś mojej pomocy.
— Ależ moja moc — czyż temu sprosta? Ja tego nie czuję. Na twój głos nic się we mnie nie budzi, nic się nie porusza. Nie zapala się dla mnie najniklejsze światło, nie przyśpiesza się tętno życia, nie odzywa się żaden głos doradczy ani krzepiący. O, chciałabym, żebyś zrozumiał, że dusza moja jest w tej chwili podobna do więzienia bez promyka światła, ze spętanym na dnie tego więzienia strachem — ze strachem, byś ty mnie nie przekonał, a ja żebym się nie podjęła tego, czego nie potrafię wykonać!
— Mam odpowiedź dla ciebie, posłuchaj. Obserwowałem cię od chwili, gdyśmy się poznali; obserwowałem cię bacznie przez dziesięć miesięcy. Doświadczałem cię w różny sposób: i co widziałem? o czem się przekonałem? W szkółce wiejskiej widziałem, że potrafisz spełniać dobrze, punktualnie, uczciwie, pracę nie odpowiadającą ani twym przyzwyczajeniom, ani skłonnościom. Widziałem, że spełniasz ją inteligentnie: trzymając w ręku władzę, umiałaś zjednywać serca. W spokojnem przyjęciu wieści o spadku po wuju znalazłem dowód, iż dusza twa wolna jest od chciwości; dobra materjalne nie miały mocy nad tobą. W stanowczej gotowości podziału bogactw na cztery części, poznałem duszę, która podoba sobie w ogniu i radości ofiary. W powolności, z jaką na moje życzenie porzuciłaś studjum, interesujące ciebie, i zajęłaś się innem, ponieważ mnie ono interesowało; w niezmordowanej pilności, z jaką odtąd przy niem wytrwałaś, w niezachwianej energji i pogodnej cierpliwości, z jaką zwalczałaś jego trudności, widzę dopełnienie tych zalet, których poszukuję. Joanno, jesteś posłuszna, pilna, bezinteresowna, wierna, stała i odważna; bardzo łagodna i bohaterska: przestań sobie nie ufać — ja mogę ci zaufać bezwzględnie. Pomoc twoja jako przewodniczki szkół hinduskich, jako pomocniczki wśród kobiet hinduskich, będzie dla mnie nieoceniona.
Żelazne więzy zaciskały się dokoła mnie; przekonywanie działało powolnie, ale pewnie. Chociaż zamykałam oczy, te ostatnie jego słowa otwierały niejako drogę, która wydawała mi się zapartą. Zadanie moje, które wydawało się tak nieokreślone, tak beznadziejnie nieujęte, w miarę, jak mówił, pod jego władną ręką ustalało się i przybierało kształt konkretny. Poprosiłam, by mi dał kwadrans czasu do namysłu, zanimbym znów zaryzykowała odpowiedź.
— Bardzo chętnie — odpowiedział, i powstawszy, poszedł trochę dalej wzdłuż wąwozu, rzucił się na kępę wrzosów i tam pozostał w milczeniu.
Mogę zrobić to, czego on chce ode mnie, muszę to przyznać — dumałam — to jest, o ile życia mi starczy, Ale ja czuję, że moje nie potrwa długo pod słońcem Indyj. I cóż? On o to nie dba: gdy przyjdzie mi umrzeć, on odda mnie z całą pogodą i świętością w ręce Boga, który mnie jemu powierzył. Przewiduję to jasno. Opuszczając Anglję, opuszczałabym ukochany, ale pusty kraj, pana Rochestera tam niema; a gdyby nawet był, czemże to jest, czem może być dla mnie? Ja teraz muszę żyć bez niego: niedorzecznością i słabością jest tak wegetować w oczekiwaniu jakiejś niemożliwej zmiany losów, któraby mnie z nim połączyła. Oczywiście, muszę szukać (jak słusznie January powiedział) innego zainteresowania w życiu zamiast tego, które utraciłam. A czyż zajęcie, które on mi teraz ofiarowuje, nie jest najchwalebniejszem, jakie człowiek może przyjąć, a Bóg mu wyznaczyć? Nie jestże ono dzięki trudom szlachetnym i wzniosłym rezultatom najodpowiedniejsze do wypełnienia pustki, jaką pozostawiły wydarte z serca uczucia i zniweczone nadzieje? Sądzę, że muszę powiedzieć „tak“ — a jednak drżę. Niestety! Jeżeli pójdę z Januarym, zaprę się połowy siebie, jeżeli pójdę do Indyj, pójdę na śmierć przedwczesną. A czem wypełnię ten czas pomiędzy opuszczeniem Anglji dla Indyj, a Indyj dla grobu? O, ja dobrze wiem! I to ja także bardzo jasno widzę. Wytężając się dla zadowolenia Januarego aż do bólu, zadowolę go do kresu najdalszych jego oczekiwań. Jeżeli pójdę z nim, to ofiarę, której on wymaga, spełnię bezwzględnie. On mnie nigdy kochać nie będzie, ale będę miała jego uznanie; okażę mu energję, jakiej jeszcze nie widział, zasoby, jakich nie podejrzywa. Tak — ja potrafię pracować równie twardo, jak i on, i równie nie oszczędzając siebie.
Zgoda zatem na jego żądanie byłaby możliwa, gdyby nie jeden szczegół, jeden okropny szczegół... A to — że on żąda, bym została jego żoną, a serce małżonka nie byłoby dla mnie czulsze od tego ponurego olbrzyma, głazu, po którym tam w wąwozie stacza się strumień spieniony. On mnie ceni tak, jak żołnierz ceni dobry oręż — i tyle. Gdybym nie miała mu być poślubiona, nie martwiłabym się tą nieczułością; ale czyż mogę mu pozwolić postąpić tak z wyrachowaniem — chłodno wykonać swoje zamierzenia — dopełnić ceremonjału zaślubin? Czyż mogę przyjąć od niego pierścień ślubny, znosić wszystkie formy miłości (którychby niewątpliwie skrupulatnie pilnował), i wiedzieć, że niema w tem wcale duszy? Czy mogłabym znieść świadomość, że każda pieszczota, którąby mnie obdarzył, to poświęcenie dla zasady? Nie: takie męczeństwo byłoby potworne. Nie chcę się mu poddać. Jako jego siostra mogłabym mu towarzyszyć, lecz nie jako jego żona: powiem mu to teraz.
Obejrzałam się. January leżał, jak przedtem, jak przewrócona kolumna, z twarzą zwróconą ku mnie; oczy jego błyszczały, baczne i przenikliwe. Wstał i podszedł ku mnie.
— Jestem gotowa udać się do Indyj, jeżeli mogę udać się tam wolna.
— Twoja odpowiedź — rzekł — jest niewyraźna.
— Byłeś dotychczas moim przybranym bratem, — a ja twoją siostrą: pozostańmy w tym stosunku; lepiej będzie, jeżeli nie zawrzemy małżeństwa.
Potrząsnął głową.
— Przybrane rodzeństwo na nic się tu nie przyda. Gdybyś była moją prawdziwą siostrą, to co innego, zabrałbym ciebie i nie szukałbym żony. Ale tak, jak jest, albo nasz związek musi być uświęcony i przypieczętowany małżeństwem, albo wogóle istnieć nie może; praktyczne względy stoją na przeszkodzie wszelkiemu innemu rozwiązaniu. Czy tego nie rozumiesz, Joanno? Zastanów się chwilę, twój zdrowy rozsądek niech ci wskaże drogę.
Zastanowiłam się; ale mój rozum wskazywał mi tylko fakt, że my się nie kochamy tak, jak mąż i żona kochać się powinni, że zatem nie powinniśmy się pobierać. Powiedziałam to.
— January — dodałam — ja ciebie uważam za brata, ty mnie za siostrę; pozostańmy takimi nadal.
— Nie możemy... nie możemy — odpowiedział krótko i stanowczo. — Powiedziałaś, że udasz się ze mną do Indyj: pamiętaj, żeś to przyrzekła.
— Warunkowo.
— No, dobrze, dobrze. Głównej sprawie — wyjazdowi ze mną z Anglji, współpracy ze mną w przyszłej działalności — nie sprzeciwiasz się. Już tak, jakgdybyś przyłożyła rękę do pługa: zbyt jesteś stałą, ażeby ją cofnąć. Teraz powinnaś jeden tylko cel mieć na oku: jak można najlepiej spełnić dzieło, które przedsięwzięłaś. Staraj się uprościć skomplikowane swoje zainteresowania, uczucia, myśli, pragnienia i cele. Zatop wszelkie względy w jednym jedynym zamiarze: w zamiarze spełnienia ze skutkiem, z mocą — misji wielkiego twego Pana. Do tego potrzeba ci pomocnika; nie brata — to luźny węzeł, lecz męża, I ja też nie potrzebuję siostry; siostra mogłaby mi być kiedyś odebrana. Potrzebuję żony, tej jedynej pomocnicy, na którą mogę skutecznie wpływać w życiu i którą mogę bezwzględnie zatrzymać do śmierci.
Zadrżałam, gdy to mówił; czułam, jak wpływ jego przenika mnie aż do szpiku kości.
— Poszukaj żony gdzie indziej; poszukaj odpowiedniejszej.
— Chcesz pewnie powiedzieć: odpowiedniejszej do mojego celu, do mojego powołania. Jeszcze raz ci powtarzam, że to nie dla pozbawionego indywidualności człowieka z egoistycznemi zmysłami — szukam towarzyszki; szukam jej dla misjonarza.
— Więc ja oddam misjonarzowi całą energję i siły — wszakże on tego tylko potrzebuje — ale nie siebie; byłoby to tylko dodawaniem łupiny do orzecha. Ta mu jest na nic: ja ją zatrzymuję.
— Nie możesz i nie powinnaś. Czy myślisz, że Bóg się zadowoli połową ofiary? Ja w sprawie Boga przemawiam: pod Jego sztandar ciebie zaciągam. Nie mogę przyjąć na rzecz Jego połowicznego poddaństwa; musi być całkowite.
— Ach, ja oddam Bogu serce — odpowiedziałam — które tobie jest niepotrzebne!
Nie przysięgłabym, czy nie było trochę utajonego sarkazmu i w tonie mego zdania i w uczuciu mu towarzyszącem. Milcząc dotychczas, bałam się Januarego, ponieważ go nie rozumiałam. Z czcią na niego patrzałam, ponieważ utrzymywał mnie w niepewności. Ile w nim było świętego, ile zwykłego śmiertelnika, do tej pory nie wiedziałam. Ale teraz, w tej rozmowie, wyjaśniało się niejedno: składniki jego natury odsłaniały się w mych oczach. Ujrzałam jego ułomności; zrozumiałam je. Zrozumiałam, że siedząc oto na tej kępce wrzosów wobec tej pięknej postaci, stojącej przede mną, siedzę u stóp człowieka, tak samo błądzącego, jak ja. Zasłona opadała, odsłaniając twardość jego i despotyzm. Odczuwszy w nim te właściwości, odczułam jego niedoskonałość i nabrałam odwagi. Byłam wobec równego sobie. Mogłam się z nim spierać i, jeślibym to uważała za dobre, opierać się nawet.
January milczał po tem mojem ostatniem zdaniu. Odważyłam się spojrzeć nań. Oczy jego, zwrócone ku mnie, miały wyraz surowy, zdziwiony i badawczy, pytając jakby: „Czy ona pozwala sobie na sarkazm, i to sarkazm względem mnie? Co to ma znaczyć?“
— Nie zapominajmy, że to sprawa poważna i uroczysta — powiedział po pewnej chwili. — Sprawa, o której nie wolno nam ani myśleć ani mówić lekkomyślnie, bo byłby to grzech. Ufam, Joanno, że ty serjo mówiłaś, oświadczywszy gotowość oddania serca swego Bogu; mnie tego tylko potrzeba. Jeżeli raz oderwiesz serce od człowieka, a oddasz je Stwórcy, rozszerzanie duchowego królestwa Pana na ziemi będzie twoją główną radością i twojem staraniem; będziesz odrazu gotowa uczynić wszystko, co cel ten może popierać. Zrozumiesz, jakiego bodźca tak twoim, jak moim wysiłkom doda nasz związek dusz i ciał w małżeństwie: jedyny związek, który losom i zamiarom istot ludzkich nadaje charakter trwałej wspólnoty; i pomijając wszelkie małoważne kaprysy — pospolite trudności i subtelności uczuciowe — wszelkie skrupuły co do stopnia, rodzaju, siły czy czułości, czysto osobistych skłonności — pośpieszysz zawrzeć związek ten odrazu.
— Tak sądzisz? — odpowiedziałam krótko.
I popatrzyłam na te rysy, piękne i harmonijne, ale groźne w cichej surowości; na czoło, władcze, ale nie otwarte; na oczy jasne, głębokie i przenikliwe, ale bez promyka łagodności; na wysoką, imponującą postać. I wyobraziłam sobie siebie w myśli, jako jego żonę. O! toby nigdy stać się nie mogło! Gdybym mogła być jego wikarym i towarzyszem, wszystko byłoby w porządku. W tej roli przepłynęłabym z nim oceany; pracowałabym w słoneczne upały Wschodu, na azjatyckich pustyniach; podziwiałabym, współubiegając się z nim, jego odwagę, ofiarność i męstwo; poddawałabym się spokojnie jego zwierzchnictwu; uśmiechałabym się bez złośliwości, widząc nieuleczalną jego ambicję; odróżniałabym chrześcijanina od człowieka, ceniąc pierwszego, chętnie przebaczając drugiemu. Często cierpiałabym, bezwątpienia, związana z nim tylko w tej roli: ciało moje ciężkie zapewne ugniatałoby jarzmo, ale serce i dusza byłyby swobodne. Żyłoby we mnie moje „ja“ niezmrożone — żyłyby moje przyrodzone uczucia, nie zduszone niewolą, a ja do nich w godzinach samotności mogłabym się uciekać. Miałabym w duszy zakątki wyłącznie swoje własne, do których onby nigdy nie zajrzał, w których osłonie zakwitałyby świeżo uczucia, nigdy surowością jego nie mrożone, nie deptane jego miarowym marszem wojownika. Ale jako jego żona — zawsze być przy jego boku — zawsze hamowana, zawsze powstrzymywana — zmuszona tłumić stale żar natury, kazać mu palić się wewnętrznie i nigdy nie wydać krzyku, chociażby więziony płomień trawił kolejno wnętrzności — nie, to byłoby nieznośne.
— January! — zawołałam, gdy do tego punktu doszłam w rozmyślaniach.
— I cóż? — odpowiedział lodowato.
— Powtarzam, że chętnie zgadzam się pójść z tobą, jako twoja towarzyszka-misjonarka, ale nie jako twoja żona; nie mogę cię poślubić i być cząstką twoją.
— Musisz się stać cząstką moją — odpowiedział uparcie. — Inaczej cała umowa jest na nic. Jakże ja, mężczyzna poniżej trzydziestki, mogę zabierać ze sobą do Indyj dziewczynę dziewiętnastoletnią, jeżeli nie jest mi ona poślubiona? Jakże możemy być zawsze razem, niekiedy w samotniach, niekiedy wśród dzikich plemion — nie będąc mężem i żoną?
— Bardzo dobrze — odparłam krótko — w takich okolicznościach równie dobrze, jakgdybym była prawdziwą twoją siostrą, albo mężczyzną i duchownym, tak jak ty sam.
— Wiadomo, że siostrą moją nie jesteś; nie mogę cię jako siostrę przedstawić; czyniąc to, ściągnąłbym na nas oboje ubliżające podejrzenia. A zresztą, chociaż masz tęgi umysł męski, ale serce masz kobiety.
— Co z tego? — twierdziłam trochę wzgardliwie. — Mam serce kobiety, ale nie w stosunku do ciebie; dla ciebie mam tylko lojalność kolegi; towarzysza broni szczerość, wierność, braterstwo, jeśli chcesz; mam szacunek i uległość neofity, jako dla swego przewodnika kapłana. Poza tem nic więcej — nie obawiaj się.
— Tego mi potrzeba — rzekł, mówiąc do siebie — tego właśnie mi potrzeba. A przeszkody, które są na drodze, należy usunąć. Joanno, tybyś nie pożałowała, gdybyś za mnie wyszła, bądź pewna; my musimy się pobrać. Powtarzam to: niema innego wyjścia; a niewątpliwie dosyć miłości zrodzi się po ślubie, by nawet w twoich oczach związek ten usprawiedliwić.
— Pogardzam twojem pojmowaniem miłości — powiedziałam, nie mogąc się powstrzymać — pogardzam twem sfałszowanem uczuciem; tak, January, i tobą pogardzam, gdy mi je ofiarowujesz.
Utkwił wzrok we mnie, zaciskając wargi. Czy był gniewny, czy zdziwiony, niełatwo to było poznać: on tak nadzwyczajnie umiał panować nad wyrazem twarzy...
— Nie spodziewałem się usłyszeć takiego zarzutu z ust twoich — rzekł. — Sądzę, że nie uczyniłem i nie powiedziałem nic takiego, coby zasługiwało na pogardę.
Wzruszyła mnie łagodność jego tonu i wyraz wyniosłego spokoju.
