Dziwne przygody miłosne Rouletabilla/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gaston Leroux
Tytuł Dziwne przygody miłosne Rouletabilla
Wydawca G. Seyfarth (Józef Georgeon)
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia W. A. Szyjkowskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les étranges noces de Rouletabille
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron


III.
Komitadżi.

Następnego ranka, podróżni nasi ruszyli dalej, ku południowemu wschodowi.
— Wydaje mi się, — zauważył Rouletabille, — że zbytnio oddalam y się od armii.
— Dałem panu słowo na to, że odnajdziemy ją w swoim czasie.
— A Gawłow? — spytała Iwana.
— Znajdziemy Gawłowa także, Iwano, — zapewniał Kietew. — Wysłałem oddział konnych, by wybadali, gdzie może znajdywać się Kara Selim. Doniosą mi z pewnością.
Iwana pocisnęła konia i ruszyła przodem w milczeniu.
Atanazy jechał także bez słowa dalej.
Nagle Rouletabille zauważył postać nieznaną sobie dotychczas; był to starzec, okryty łachmanami, ale majestatyczny i zatopiony, jakby w rozmyślaniach jakichś. Przyłączył się do podróżnych, niewiadomo kiedy. Kroczył, z głową na piersi zwieszoną.
Rouletabille zbliżył się do Atanazego i spytał, co to za człowiek.
— To jest ojciec Cyryl, słynny ze swoich nieszczęść.
— O, tak! — Wygląda rzeczywiście rozpaczliwie! — odparł reporter.
— Przeciwnie! Teraz czuje się szczęśliwym! — rzekł Bułgar. — Ojciec Cyryl zdołał uciec z więzienia anatolijskiego i wrócił do rodzinnego kraju, którego nie widział od czasu wojny o niepodległość.
— Czemuż przyłączył się do nas?
— Ponieważ ma ku temu swoje powody! — odrzekł Atanazy tajemniczo i dodał: — ojciec Cyryl umie kochać wolność. Pracował swego czasu z Lawińskim, przy organizacyi komitetu rewolucyjnego, aby zaś być zupełnie niezależnym, zabił swą żonę, która sprzeciwiała się jego patryotycznej działalności.
— Czemu go pan nie wsadzisz na jednego z naszych mułów? — spytał Rouletabille.
— Muły są i tak przeciążone, — odpowiedział Kietew. — Zresztą, właśnie przybyliśmy na miejsce.
Podróżni znaleźli się na obszernej polanie, otoczonej lasem czarnych jedlin.
Gdy się pochód zatrzymał, ojciec Cyryl upadł na kolana i wyciągnął ręce ku wsi, widnej opodal. Z promiennym wyrazem twarzy, wpatrywał się w to zbiorowisko nędznych dymnych chałup, o ścianach, lepionych z błota i płaskich dachach. Tuż pod wsią widniał nędzny mostek, rzucony przez potok.
Nagle ojciec Cyryl zerwał się na nogi, na widok starca pochylonego wiekiem, który wstępywał z trudem na wzgórek. Starzec miał strzelbę na plecach.
— Iwon! — zawołał ojciec Cyryl.
Starzec zbliżył się, nie poznając wołającego. Po chwili jednak poznali się obaj i padli sobie w objęcia.
W tej chwili zjawił się niewielki oddział wojsk bułgarskich. Komendant, podoficer, zbliżył się do Kietewa i podał mu list.
Nastąpiła krótka rozmowa, poczem Kietew powiedział towarzyszom:
— Zjawię się niebawem. Jedźcie powoli tą drogą, w kierunku Almadżiku. Nawet, gdybym nie wrócił na czas, zanim przebędziecie dwa kilometry, znajdziecie się pośród armii bułgarskiej. Wystarczy przedstawić się w pierwszym spotkanym sztabie.
Powiedziawszy to, odjechał spiesznie.
Iwana przybiegła galopem.
— Co się stało z Kietewem, gdzie odjechał? — spytała.
Była bardzo zaniepokojona.
— Nic się nie stało! — odrzekł sucho Rouletabille. Jakiś ułan oddał mu pismo, a ponieważ jest oficerem, przeto udał się gdzieś, po służbie.
— Mamy jechać prosto do Almadżiku! — rzekł Włodzimierz. — Atanazy Kietew nas dopędzi.
— Którędy odjechali? — pytała nerwowo Iwana.
— Przez las! — Włodzimierz wskazał ręką ku południowi.
— Pędźmy za nim i starajmy się go dogonić! — krzyknęła Iwana, dając koniowi ostrogi.
