Dzwonek topielców (Przerwa-Tetmajer, 1899)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dzwonek topielców |
Podtytuł | (Opowiadanie) |
Pochodzenie | Melancholia |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Była wieś nad rzeką, która się w jednem miejscu rozlewała w szeroką, mętną, prawie nieruchomą głąb wodną. Po prawym brzegu tej głębi był kamieniec pusty, rozległy, potem widać było wzgórza położyste nagie, potem lasy i góry; po lewym rosły zrzadka jałowce, drobne świerczki i modrzewie, a dalej czernił się las. Po tej stronie, na samym skraju usypiska nad wodą, stała pobielona kamienna kapliczka, przykryta stożkowatym spiczastym dachem z ośniedziałej blachy, na którego szczycie sterczał czarny, zardzewiały, żelazny krzyż.
Wejście do kapliczki było nizkie, wycięte w łuk; wewnątrz na kamiennej pogruchotanej podłodze stała wązka drewniana ławeczka. U góry, na poprzecznej belce, wisiał dzwonek, od którego sznur opadał tak, aby siedząc można było dzwonić.
Nikt nie pamiętał kiedy, w zimową noc, wesele przejeżdżając przez zamarzniętą ową głąb wodną, załamało się i poszło pod lód, ludzie i konie. Było to bardzo dawno. Na tę smutną pamiątkę wystawił ktoś kapliczkę i co wieczora dzwoniono w niej na modlitwy za duszę zmarłych bez ostatniego namaszczenia. Dzwonek nazywano dzwonkiem topielców.
Zawsze we wsi był dziad, który za pewnem fundacyjnem wynagrodzeniem chadzał dzwonić nad rzekę. Zdarzyło się, że kiedy jeden z takich dzwonników umierał, zgłosił się o tę służbę parobek zwany powszechnie Grzesiem Mizerakiem.
Ten Grześ Mizerak był synem bogatego rolnika, ale kiedy rodzice zmarli, starszy brat wyzuł go z ojcowizny, wygnał z domu, a na dobitkę zabrał mu upodobaną dziewczynę i sam się z nią ożenił. — Został tedy Grześ na szerokim świecie bez dachu nad głową, bez nikogo przy duszy, ze złością i okrutną zawiścią w sercu.
Tułał się, wałęsał, do roboty najmował, ale niepowodzenie go ścigało, aż tak wychudł i zbiedniał, że go Mizerakiem nazwano. Zemstę bratu poprzysiągł na wieczne czasy, na życie i śmierć.
Zostawszy dzwonnikiem, najął sobie Grześ izdebkę u grabarza na końcu wsi i stamtąd, robotę najemną odbywszy, szedł o zmroku po odzwonieniu w kościele na Anioł Pański, dzwonić za duszę topielców.
Jednego razu, kiedy wracał do domu, wybiegła naprzeciw niemu grabarzowa, wołając z daleka: Nieszczęście was spotkało, brat się wam utopił!
Grześ przystanął: Brat? — spytał, jakby nie mógł uwierzyć.
Grabarzowa zaś mówiła: A dy wam mówię, brat. Jechał z drzewem do lasu, pod samą kaplicą ziemia się oberwała i wóz wpadł we wodę. Widział to leśny, ale nim przylecieć zdołał, już się skończyło. Ludzie choć ciało wyłowić próbowali i to próżno.
Grześ słuchał, jak osłupiały. Nie rzekł nic i poszedł ku swojej izdebce.
— Zadzwonicie dziś i bratu, Mizeraku — ozwała się z westchnieniem grabarzowa, ale Grześ nic jej nie odpowiedział. Wszedł do izdebki, zamknął za sobą drzwi i siadł na barłogu, na którym sypiał.
Czas jakiś siedział tak, zupełnie zapamiętany i myśli mu się mąciły, nie wiedział, czy się cieszy, czy martwi? Aż nakoniec splunął i rzekł półgłosem: Dobrze mu tak!
Po chwili głośniej powtórzył: Dobrze mu tak! Krzywdzicielowi!
Wielki kościelny dzwon zaczął bić na Anioł Pański. Grześ, oparłszy brodę na rękach, słuchał. Nie klęknął, jak zazwyczaj, nie modlił się — tylko słuchał. Dzwon dzwonił, wydawało się Grzesiowi, posępniej niż zwykle. Ustał wreszcie. Teraz była pora iść do kaplicy.
Ale Grześ nie wstawał z barłogu, tylko z brodą na rękach siedział i patrzał w ziemię. Zeszło tak sporo czasu, nakoniec Grześ mruknął przez zęby: Niedoczekanie jego! Krzywdziciel zatracony! Dziśby i za jego duszę było...
Splunął, rzucił się na barłóg i odwróciwszy twarz ku ścianie, chciał spać. Nie mógł jednak. Znowu siadł jak pierwej i patrzał w ziemię.
Był słotny dzień jesienny. Wiatr szumiał ponuro i wył, drobny deszcz dźwięczał na szybach jednostajnie i smutno.
Ściemniało się coraz bardziej.
— Nie pójdę! — rzekł do siebie Grześ.
Próbował znowu usnąć i znowu nie mógł wyleżeć. Coś go dźwigało ze słomy. Nakoniec i siedzieć nie mógł. Niepokój go jakiś ogarniał coraz to więcej i więcej; podniósł się i stanął przy oknie. Na polu było prawie ciemno.
Ale i tu wytrwać nie mógł długo. Wydawało mu się, że nim coś owładnęło. Wyszedł przed izbę — wyraźnie coś go zaczęło pchać naprzód, przed siebie.
Wszedł na chodnik, którym się szło ku kapliczce, przez pastwiska.
Przystanął i rzekł: Nie pójdę! — i znowu szedł dalej.
Coś go pchało naprzód. Za pastwiskiem zamajaczyły w zmroku rosnące z rzadka jałowce, świerczki drobne i modrzewie. Już słychać było szum rzeki.
Niebo rozjaśniło się nieco i w górze pokazał się księżyc, okrągły, mglisty, ołowiany.
Grześ nie zdawał sobie sprawy, co się z nim dzieje. Czuł w sercu okrutną, chłopską zaciekłość ku nieboszczykom bratu i jednocześnie mus zbliżania się ku kapliczce.
Wtem drgnął i stanął... Zdawało mu się, że prócz szumu wody i wiatru słyszy głos jakiś, jakiś dźwięk. Zląkł się i chciał zawrócić, ale owa dziwna moc, która nim owładła, pchnęła go naprzód.
Tymczasem dźwięk stawał się coraz wyraźniejszy — był to dzwonek. — Grzesiowi włosy podniosły się na głowie; między świerczkami zabieliła mu się martwą białością, w księżycowym poblasku kapliczka nad głębią. Pot zimny wystąpił mu na czoło, a w piersi zatamował mu się oddech; w kapliczce był ktoś i dzwonił. Stanął i jeszcze raz chciał zawrócić, ale jakaś ciekawość przeraźliwa i straszna zmusiła go iść dalej. Był już przy drzwiach; schylił się i zajrzał — i rozkrzyżowawszy ręce w górę, cofnął się raptownie w tył. Na ławeczce siedział jego brat, nagi, opuchły, rozdęty wodą, z przylepionemi do karku mokremi włosami i obwisłemi wąsami, trzymając w obu obrzękłych dłoniach sznurek od dzwonka, za który ciągnął. Zwrócił ku Grzesiowi bladą, nabrzmiałą twarz topielca i spojrzał nań zblakłemi, wychodzącemi z orbit oczyma. Grześ jęknął i zatoczywszy się, runął w głąb wodną.