— Wybacz mi te wyrazy, January; ale to własna twoja wina, że się uniosłam. Wprowadziłeś temat, co do którego różnimy się zasadniczo, temat, o którym nigdy nie powinniśmy dyskutować. Sam wyraz „miłość“ jabłkiem niezgody jest między nami. Gdyby chodziło o nią w rzeczywistości, cobyśmy zrobili? Cobyśmy czuli? Mój drogi kuzynie, porzuć projekt małżeński, zapomnij o nim!
— Nie — odpowiedział — to dawno powzięty projekt, i jedyny, który wielkiemu dziełu mojemu zapewnić może powodzenie; ale ja już obecnie nie będę dłużej na ciebie nalegał. Jutro wyjeżdżam do Cambridge: mam tam wielu przyjaciół, których pragnąłbym pożegnać. Nieobecność moja potrwa dwa tygodnie — przez ten czas rozważ moją propozycję i nie zapominaj, że jeżeli ją odrzucisz, zaprzesz się nie mnie, ale Boga. Bóg ci przeze mnie otwiera zawód szlachetny; jako moja żona jedynie możesz objąć ten zawód. Jeżeli odmówisz i nie zechcesz być żoną moją, ograniczysz się na zawsze do ścieżki samolubnej wygody i bezdusznej ciemnicy. Drżyj, ażebyś wówczas nie była zaliczona pomiędzy tych, co się zaparli wiary, i gorsi są, niż niewierni!
Skończył. Odwracając się ode mnie, powiódł jeszcze raz okiem po rzece i wzgórzach... Ale tym razem zamknął uczucia we własnem sercu. Nie byłam godna, by je przede mną wypowiadał. Idąc obok niego ku domowi, czytałam jasno w zakamieniałem jego milczeniu, co czuł ku mnie: zawód surowej i despotycznej natury, która napotkała opór tam, gdzie liczyła na uległość, naganę chłodnego, nieugiętego sędziego, który odkrył w drugim uczucia i poglądy, jakich podzielać nie mógł; słowem jako człowiek byłby pragnął zmusić mnie do posłuszeństwa, a tylko jako szczery chrześcijanin znosił tak cierpliwie moją przewrotność i dawał mi tak długi czas do namysłu i do żalu.
Tego wieczora, pocałowawszy siostry, uważał za właściwe zapomnieć nawet ręki mi podać, milcząc wyszedł z pokoju. Chociaż go nie kochałam, ale miałam wiele przyjaźni dla niego — to rozmyślne pominięcie dotknęło mnie tak bardzo, że łzy stanęły mi w oczach.
— Widzę, że pokłóciliście się z Januarym podczas przechadzki — rzekła Diana. — Ale idź za nim, Joasiu; on się teraz zatrzymuje w korytarzu, spodziewając się, że wyjdziesz, on cię przeprosi.
Nie rządzę się dumą w takich okolicznościach: wolę mieć pogodę w sercu, niż nosić się godnie; wybiegłam za nim, stał u stóp schodów.
— Dobranoc, January — rzekłam.
— Dobranoc, Joanno — odpowiedział spokojnie.
— Więc podaj mi rękę — dodałam.
Jakiemże zimnem, luźnem dotknięciem ujął moje palce! Był głęboko urażony; serdeczność nie mogła go rozgrzać, ani łzy nie mogły go wzruszyć. O szczerem pogodzeniu się z nim nie było mowy — o ciepłym uśmiechu albo o dobrotliwem słowie. Chrześcijanin jednakże był cierpliwy i pogodny; a gdy go zapytałam, czy mi przebacza, odpowiedział, że nie ma w zwyczaju chować w pamięci urazy; że nie ma nic do przebaczenia, nie będąc obrażonym.
Poczem odszedł do swego pokoju. Byłabym wołała, żeby mnie uderzył.

ROZDZIAŁ XXXV.

January nie wyjechał nazajutrz do Cambridge, jak to zapowiedział. Opóźnił wyjazd o cały tydzień, a przez cały ten czas dawał mi uczuć, jaką ostrą karę komuś, kto go obraził, wymierzać potrafi człowiek dobry, ale surowy, sumienny, lecz nieubłagany. Bez jednego otwarcie nieprzyjaznego postępku, bez jednego słowa nagany dawał mi do zrozumienia, że wypadłam poza obręb promieni jego łaski.
Nie twierdzę, że January tchnął duchem niechrześcijańskiej mściwości, że, gdyby był mógł, uczyniłby mi choć najlżejszą krzywdę. I z natury i w myśl zasad wyższy był ponad marne zadowolenie zemsty. Przebaczył mi powiedzenie, że pogardzam nim i jego miłością, ale nie zapomniał tych słów — i póki życia, nie miał ich nigdy zapomnieć.
Nie powstrzymywał się od rozmowy ze mną; wzywał mnie nawet, jak zwykle, co rano do wspólnej pracy; podejrzywam jednak, że grzeszny w nim człowiek — bez udziału czystego chrześcijanina — znajdował przyjemność, choć mówił i działał napozór jak zwykle, w usuwaniu z każdego słowa, z każdego gestu, tego życzliwego zainteresowania i uznania, które przedtem mowie jego i obejściu dodawało poważnego uroku. Wobec mnie, w istocie, przestał już być człowiekiem z krwi i kości, stał się posągiem z kamienia. Oko jego było zimnym, świecącym, niebieskim klejnotem — język mówiącą maszyną — niczem więcej.
Wszystko to było dla mnie torturą — wyrafinowaną, powolną torturą. Podtrzymywało to we mnie tłumiony żar oburzenia i gryzący smutek; to wszystko trapiło mnie i wyczerpywało. Czułam, jak ten dobry człowiek, czysty jak woda w bezsłonecznem źródle, gdybym była żoną jego, mógłby mnie zabić wkrótce, bez dobycia jednej kropli krwi z żył moich, bez wzięcia na kryształowe sumienie najlżejszego cienia zbrodni. Czułam to zwłaszcza, gdy niekiedy próbowałam go przejednać. Moja dobra wola nie napotykała dobrej woli u niego. On nie cierpiał nad tem oddaleniem — nie tęsknił do zgody; a chociaż nie jeden raz stronnicę, nad którą schylaliśmy się oboje, skrapiały łzy moje, nie wywierały one na nim więcej wrażenia, niż gdyby serce jego doprawdy było z kamienia albo z metalu. Równocześnie, w stosunku do sióstr, był trochę cieplejszy niż zwykle: jakgdyby w obawie, że sam chłód nie przekona mnie dostatecznie, iż jestem zupełnie wygnaną i wyklętą, dodawał dla podkreślenia tego siłę kontrastu. A czynił to, jestem przekonana, nie przez złośliwość, ale z zasady.
W przeddzień jego wyjazdu, zobaczywszy go przypadkiem przy zachodzie słońca w ogródku, wspomniawszy, że ten człowiek, choć tak obcy mi dzisiaj, ocalił mi przecież życie, wspomniawszy, że jesteśmy bliskimi krewnymi, poczułam chęć uczynienia ostatniej próby ku odzyskaniu jego przyjaźni. Wyszłam i zbliżyłam się doń, gdy stał oparty o furtkę ogrodową. Rzekłam bez wstępu:
— January, bardzo mnie martwi, że wciąż gniewasz się na mnie. Bądźmy przyjaciółmi!
— Ja sądzę, że jesteśmy przyjaciółmi — odpowiedział niewzruszony, nie przestając patrzeć na wschodzący księżyc.
— Nie, January, nie jesteśmy przyjaciółmi tak jak pierwej. Ty sam wiesz.
— Nie jesteśmy? To źle. Ja nic złego ci nie życzę — życzę ci tylko dobrze.
— Wierzę, January, gdyż jestem pewna, że tybyś nie potrafił życzyć źle komukolwiek; ponieważ jednak jestem twoją krewną, pragnęłabym znaleźć u ciebie trochę więcej przywiązania, niż tylko ten rodzaj ogólnej miłości bliźniego, jaką obejmujesz ludzi zupełnie obcych.
— Oczywiście — odpowiedział. — Twoje życzenie jest rozumne, a ja jestem daleki od uważania cię za kogoś obcego.
Te słowa, wypowiedziane chłodno i spokojnie, dostatecznie przykrą zawierały odprawę. Gdybym posłuchała podszeptów dumy i gniewu, byłabym go natychmiast opuściła; jednakże w duszy mojej przemawiało coś silniej, niż te uczucia. Głęboką cześć miałam dla zasad i uzdolnień mojego kuzyna. Przyjaźń jego miała dla mnie wartość; utracić ją było dla mnie ciosem bolesnym. Nie chciałam tak prędko porzucać próby jej odzyskania.
— Czy my musimy rozstać się w ten sposób? Czyż, gdy się udasz do Indyj, pożegnasz mnie tak, jak dziś, bez życzliwego słowa?
Teraz odwrócił się od księżyca i spojrzał na mnie wprost.
— Gdy ja się udam do Indyj, Joanno, mamże ja ciebie pożegnać? Jakto! To ty się do Indyj nie zamierzasz udać?
— Powiedziałeś, że nie mogę, o ile nie zostanę twoją żoną.
— A ty nie chcesz zostać moją żoną? Trwasz przy tem postanowieniu?
— Nie, January, ja nie będę twoją żoną. Trwam przy tem postanowieniu.
— Jeszcze raz zapytuję, dlaczego ta odmowa? — spytał.
— Przedtem powiedziałam, że dlatego, ponieważ mnie nie kochasz; teraz odpowiem, iż dlatego, ponieważ mnie prawie nienawidzisz. Gdybym była twoją żoną, zabiłbyś mnie. Ty mnie teraz zabijasz.
Wargi jego i policzki zbladły — zupełnie zbielały.
— Jabym ciebie zabił — ja ciebie zabijam? Słów takich nie wolno używać: są gwałtowne, niekobiece i nieprawdziwe. Świadczą o niefortunnym stanie duszy; godne są surowej nagany; byłyby nie do przebaczenia, gdyby nie to, że mamy obowiązek przebaczać bliźniemu do siedmdziesięciu siedmiu razy.
Taki więc był cały wynik. Gorąco pragnąc wymazać mu z duszy ślady poprzedniej obrazy, wycisnęłam na tej wrażliwej powierzchni piętno nowej, wypaliłam je gorącem żelazem.
— Teraz ty mnie naprawdę będziesz nienawidził — powiedziałam. — Daremnie usiłowałabym cię przebłagać: widzę, że raz na zawsze zrobiłam sobie wroga.
Świeżą ranę zadały te słowa: tem głębszą, że dotknęły prawdy. Pobladłe wargi drgnęły chwilowym skurczem. Poznałam, jaki stalowy gniew wyostrzyłam. Serce się we mnie krajało.
— Najzupełniej fałszywie tłumaczysz moje słowa — przemówiłam, chwytając jego rękę. — Nie miałam zamiaru ani cię dotknąć ani ci przykrości sprawić... doprawdy nie miałam zamiaru!
Gorzko zaiste się uśmiechnął, szybko i stanowczo wysunął rękę z mojej.
— A teraz, przypuszczam, odwołujesz wogóle obietnicę udania się do Indyj? — przemówił po dość długiej pauzie.
— Owszem, udam się tam, jako twoja pomocnica — odpowiedziałam.
Nastało bardzo długie milczenie. Jaka tam w tej przerwie toczyła się walka w jego duszy pomiędzy naturą ludzką a Łaską, tego nie wiem; wiem tylko, że dziwne błyski migotały mu w oczach i dziwne cienie przelatywały po twarzy. Wkońcu przemówił:
— Już ci przedtem dowiodłem, jaki to nonsens, by niezamężna kobieta w twoim wieku chciała towarzyszyć zagranicę nieżonatemu młodemu mężczyźnie. Wykazałem ci to w taki sposób, że, sądziłbym, powinnoby cię to powstrzymać od powracania do tego pomysłu. Żałuję, żeś to uczyniła, ze względu na ciebie...
Przerwałam mu. Dotykalna wymówka dodała mi odrazu odwagi.
— Bądźże rozsądny, January, zaczynasz mówić od rzeczy. Udajesz, że cię razi to, co powiedziałam. Ciebie to naprawdę nie razi, gdyż przy twojej wyższości umysłowej nie możesz być ani tak tępy ani tak zarozumiały, ażeby źle zrozumieć, co ja mam na myśli. Jeszcze raz powiem: będę twoim „wikarym“, jeżeli chcesz, ale nigdy nie będę twoją żoną.
Znowu pobladł, aż posiniał; ale tak jak przedtem doskonale wzburzenie opanował. Odpowiedział z naciskiem, chociaż spokojnie:
— Kobiecy wikary, nie będący moją żoną, nie odpowiadałby mi wcale. Ze mną zatem, jak się zdaje, nie możesz pojechać. Jeżeli jednak szczerze się ofiarowujesz, pomówię, będąc w mieście, z żonatym misjonarzem, którego żona potrzebuje pomocnicy. Twój własny majątek uniezależni cię od pomocy towarzystwa i w ten sposób może ci jeszcze być oszczędzony dyshonor złamania obietnicy i dezercji z szeregu, do którego zobowiązałaś się należeć.
Ale ja nigdy nie związałam się formalną obietnicą, ani zobowiązaniem, to też mowa Januarego tym razem była nazbyt twarda i despotyczna.
— Tu niema dyshonoru — odpowiedziałam — niema niedotrzymania obietnicy ani dezercji w tym wypadku. Nie jestem niczem a niczem zobowiązana jechać do Indyj, zwłaszcza z obcymi. Z tobą gotowabym była się narazić, ponieważ cię podziwiam, ufam ci i jako siostra cię kocham, lecz jestem przekonana, że kiedy i z kimkolwiekbym pojechała, nie żyłabym długo w tamtym klimacie.
— Ach! więc się boisz o siebie! — rzekł, ironicznie wykrzywiając wargi.
— To prawda. Bóg nie poto dał mi życie, ażebym je zmarnowała, a uczynić to, czego ty chcesz ode mnie, równałoby się, zaczynam sądzić, popełnieniu samobójstwa. Poza tem, zanimbym ostatecznie postanowiła opuścić Anglję, chcę się najpierw upewnić, czy nie mogę stać się pożyteczniejszą, pozostając w kraju, niż porzucając ojczyznę.
— Co przez to rozumiesz?
— Daremną byłoby rzeczą ci to tłumaczyć. Jest jednakże sprawa, co do której oddawna dręczą mnie przykre wątpliwości, tak że nigdzie udaćbym się nie mogła, dopókibym ich jakim sposobem nie usunęła.
— Wiem, do czego serce twoje ciągnie i do czego lgnie. Uczucie, które hodujesz, jest nieprawe i nieuświęcone. Oddawna powinnaś je była stłumić; a teraz powinnaś się rumienić, że o niem wspominasz. Masz na myśli pana Rochestera?
Milczenie moje było wyznaniem prawdy.
— Czy chcesz odszukać pana Rochestera?
— Muszę się dowiedzieć, co się z nim stało.
— Pozostaje mi więc tylko pamiętać o tobie w moich modlitwach i jak najusilniej błagać Boga za tobą, byś się istotnie nie stała jedną z odrzuconych. Zdawało mi się, że rozpoznałem w tobie jedną z wybranych. Ale Bóg widzi inaczej, a człowiek inaczej. Jego wola niech się stanie.
Otworzył furtkę i ruszył w stronę wąwozu. Niebawem zniknął mi z oczu.
Za powrotem do bawialni zastałam Dianę, stojącą przy oknie i bardzo zamyśloną. Diana była o wiele wyższa ode mnie: oparła mi rękę na ramieniu i, nachyliwszy się, popatrzyła mi w twarz.
— Joasiu — powiedziała — wciąż teraz bywasz wzburzona i blada. Jestem pewna, że coś w tem jest. Powiedz mi, co tam knujecie z Januarym? Przyglądałam wam się teraz przez pół godziny; przebacz mi, że byłam takim szpiegiem, ale już oddawna wyobrażam sobie Bóg wie co. January to dziwny człowiek...
Przerwała, ja milczałam; niebawem mówiła dalej:
— Ten mój brat, jestem pewna, musi mieć jakieś szczególniejsze zamiary względem ciebie; oddawna wyróżnia cię, zwraca na ciebie uwagę i interesuje się tobą, jak dotąd jeszcze nikim. W jakim celu? Chciałabym, żeby cię kochał. Czy on ciebie kocha, Joasiu?
Przyłożyłam chłodną jej dłoń do mego rozpalonego czoła.
— Nie, Dianko, ani odrobiny.
— Więc dlaczego tak wodzi za tobą oczami i tak często zostaje sam na sam z tobą i tak cię ciągle trzyma przy swoim boku? Marja i ja obiedwie wywnioskowałyśmy, że pragnąłby, ażebyś ty za niego wyszła.
— Istotnie prosił mnie, bym została jego żoną.
Diana klasnęła w ręce.
— Tego się właśnie spodziewałyśmy i o tem myślałyśmy. Więc wyjdziesz za niego, Joasiu, nieprawdaż? A wtedy on pozostanie w Anglji.
— Nic podobnego, Dianko; January dlatego jedynie czyni mi tę propozycję, że chciałby zyskać odpowiednią współpracownicę w trudach misjonarskich.
— Jakto! Chciałby cię zabrać do Indyj?
— A właśnie.