— W jakim-że to celu? — krzyknął za nią Rouletabille.
— Przynieśli mu niezawodnie wieść o Gawłowie! Pewna jestem! Pędźmy za nimi.
Rouletabille nie opierał się Iwanie, albowiem droga przez las biegła także ku południowi i zbliżała ich do armii, o co mu szło przedewszystkiem. „Zobaczę, jak daleko posunie się w zdradzie“, mruczał pod nosem. Jechali tak z godzinę po skalistym gruncie, aż wreszcie na prośby mulników, musieli się zatrzymać. Muły były strasznie znużone. Uczyniła się czarna noc. Nie było widać na kilka kroków.
Stali tak przez czas jakiś, niepewni, gdzie rozbić obóz, gdy nagle w dali rozbłysły liczne pochodnie i niebawem spostrzegli, że są dokoła otoczeni bandą pomaków, wyglądających, jak bandyci. Na plecach mieli długie fuzye, za pasami mnóstwo nożów.
Rouletabille krzyknął, by każdy wziął broń do ręki, sam też pochwycił karabin. Ale Włodzimierz uspokoił go gestem, oddalił się o kilka kroków, i rozpoczął rozmowę z drabem, który wyglądał na przywódcę przybyszów.
Po chwili wrócił.
— Co on powiada? — spytał.
— Powiada, że uprzedzeni o naszym przejeździe, przybyli ze swojej wsi, położonej na szczycie góry, w tym celu, by nas przestrzedz, że podróż w tych okolicach bywa czasem niebezpieczną.
— To widać wyraźnie! — odparł Rouletabille.
— Powiada, że sprawiłoby mu to niezmierną przykrość, gdyby nam się miało coś złego przydarzyć. Jesteśmy właśnie na ich terytoryum i aga pociągnąłby go do surowej odpowiedzialności.
— Więc?
— Więc zdecydował się wraz ze swoimi ludźmi pospieszyć nam z pomocą i obronić nas przed złodziejami i rabusiami, oczywiście, o ile damy mu pewną sumę.
— Tak? No, a ile żąda?
— Umówiłem się z nim na tysiąc piastrów.
— Tysiąc piastrów?! — zawołał Rouletabille. — To tyle, co dziesięć liwrów tureckich.
— Tak, to wynosi około dwieście trzydzieści franków. Nie jest to wcale wielka kwota.
— Nie wielka kwota? Przecież taki nocleg w hotelu, nie kosztowałby nawet połowy.
— Prawda! — powiedział Włodzimierz. — Ale nie znajdujemy się w hotelu. Wolno się zresztą zgodzić lub nie zgodzić.
— A gdybym się nie zgodził?
— Kosztowałoby to pana bezporównania drożej.
— Do licha!
— Prócz tego przywieźli nam jaja, trzy kury i jagnię i myślą, że zakupimy od nich te zapasy.
— Kupię jaja i kury. Ale cóż mamy zrobić z jagnięciem?
— Jagnię posłuży im na kolacyę. O ile bierzemy tych ludzi dla własnej obrony, musimy ich, naturalnie, żywić. Postanowili strzedz nas przez całą noc, aż do rana.
— Wszystko zatem przewidziane. Musimy tedy rozłożyć się obozem.
— Naturalnie. Pozatem droga jest tak zła, a noc tak ciemna, że nie posunęlibyśmy się daleko. Muły i konie odpoczną, a rano podróż pójdzie żwawiej. To także kazał dowódca panu powiedzieć.
— A więc rozpocznij z tymi poczciwcami układy, skoro być inaczej nie może! — zgodził się Rouletabille.
Traktat pokoju szybko został zawarty. Wkrótce też, pomacy, nie troszcząc się wcale o podróżnych, rozpoczęli przygotowania do uczty. Rozpalili wielkie ognisko i krzątali się wokół niego. Przy tem świetle dziwacznie rysowały się na tle czarnej nocy ich twarze. Zwłaszcza Candeur nie był tym widokiem zachwycony. Gryzło go to, że stracił uczciwie zarobione pieniądze. Podobnie też, Iwana, nie miała dobrego humoru. Szybko znikła pod płótnem swego namiotu.
Candeur i Włodzimierz postanowili spać w jednym namiocie z Rouletabillem i rzucili się oczywiście w ubraniu na posłanie, stawiając między sobą skrzynkę, pełną wszelakiej broni.
Tondor pierwszy objął straż.