— Szaleństwo! — zawołała. — Jestem pewna, że nie wyżyłabyś tam dłużej nad trzy miesiące. Nie, nie pojedziesz tam; przecież się chyba nie zgodziłaś?
— Powiedziałam mu, że żoną jego być nie chcę...
— I tem go zapewne dotknęłaś? — podsunęła.
— Głęboko; obawiam się, że on nigdy mi nie przebaczy; jednakże ofiarowałam się towarzyszyć mu jako jego siostra.
— Popełniłaś kapitalne głupstwo. Pomyśl, jakiego podjęłaś się zadania: bezustannego trudu tam, gdzie nawet silnych trud zabija, a ty jesteś słaba. January, ty go znasz, wymagałby od ciebie niemożliwości. Onby ci nie pozwalał na odpoczynek mimo nieznośnych upałów, a zauważyłam niestety, że, czego on od ciebie zażąda, ty się silisz to spełnić. Dziwię się, że zdobyłaś się na odwagę odmówienia mu ręki. Czy go nie kochasz, Joasiu?
— Jako męża, nie.
— A jednak, on taki piękny mężczyzna.
— A ja taka brzydka; widzisz, Dianko, nie bylibyśmy dobrani.
— Ty, brzydka? Wcale nie. Jesteś zbyt ładna i dobra, by się dać żywcem usmażyć w Kalkucie.
I znowu zaczęła mnie poważnie zaklinać, bym porzuciła wszelką myśl wyruszenia z jej bratem.
— Będę musiała, istotnie, porzucić tę myśl — odpowiedziałam — bo gdy przed chwilą powtórzyłam, że gotowa jestem służyć mu za wikarego, okazał się zgorszony moją nieprzyzwoitością. Dał mi do zrozumienia, że uważa, jakobym popełniła niewłaściwość, ofiarując się towarzyszyć mu niezamężna, tak jakgdybym od początku nie spodziewała się znaleźć w nim brata, i jakbym go za brata nie uważała.
— Dlaczego mówisz, Joasiu, że on ciebie nie kocha?
— Chciałabym, żebyś słyszała, co on sam o tem mówi. Wiele razy mi tłumaczył, że nie dla siebie, ale dla swojego zawodu szuka towarzyszki. Powiedział mi, że jestem stworzona do pracy, nie do miłości: co zresztą jest zapewne prawdą. Tylko że, mojem zdaniem, jeżeli nie jestem stworzona do miłości, to wynika z tego, że nie jestem stworzona do małżeństwa. Czy nie byłoby to dziwne, Dianko, być na całe życie przykutą do człowieka, któryby widział we mnie jedynie pożyteczne narzędzie?
— Byłoby to nienaturalne i nieznośne — mowy o tem być nie może!
— A przytem — ciągnęłam dalej — chociaż teraz mam dla niego tylko siostrzane uczucie, to jednak mogę sobie wyobrazić, że mogłabym, będąc zmuszona być jego żoną, powziąć ku niemu rodzaj miłości dziwnej, nieuchronnej i dręczącej, ponieważ on jest takim niezwykłym człowiekiem. W takim razie los mój stałby się niewypowiedzianie ciężki. Onby wcale nie pragnął, bym ja go kochała; a gdybym okazywała uczucie, dałby mi do poznania, że to rzecz zbyteczna, jemu niepotrzebna, we mnie niewłaściwa. Ja wiem, że on takby postępował.
— A jednak January to dobry człowiek — rzekła Diana. — On jest dobry i wielki: tylko, sam do wielkich celów zdążając, bezlitośnie zapomina o uczuciach i prawach ludzi małych. To też lepiej, by nikli schodzili mu z drogi, ażeby ich w rozpędzie nie zdeptał. Ale otóż wraca! Pożegnam cię, Dianko.
I pośpieszyłam na górę, widząc, że January wchodzi do ogródka.
Musiałam się jednak spotkać z nim jeszcze przy kolacji. Wydawał się równie spokojny i zrównoważony jak zawsze. Myślałam, że nie zechce mówić do mnie, i pewna byłam, że projektowi małżeńskiemu dał już za wygrane. Ale w obu przypuszczeniach omyliłam się. Zwracał się do mnie tak, jak zawsze; tak jak zawsze przynajmniej w ostatnich czasach — z wyszukaną grzecznością. Wezwał niewątpliwie pomocy Ducha Świętego ku opanowaniu gniewu, który w nim wznieciłam, a teraz wierzył w swoje przebaczenie.
Na czytanie wieczorne przed modlitwami obrał dwudziesty pierwszy rozdział Objawienia. Zawsze było miło słuchać, gdy z ust jego padały słowa biblji; nigdy piękny głos jego nie brzmiał tak słodko i pełno — nigdy szlachetna prostota jego zachowania nie sprawiała takiego wrażenia, jak gdy wygłaszał wyroki Boże; dzisiaj głos ten przybrał ton jeszcze uroczystszy; January, siedząc wpośrodku rodzinnego kółka (majowy księżyc świecił przez niezasłonięte okna), pochylony nad wielką, starą księgą, odczytywał z kart jej wizje nowego nieba i nowej ziemi — obwieszczał, jako Bóg przyjdzie zamieszkać między ludźmi, obetrze łzy z ich oczu, zapowie, że już nie będzie ani śmierci, ani smutku, ani łez, ani bólu, gdyż wszystko, co było, minęło.
Następujące słowa dziwnie mnie przejęły, zwłaszcza gdy poznałam po lekkiej, nieokreślonej zmianie głosu, że wymawiając je, zwrócił wzrok na mnie:
„Ten, co wytrwa, odziedziczy wszystko; Ja będę jego Bogiem, a on moim synem będzie. Ale — tu czytał powoli, wyraźnie — lękliwi, niewierzący i t. d. znajdą swój udział w jeziorze, ogniem i siarką gorejącem, a to jest śmierć powtórna.“
Odtąd wiedziałam, jakiego losu January się dla mnie obawiał. Spokojny, opanowany triumf, zaprawiony tęskną powagą, brzmiał w zapowiedzi ostatnich wspaniałych wierszy tego rozdziału. Czytający wierzył, że imię jego już jest zapisane w księdze żywota Baranka, i tęsknił do tej godziny, która go wpuści do tej stolicy, do której królowie ziemi wnoszą chwałę swoją i zaszczyty; która nie potrzebuje słońca ani księżyca, gdyż chwała Boża ją oświetla, a Baranek jest jej jasnością.
W modlitwie po odczytaniu tego rozdziału skupiła się cała energja Januarego. Słuchając tej modlitwy, zrazu jej się dziwiłam; gdy trwała dalej i rosła w siłę, zaczęła mnie wzruszać; wkońcu napełniła mnie czcią. On tak szczerze czuł wielkość i dobroć swego zamierzenia; ci, co słuchali, jak się o powodzenie modlił, odczuwać je musieli również.
Po skończonej modlitwie pożegnałyśmy się z Januarym; miał wyjechać nazajutrz rano bardzo wcześnie. Diana i Marja, ucałowawszy go, wyszły z pokoju, stosując się, zdaje mi się, do podszepniętego przez Januarego życzenia, ja podałam mu rękę i życzyłam dobrej drogi.
— Dziękuję ci, Joanno, Jak powiedziałem, powrócę z Cambridge za dwa tygodnie, ten okres czasu zatem pozostaje ci jeszcze do namysłu. Gdybym słuchał głosu dumy, już ani słowem nie wspomniałbym o małżeństwie z tobą. Ale ja słucham głosu obowiązku i stale mam na oku główny mój cel — czynić wszystko dla chwały Boga. Pan mój był cierpliwy i ja cierpliwy będę. Nie mogę wydać cię na zgubę, jak naczynie gniewu; żałuj, postanawiaj, póki czas jeszcze. Pamiętaj, że nakazano nam pracować, póki dzień, że ostrzeżono nas, iż „nadejdzie noc, gdy człowiek pracować nie będzie”. Pamiętaj o losie bogacza, który za życia dostąpił wszystkiego, co dobre. Niech Bóg ci da siłę, ażebyś wybrała tę lepszą cząstkę, która ci odebrana nie będzie!
Wymawiając te ostatnie słowa, położył mi rękę na głowie. Mówił poważnie, łagodnie: spojrzenie jego nie było, to prawda, spojrzeniem kochanka, patrzącego na ukochaną, ale spojrzeniem pasterza, odwołującego zbłąkaną owieczkę, albo raczej anioła stróża, strzegącego duszy, za którą jest odpowiedzialny. Wszyscy ludzie wybitni, czy są uczuciowi czy nie, czy są zapaleńcami, idealistami lub despotami, o ile tylko są szczerzy, mają swoje chwile wzniosłości, a wtedy podbijają i panują. Poczułam uwielbienie i cześć dla Januarego, cześć tak silną, że poryw jej poniósł mnie odrazu tam, dokąd dotrzeć wzbraniałam się tak długo. Wzięła mnie pokusa zaprzestać z nim walki, rzucić się w strumień jego woli i jego istnienia i tam zatracić własny byt. Czułam, że nieomal tak zniewala mnie on teraz, jak niegdyś, w odmienny sposób opanowywał mnie inny. Byłam szalona, tak wtedy, jak w tej chwili. Ustąpić wtedy byłoby występkiem przeciw zasadom, ustąpić teraz — występkiem przeciw rozumowi. Tak, to widzę obecnie, gdy patrzę wstecz po upływie czasu; w owej chwili nie uświadamiałam sobie, że to szaleństwo.
Stałam bez ruchu pod dotknięciem ręki Januarego, jak pod dotknięciem wtajemniczającego mnie kapłana. Dotychczasowe odmowy były zapomniane, lęki przezwyciężone, zmaganie się spętane bezwładem... To, co niemożebne — moje małżeństwo z Januarym — szybko stawało się możliwością. Wszystko zmieniało się z gruntu nagłym przewrotem. Religja wołała, anieli wzywali — Bóg rozkazywał — życie zwijało się, jak zwitek papieru — otwierały się bramy śmierci, ukazując wieczność, zdawało się, że za bezpieczeństwo tam i szczęśliwość, wszystko, co tutaj, można było poświęcić w jednym momencie. Ciemny pokój pełen był wizyj...
— Czy mogłabyś się teraz zdecydować? — zapytał misjonarz.
Pytanie zadał tonem łagodnym, przyciągnął mnie ku sobie równie łagodnie. Och, ta łagodność! o ileż ona potężniejsza jest od siły! Mogłam się oprzeć gniewowi Januarego, stawałam się giętką, jak trzcina, pod wpływem jego dobroci. Pomimo to wiedziałam przez cały ten czas, że jeżeli ustąpię teraz, tem niemniej każe on mi kiedyś pożałować poprzednich moich buntów. Natury jego nie zmieniła jedna godzina uroczystej modlitwy: dodała jej tylko wzniosłości.
— Mogłabym się zdecydować, gdybym tylko była pewna — odpowiedziałam. — Gdybym tylko była przekonana, że Bóg tego chce, bym za ciebie wyszła, mogłabym zaraz tutaj przyrzec, że zostanę twoją żoną... niechby potem co chce było!
— Moje modlitwy zostały wysłuchane! — zawołał January.
Przycisnął silniej ręką moją głowę, jakgdyby brał mnie na własność, otoczył mnie ramieniem, prawie jakgdyby mnie kochał (mówię prawie — znałam różnicę, gdyż czułam, co to jest, być kochaną; ale tak jak on wyrzuciłam teraz miłość poza nawias i miałam na myśli tylko obowiązek). Zmagałam się teraz z niejasnością wewnętrznego widzenia, które wciąż jeszcze przesłaniały chmury. Szczerze, głęboko, gorąco pragnęłam uczynić to, co było słuszne, i to tylko i jedynie. „Pokaż, pokaż mi drogę, o Panie!“ modliłam się w duszy. Byłam tak podniecona, jak nigdy jeszcze.
W całym domu panowała cisza, gdyż sądzę, że już wszyscy wtedy, z wyjątkiem Januarego i mnie, udali się byli na spoczynek. Jedyna świeca dogasała; pokój zalewała poświata księżyca. Serce moje biło silnie i szybko, słyszałam jego uderzenia. Nagle stanęło, a jakieś nieopisane uczucie przejęło je nawskroś, przebiegając równocześnie do głowy i kończyn. To uczucie nie było podobne do elektrycznego prądu, ale było równie silne, równie dziwne, równie niepokojące; podziałało na moje zmysły w ten sposób, że najżywsza ich dotychczasowa działalność wydawała się tylko bezwładem, z którego teraz budziły się, wyostrzone. Oko i ucho tężyło się w oczekiwaniu, podczas gdy całem ciałem wstrząsał dreszcz.
— Coś usłyszała? Co widzisz? — zapytał January.
Ja nic nie widziałam, ale usłyszałam gdzieś głos wołający:
— Joanko! Joanko! Joanko!
I więcej nic.
— O Boże! Co to jest? — wykrztusiłam.
Mogłam była zapytać: „Gdzie to jest?“, gdyż wołanie nie wychodziło z pokoju, ani z domu, ani z ogrodu; nie płynęło z powietrza, ani z pod ziemi, ani gdzieś zgóry. Usłyszałam je, ale gdzie i skąd, niesposób było wiedzieć. A był to głos ludzkiej istoty — znany, kochany, dobrze pamiętany głos Edwarda Fairfaxa Rochestera; mówił z bólem i żalem dziwnie tęskno i natarczywie.
— Przychodzę! — odkrzyknęłam. — Czekaj na mnie! O, przyjdę!
Skoczyłam ku drzwiom i wyjrzałam na korytarz — był ciemny. Wybiegłam do ogrodu — był pusty.
— Gdzie jesteś? — zawołałam.
Wzgórki poza wąwozem odrzuciły słabem echem: „Gdzie jesteś?” Nasłuchiwałam. Wiatr szeleścił cicho wśród świerków; wokół rozpościerała się pustka i stała cisza północna.
„Precz z zabobonną trwogą! — pomyślałam, gdyż czarny cis obok furtki wydał mi się ciemną postacią. — To nie szatańska złuda, to nie czary: to dzieło natury. Natura pobudzona nie cud zdziałała, lecz najlepsze dzieło.”
Wyrwałam się Januaremu, który szedł za mną i chciał mnie zatrzymać. Teraz na mnie przyszła kolej wziąć górę. Oświadczyłam mu, że ma powstrzymać pytania i uwagi; prosiłam, żeby mnie opuścił, gdyż chcę i muszę być sama. Usłuchał odrazu. Kto ma energję, żeby dobrze rozkazywać, znajdzie zawsze posłuch niezawodny. Poszłam do swego pokoju; zamknęłam się tam; padłam na kolana i modliłam się po swojemu, nie tak jak January, ale skutecznie. Zdawało mi się, że przenikam bardzo blisko Potężnego Ducha; dusza moja z wdzięcznością padła Mu do stóp. Wstałam po tej dziękczynnej modlitwie, uczyniłam postanowienie — i położyłam się — uspokojona, z duszą rozjaśnioną, pragnąc tylko, by dzień nastał prędko.

ROZDZIAŁ XXXVI.

Zajaśniał dzień. Wstałam o świcie. Krzątałam się ze dwie godziny, układając rzeczy w pokoju, w komodach, w szafie tak, jak pragnęłam je pozostawić na przeciąg niedługiej nieobecności. Wtem usłyszałam, że January wychodzi ze swego pokoju. Zatrzymał się pod mojemi drzwiami; lękałam się, że zapuka, ale nie — tylko kawałek papieru podsunął pod drzwi. Podniosłam go i przeczytałam te słowa:

„Zbyt nagle opuściłaś mnie wczoraj wieczorem. Gdybyś była chwilę dłużej pozostała, byłabyś położyła rękę na krzyżu chrześcijanina i na anielskiej koronie. Będę oczekiwał wyraźnej od ciebie odpowiedzi, gdy powrócę za dwa tygodnie. Tymczasem módl się i czuwaj, ażebyś nie uległa pokusie. Ufam, że duch jest silny, ale ciało, jak widzę, jest mdłe. Będę się modlił za ciebie w każdej godzinie.
Twój
January."

„Duch mój — odpowiedziałam w myśli — gotów jest uczynić, co słuszne; a ciało moje, mam nadzieję, dosyć jest silne, by spełnić wolę Nieba, gdy raz tę wolę dokładnie rozpozna. W każdym razie dosyć będzie silne, by szukać wyjścia z tej chmury wątpliwości i znaleźć jasną pewność.“
Działo się to pierwszego czerwca. Ranek był chmurny i chłodny; deszcz bębnił w szyby mojego okna. Słyszałam, że otwierają się drzwi frontowe i że January wychodzi. Spojrzawszy przez okno, zobaczyłam go idącego przez ogród i kroczącego poprzez zamglone wrzosowiska na drogę w kierunku Whiteross; tam miał wsiąść do dyliżansu.
„Za kilka godzin i ja pójdę wślad za tobą, kuzynie — pomyślałam — i ja mam złapać dyliżans w Whiteross. I ja mam kogoś, kogo chciałabym zobaczyć, o kogo chciałabym się dowiedzieć, zanim wyjadę z kraju na zawsze.“
Dwóch godzin jeszcze brakło do śniadania. Chodziłaim cicho po pokoju, rozważając zajście, które planom moim nadało obecny kierunek. Przypominałam sobie to wewnętrzne wrażenie, jakiego doświadczyłam, gdyż mogłam: to sobie przypomnieć, choć było tak niewypowiedzianie dziwne. Przypominałam sobie głos, który usłyszałam; znów zadawałam sobie pytanie, skąd płynął, i znów daremnie; zdawało mi się, że usłyszałam go w sobie, nie zaś z zewnątrz... Zadawałam sobie pytanie, czy to było poprostu nerwowe wrażenie, albo złudzenie. Nie mogłam tego pojąć ani w to uwierzyć: było to raczej podobne do natchnienia. Przedziwny wstrząs czucia przyszedł jak trzęsienie ziemi i zachwiał fundamentami więzienia, otwarł drzwi do celi duszy i zdjął z niej więzy: zbudził ją ze snu, a ona zerwała się drżąca, nasłuchująca, przerażona; wtedy zabrzmiało po trzykroć wołanie, odzywające się w zdumionem uchu, w sercu, w duchu; — i duch ten bez trwogi i bez drżenia radował się, jakgdyby w radosnem uniesieniu, że dane mu było uczynić skuteczny wysiłek, niezależnie od grubej cielesnej powłoki.
„Zanim minie dni kilka — mówiłam, kończąc dumania — będę coś wiedziała o tym, którego głos zdawał się mnie wzywać. Listy były bezskuteczne, zastąpię je osobistem dochodzeniem.“
Przy śniadaniu oznajmiłam Dianie i Marji, że udaję się w podróż i będę co najmniej cztery dni nieobecna.
— Sama jedziesz, Joasiu? — zapytały.
— Tak; a to, żeby zobaczyć... albo zasięgnąć wiadomości o przyjacielu, o którego od pewnego czasu jestem niespokojna.
Mogły mi były powiedzieć — co niewątpliwie pomyślały — że sądziły, iż nie mam innych przyjaciół prócz nich, gdyż przecie często to mówiłam. Przy wrodzonej jednak delikatności powstrzymały się od wszelkich uwag; Diana jedynie zapytała mnie, czy czuję się dość dobrze, by móc się puszczać w drogę. Zauważyła, że jestem bardzo blada. Odpowiedziałam jej, że nic mi nie dolega, oprócz niepokoju, a ten mam nadzieję wkrótce zażegnać.
Opuściłam Moor House o trzeciej po południu, a zaraz po czwartej stanęłam w Whiteross, czekając tam nadejścia dyliżansu. W ciszy tych pustych dróg i samotnych wzgórz już zdaleka usłyszałam, że nadjeżdża. Ten sam to był dyliżans, z którego, rok temu, wysiadłam pewnego letniego wieczora na tem samem miejscu — jakże zrozpaczona, beznadziejna, bez celu przed sobą! Na dany znak dyliżans się zatrzymał. Wsiadłam — już teraz nie potrzebując wszystkiem, co posiadałam, opłacać jazdy. W drodze do Thornfield poczułam się niby gołąb pocztowy, powracający do domu.
Była to podróż, trwająca trzydzieści sześć godzin. Wyruszyłam z Whiteross we wtorek po południu, a wcześnie rano następnego czwartku dyliżans stanął, by napoić konie przed przydrożną gospodą. Gospoda leżała w otoczeniu, którego zielone płoty i szerokie pola i pastwiska na niskich pagórkach (o jakże łagodnych zarysem i zielenią barwy w porównaniu do surowych wzgórz północno-środkowego kraju w Morton!) powitały mnie, jak rysy dobrze niegdyś znajomej twarzy. Tak, znałam charakter tego krajobrazu; byłam pewna, że jestem blisko celu.
— Jak daleko stąd do Thornfield Hall? — zapytałam stajennego.
— Idąc polami, okrągło dwie milki, proszę pani.
„Więc to już koniec mojej podróży“, pomyślałam.
Wysiadłam, oddałam kuferek pod opiekę stajennego i zamierzałam pójść. Rozjaśniający się dzień oświecił znak gospody: „Pod godłem Rochesterów“. Serce zabiło we mnie głośno: więc jestem już na ziemi mojego pana! I znowu serce stanęło; ścisnęła je myśl:
„On sam, twój pan, może znajduje się po drugiej stronie Kanału, co możesz wiedzieć? A zresztą, jeśli jest w Thornfield Hall, dokąd ty śpieszysz, kto jest tam przy nim? Warjatka, jego żona; i ty z nim nie masz nic wspólnego; nie śmiesz mówić do niego, ani szukać jego obecności. Daremnie się trudziłaś — lepiej nie zapuszczaj się dalej. Rozpytaj ludzi w gospodzie; oni ci powiedzą, co potrzeba: oni twoje wątpliwości odrazu rozproszą. Idź do tego tam człowieka i zapytaj, czy pan Rochester jest w domu.“
Myśl była rozsądna, a jednak nie mogłam się przymusić, aby jej posłuchać. Tak się obawiałam odpowiedzi, któraby mnie zdruzgotała rozpaczą... Przedłużać wątpliwość, to znaczyło przedłużać nadzieję. Pragnęłam choćby zobaczyć raz jeszcze znajome ściany... Tu oto był przede mną przełaz — tu były te same pola, przez które biegłam, oślepła, głucha, oszalała, gnana przez mściwą furję, ścigającą mnie owego ranka, gdy uciekałam z Thornfield; zanim sama wiedziałam, co postanowiłam, już byłam prawie w połowie drogi. Jakże ja prędko zdążałam! Jak biegłam chwilami! Jak wytężałam wzrok, by dojrzeć pierwszy zarys dobrze znajomych lasków! Z jakiem uczuciem witałam pojedyńcze znajome drzewa i przebłyski łąk i wzgórz pomiędzy niemi!
Nakoniec ukazały się laski; wronie gniazda zaczerniły się gęsto; głośne krakanie przerwało ciszę poranną. Ogarnęła mnie przedziwna szczęśliwość: śpieszyłam naprzód. Jeszcze jedno pole, jeszcze jedna droga — a oto mury podwórza, tylne zabudowania i — drzewa z wroniemi gniazdami jeszcze mi zasłaniają sam dwór. „Naprzód rzucić muszę okiem na dom z frontu, bo tam blanki jego uderzą oko odrazu szlachetnem wrażeniem, bo tam będę mogła odróżnić okno mojego pana; może będzie stał w oknie?... On wcześnie wstaje: może teraz przechadza się po sadzie, albo po brukowanej dróżce przed domem?.,. Gdybym tylko mogła zobaczyć!... przez chwilę tylko! Przecież nie oszalałam chyba do tego stopnia, żeby do niego polecieć? Nie wiem... nie jestem pewna. A gdyby nawet... co wtedy? Bóg z nim!... co wtedy? Komuby się krzywda stała, gdybym raz jeszcze zaczerpnęła życia z jego spojrzenia? Ależ ja od zmysłów odchodzę; on może w tej chwili ogląda wschód słońca nad Pirenejami, albo na burzliwem morzu Południowem...“
Przekradłam się wzdłuż niższego muru pod sadem i zawróciłam na rogu; w tem miejscu znajdowała się brama, wychodząca na łąkę, między dwoma filarami, uwieńczonemi kamiennemi kulami. Z poza filaru mogłam spokojnie wyjrzeć i objąć okiem pełny front domu. Wysunęłam głowę ostrożnie, pragnąc się przekonać, czy story w sypialniach już podniesione; blanki, okna, długi front — wszystko mogłam widzieć z tego ukrytego stanowiska.
Spojrzałam ukradkiem, a potem długo patrzyłam i patrzyłam... aż wypadłam z ukrycia i wybiegłam na łąkę; i nagle stanęłam przed frontem wielkiego budynku i długo, uporczywie weń się zapatrzyłam; z lękliwą radością słałam spojrzenie ku okazałemu domowi — ujrzałam sczerniałą ruinę...
Zbyteczne, zaiste, było skradanie się za bramę!... zbyteczne zaglądanie, czy za kratą okien życie się nie rusza! Zbyteczne nasłuchiwanie, czy nie otwierają się drzwi — lub czyjeś kroki nie trzeszczą na żwirze albo na bruku! Łączka, ogród, wszystko było zdeptane i opustoszałe, portal wejściowy zionął pustką. Front domu był taki, jakim go niegdyś we śnie widziałam: murem, podobnym do skorupy, — wysoki i kruchy z pozoru, podziurawiony oknami bez szyb, ani dachu, ani blanków, ani kominów — wszystko to się zapadło.
I milczenie śmierci obejmowało całą tę samotnię. Nie dziw, że listy, wysyłane pod tym adresem do ludzi, nie przynosiły odpowiedzi; równie dobrze możnaby listy wysyłać do grobowych pieczar pod kościołem. Poczerniałe kamienie świadczyły, jakiemu losowi uległ dwór: zniszczył go pożar; lecz jakimże sposobem wzniecony? Co się wiąże z tem nieszczęściem? Jakież straty ono sprowadziło oprócz zniszczenia w cegle, marmurze i drzewie? Czy pochłonęło jakie życie ludzkie, oprócz strat materjalnych? A jeżeli tak — to czyje? Straszne pytanie: nikogo tutaj nie było, ktoby mi na to mógł dać odpowiedź, — brakło nawet niemych świadków, milczących dowodów.
Chodząc dokoła skruszałych murów i po zniszczonem wnętrzu, przekonałam się, że katastrofa zaszła już dość dawno. Zimowe śniegi widocznie wpadały przez te puste arkady, zimowe deszcze przez te okienne dziury — gdyż wśród przemokłych kup gruzu pod tchnieniem wiosny wystrzeliły łodygi roślinne. Trawa i chwasty puszczały się tu i owdzie pomiędzy kamieniami i opalonemi belkami. Ale, ach! gdzież się tymczasem podziewał nieszczęsny właściciel tej ruiny? W jakim kraju? Czy zdrów, czy cały? Mimowoli wzrokiem pobiegłam ku szarej wieży kościoła za bramą i zadałam sobie pytanie: „A może dzieli już wraz z przodkami ich marmurowe schronienie?
Jakąś odpowiedź na te pytania muszę znaleźć. Jedynie w gospodzie znaleźć ją mogę — i tam też niebawem powróciłam. Gospodarz sam przyniósł mi śniadanie do pokoju. Prosiłam, żeby zamknął drzwi i usiadł, gdyż kilka pytań miałam mu zadać. Gdy usłuchał, sama nie wiedziałam, od czego zacząć, tak strasznie bałam się usłyszeć złej nowiny. Gospodarz był w średnim wieku mężczyzną przyzwoitej powierzchowności.
— Pan zna Thornfield Hall oczywiście? — zdołałam wkońcu wykrztusić.
— Tak, proszę pani; mieszkałem tam niegdyś,
„Mieszkałeś? Nie za moich czasów — pomyślałam — jesteś mi obcy.“
— Byłem kamerdynerem nieboszczyka pana Rochestera — dodał.
— Nieboszczyka! — drgnęłam. — Więc pan Rochester nie żyje?
— Ja mówię o ojcu obecnego właściciela, pana Edwarda — wyjaśnił.
Odetchnęłam; krew żywiej mi znów w żyłach popłynęła. Te słowa upewniły mnie, że pan Edward, mój pan Rochester (niech Bóg go ma w swojej opiece, gdziekolwiek się obraca!) żyje przynajmniej, słowem jest „obecnym właścicielem“. Radosne słowa! Teraz już mogłam słuchać stosunkowo spokojnie wszystkiego tego, co jeszcze miałam usłyszeć. Skoro nie leży on w grobie, mogłabym znieść, pomyślałam, nawet wiadomość, że jest na drugiej półkuli.
— Czy pan Rochester mieszka obecnie w Thornfield Hall? — zapytałam, wiedząc, naturalnie, jaka będzie odpowiedź, ale odwlekając proste zapytanie o obecne jego miejsce pobytu.
— Nie, pani — o nie! Nikt tam teraz nie mieszka. Pani zapewne jest obca w tych stronach, inaczej byłaby pani słyszała, co się tu stało przeszłej jesieni... Thornfield Hall to zupełna ruina; spaliło się w samą porę żniw. Straszna katastrofa! Taka niezmierna moc cennych rzeczy zniszczona; zaledwie cośkolwiek mebli dało się uratować. Ogień wybuchnął w nocy, a zanim sikawki dojechały z Millcote, budynek cały stał w płomieniach. Straszny to był widok! Byłem jego świadkiem.
— W nocy! — szepnęłam. Tak, w Thornfield zawsze noc była porą fatalną. — Czy wiadomo, co wywołało pożar? — zapytałam.
— Zgadywali ludzie, proszę pani, zgadywali. Mogę nawet powiedzieć, że było to ponad wszelką wątpliwość stwierdzone. Może pani tego nie wie — tu przysunął się z krzesłem trochę bliżej do stołu i mówił cicho — że trzymano tam w domu pewną panią... taką niespełna... warjatkę, jednem słowem.
— Coś o tem słyszałam.
— Trzymano ją bardzo dokładnie zamkniętą, proszę pani; ludzie nawet przez szereg lat nie byli zupełnie pewni, że ona istnieje. Nikt jej nie widział; wiedziano tylko z pogłosek, że taka osoba jest we dworze; ale kto ona i co za jedna, trudno było odgadnąć. Mówiono, że pan Edward przywiózł ją z zagranicy, a niektórzy myśleli, że była jego kochanką. Ale dziwna rzecz stała się rok temu, bardzo dziwna rzecz.
Lękałam się, że przyjdzie mi teraz wysłuchiwać własnej mojej historji. Starałam się przywołać go do głównego faktu.
— Więc i cóż z tą panią?
— Ta pani — odpowiedział — okazało się, że była żoną pana Rochestera! Odkrycie to nastąpiło w najdziwniejszy sposób. Była tam młoda panna we dworze, nauczycielka, w której się pan Rochester...
— Ale co do tego pożaru — podsunęłam.
— Zaraz do tego dochodzę, proszę pani... w której się pan Edward zakochał. Służące mówiły, że nigdy nie widziały kogoś tak zakochanego, jak on; jak cień snuł się za nią. Służące, które go śledziły, mówiły, że świata nie widział poza nią, bo zresztą nikt, oprócz niego, takiej w niej piękności nie widział. Była to mała, drobna osóbka, prawie jak dziecko. Ja sam nigdy jej nie widziałem, ale opowiadała mi o niej Lea, pokojówka. Lea ją bardzo lubiła. Pan Rochester miał około lat czterdziestu, a ta nauczycielka nawet nie całe dwadzieścia. Ale bo to, widzi pani, jak mężczyzna w jego wieku zakocha się w młodej dziewczynie, bywa niekiedy, jak urzeczony... No tak, i pan Rochester chciał się z nią ożenić.
— Tę część historji opowie mi pan później — przerwałam — teraz zależy mi przedewszystkiem na dowiedzeniu się, z czego wyniknął pożar. Czy podejrzewano, że to ta warjatka, pani Rochester, przyłożyła rękę do tego?
— Odgadła pani, proszę pani; to rzecz zupełnie pewna, że to ona pożar wznieciła, nikt inny. Miała ona daną sobie do opieki kobietę, nazwiskiem Poole, bardzo umiejętną w swoim zawodzie osobę, i bardzo zresztą godną zaufania, tylko że miała jedną wadę — wadę zwykłą u wielu takich pielęgniarek i dozorczyń — miała stale buteleczkę i czasem potrafiła łyknąć o parę kropel za wiele. Możnaby jej darować, gdyż ciężkie tam miała życie, aleć zawsze było to niebezpieczne, bo gdy pani Poole zasypiała mocno po napitku, warjatka, przebiegła jak czarownica, wykradała jej klucze z kieszeni, wychodziła z pokoju i snuła się po domu, wyrządzając złośliwe szkody, cokolwiek jej przyszło do głowy. Powiadają, że raz o mało nie spaliła męża swego w łóżku, ale ja o tem nic nie wiem. Tej nocy jednak najpierw zapaliła firanki i portjery w pokoju obok swojego, a potem zeszła na niższe piętro i dostała się do pokoju, który był przedtem pokojem nauczycielki (zdawałoby się, że coś o tem wiedziała, jak sprawy stoją, i miała złość do niej) — i tam podpaliła łóżko; na szczęście nikt tam nie spał. Nauczycielka uciekła dwa miesiące pierwej; a chociaż pan Rochester poszukiwał jej, jak czegoś najdroższego sobie w świecie, nie mógł się o niej niczego dowiedzieć; zupełnie zdziczał, możnaby powiedzieć, że się wściekł, gdy go ten zawód spotkał: nigdy nie był człowiekiem powściągliwym, ale teraz, gdy ją utracił, stał się niebezpiecznym. A do tego chciał być zupełnie sam. Odesłał panią Fairfax, zarządczynię, do jej rodziny gdzieś daleko; ale zrobił to ładnie, gdyż wyznaczył jej dożywotnią pensję, a ona na to zasłużyła — to była bardzo dobra kobieta. Pannę Adelę, swoją wychowanicę, umieścił w szkole. Zerwał ze wszystkimi znajomymi, z całą okoliczną szlachtą i zamknął się jak pustelnik we dworze.
— Jakto! Więc nie wyjechał z Anglji?