Czas jakiś panowała cisza i wszyscy pozamykali oczy do snu, gdy nagle zagrzmiały strzały. Rozegrzmiała się noc strzelaniną, która stawała się coraz żywszą, a kule świstały tak blizko, że Rouletabille co chwila oczekiwał, że dosiągną któryś z namiotów.
Reporter rzucił się ku wyjściu.
W tejsamej jednak chwili zjawił się Tondor i rzekł:
— Niech pan śpi spokojnie. To nasi strażnicy strzelają, by dać nam znać, że czuwają i dla odstraszenia złodziei.
— Powiedz im, by strzelali trochę dalej! — rozkazał Rouletabille.
Nie skończył zdania, gdy nowa salwa rozdarła powietrze. Candeur leżał brzuchem na ziemi.
— Nie ulega wątpliwości, — jęknął, — wymordują nas!
— To nieznośne! — krzyknął Rouletabille.
— Chcą uczciwie zarobić swe pieniądze, — zauważył Włodzimierz.
Nikt nie zmrużył powiek tej nocy. Rano, gdy zwijano obozowisko, pomacy wystąpili z nowemi żądaniami. Powiedzieli, że odparli wielką bandę rabusiów, którzy, gdyby nie oni, dostaliby się aż do namiotów, korzystając z ciemności. Skończyło się na tem, że trzeba było znów dodać pewną ilość piastrów.
Droga, jaką im tego dnia odbywać przypadło, była nad wyraz męcząca.
Musieli wspinać się po stromych zboczach, iść zygzakami ponad przepaście, wdrapywać się często po skalnych ścieżkach, dostępnych chyba tylko kozom. Przytem ludność była wrogą. Często posyłano ku karawanie, z jakiejś przyczepionej do skał wsi, grad kul na oślep. Tego rodzaju oznaki nie były zgoła przyjemne i nie zachęcały do dalszej podróży.
— Cóż za zawód! Cóż za kraj! — wołał co chwila biedny Candeur.
Powtarzał to co chwila i jechał z głową ukrytą w grzywę swego wierzchowca, a podnosił głowę tylko wówczas, gdy mu przysiągł Włodzimierz, że w pobliżu niema żadnej podejrzanej postaci.
Iwana jechała na przodzie, często nawet oddalała się znacznie, nie bacząc na wołanie i przedstawienia Rouletabilla. Widać było, że nią miota niepokój dojmujący.
Odbiła się od oddziału i znikła im z oczu, około południa, w chwili właśnie, kiedy Rouletabille zatrzymał pochód, by nieco spocząć i rozprostować nogi.
— Panna Wilczkow znikła! — zawołał Włodzimierz. — Trzebaby ją znaleźć!
— Nieznośna kobieta! — jęknął Candeur.
— Co ty gadasz?! — wrzasnął wołał nań Rouletabille, czerwony, jak kogut.
— Panowie! — krzyknął Włodzimierz. — Nie sprzeczajcie się, ale raczej spojrzyjcie przed siebie!
Spojrzeli przed siebie, spojrzeli potem w prawo i w lewo i skamienieli. Otaczała ich nowa banda rabusiów. Tym razem nie byli to nawet rabusie, ale nieregularne wojsko tureckie. Podróżni ujrzeli skierowane na siebie lufy karabinów.
Candeur wyciągnął zaraz z kieszeni swą wielką białą chustkę i począł dawać znaki, by rozpoczęto parlamentować.
Ale nie było mowy o tem. Podróżni zostali niebawem wzięci w niewolę i zaprowadzeni do mieszczącego się opodal obozu. Obóz właśnie zaczęto urządzać, na niewielkim placu widniał piękny, pokryty czarnymi znakami biały namiot, przeznaczony widocznie dla dowódcy oddziału. Zaprowadzono ich do tego namiotu. Pośrodku na miękkich poduszkach siedział człowiek w białym turbanie, wysokim jak komin. Niebieski jego kaftan połyskiwał od srebrnych haftów, za pasem sutym i połyskującym również widniał cały arsenał nożów i jataganów o srebrnych głowicach, dwa olbrzymie pistolety kryły się napoły we frendzlach pasa, u boku zaś zwisała mu szabla na czerwonych pendentach zdobnych w złote ozdoby. Człowiek ten miał minę bardzo dumną i palił z nieopisanym spokojem wonny tytoń z nargilu wielkiej wartości.
Jeńcy skłonili się przed nim, ale on nie raczył zwrócić na nich uwagi.
Tuż obok siedzącego stał człowiek, wyglądający na sekretarza i trzymał w ręku rodzaj tacy. Był to tłumacz.
Przemówił do nich po francusku.