— Miałby wyjechać z Anglji? Gdzieżby zaś! Nie chciał wychodzić za próg swego domu, chyba nocą: a wtedy to jak duch chodził i chodził po ogrodzie, po sadzie, zupełnie jakgdyby był zmysły postradał; bo, wedle mojego rozumienia, tak też i było; gdyż tak żwawego, śmiałego, mądrego pana, jakim on był, zanim mu ta maleńka nauczycielka weszła w drogę, nie widziała pani chyba w życiu. W winie, kartach, w zakładach na wyścigach nie lubował się, jak to wielu czyni, i nie był znów tak bardzo piękny; ale miał rzadką, prawdziwie męską odwagę i wolę. Bo widzi pani, ja go znałem od małego chłopca; nieraz wzdychałem: bodajby w morzu byli utopili tę pannę Eyre, zanim przybyła do Thornfield Hall!
— Więc pan Rochester był w domu, gdy ten pożar wybuchł?
— Tak, owszem, był; i poszedł na strych, gdy wszystko gorzało na górze i na dole, i wyrzucił służące z łóżek i sam im pomógł zejść nadół, a potem wrócił, żeby warjatkę żonę wydobyć z jej celi. A wtedy zawołano ku niemu, że ona jest na dachu, gdzie też stała, wymachując rękoma, nad blankami i wydając takie krzyki, że można ją było słyszeć o milę: ja sam ją słyszałem i widziałem na własne oczy. Była to wielka kobieta i miała długie, czarne włosy; na tle płomieni widać je było, spływające jej na plecy. Byłem świadkiem, i wielu innych oprócz mnie również, jak pan Rochester przez drzwi w dachu wychodził na dach; słyszeliśmy, jak wołał: „Berto!“ Widzieliśmy, jak zbliżał się do niej; a wtedy, proszę pani, ona wrzasnęła i padła z dachu na bruk.
— Nieżywa?
— Nieżywa! Tak, nieżywa jak te kamienie jej mózgiem i krwią umazane.
— Wielki Boże!
— Tak, pani, to było straszne!
Wzdrygnął się.
— A później? — dopytywałam.
— I cóż, proszę pani, później dom spalił się do fundamentów: pozostały tylko szczątki murów.
— Czy jeszcze kto więcej stracił tam życie?
— Nie, a może nawet byłoby lepiej...
— Nie rozumiem pana...
— Biedny pan Edward! — westchnął — czyż mogłem się kiedy spodziewać, że to zobaczę! Niektórzy mówią, że to sprawiedliwa kara za to, że ukrywał swoje pierwsze małżeństwo, a chciał pojąć drugą żonę, chociaż pierwsza żyła; ale ja go żałuję.
— Pan przecież powiedział, że pan Rochester żyje! — wykrzyknęłam.
— Tak, tak, on żyje; ale wielu myśli, że lepiejby było, gdyby nie żył.
— Dlaczego? jakto? — zdrętwiałam. — Gdzież on jest? — zapytałam — czy w Anglji?
— Tak... tak... w Anglji; z Anglji, myślę, wyjechać nie może — jest teraz z miejscem związany.
Cóż to była za męka! A ten człowiek przedłużał ją, jakby naumyślnie.
— Jest całkowicie ślepy — rzekł wkońcu. — Tak, pan Edward całkowicie zaniewidział.
Lękałam się jeszcze gorszej wieści. Lękałam się, że zmysły postradał. Zbierając siły, zapytałam, co spowodowało to nieszczęście.
— To wszystko z winy jego odwagi i, mógłby ktoś powiedzieć, poniekąd z winy jego dobroci, proszę pani: nie chciał opuścić domu, dopóki wszyscy przed nim nie wyszli. Gdy nakoniec schodził po wielkich schodach, kiedy już pani Rochester rzuciła się była z blanków, rozległ się wielki łoskot — wszystko się zapadło. Wyjęto go z pod gruzów żywego, ale srodze pokaleczonego: belka jedna upadła w ten sposób, że częściowo go osłaniała; jednakże jedno oko miał wybite, a jedną rękę tak zmiażdżoną, że pan Carter, chirurg, musiał ją odrazu amputować. Drugie oko zapalone: i na to oko zaniewidział. Jest teraz bezradny, doprawdy — niewidomy i kaleka.
— Gdzież jest pan Rochester? gdzie obecnie mieszka?
— W Ferndean, we dworze na fermie, którą posiada o trzydzieści mil stąd: jest to ustronna, smutna miejscowość.
— Kto jest tam przy nim?
— Stary Jan i jego żona; nie chciał mieć nikogo więcej. Powiadają, że jest do ostateczności zgnębiony.
— Czy posiada pan jaki ekwipaż?
— Mamy tu powozik, proszę pani, bardzo porządny powozik.
— Niechże pan każe natychmiast zaprzęgać; a jeżeli pański pocztarek potrafi mnie dowieźć do Ferndean dziś jeszcze przed wieczorem, zapłacę panu i jemu dwa razy tyle, ile pan zwykle żąda za wynajem.

ROZDZIAŁ XXXVII.

Dwór w Ferndean był to budynek dość stary, średniej wielkości, bez architektonicznych pretensyj, głęboko ukryty w lesie. Słyszałam o nim dawniej. Pan Rochester często o nim mówił, a niekiedy tam jeździł. Ojciec jego kupił ten majątek ze względu na obfitość zwierzyny w tych okolicach. Byłby wynajął dom, ale nie mógł nań znaleźć lokatora. Ferndean przeto pozostało niezamieszkałe i nieumeblowane, z wyjątkiem dwóch czy trzech pokoi, urządzonych dla wygody dziedzica, gdy tam przyjeżdżał na polowanie.
Do tego domu przyjechałam przed nocą. Ostatnią milkę przeszłam pieszo, odprawiwszy powozik po zapłaceniu woźnicy przyobiecanej podwójnej zapłaty. Nawet z samego pobliża nie można jeszcze było dojrzeć dworku, tak gęsto otaczał go ponury las dokoła. Żelazna brama, osadzona na granitowych słupach, wskazywała wejście; przeszedłszy ją, znalazłam się odrazu w półcieniu gęstego szpaleru drzew. Zarośnięta trawą dróżka prowadziła brzegiem lasu wpośród omszałych i sękatych pni pod sklepieniem z gałęzi. Posuwałam się tą drogą, mając nadzieję, że wkrótce dotrę do mieszkania. Tymczasem droga ciągnęła się, wiła i skręcała coraz dalej: ani śladu domu mieszkalnego albo ogrodu.
Już myślałam, że obrałam zły kierunek i że zabłądziłam. Otaczał mnie zmrok i cień leśny. Obejrzałam się — innej drogi nie było: wszędzie tylko pnie, jak kolumny, gęste listowie — żadnego otwartego wyjścia.
Szłam dalej; nareszcie zaczęła się przede mną otwierać droga, gęstwina drzew nieco rzedła; po chwili ujrzałam sztachety, a potem dom, zaledwie przy tem słabem świetle dający się odróżnić od drzew, tak wilgotne i zielonawe były jego ściany. Wszedłszy przez bramkę, stanęłam w obrębie zamkniętego ogrodu, który las obejmował półkolem. Nie było tam kwiatów, nie było grządek — jedynie żwirowana szeroka ścieżka biegła dokoła trawnika, a wszystko to ciężką ramą otaczał las. Dom dwoma ostremi szczytami zwrócony był do frontu, okna zakratowane i wąskie, drzwi frontowe również wąskie, jeden stopień do nich prowadził. Całość robiła wrażenie, jak się właściciel gospody wyraził, „ustronnej, smutnej miejscowości”. Cicho tam było, jak w kościele w dniu powszednim. Deszcz, kapiący na liściach drzew, wydawał tam jedyny dosłyszalny odgłos.
— Czyż może być życie w tym domu? — zapytałam siebie.
Ależ tak — usłyszałam jakiś ruch; otwierały się wąskie drzwi frontowe i ktoś widocznie zamierzał wyjść z domu.
Drzwi otwarły się zwolna: jakaś postać ukazała się w zmierzchu wieczornym i stanęła na stopniu: mężczyzna bez kapelusza; wyciągnął rękę, by się przekonać, czy pada. Choć ciemno było, poznałam go — tak, to był mój pan, Edward Fairfax Rochester — on, nie kto inny.
Wstrzymałam kroki, zatrzymałam prawie oddech i stałam, patrząc na niego — przyglądając mu się, sama niewidziana, i, niestety! niewidzialna dla niego. Było to nagłe spotkanie, ale takie, gdzie ból opanowywał radosne uniesienie. Bez trudu powstrzymałam okrzyk i odruch pośpieszenia ku niemu.
Postać jego miała ten sam silny, sprężysty zarys, co zawsze: trzymał się prosto, włosy jego, jak pierwej, były kruczo czarne i rysy nie zmienione; rok czasu, pomimo najcięższej zgryzoty, nie potrafił strawić jego atletycznej siły, ani podkopać potężnej pełni rozwoju. Ale w twarzy jego zobaczyłam zmianę; na tej twarzy malowała się rozpacz i ponura zaduma... i przyszedł mi na myśl jakiś skrzywdzony i spętany dziki zwierz albo ptak, do którego w milczącym jego bólu niebezpiecznie byłoby przystąpić. Orzeł w klatce o okrutnie oślepionych oczach mógłby tak wyglądać, jak ten ociemniały Samson.
Lecz nie obawiałam się go w tej dzikości ani na chwilę. Zgryzotę moją słodziła nadzieja, że wkrótce odważę się złożyć pocałunek na tem czole surowem i na tych ustach tak boleśnie zaciśniętych, ale jeszcze nie w tej chwili. Jeszcze teraz nie chciałam go zaczepiać.
Zeszedł ze stopnia i posuwał się wolno, niepewnie ku trawnikowi. Gdzież się podział ten śmiały krok jego? Przystanął, jakgdyby nie wiedział, w którą stronę się obrócić. Podniósł rękę i rozwarł nią powieki; spojrzał, wysilając się, ku niebu i w kierunku drzew: widziałam, że dla niego wszystko było pustą ciemnicą. Wyciągnął prawą ręką (lewą okaleczałą trzymał ukrytą na piersiach); zdawało się, że chce dotykiem zbadać, co jest wkoło niego, wszędzie jednakże napotykał pustkę, gdyż drzewa odległe były o kilka łokci od niego. Zaprzestał daremnych prób, skrzyżował ręce na piersiach i stał spokojny i niemy na deszczu, który teraz obficie padał na odkrytą jego głowę. W tej chwili zjawił się skądciś Jan i zbliżył się do niego.
— Czy mogę panu podać ramię? — zapytał. — Pada duży deszcz, czy nie wróciłby pan lepiej do domu?
— Zostaw mnie w spokoju — usłyszał za całą odpowiedź.
Jan odszedł, nie zauważywszy mnie. Pan Rochester próbował teraz chodzić, daremnie — wszystko było tak niepewne. Z trudem odnalazł drogę do domu, wszedł i zamknął drzwi za sobą.
Teraz przysunęłam się i zapukałam; otworzyła mi żona Jana.
— Marjo — powiedziałam — czy to wy?
Drgnęła, jakgdyby ujrzała ducha. Uspokoiłam ją. Na jej pośpieszne zapytanie: „Czy to doprawdy pani o tak późnej godzinie na tem pustkowiu?“ ujęłam jej rękę, a potem poszłam za nią do kuchni, gdzie przy ogniu siedział Jan. Wytłumaczyłam im w kilku słowach, że słyszałam o wszystkiem, co się stało, odkąd opuściłam Thornfield, i że przybyłam odwiedzić pana Rochestera. Poprosiłam Jana, żeby poszedł na rogatkę, gdzie wysiadłam z dyliżansu, i żeby mi przyniósł pozostawiony tam kuferek, a potem, zdejmując kapelusz i szal, zapytałam Marję, czy mogłabym tu we dworze znaleźć nocleg. Odpowiedziała, że chociaż z trudem, ale można to będzie urządzić. Wtedy oświadczyłam jej, że pozostaję. Właśnie w tej chwili odezwał się dzwonek z pokoju.
— Skoro tam idziecie — rzekłam — powiedzcie waszemu panu, że pewna osoba pragnie się z nim widzieć, ale nie podawajcie mojego imienia.
— Wątpię, czy pan będzie chciał panią przyjąć — odpowiedziała — odmawia wszystkim.
Gdy powróciła, zapytałam, co powiedział.
— Że ma pani wymienić nazwisko i w jakim chce mówić interesie — odpowiedziała, poczem nalała wody do szklanki, którą postawiła na tacy razem ze świecami.
— Czy pan dlatego dzwonił? — zapytałam.
— Tak jest; pan zawsze każe wnosić świece, gdy się ściemnia, chociaż nie widzi.
— Dajcie mi tackę; ja ją zaniosę.
Odebrałam od niej tackę; pokazała mi drzwi bawialnego pokoju. Tacka trzęsła mi się w ręku, woda się wylewała; serce biło głośno i szybko. Marja otworzyła drzwi i zamknęła je za mną.
Bawialnia miała wygląd ponury; resztka zaniedbanego ognia dopalała się na kominku; pochylonego nad tym ogniem, z głową, opartą o wysoki, staroświecki gzyms kominka ujrzałam niewidomego mieszkańca tego pokoju. Stary pies Pilot leżał na boku, odsunięty z drogi i skurczony, jakgdyby w obawie, że może być nieumyślnie nadepnięty. Pilot nastawił uszy, gdy wchodziłam do pokoju, a potem zerwał się z radosnym skowytem i skoczył ku mnie, ledwie mi tacki nie wytrącił. Postawiłam tackę na stole, poklepałam go i powiedziałam cicho: „Leżeć!“ Pan Rochester obejrzał się automatycznie, chcąc zobaczyć, co znaczy ten ruch, ponieważ jednak nic nie mógł zobaczyć, odwrócił się i westchnął.
— Podaj mi wodę, Marjo — rzekł.
Zbliżyłam się do niego z szklanką, już tylko do połowy napełnioną. Pilot szedł za mną wciąż podniecony.
— Co się to dzieje? — zapytał pan Rochester.
— Leżeć, Pilot! — powtórzyłam.
Pan Rochester wstrzymał rękę, niosącą wodę do ust, nadsłuchując; ale wnet wypił i odstawił szklankę.
— To ty jesteś, Marjo, wszak prawda?
— Marja jest w kuchni... — odpowiedziałam.
Wyciągnął rękę ruchem szybkim, ale nie widząc, gdzie stoję, nie dotknął mnie.
— Kto to jest? Kto to jest? — zapytał, wyraźnie starając się zobaczyć temi niewidzącemi oczami, — daremny, żałosny wysiłek. — Proszę odpowiedzieć! Proszę znów przemówić! — powiedział głośno i rozkazująco.
— Czy życzy pan sobie trochę więcej wody? Połowę tego, co było w szklance, wylałam — rzekłam.
— Kto to jest? Co to jest? Kto mówi?
— Pilot mnie poznał i Jan i Marja wiedzą, że tu jestem. Przybyłam tu dopiero dziś wieczór — odpowiedziałam.
— Wielki Boże!... co za złudzenie mnie nachodzi! Co za słodkie szaleństwo mnie ogarnęło!
— Nie złudzenie... nie szaleństwo. Duch pański zbyt silny, by dać się omotać złudzeniu, zbyt zdrów, by ulec szaleństwu.
— A gdzież jest to, co mówi? Czy to tylko sam głos?... Ach, ja widzieć nie mogę, ale muszę dotknąć, inaczej serce we mnie bić przestanie i krew mózg zaleje. Czemkolwiek, kimkolwiek jesteś, daj mi się dotknąć, bo skonam!
Szukał wyciągniętą ręką. Ujęłam tę błąkającą się rękę i uwięziłam ją w obu moich dłoniach.
— Jej własne paluszki! — zawołał — jej drobne, delikatne paluszki! A skoro tak, to musi być i ona sama!
Muskularna dłoń wyrwała się z pod mojej straży; chwycił ramię moje, moją szyję, objął mnie wpół, oplótł ramionami i przytulił mnie do siebie.
— Czy to Joanka? Co to jest? To jej kształt, to jej wzrost...
— A to jej głos — dodałam. — Jestem tutaj cała: i serce moje jest tutaj. Niechaj Bóg pana błogosławi! Jestem szczęśliwa, że jestem znowu przy panu.
— Joanna Eyre! Joanna Eyre! — powiedział tylko.
— Panie mój drogi — odpowiedziałam — ja jestem Joanna Eyre: odnalazłam pana, wróciłam do pana.
— Czy doprawdy? Czy w żywem ciele? Moja żyjąca Joanka?
— Pan mnie dotyka, pan mnie trzyma, i dosyć mocno przecież. Nie jestem zimna jak trup, bezcielesna jak powietrze, nieprawdaż?
— Moje żyjące kochanie! To z pewnością są jej członki, a to jej twarzyczka; a jednak to niepodobna, żeby mnie po tem wszystkiem, co przeszedłem, spotykało takie szczęście. To sen. Taki sen, jaki nachodził mnie niekiedy nocą. Wtedy tuliłem ją znów do serca, tak jak oto teraz; całowałem ją — o, tak — i czułem, że ona mnie kocha, i wierzyłem, że mnie nie opuści...
— Ja już od tej chwili nigdy pana nie opuszczę!
— Nigdy mnie nie opuści, mówi zjawisko niebiańskie?... A przecież zawsze budziłem się i przekonywałem, że to była pusta złuda; i rozpacz odnajdowałem i opuszczenie. Posępne moje życie, samotne, beznadziejne, dusza spragniona nigdy nie zaznała napoju, ani głód serca — pokarmu. Miła, słodka senna zjawo, co tulisz się teraz w moich objęciach, i ty ulecisz, jak przed tobą wszystkie twoje siostry; ale ucałuj mnie, zanim pójdziesz, uściskaj mnie, Joanko.
Przycisnęłam usta do jego niegdyś pełnych blasku, dziś bezpromiennych oczu, — odgarnęłam mu włosy z czoła i to czoło ucałowałam także. Zdawał się nagle rozbudzać; chwytało go poczucie rzeczywistości.
— Więc to ty... to istotnie ty jesteś, Joanko? Powróciłaś do mnie naprawdę?
— Powróciłam.
— Więc nie leżysz martwa w jakimś rowie, albo na dnie jakiegoś strumienia? Ani nie błąkasz się, zbiedzony wyrzutek, pomiędzy obcymi?
— Nie, panie! Jestem teraz niezależną kobietą.
— Niezależna! Co przez to rozumiesz, Joanko?
— Stryj mój na Maderze umarł i pozostawił mi pięć tysięcy funtów.
— Ach! to coś z dziedziny praktycznej... to jest coś rzeczywistego! — zawołał — toby mi się śnić nie mogło. A przytem ten jej głos szczególniejszy, taki ożywczy i przekorny, a zarazem słodki; ten głos krzepi zawiędłe moje serce i życie w niem budzi... Więc jakżeż to, Joanko! Jesteś teraz niezależną, bogatą kobietą?
— Zupełnie bogatą, mój panie. Jeżeli mi pan nie pozwoli mieszkać ze sobą, mogę sobie własny mój domek postawić tuż blisko pańskich drzwi i będzie pan mógł przychodzić i siadywać w moim saloniku, gdy pan wieczorem zapragnie towarzystwa.
— Ależ skoro jesteś bogata, Joanko, masz teraz, niewątpliwie, przyjaciół, którzy się tobą zaopiekują i nie zniosą tego, ażebyś się poświęcała dla takiego ślepego kaleki jak ja.
— Ja już panu powiedziałam, że jestem niezależna i bogata: jestem panią siebie.
— I chcesz pozostać ze mną?
— Z pewnością — chyba, że pan mnie nie zechce. Będę pańską sąsiadką, pielęgniarką, gospodynią. Widzę, że pan samotny, będę pańską towarzyszką, będę panu czytała, chodziła z panem, siadywała z panem, usługiwała panu, będę pańskiem okiem i pańską ręką. Nie smuć się tak, mój drogi panie; nie będziesz opuszczony, dopóki ja żyję.
Nie odpowiedział nic na to. Miał minę poważną, jakgdyby zamyśloną; otworzył usta, zdawało się, że chce coś powiedzieć — lecz znowu je zamknął. Zażenowałam się trochę. Może zbyt pośpiesznie przeskoczyłam konwenanse, a on, podobnie jak January, widział niewłaściwość w mojej nierozwadze? W istocie, propozycję czyniłam w tej myśli, w tej nadziei, że on pragnie mieć mnie za żonę i że mi to powie — że mi to powie odrazu. Ponieważ jednak żadnej na ten temat nie czynił wzmianki, tylko spochmurniał, przyszło mi nagle na myśl, że omyliłam się może, i że niemądrą w tej chwili odgrywam rolę. To też zaczęłam się łagodnie z jego objęć wysuwać, on jednakże przytulił mnie jeszcze mocniej.
— Nie... nie... Joanko, nie odchodź. Nie... Dotknąłem cię, słyszałem cię, odczułem szczęście, dzięki twej obecności, słodycz pociechy z ust twoich: nie mogę wyrzec się tych źródeł radości. We mnie tak mało pozostało, muszę posiadać ciebie. Choć ludzie śmiać się będą, nazwą to niedorzecznością, egoizmem, dla mnie to nic nie znaczy. Sama dusza moja wzywa ciebie, jeśli jej pragnień nie zaspokoisz, śmiertelnie się zemści na swej cielesnej powłoce.
— Dobrze, panie mój, ja zostanę z tobą: już to powiedziałam.
— Tak, ale mówiąc, że zostaniesz ze mną, może masz co innego na myśli, — a ja co innego. Ty może zdecydowałabyś się być koło mnie, usługiwać mi, czuwać nade mną, jak dobrotliwa pielęgniareczka, gdyż dobre masz serce i szlachetną naturę, i to cię skłania do poświęceń dla tych, nad którymi się litujesz — a mnie to niezawodnie powinnoby wystarczać. Ja zapewne powinienbym mieć teraz tylko ojcowskie uczucie dla ciebie, jak myślisz? No, powiedz mi...
— Będę myślała, co pan zechce; chętnie będę tylko pańską pielęgniarką, jeśli pan uważa, że tak będzie lepiej...
— Ale ty nie możesz zostać na zawsze moją pielęgniarką, Joanko; jesteś młoda — musisz kiedyś wyjść zamąż.
— Nie dbam o zamążpójście.
— Powinnaś dbać, Joanko; gdybym był tem, czem przedtem byłem, postarałbym się, abyś o to dbała... ale... taki ślepy pień!...
Znowu zapadł w posępną zadumę. Ja, przeciwnie, poweselałam i nabrałam świeżej otuchy. Jego słowa pozwoliły mi zrozumieć, w czem leżała trudność; a że to dla mnie nie było trudnością, więc i poprzednie moje zakłopotanie minęło. Uderzyłam w żywszą nutę w rozmowie.
— Czas już, żeby się ktoś zabrał do przywrócenia panu bardziej ludzkiego wyglądu — rzekłam, rozdzielając gęste jego i dawno niestrzyżone kędziory. — Widzę bowiem, że pan się przemienia w lwa, czy coś w tym rodzaju. I coś z Nabuchodonozora, pasącego się na łące, ma pan w sobie, to pewna. Włosy pańskie przypominają mi orle skrzydła, a czy pańskie paznokcie urosły, czy nie urosły, jak ptasie szpony, tego jeszcze nie zauważyłam.
— Na tej ręce nie mam ani dłoni, ani paznokci — rzekł, wyciągając ukrytą na piersi okaleczałą kończynę. — Czy to nie okropny widok? Powiedz, Joanko!
— Doprawdy, przykro na to patrzeć; i przykro widzieć oczy pańskie i tę bliznę z oparzenia na pańskiem czole, ale co najgorsze, to, że za to wszystko musiałoby się może aż za nadto pana kochać, rozpieszczać i psuć...
— Ja myślałem, że ciebie wstręt ogarnie, Joanko, gdy ujrzysz moją rękę i te blizny na twarzy.
— Tak pan myślał? Niech mi pan tego nie mówi, bo będę panu musiała powiedzieć coś niemiłego o jego rozumie. A teraz niech mnie pan puści na chwilę, gdyż chciałabym ogień poprawić i kazać zamieść koło pieca. Czy pan mnie rozpozna, gdy dobry ogień się pali?
— Owszem; prawem okiem widzę żar, czerwoną mgłę.
— A świece pan widzi?
— Bardzo niewyraźnie, każda jest jak jasny obłoczek.
— A mnie czy pan może zobaczyć?
— Nie, wróżko moja, ale i tak jestem aż nazbyt szczęśliwy, że mogę słyszeć cię i dotknąć.
— Kiedy pan jada wieczerzę?
— Nie jadam jej wcale.
— Ale dzisiaj musi pan coś zjeść. Ja jestem głodna, i pan z pewnością również, tylko pan o tem nie myśli.
Przyzwawszy Marję, postarałam się prędko o uporządkowanie pokoju; przygotowałam mu też smaczny posiłek. Czułam się podniecona, łatwo i z przyjemnością rozmawiałam z nim w czasie wieczerzy i długo jeszcze potem. Nie potrzebowałam krępować się, hamować wesołości i ożywienia wobec niego; byłam z nim zupełnie swobodna, gdyż wiedziałam, że mu się podobam; wszystko, co mówiłam albo czyniłam, zdawało się pocieszać go i ożywiać. Rozkoszna świadomość! Życiem i światłem mnie to przenikało: w jego obecności żyłam całą pełnią; on również w mojej. Chociaż niewidomy, uśmiechał się, radość zaświtała na twarzy i wyraz jej złagodniał, nabrał ciepła.
Po kolacji zaczął mi zadawać mnóstwo pytań, mianowicie gdzie byłam, co robiłam, jakim sposobem go odnalazłam. Ja jednakże dawałam mu tylko częściowe odpowiedzi; za późno już było tego wieczora wchodzić w szczegóły. Nie chciałam zresztą dotykać żadnej głębiej brzmiącej struny, ani otwierać w sercu jego nowego źródła wzruszeń. Chwilowo jedynym moim celem było pokrzepić go i rozweselić. Ożywił się był i rozweselił, jak powiedziałam, ale jeszcze nie na stałe. Skoro tylko chwila milczenia przerywała rozmowę, zaczynał się niepokoić, dotykać mnie, a potem mówił:
— Joanko, czyś ty naprawdę ludzka istota? Czyś tego pewna?
— Sumiennie wierzę, że tak jest, panie.
— Jednak jakim sposobem, w ten smutny i ciemny wieczór, mogłaś się tak nagle pojawić przy mojem opuszczonem ognisku? Wyciągnąłem rękę, żeby odebrać szklankę wody od służącej, a podałaś mi szklankę ty; zapytałem o coś, spodziewając się, że odpowie mi żona Jana, a twój głos przemówił do mojego ucha.
— Bo zamiast Marji weszłam do pokoju z tacką.
— I ta godzina, którą teraz spędzam z tobą, jest jakaś zaczarowana. Nikt nie może wiedzieć, jakie straszne, ponure, beznadziejne życie pędziłem od długich miesięcy... Nic nie robiąc, nie spodziewając się niczego; nie rozróżniając dnia i nocy. Czułem tylko wrażenie zimna, gdy pozwoliłem, by ogień wygasł; głodu, gdy zapomniałem jeść; a przytem bezustanny smutek, a chwilami prawdziwy szał tęsknoty za moją Joanką. Tak jest: goręcej pragnąłem, by ona mi była zwrócona, niż utracony wzrok. I jak to być może, że Joanka jest ze mną i mówi, że mnie kocha? Czy mi nie zniknie tak nagle, jak się zjawiła? Lękam się, że jutro już jej nie odnajdę.
Zwykła, codzienna uwaga, wyrywająca go z toku dręczących myśli, byłaby, tego byłam pewna, najlepszym sposobem uspokojenia go w tym stanie umysłu. Przesunęłam mu palcem po brwiach, a zauważywszy, że są spalone, zapowiedziałam, że użyję środka, od którego odrosną tak szerokie i czarne, jak były dawniej.
— Naco się przyda tak czy inaczej czynić mi dobrze, duchu dobroczynny, skoro w jakiejś niefortunnej chwili znowu mnie odejdziesz, znikniesz, jak cień, dokąd i jak, nie będę wiedział i już cię potem więcej nie odnajdę?
— Czy pan ma grzebyczek kieszonkowy przy sobie?
— Naco ci to, Joanko?
— Chciałabym przeczesać tę splątaną czarną grzywę. Przyglądając się panu zbliska, widzę, że pan strasznie wygląda. Mówi pan, że ja jestem wróżka, ale to pewna, że pan podobniejszy jest do wilkołaka.
— Czy bardzo jestem brzydki, Joanko?
— Bardzo: pan zawsze był brzydki, to wiadomo.
— Hm!... Złośliwość w tobie nie wygasła, gdziekolwiek przebywałaś.
— A jednak przebywałam z bardzo dobrymi ludźmi; z ludźmi lepszymi od pana, sto razy lepszymi; z ludźmi o pojęciach i poglądach, jakich pan nigdy w życiu nie wyznawał, tak szlachetnych i wzniosłych.
— Z kimże ty, u licha, przebywałaś?
— Jeżeli tak się pan będzie kręcił, wyrwę panu włosy z głowy, a wtedy może przestanie pan wątpić, że istnieję rzeczywiście.
— Z kim przebywałaś, Joanko?
— Już dziś wieczór pan tego ze mnie nie wyciągnie; musi pan poczekać do jutra; jeżeli przerwę opowieść do połowy tylko opowiedzianą, będzie to, pan wie, rodzajem zadatku, że ukażę się panu przy śniadaniu, ażeby ją dokończyć. Ale, ale... muszę pamiętać, ażeby nie zjawić się wtedy jedynie ze szklanką wody: muszę przynieść przynajmniej jedno jajko, nie mówiąc już o przysmażonej szynce.
— Ty drwiący odmieńcze z rodu wróżek, choć ludzie cię chowali! Od roku tak się nie czułem, jak teraz, dzięki tobie. Gdyby Saul mógł był mieć ciebie za swego Dawida, wypędzanie djabłów obyłoby się bez pomocy harfy.
— Dosyć! Już pan uczesany i wygląda przyzwoicie. Ale teraz pana pożegnam; byłam w podróży przez trzy dni ostatnie i jestem zmęczona. Dobranoc.
— Jeszcze słówko, Joanko: czy tam tylko kobiety były w tym domu, gdzie przebywałaś?
Rozśmiałam się i uciekłam, i śmiałam się jeszcze, biegnąc po schodach.
— Doskonała myśl! — myślałam z radością. — Widzę, że przez pewien czas będę miała czem wypłaszać melancholję.
Nazajutrz rano bardzo wcześnie słyszałam, że już wstał, rusza się i chodzi po pokojach. Jak tylko Marja zeszła, usłyszałam szereg pytań: „Czy jest tutaj panna Eyre?“ a potem: „Który pokój jej daliście? Czy tylko suchy? Czy panna Eyre wstała? Idź i zapytaj, czy jej czego nie potrzeba i kiedy zajdzie nadół?“
Zeszłam, skoro tylko mogłam przypuszczać, że zanosi się na śniadanie. Wchodząc do pokoju cichutko, mogłam mu się przypatrzeć, zanim on spostrzegł moją obecność. Żałosny, doprawdy, był widok tego silnego ducha pod władzą cielesnego kalectwa. Siedział w fotelu — siedział cicho, ale nie spokojnie, oczekujący widocznie; wybitne rysy powlekał stały już teraz smutek. Twarz przypomniała mi lampę zgaszoną, czekającą, by ją ktoś znowu zapalił, ale niestety! on sam nie mógł już teraz zapalić światła ożywionego wyrazu: mógł to uczynić tylko ktoś drugi, od kogo zależał. Zamierzałam być wesołą i swobodną, lecz ta bezradność silnego mężczyzny wzruszyła mnie do głębi; mimo to zagadnęłam go, jak mogłam najżywiej:
— Jasny, słoneczny ranek mamy dzisiaj; deszcz ustał, wszystko tylko delikatnie lśni się jeszcze po nim: wkrótce zaprowadzę pana na przechadzkę.
Obudziłam światło: rozpromieniła mu się twarz.
— Ach, więc jesteś tutaj naprawdę, skowronku mój! Przyjdź do mnie. Nie uleciałaś — nie znikłaś? Godzinę temu słyszałem jednego z twoich krewniaczków — śpiewał wysoko nad lasem: ale w piosence jego nie było dla mnie muzyki, tak jak wschodzące słońce nie miało dla mnie promieni. Wszelka melodja świata, dla mnie, osiadła na języczku mojej Joanki (na szczęście nie jest on milczący z natury); promieniem słońca jest mi jej obecność.
Łzy poczułam w oczach, słysząc to przyznanie się do zależności. To tak, jakgdyby królewski orzeł, przykuty łańcuszkiem do miejsca, musiał błagać wróbla, ażeby go karmił. Nie chciałam jednak być płaczliwą; otarłam słone kropelki i zakrzątnęłam się koło śniadania.
Czas przed południem spędziliśmy przeważnie na świeżem powietrzu. Wyprowadziłam go z wilgotnego i dzikiego lasu i wyszliśmy na wesołe pola: opisywałam mu, jak wspaniale są zielone, jak deszcz odświeżył kwiaty i żywopłoty, jak przeczystym jest błękit nieba. Usadowiłam się tuż przy nim i pozwoliłam objąć się ramieniem. Pilot leżał obok nas; cisza panowała dokoła. Nagle mój pan, tuląc mnie w ramionach, wybuchnął:
— Okrutny, okrutny zbiegu! O, Joanko, co ja czułem, gdy spostrzegłem, że uciekłaś z Thornfield i gdy nie mogłem nigdzie cię odnaleźć; gdy, zbadawszy twój pokój, przekonałem się, że nie zabrałaś pieniędzy ani niczego, coby ci je mogło zastąpić! Naszyjnik z pereł, który ci ofiarowałem, leżał nietknięty w pudełku; kuferki pozostawiłaś zamknięte, sznurami związane, tak jak były przygotowane do poślubnej podróży. Zadawałem sobie pytanie, jak sobie da radę moje kochanie, tak ogołocone ze wszystkiego, bez grosza? I jakże dałaś sobie radę? Opowiedz mi teraz.