— Panowie, pan nasz, aga, został wezwany przez padyszacha, aby ujął i uwięził mały oddział cudzoziemców, dziennikarzy francuskich, którzy pełnią funkcye szpiegowskie w górach Istrandży Dagu, a którzy bez pozwolenia przekroczyli granicę państwa otomańskiego.
Rouletabille zadrżał. Nie spodziewał się, że o nich władze wiedziały tyle i tak dokładnie, zabrał jednak zaraz głos i zaprotestował kategorycznie przeciwko zarzutowi szpiegostwa. On i jego towarzysze wysłani zostali zupełnie jawnie przez dziennik paryski, w celach reporterskich i właśnie ukończyli swe prace w Bułgaryi. Zaręczył, że nie mają wcale zamiaru powracać do Sofii. Zapewnił agę, że mają właśnie zamiar uczestniczyć we wojnie po stronie armii otomańskiej, żaden tedy człowiek rozumny nie może się w tem dopatrywać szpiegostwa.
Ku wielkiemu swemu zdziwieniu Rouletabille usłyszał jednak, że aga wie bardzo dobrze, iż pan... Rouletabille (a więc znano nawet jego nazwisko) wraz z towarzyszami otrzymali polecenie tajne od generała Władysławowa, u którego byli na audyencyi przed wyruszeniem w drogę.
— Tam do licha! — pomyślał Rouletabille — są doskonale poinformowani.
Wiedzieli istotnie wszystko, tak, że tłumacz nie tłumaczył nawet adze co mówią. Uważał to za zbyteczne, a aga palił dalej spokojnie swój nargil i milczał.
Rouletabille zwrócił się do Włodzimierza.
— Umiesz po turecku, więc przemów do agi!
— Jedyna przemowa jakiejby posłuchał chętnie to mowa o monecie. Jeśli pan chcesz, to daj mi tysiąc lewów.
Rouletabille wyjął z kieszeni żądaną sumę w monecie francuskiej, a Włodzimierz wziął pieniądze i złożył je na małym stoliczku, obok nargilu.
— Ale aga ani drgnął.
— No i cóż? — spytał Rouletabille.
Nic! Aga nie słyszał mojej mowy. Daj mi pan jeszcze tysiąc franków.
— Oto masz pięćset. Jest to reszta ze sumy, którą podjąłem w banku przed wyjazdem. Nie Imam już ani grosza.
Włodzimierz złożył pięćset franków obok sumy poprzedniej.
Aga ani drgnął, siedział jak posąg.
Ale tłumacz, który podczas wszystkich tych operacyi finansowych zachowywał powagę pełną dostojeństwa, rzekł wreszcie tonem wyrzutu:
— Zaiste, moi panowie, nie oryentujecie się, widzę w sytuacyi, bierzecie mego dostojnego pana za żebraka.
— Widzisz Włodzimierzu coś zrobił! — rzekł Rouletabille. Aga się pogniewał!
— Pogniewał się, bo nie widzi przed sobą sumy dostatecznie poważnej, aby wogóle módz zacząć traktować w sprawie naszego oswobodzenia. Jest pewny, że mamy pieniądze.
— Słowo honoru daję, że nie mam ani grosza! — zawołał Rouletabille.
— Przeciwnie! — odparł poważnie Włodzimierz. — Masz pan przeszło 40.000 franków.
— Te pieniądze nie są ani moją, ani twoją własnością! — powiedział Rouletabille.
— To prawda! — zgodził się Włodzimierz. — Te pieniądze są własnością Candeura.
— Rzeczywiście! — powiedział Rouletabille i uczuł ogromną ulgę. — Rzeczywiście! Zapomniałem!
— Naturalnie! Daj mu pan te 40.000 franków i niech nam da spokój. Zresztą gdybyś pan mu ich nawet nie dał, zabierze je sobie sam, to rzecz całkiem pewna! Wie doskonale co mamy w kieszeni, podobnie, jak wiedział, cośmy robili w Sofii.
Rouletabille wręczył Włodzimierzowi zwitek banknotów, a Włodzimierz położył pieniądze na stoliku.
To odniosło nareszcie skutek. Aga położył na kolanach węża ogromnym bursztynem, sięgnął ku stolikowi, wziął banknoty i uśmiechnął się.
Policzywszy pieniądze, kazał przez tłumacza powiedzieć dziennikarzom, że są wolni, że mogą jechać gdzie chcą, zaś aga zanosi modły do Ałłacha, by ich strzegł przed złymi przygodami.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gaston Leroux i tłumacza: anonimowy.