Tak zachęcona, zaczęłam mu zeszłoroczne przeżycia opowiadać. Złagodziłam znacznie wspomnienia owych trzech dni wędrówki i głodu; chciałam mu oszczędzić daremnej przykrości; a jednak to trochę, co mu opowiedziałam, zraniło wierne serce jego głębiej, niż sądziłam. Dowodził, że nie powinnam go była opuszczać bez żadnych środków do życia: powinnam mu była powiedzieć o swym zamiarze. Powinnam mu była zaufać; nigdy nie byłby mnie zmuszał, bym została jego kochanką. Choć tak gwałtownym wydawał się w swojej rozpaczy, w istocie kochał mnie zanadto szczerze i czule, by chcieć być moim tyranem. Byłby mi oddał połowę swego majątku, nie żądając nawet pocałunku wzamian, bylebym nie odeszła sama w świat szeroki. Musiałam, był tego pewny, więcej przecierpieć, niż mu wyznaję...
— Już mniejsza z tem, co przecierpiałam, trwało to krótko.
I teraz zaczęłam mu opowiadać, jak zostałam przyjęta w Moor House, jak otrzymałam stanowisko nauczycielki i t. d., następnie, jak spadł na mnie majątek, jak odkryłam moich krewnych. Oczywiście imię Januarego Riversa zachodziło często w mojem opowiadaniu. Gdy skończyłam, pan Rochester to imię natychmiast podchwycił.
— Ten January zatem jest twoim kuzynem?
— Tak jest.
— Wspominałaś go często: czy ty go lubisz?
— To bardzo dobry człowiek, panie; nie mogłabym go nie lubić.
— Dobry człowiek. Czy to znaczy: że jest to przyzwoity i godny, pięćdziesięcioletni mężczyzna, czy też co innego?
— January, panie, ma dopiero dwadzieścia dziewięć lat.
Jeune encore, jak mówią Francuzi. Czy to osoba niskiego wzrostu, flegmatyczna i brzydka? Osoba, której dobroć polega raczej na braku wyraźnych win, niż na dzielnem pełnieniu cnót?
— January jest niezmordowanie czynny. Żyje tylko pragnieniem spełniania wielkich, wzniosłych czynów.
— Ale umysł jego? Prawdopodobnie raczej ograniczony? Ma dobre chęci, ale wzruszasz ramionami, gdy słuchasz, co mówi?
— January mało mówi, panie: a to, co mówi, jest zawsze trafne. Umysł ma wybitny, powiedziałabym, że nietyle wrażliwy, ile potężny.
— Jest to więc człowiek zdolny?
— Bardzo.
— I prawdziwie wykształcony?
— Nietylko wykształcony, ale głęboko uczony.
— Ale jego maniery, zdaje mi się, że mówiłaś, iż jego maniery nie są w twoim guście, jest to pedant zarozumiały i trąci kaznodzieją?
— Nic nie mówiłam o jego manierach; ale musiałabym mieć bardzo zły smak, gdyby mi się nie podobały; jest dobrze wychowany, taktowny i spokojny.
— Zapomniałem, jak opisywałaś jego wygląd; jest to surowy wikary, duszący się w białym ciasnym kołnierzyku, chodzący jak na szczudłach, w butach o grubych podeszwach, co?
— January dobrze się ubiera. Jest to przystojny mężczyzna; wysoki, blondyn o niebieskich oczach i greckim profilu.
— (na boku) A niechaj go djablil! (do mnie) Czy lubiłaś go, Joanko?
— Tak, panie, lubiłam go, ale już mnie pan przedtem o to pytał.
Spostrzegłam, naturalnie, co się święci. Zazdrość go opanowała i ukłuła, ale to było ukłucie zbawienne, gdyż wyrywało go z dręczących szpon melancholji. Nie chciałam przeto natychmiast odpędzać smoka.
— Możeby pani zechciała się odsunąć, panno Eyre — usłyszałam trochę niespodziewaną uwagę.
— Dlaczego, panie?
— Obraz, który pani w tej chwili nakreśliła, przedstawia kontrast trochę zanadto uderzający. Bardzo ładnie opisała pani urodziwego Apollina; w myśli widzi go pani — wysokiego, niebieskookiego, o jasnych włosach i o greckim profilu. A oczy pani spoczywają na Wulkanie, prawdziwym kowalu, śniadym, o szerokich barach i kalece w dodatku.
— Nigdy mi to na myśl nie przyszło, ale pan doprawdy jest raczej podobny do Wulkana.
— Więc proszę, niechże mnie pani opuści, ale zanim pani pójdzie (tu przytrzymał mnie silniejszem ujęciem, niż dotąd) — proszę mi łaskawie odpowiedzieć na parę pytań.
Umilkł.
— Na jakie pytania?
Teraz rozpoczął się egzamin.
— January dał ci posadę nauczycielki szkoły w Morton, zanim się dowiedział, że jesteś jego krewną?
— Tak, panie.
— Czy często go widywałaś? Czy odwiedzał szkołę niekiedy?
— Codziennie.
— Czy pochwalał twoje plany, Joanko? Wiem, że musiały być mądre, gdyż z ciebie takie zdolne stworzenie!
— Owszem, pochwalał je.
— Z pewnością odnajdywał w tobie wiele rzeczy, których się nie spodziewał znaleźć? Pod pewnemi względami jesteś niezwykle wykształcona.
— Nic o tem nie wiem.
— Mówiłaś, że miałaś mieszkanko obok szkoły: czy Rivers przychodził tam kiedy odwiedzić cię?
— Czasami.
— Wieczorem?
— Raz czy dwa razy.
Tu nastąpiło milczenie.
— Jak długo mieszkałaś z Januarym i jego siostrami po odkryciu, że istnieje pokrewieństwo między wami?
— Pięć miesięcy.
— Czy Rivers wiele czasu spędzał z rodziną?
— Owszem; pokój bawialny służył za pokój do pracy tak dla niego, jak dla nas; on siedział pod oknem, a my przy stole.
— Czy dużo pracował?
— Bardzo dużo.
— Nad czem?
— Studjował język hindustański.
— A ty tymczasem co robiłaś?
— Z początku uczyłam się niemieckiego.
— Czy to on ciebie uczył?
— January nie umie po niemiecku.
— Czy niczego cię nie uczył?
— Owszem — trochę hindustańskiego.
— Rivers ciebie uczył hindustańskiego?
— Tak, panie.
— I swoje siostry także?
— Nie!
— Tylko ciebie?
— Tylko mnie.
— Czy prosiłaś go, żeby cię uczył?
— Nie.
— On sam chciał cię uczyć?
— Tak jest.
Znowu milczenie.
— Dlaczego chciał cię uczyć? Nacóż mógł się tobie przydać język hindustański?
— January pragnął zabrać mnie ze sobą do Indyj.
— Ach! oto dotarłem do jądra całej sprawy. Więc on chciał się z tobą ożenić?
— Prosił mnie, bym została jego żoną.
— To wymysł, to bezczelny wymysł, żeby mnie rozdrażnić.
— Bardzo pana przepraszam, ale to dosłowna prawda. Prosił mnie i tę prośbę powtarzał kilkakrotnie i z takim uporem, na jaki tylko pan potrafiłby się zdobyć.
— Panno Eyre, powtarzam, może mnie pani opuścić. Ileż razy mam pani to samo powtarzać? Dlaczego siedzi pani uporczywie przy mnie, kiedy ja pani powiedziałem, że ma pani się odsunąć?
— Dlatego, bo mi tu dobrze.
— Nie, Joanko, nie jest ci tutaj dobrze, gdyż serce twoje nie przebywa ze mną. Serce oddałaś kuzynowi swemu, Januaremu. Ach, do tej chwili myślałem, że Joasia jest w zupełności moją tylko! Wierzyłem, że mnie kocha, nawet wtedy, gdy mnie opuszczała, był to atom słodkości w kielichu goryczy. Choć tak długo byliśmy rozdzieleni, choć tak gorącemi łzami oblałem nasze rozstanie, nigdy nie przypuszczałem, że gdy ja ją opłakuję, ona kocha innego! Ale daremnie narzekać. Joanko, opuść mnie, odejdź i wyjdź za Riversa.
— Więc niech mnie pan odepchnie, gdyż nie opuszczę pana z własnej woli.
— Joanko, ja tak lubię ton twojego głosu, który zawsze budzi we mnie nadzieję, bo brzmi tak szczerze. Słysząc go, przenoszę się wstecz o rok. Zapominam, żeś nowy zadzierzgnęła węzeł. Ale nie chcę być głupcem. Idź...
— Dokąd mam iść, panie?
— W swoją drogę... z mężem, którego wybrałaś.
— A kto nim jest?
— Przecież wiesz — ten January Rivers.
— On nie jest moim mężem, i nigdy moim mężem nie będzie. On mnie nie kocha, ani ja jego nie kocham. On kocha (o ile potrafi kochać... ale inaczej, niż pan...) piękną, młodą pannę — Rozamunda jej na imię. Chciał się ze mną ożenić jedynie dlatego, ponieważ sądził, że byłabym odpowiednią na żonę dla misjonarza, czemby Rozamunda nie była. January dobry jest człowiek i wielki, ale surowy, a w stosunku do mnie zimny jak lodowiec. On niepodobny do pana: ja nie czuję się dobrze przy nim, obok niego, ani z nim. Nie ma dla mnie pobłażliwości, ani żadnych ciepłych uczuć. Nic go we mnie nie pociąga, nawet młodość moja. Widzi we mnie tylko kilka pożytecznych właściwości umysłu... Więc mamże pana opuścić i wracać do niego?
Zadrżałam mimowoli i instynktownie przygarnęłam się bliżej do mego ociemniałego ukochanego pana. Uśmiechnął się.
— Co mówisz, Joanko! Czy to prawda? Czy istotnie tak się mają sprawy między tobą a Riversem?
— Najistotniej, panie mój! O, nie potrzebujesz być zazdrosnym! Chciałam się z tobą odrobinę podrożyć, ażebyś się trochę otrząsnął ze smutku: myślałam, że gniew lepszym będzie od zgryzoty. Ale jeżeli pragniesz, bym cię kochała, gdybyś mógł pojąć, jak bardzo cię kocham, byłbyś dumny i zadowolony. Całe moje serce twojem jest, mój panie: do ciebie ono należy i z tobą pozostanie, gdyby nawet los wygnał mnie od ciebie na zawsze.
I znowu, gdy mnie całował, bolesne myśli zasępiły mu lica.
— Mój wzrok wygasły! Moje kalectwo... — szepnął z żalem.
Popieściłam go na pociechę. Wiedziałam, o czem myślał, i miałam ochotę przemówić za niego, ale nie śmiałam. Gdy odwrócił twarz na chwilę, ujrzałam łzę, spływającą z pod przywartej powieki i staczającą się po policzku. Serce moje wezbrało.
— Nie lepszy jestem od starego piorunem strzaskanego kasztanu w Thornfield — zauważył. — Jakież prawo miałaby tamta ruina prosić pnącz młody, by świeżością zakrył jej zniszczenie?
— Nie jesteś żadną ruiną, panie mój, nie jesteś drzewem, strzaskanem piorunem: młody jesteś i mocny. Rośliny rosnąć będą dokoła ciebie, czy będziesz je o to prosił, czy nie, gdyż cieszyć się będą twoim dobroczynnym cieniem; a rosnąc, ku tobie będą się chylić i dokoła ciebie oplatać, ponieważ siła twoja tak bezpieczne da im oparcie.
Uśmiechnął się znowu; widocznie pocieszały go moje słowa.
— Ty masz na myśli przyjaciół, Joanko? — zapytał.
— Tak, przyjaciół — odpowiedziałam, wahając się trochę; miałam bowiem na myśli więcej niż przyjaciół, ale nie wiedziałam, jakiego innego mam użyć słowa. On mi dopomógł.
— Ach, Joanko! Ale ja żony pragnę!
— Doprawdy, panie?
— Tak; czy to dla ciebie nowina?
— Naturalnie, nic pan o tem przedtem nie wspominał.
— Czy to niepożądana nowina?
— To zależy od okoliczności — od tego, kogo pan wybierze.
— Ty wybierz za mnie, Joanko. Zgodzę się na twoją decyzję.
— Niechże więc pan tę wybierze, która pana kocha najlepiej.
— To już wolę wybrać tę, którą ja najlepiej kocham. Joanko, chcesz być moją żoną?
— Chcę, panie.
— Żoną biednego ślepca, którego będziesz musiała prowadzić za rękę?
— Tak, panie, chcę.
— Kaleki, o dwadzieścia lat starszego od ciebie, któremu będziesz musiała usługiwać?
— Tak, panie, chcę.
— Czy to prawda, Joanko?
— Najprawdziwsza prawda, panie.
— O moje kochanie! Niechaj cię Bóg błogosławi i niech ci wynagrodzi!
— Panie Rochester, jeżeli kiedykolwiek w życiu spełniłam dobry uczynek, miałam myśl dobrą, zmówiłam modlitwę szczerą i niewinną — zamiar powzięłam poczciwy, mam za to teraz nagrodę. Być twoją żoną, to dla mnie największe szczęście w życiu.
— Ponieważ miłujesz poświęcenie.
— Poświęcenie! Cóż poświęcam? Głód wzamian za pokarm, oczekiwanie — za zadowolenie. Mieć prawo objąć ramionami to, co cenię, przycisnąć usta do tego, co kocham, oprzeć się na tem, czemu ufam: czy to znaczy spełniać poświęcenie? Jeżeli tak, to zaiste miłuję poświęcenie.
— Ale trzeba będzie znosić moje kalectwa, Joanko, ciągle patrzeć na moje braki...
— Te dla mnie nie istnieją, panie mój. Kocham cię jeszcze bardziej teraz, kiedy mogę ci być rzeczywiście użyteczną, niż wtedy, kiedy dumny i niezależny gardziłeś wszelką inną rolą, oprócz roli dawcy i opiekuna.
— Ja dotychczas niecierpiałem pomocy, nie znosiłem, by mnie prowadzono; teraz czuję, że będzie inaczej. Nie lubiłem brać w rękę dłoni sługi, ale miło jest poczuć, że rękę moją otaczają drobne paluszki Joanki. Wolałem zupełną samotność, niż ciągłą obecność ludzi najemnych, ale miłe usługi Joanki będą źródłem ciągłej radości. Joanka mi się podoba, ale czy ja jej się podobam?
— O tak, panie, najzupełniej.
— Skoro tak jest, nie mamy na co czekać, musimy się pobrać natychmiast.
Wyglądał i mówił żwawo: budziła się w nim dawna gwałtowność.
— Musimy się połączyć bez zwłoki, Joanko; trzeba tylko wydostać licencję — a potem odbędzie się ślub.
— Panie Rochester, właśnie spostrzegłam, że słońce dobrze się już przechyliło z południa i Pilot już poszedł do domu na obiad. Niech mi pan pozwoli spojrzeć na swój zegarek.
— Przypnij go sobie do paska, Joanko, mnie on niepotrzebny.
— Dochodzi czwarta, panie. Nie czuje pan głodu?
— Pojutrze musi się odbyć nasz ślub, Joanko. Mniejsza teraz o piękne suknie i klejnoty, wszystko to nie warte grosza.
— Panie, słońce osuszyło kropelki deszczu. Wietrzyk ustał; zrobiło się gorąco.
— Czy wiesz, Joanko, że ja twój naszyjnik z perełek mam na szyi pod krawatem? Noszę go stale od dnia, gdy straciłem swój skarb jedyny, jako pamiątkę po tobie.
— Wrócimy do domu przez las, ta droga w cieniu będzie milsza.
Snuł wątek myśli, nie zważając na mnie.
— Joanko! ty mnie zapewne uważasz za niereligijnego łotra: ale serce moje właśnie teraz wzbiera wdzięcznością ku dobrotliwemu Bogu. Bóg nie tak widzi jak człowiek, ale o wiele jaśniej; sądzi nie tak, jak człowiek, ale o wiele mądrzej. Źle postąpiłem, byłbym skalał mój niewinny kwiatek, winę tchnął na jego czystość; Wszechmogący mi go odebrał. Ja w zuchwałym buncie nieledwie przeklinałem boskie zrządzenie; zamiast poddać się wyrokowi, bluźniłem mu. Boska sprawiedliwość poszła swoim torem; spadły na mnie nieszczęścia: musiałem przejść blisko śmierci. Jego kary są potężne; a dotknęła mnie taka, która upokorzyła mnie raz na zawsze. Ty wiesz, jak dumny byłem z swej siły; czemże jest ona teraz, gdy muszę ją zdawać na obce przewodnictwo, jak dziecko swoją słabość — rodzicom. W ostatnich czasach dopiero... w ostatnich czasach zacząłem widzieć i uznawać rękę bożą w mej niedoli. Zacząłem odczuwać wyrzut sumienia, żal — pragnienie pogodzenia się ze Stwórcą. Zacząłem modlić się niekiedy: bardzo to krótkie były modlitwy, ale bardzo szczere.
Parę dni temu: mogę nawet porachować dni... przed czterema dniami, zeszłego poniedziałku w nocy, opanował mnie dziwny nastrój; żal zastąpił rozpacz, smutek — posępne zgnębienie. Oddawna miałem wrażenie, że skoro nigdzie odnaleźć cię nie mogę, więc musisz już nie żyć. Późno owej nocy — było to może między jedenastą a dwunastą — zanim się udałem na spoczynek, błagałem Boga, by jeżeli to zgadza się z Jego wolą, zabrał mnie wprędce z tego świata i dopuścił do tamtego, gdzie jeszcze mogłem mieć nadzieję połączenia się z Joanką.
Siedziałem w pokoju przy otwarłem oknie: koiło mnie balsamiczne powietrze nocne. Chociaż nie mogłem widzieć gwiazd, niewyraźna, świetlista mgiełka zwiastowała mi obecność księżyca. Tęskniłem za tobą, Joanko! Och, jak tęskniłem za tobą, duszą i ciałem! Pytałem Boga w męce a pokorze, czy nie dość długo jestem opuszczony, smutkiem dotknięty, udręczony; czy nie zaznam nareszcie szczęścia i spokoju. Uznawałem, żem zasłużył na wszystkie cierpienia, skarżyłem się, że już więcej znieść nie mogę, i nagle, mimowoli, cała treść życzeń serdecznych wydarła mi się z ust słowami: „Joanko! Joanko! Joanko!“
— Czy pan wymówił te słowa głośno?
— Tak, Joanko. Gdyby mnie kto był słyszał, pomyślałby, że zwarjowałem, z tak szaloną wymówiłem je energją.
— A działo się to w poniedziałek nocą, około północy?
— Tak; ale czas tutaj nic nie stanowi; to, co nastąpiło, jest najdziwniejsze. Pomyślisz, że jestem zabobonny — może trochę byłem i jestem przesądny; pomimo to jest to rzeczywista prawda — prawda w każdym razie, że słyszałem to, o czem opowiadam.
Otóż, gdy zawołałem: „Joanko! Joanko! Joanko!“ odpowiedział mi głos — skąd pochodził, nie wiem, ale czyj był, poznałem — odpowiedział mi: „Przychodzę! Czekaj na mnie!“ — a w chwilę potem z wiatrem doleciał mnie szept: „Gdzie jesteś?”
Powiem ci, o ile potrafię, jaką myśl, jaki obraz słowa te nasunęły mojej duszy. Jednakże trudno jest wyrazić to, co chciałbym powiedzieć. Ferndean, jak widzisz, zagrzebane jest w gęstym lesie, odgłosy zapadają się głucho, zamierają bez echa. To „Gdzie jesteś?” zdawało się być wymówione wpośród gór, gdyż słyszałem echo górskie, powtarzające te wyrazy. Chłodniejszy i świeższy wicher owiewał mi w tej chwili skronie: mogłem sobie wyobrazić, że w jakiejś dzikiej, samotnej okolicy Joanka i ja spotykamy się. W duchu wierzę, że musieliśmy się spotkać wtedy. Ty z pewnością byłaś w tej godzinie pogrążona w nieświadomym śnie, Joanko. Może to dusza twoja opuściła swoją siedzibę, by moją duszę pocieszyć; gdyż były to twoje słowa — jestem tego tak pewny, jak tego, że żyję.
Ja także w poniedziałek nocą, około północy, otrzymałam owo tajemnicze wezwanie; temi to właśnie słowami odpowiedziałam na nie. Wysłuchałam opowiadania pana Rochestera, ale nie opowiedziałam nawzajem tego, co mnie spotkało. Ten zbieg rzeczy wydał mi się zbyt niepojęty, by go roztrząsać. Opowiadanie moje wywarłoby głębokie wrażenie na duszy słuchacza, a duszy tej, jeszcze naskutek cierpienia zbyt skłonnej do melancholii, nie służyłby głęboki cień nadprzyrodzonych możliwości. Zatrzymałam więc to, co wiedziałam, przy sobie, i rozważałam we własnem sercu.
— Nie możesz się przeto dziwić — mówił dalej mój pan — że, gdy zjawiłaś się przy mnie wczorajszego wieczora tak niespodziewanie, trudno mi było uwierzyć, że jesteś czemś więcej, niż głosem i zjawą, co rozpłynie się w milczeniu i niebycie, jak ów północny szept i echo górskie. Teraz, dzięki Bogu! wiem, że jest inaczej. Tak, dziękuję Bogu!
Wstał, i z czcią zdjąwszy kapelusz, chyląc ku ziemi niewidome oczy, stał w niemej modlitwie. Tylko ostatnie wyrazy wymówił dosłyszalnie:
— Dziękuję Stwórcy, Panu swemu, że sądząc mnie, nie zapomniał miłosierdzia. Pokornie błagam Jezusa Odkupiciela, by dał mi siłę do prowadzenia czystszego niż dotychczas życia.
Poczem wyciągnął rękę, ażebym go mogła prowadzić. Ujęłam ją, przycisnęłam na chwilę do ust, a potem oparłam tę drogą rękę na swem ramieniu. Będąc o wiele niższą wzrostem od niego, mogłam mu służyć zarazem za podporę i za przewodnika. Weszliśmy do lasu i zawróciliśmy ku domowi.

ROZDZIAŁ XXXVIII.
Zakończenie.

Zostałam jego żoną. Cicho odbył się nasz ślub: on, ja, duchowny i kościelny — nikt więcej nie był obecny. Gdy wróciliśmy z kościoła do domu, poszłam do kuchni, gdzie Marja gotowała obiad, a Jan czyścił noże, i powiedziałam:
— Marjo, dziś rano odbył się ślub mój z panem Rochesterem.
Gospodyni i mąż jej byli oboje z rzędu tych przyzwoitych, flegmatycznych ludzi, którym bezpiecznie można udzielić zadziwiającej wiadomości, nie narażając się na przebicie uszu jakimś przeraźliwym wykrzyknikiem, by następnie ogłuchnąć od potoku wymownych dziwowań. Marja spojrzała na mnie, ale nie wytrzeszczyła oczu: łyżka, którą polewała parę piekących się na ogniu kurcząt, zawisła minutę w powietrzu, na równie długo Jan zawiesił czyszczenie noży. Jednakże Marja, schylając się znów nad rusztem, powiedziała tylko:
— Doprawdy, panienko? To niespodzianka!
Po chwili dodała:
— Widziałam, że panienka wychodziła z panem, ale nie wiedziałam, że państwo poszli do kościoła, żeby wziąć ślub.
I polewała dalej masłem kurczęta. Jan, gdy się ku niemu obróciłam, śmiał się cicho, ale od ucha do ucha.
— Mówiłem Marji, jak to będzie — rzekł — ja wiedziałem, co pan Edward (Jan był starym sługą i znał swego pana, gdy był jeszcze młodszym synem w domu, to też często go imieniem nazywał) — ja wiedziałem, co pan Edward zrobi. I byłem pewien, że długo czekać z tem nie będzie: i dobrze zrobił, podług mego zdania. Winszuję pani! — i wstawszy, ukłonił się grzecznie.
— Dziękuję wam, Janie. Pan Rochester polecił mi dać to wam i Marji.
Wsunęłam mu w rękę banknot pięciofuntowy i, nie czekając dłużej, wyszłam z kuchni. Nieco później, przechodząc obok drzwi tego sanktuarjum, posłyszałam te słowa:
— Ona z pewnością będzie lepsza dla niego, niż która z tych wielkich pań. A potem, chociaż nie jest jedną z najpiękniejszych, nie jest brzydka, i bardzo jest poczciwa; a w jego oczach była zawsze bardzo piękna, każdy mógł to widzieć.
Napisałam natychmiast do Moore House i do Cambridge, donosząc, co uczyniłam, i zarazem podając im obszernie motywy swego kroku. Diana i Marja pochwaliły krok mój bez zastrzeżeń. Diana oświadczyła, że zaczeka tylko, aż skończy się miesiąc miodowy, a wtedy przyjedzie mnie odwiedzić.
— Niechby lepiej na to nie czekała, Joanko — powiedział pan Rochester, gdy mu list jej przeczytałam — gdyż gotowa zbyt długo czekać; nasz miesiąc miodowy trwać będzie przez całe życie, promienie jego zgasną dopiero nad twoim grobem, albo nad moim!
Jak January przyjął tę wiadomość — nie wiem; nie odpowiedział mi na list, w którym mu ją przesłałam; dopiero w pół roku później napisał do mnie, nie wspominając jednakże imienia pana Rochestera, ani o mojem zamążpójściu nie czyniąc wzmianki. List jego był spokojny, i chociaż bardzo poważny, był życzliwy. Utrzymuje odtąd regularną, chociaż nie częstą korespondencję ze mną; spodziewa się, pisze, że jestem szczęśliwa, i ufa, że nie jestem z tych, którzy żyją w świecie bez Boga i dbają tylko o sprawy doczesne.
Co słychać z małą Adelką? spytacie. Nie zapomniałam o niej. Wkrótce uzyskałam od pana Rochestera pozwolenie na wyjazd i odwiedzenie jej w szkole, gdzie ją umieścił. Jej szalona radość na mój widok mocno mnie wzruszyła. Wyglądała blado i była szczupła; skarżyła się, że nie jest jej tam dobrze. Po zbadaniu okazało się, że regulamin w tym zakładzie nadmiernie jest surowy, kurs nauk, jak dla dziecka jej wieku, zbyt obszerny. Zabrałam ją ze sobą do domu. Zamierzałam być znowu jej nauczycielką, wkrótce jednak przekonałam się, że to jest niemożliwe. Czasu mego i starań ktoś inny teraz potrzebował: mój mąż pochłaniał je całkowicie. To też wyszukałam szkołę łagodniejszym prowadzoną systemem i niezbyt odległą, tak że mogłam Adelkę często odwiedzać i raz po raz zabierać do domu. Starałam się, by nigdy nie zbywało jej na niczem. Wkrótce zadomowiła się w nowej siedzibie, czuła się tam bardzo dobrze i robiła duże postępy w naukach. W miarę, jak się rozwijała, zdrowe angielskie wychowanie poprawiło w znacznej mierze jej francuskie właściwości, a po skończeniu szkoły znalazłam w niej miłą i oddaną towarzyszkę, uległą, pogodnego usposobienia i dobrych zasad. Wdzięcznem przywiązaniem do mnie i do moich odpłaciła mi oddawna tę odrobinę dobroci, jaką jej kiedykolwiek mogłam wyświadczyć.
Moja opowieść zmierza do końca: jedno jeszcze słowo o mych przeżyciach małżeńskich, jeden krótki rzut oka na losy tych, których imiona najczęściej zachodziły w tem opowiadaniu, a odłożę pióro.
Jestem zamężna od lat dziesięciu. Wiem, co to znaczy żyć całkowicie dla tego i z tym, którego kocham nad wszystko w świecie. Uważam się za nieskończenie szczęśliwą, za szczęśliwą ponad wszelki wyraz, gdyż w całej pełni jestem życiem mojego małżonka, tak jak on jest mojem. Nigdy kobieta żadna nie była bliższą ode mnie towarzyszowi swemu, nigdy bardziej kością jego kości i krwią krwi jego. Nigdy mnie nie nuży towarzystwo mojego Edwarda, ani jemu nie przykrzy się moje — tak jak nas nie nuży tętno serc naszych, bijących odrębnie w jego i w mojej piersi; to też jesteśmy ciągle razem. Być razem — to znaczy dla nas być zarazem wolnymi, jak w samotności, i wesołymi, jak w towarzystwie. Rozmawiamy, zdaje mi się, jak dzień długi; rozmowa jest dla nas tylko żywszą i głośną formą myślenia. Ja całe zaufanie w nim pokładam, on nawzajem we mnie; jesteśmy doskonale dobrani charakterami, stąd wynika doskonała zgoda.
Pan Rochester pozostał niewidomy przez pierwsze dwa lata naszego pożycia. Może to zbliżyło nas tak bardzo, spoiło nas tak ściśle, bo wtedy ja byłam jego wzrokiem, tak jak dotąd jestem jego prawą ręką. Byłam dosłownie (tak jak mnie nazywał) źrenicą jego oka. Widział przyrodę, widział książki przeze mnie; ja zaś nigdy nie nużyłam się patrzeniem dla niego, ujmowaniem w słowa wrażeń pola, drzewa, miasta, rzeki, chmury, promienia słonecznego — krajobrazu przed nami, pogody — i udzielaniem dźwiękowo jego uchu tego, czego obrazowo okiem nie mógł wchłonąć. Nigdy też nie nużyło mnie czytanie ani prowadzenie, dokąd chciał, czynienie, czego sobie tylko życzył. I znajdowałam przyjemność w tem usługiwaniu pełną, głęboką, wcale nie smutną, ponieważ prosił o te usługi bez przykrego wstydu, bez bolesnego poczucia upokorzenia. Kochał mnie tak prawdziwie, że nigdy się nie zawahał korzystać z mojej pomocy; wiedział, że kocham go tak czule, iż dając mu tę pomoc, dogadzam własnym najmilszym pragnieniom.
Pewnego ranka przy końcu drugiego roku, gdy pisałam list pod jego dyktando, zbliżył się i nachylił nade mną, mówiąc:
— Czy ty masz jaką błyszczącą ozdobę dokoła szyi, Joanko?
Miałam złoty łańcuszek od zegarka; odpowiedziałam:
— Tak.
— A czy masz na sobie bladoniebieską suknię?
Tak było. Powiedział mi wtedy, że już od pewnego czasu wydawało mu się, że ciemność, omraczająca jedno oko, zaczyna się robić mniej gęstą, a teraz upewnił się o tem.
Pojechaliśmy do Londynu. Poradził się wybitnego okulisty i do pewnego stopnia odzyskał wzrok na to jedno oko. Nie może obecnie widzieć bardzo dokładnie, nie może czytać wiele ani pisać, ale trafi wszędzie bez prowadzenia; niebo i ziemia nie są już pustką dla niego. Gdy mu pierworodnego podano, mógł rozpoznać, że chłopak odziedziczył jego własne oczy, takie, jakiemi niegdyś były — wielkie, pełne blasku i czarne. Wtedy znowu w pełni serca uznał, że Bóg sprawiedliwość złagodził miłosierdziem.
Mój Edward i ja jesteśmy więc szczęśliwi; tem bardziej, że szczęściem się cieszą również ci, których najwięcej kochamy. Diana i Marja Rivers wyszły zamąż. Kolejno w ciągu roku przyjeżdżają nas odwiedzić, a my jeździmy w odwiedziny do nich. Diany mąż jest kapitanem marynarki, dzielnym oficerem i dobrym człowiekiem. Mąż Marji jest duchownym, przyjacielem szkolnym jej brata, z wykształcenia i zasad godzien rodziny, której został członkiem. Obydwaj, kapitan Fitzjames i pan Wharton kochają żony, wzajemnie przez nie kochani.
January Rivers opuścił Anglję; udał się do Indyj. Wszedł na drogę, którą sobie wybrał, i idzie nią dotąd. Odważniejszy, bardziej niezmordowany pionier nigdy nie borykał się wśród skał i niebezpieczeństw. Wytrwały, wierny i oddany, gorliwy, pełen energji i prawdy pracuje dla dobra swych bliźnich; oczyszcza trudną ich drogę ku doskonaleniu się; rąbie jak olbrzym uprzedzenia wiary i kasty, jakie ją zarastają. Jest, być może, surowy; jest może wymagający, jest może także ambitny. Ale surowość jego, to surowość rycerza chrześcijańskiego, który chroni orszak pielgrzymów od napaści szatana. Wymagający jest jako apostoł, który przemawia tylko w imię Chrystusa: „...Kto chce do mnie należeć, niechaj się zaprze sam siebie, niechaj weźmie krzyż swój i pójdzie za mną“. Ambitny jest jako duch silny, pragnący stanąć w pierwszym rzędzie odkupionych, tych, co stoją bez winy przed tronem Bożym, uczestniczą w ostatnich potężnych zwycięstwach Baranka, tych, co są powołani, wybrani i wierni.
January się nie ożenił; nie ożeni się już nigdy. Sam dotychczas podejmował trud, a trudowi temu bliski koniec; jasne słońce jego chyli się ku zachodowi. Ostatni list, który od niego otrzymałam, wycisnął mi z oczu łzy ludzkie, choć niebiańską radością napełnił serce: wyrażał nadzieję pewnej nagrody, korony niebieskiej. Wiem, że obca ręka napisze do mnie wkrótce, donosząc, że dobry i wiemy sługa poszedł wreszcie radować się u Pana. I dlaczegóż mam płakać? Lęk śmierci nie zakłóci ostatniej godziny Januarego; jasności duszy jego nie zamroczy chmura; z sercem niezłomnem, nadzieją, niezachwianą wiarą będzie umierał. Własne jego słowa mi to poręczają:
„Pan mój — pisze — ostrzegł mnie. Codziennie coraz wyraźniej oznajmia mi: Z pewnością przyjdę niebawem! — a ja co godzina z coraz większem utęsknieniem odpowiadam: Amen. O Panie Jezu, przybywaj!“


KONIEC.






  1. Marmion — poemat Walter Scotta, wydany w r. 1808





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charlotte Brontë i tłumacza: Teresa Świderska.